Strona główna » Obyczajowe i romanse » Patrz na mnie, Klaro!

Patrz na mnie, Klaro!

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-63855-10-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Patrz na mnie, Klaro!

 

Agata Jaroszuk przyciągała jak magnes. Kiedy Klara miała siedem lat, nie mogła przestać wlec się za nią po korytarzu, obserwować na lekcji, żebrać o towarzystwo…

Wiele lat później Klara spotyka „tego jedynego”, a on - inną kobietę. Klara odnajduje jej bloga. Uczucia lepkiej małżeńskiej zazdrości przeradzają się w rosnącą fascynację. Co z tego wyniknie? Czy jedno spotkanie może na zawsze odmienić życie trójki ludzi? Gdzie jest granica między prześladowaniem a uwielbieniem? Czy brak miłości może być lepszy niż jej nadmiar?

 

Trzecia książka autorki szeroko dyskutowanych Drobnych szaleństw dnia codziennego udatnie łączy prozę psychologiczną i misternie skomponowaną narrację z lapidarno-rezolutnym stylem współczesnych blogów.

 

Nikt nie przeprowadza operacji na otwartych emocjach tak umiejętnie jak Kaja Malanowska.
Ignacy Karpowicz

Polecane książki

Niezwykle interesująca powieść nie tylko dla młodzieży, choć tak brzmi podtytuł książki. W zamożnej rodzinie państwa Snarskich, żyjącej spokojnie z trójką dzieci, niespodziewanie dochodzi do wypadku. Ośmioletnia Julia po upadku z huśtawki doznaje kalectwa. Przez wiele lat nie może samodzielnie się p...
Carol, asystentka potentata nieruchomości, Jake’a Watersa, zawsze zachowuje się wobec swego szefa bez zarzutu. Co jednak nie oznacza, że nie zauważa jego seksapilu. Toteż gdy Jake prosi ją, by mu towarzyszyła w wyjeździe na karaibską wyspę, Carol się zgadza. Słońce, plaża, egzotyczne przyjęcie...
"Zapotrzebowanie na kolejne wydanie książki "Prawo oświatowe" pokazuje, jak ważną dziedziną jest system oświaty. Cieszy fakt, że Autorzy monitorują na bieżąco zmiany, które dokonują się w tym zakresie. Efektem tego jest publikacja w sposób zwięzły, a jednocześnie kompleksowy przedstawiająca zagadnni...
Poradnik do gry przygodowej Darkness Within: In Pursuit of Loath Nolder zawiera kompletny opis przejścia gry krok po kroku. Darkness Within: In Pursuit of Loath Nolder - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. 13 Listopad 2011 r. (cz.1) (Solucja)13 Listopad 2011 r...
"Angkor" to relacja z pełnej fascynujących przygód wyprawy do odległego kraju. Autor opisuje realizację swojego największego marzenia, jakim jest zwiedzanie Zaginionego Królestwa Angkoru. Książka jest częścią całego cyklu relacji z podróży....
„Ta książka nie jest biografią, na takie pewnie przyjdzie jeszcze czas. To zapis długich rozmów z wielkim artystą, ale przede wszystkim z człowiekiem, który skromnie twierdzi, że jego życiem rządzi przypadek, i umie z tego życia czerpać garściami” – ze wstępu Agaty Napiórskiej. Józef Wilkoń – mist...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Kaja Malanowska

KAJAMALANOWSKAPATRZ NA MNIE, KLARO!WYDAWNICTWO KRYTYKI POLITYCZNEJ

Dziękuję Kindze
i Maćkowi

za
nieustające wsparcie i pomoc

w pracy
nad tą książką

Wszystkie osoby i wydarzenia opisane w tej
książce są fikcyjne, a ich ewentualna zbieżność z rzeczywistością
– całkowicie przypadkowa.

20.08.2009 CZAS Czas przepływa za
oknem. Jest powolny i tłusty. Gęsty, mulisty potok. Nic się
nie zmieni, myślę. Nic się nigdy nie zdarzy. Nie ma mnie dla
nikogo. I nikogo dla mnie nie ma. Jestem sama. JA. I tylko JA. Wyglądam
na dwór. Kontempluję słońce. I deszcz. Narodziny kałuż. I ich
wysychanie. Smaruję chleb masłem. Parzę herbatę. Schodzę i wchodzę
po schodach. Kupuję gazety. Słucham audycji muzycznych. Oglądam
serial na Canal+. Dni układają się w przewidywalny ciąg drobnych
faktów. Skupionych wokół czynności fizjologicznych. Zmywanie
i pranie. Jedzenie i wypróżnianie. Wycieram kurze. Liczę
okna po drugiej stronie ulicy. Waham się pomiędzy literaturą
rosyjską a książką kucharską. Żeby w końcu zdecydować się na
pstrąga. I mus czekoladowy. Połykam godziny, jak hausty powietrza. Nie
mają smaku. Zapachu. Ani koloru.

I kończę czytać. I jestem bardzo
podła. Gorsza nawet od tej, co mieszka na czwartym i nigdy nie mówi
„dzień dobry”. Najgorsza, chociaż mało kto o tym wie. Franciszek,
jak mnie widuje, twierdzi, że nieprawda. Ale on tak ma z przyzwyczajenia
i jestem mu za to wdzięczna. Chociaż czasem wykazuje się niezmierną
głupotą, jak wtedy, kiedy zgubił paszport i szukał go u mnie
w domu. Pozwoliłam mu i nawet otworzyłam szafki w kuchni.

– Boli mnie to – powiedziałam,
ale wcześniej, gdy piliśmy herbatę.

– Przykro mi – odpowiedział
zatroskany, z czym było mu do twarzy.

Więc go pocieszyłam, bo pomyślałam
nieoczekiwanie, że jest przystojny, i miałam chęć.

– Już mi prawie przeszło,
tylko czasami wraca – uśmiechnęłam się poprzez wodę, kiedy
myłam kubki. Bo tak też wtedy mi się zdawało. Bieżąca ciepła
woda i ludwik potrafią czynić cuda. Usuwają na przykład ból
z duszy. Skutecznie, lecz nietrwale. Potem otworzyłam szafki
i szukaliśmy paszportu. A jeszcze później to on sobie poszedł
za próg i porwała go inna rzeczywistość, żebym o nim nie
myślała dłużej. I dziękowałam obcej rzeczywistości w duchu
moim własnym. Ale to wszystko zdarzyło się niedawno. Teraz siedzę
potępiona przed monitorem i myślę o Tamtej Kobiecie. A jeszcze
wcześniej to było inaczej.

01

Był chłodny deszczowy dzień. Szły prędko,
ona i mama, wzdłuż ulicy, a potem w prawo, koło warzywniaka,
schodami w górę i popychane wiatrem betonową ścieżką wzdłuż
siatki boiska, pomiędzy krzakami dzikiego bzu i olszyny, które nie
wiadomo jakim cudem ostały się w centrum miasta. Mama zapewne ubierała
się różnie, w zależności od pory roku, ale Klara pamiętała ją
zawsze w czarnym wełnianym płaszczu i chustce ze sztucznego jedwabiu
wiązanej pod brodą. Tak też i wtedy wyglądała, kiedy pochwyciwszy
ją za rękę pociągnęła lekko za sobą i podeszła pod bramę, przez
którą wlewał się już na dziedziniec szkolny tłum odświętnie
ubranych pierwszoklasistów i ich rodziców. Szkoła okazała się
ponurym, starodawnym budynkiem, może nie tak starym jak zapewniała
dyrekcja, przestrzegając Klarę i inne dzieci przed siadaniem
na chwiejnych parapetach, a już broń Boże przed wychodzeniem na
niepewny balkon na pierwszym piętrze, ale na pewno przedwojennym i na
pewno mocno zaniedbanym. Zbudowana z nietynkowanej czerwonej cegły,
okna miała wysokie, podwójne, o grubych, malowanych na pistacjowy
kolor ramach, podłogi drewniane, pozapadane i pełne tłustych plam,
ściany pociągnięte olejną farbą, a sufity wysokie i poszarzałe
od brudu. Przed głównym wejściem wylano betonowe schody i postawiono
dziwnie niepasujące do reszty budynku plastikowe zadaszenie wsparte
na metalowych słupkach. Gmach z wysokimi oknami i fasadą dumnie
wyprostowaną nad ulicą zdawał się mierzyć Klarę zimnym,
nieprzychylnym spojrzeniem, jakby z wyrazem lekkiego obrzydzenia
unosił do góry brwi i witał ją z przymusem. Mama odprowadziła
ją pierwszego dnia, następnego, a potem już zawsze, przez sześć
kolejnych lat, mimo stałych błagań i protestów Klary, niosła za
nią tornister, a w nim zeszyty obłożone w śliskie plastikowe
okładki, takie, które można było czasem dostać, stojąc wytrwale
w kolejce przed papiernikiem, jeżeli akurat przywieźli chińską
dostawę. Po lekcjach czekała na nią przed szkolną bramą i znowu
szły razem, tą samą drogą, wzdłuż wysadzanego topolami boiska,
obok warzywniaka, śmietnika, obok stosów przegniłych główek
kapusty i ziemniaków, których właściciele blaszanej budki nie
zdołali w porę sprzedać, kamiennymi schodkami w dół, ku ich ulicy
i wysokiej bramie prowadzącej na podwórko w kształcie studni. Po
powrocie do domu Klara kładła czerwone, zielone i żółte zeszyty na
biurku. Odbijały światło żarówki, w rogu pokoju, pomiędzy sufitem
a oknem powstawały kolorowe kręgi. Nie powiedziała o nich mamie
i miała z tego powodu wyrzuty sumienia. Mama uważała, że powinny
mówić sobie wszystko.

– W końcu na całym świecie mamy
tylko siebie – powtarzała, a Klara myślała o kółkach odbitego
światła i czuła się zła. Nie chciała być sama z mamą, chciała
mieć jeszcze kogoś.

Nazywała się Agata Jaroszuk i w rejestrach
Klary otrzymała numer jeden. Miała duże białe siekacze, które
nie mieściły się w wąskich ustach, i spody dłoni poprzecinane
skomplikowaną siecią linii papilarnych. Twarz jej Klara zapamiętała
znacznie mniej wyraźnie niż tłuste, spocone łapki, czerwone
i poniszczone jak ręce praczki. Po Agacie zostały jej tylko strzępy
obrazów, odbitki zachowane po wewnętrznej stronie powiek, obcisła
skarpetka podkolanówka, włosy chyba tłuste, pachnące spaniem, chude,
piegowate przedramiona i staranny charakter pisma. Klara poznała
Agatę kilka miesięcy po rozpoczęciu roku szkolnego. Blada dziewczynka
w nylonowym fartuchu zapinanym z przodu na guziki podeszła do niej
na przerwie i spytała zaskakująco niskim, schrypniętym głosem, czy
zagra w gumę. Klara przyjrzała się uważnie plisowanej spódnicy,
wystającym kolanom, kociej twarzyczce z grymasem zamiast uśmiechu
i nie miała najmniejszych wątpliwości, że stoi przede nią osoba,
z którą chciałaby spędzić każdą z kolejnych przerw, aż do
końca szkoły. Zakochała się natychmiast, bezwstydną, niezdarną
miłością. Miłością szczęśliwą, bo odwzajemnioną.

– Będziesz ze mną siedzieć? –
zapytała.

– Tak – odpowiedziała tamta.

Na lekcji tańczyły w Klarze wypisywane
na tablicy cyfry, a z nimi Agata, jej Agata, do końca, na zawsze. Po
szkole zapytała mamę, czy może odwiedzić nową koleżankę. Mama nie
była zachwycona, ale zgodziła się i odprowadziła ją pod wskazany
adres, do stojącego kilka przecznic dalej betonowego bloku. Weszła
z Klarą do klatki schodowej i zadzwoniła do drzwi opatrzonych
numerem dwa. Odezwała się skoczna melodyjka i chwilę później
w progu ukazała się zasuszona kobiecina o poszarzałej twarzy,
bezzębnych, wpadniętych ustach i małych oczkach. Pod względem ubioru
i przyozdobienia była to najdziwniejsza osoba, jaką kiedykolwiek
widziała Klara. Na samym środku zielonego swetra, tuż pod piersiami,
miała przypiętą ogromną srebrną broszkę z czerwonym kamieniem. Spod
pasiastej niebieskiej spódnicy wystawały chude, pałąkowate nogi,
na których grube rajstopy marszczyły się i spływały wprost do za
dużych butów na wysokich obcasach.

– Słucham? – zapytała
staruszka. Zmierzyła Klarę i jej mamę nieprzychylnym spojrzeniem
i okryła się dokładnie wełnianym szalem, na którym włóczkowe
pomarańczowe kwiaty splatały się wdzięcznie z żółtymi
liśćmi.

Mama drgnęła, ale przedstawiła się
spokojnie.

– Agata zaprosiła moją córkę –
ruchem głowy wskazała Klarę. – Chodzą do tej samej klasy –
dodała tytułem wyjaśnienia.

– Tak? – staruszka wzięła się pod
boki. Na twarzy pojawił się jej podejrzliwy uśmiech, jakby chciała
dać do zrozumienia, że nie da się łatwo wyprowadzić w pole. –
Nic mi o tym nie wiadomo!

Tymczasem w głębi mieszkania
powstał niespodziewany rumor i chwilę później do drzwi podszedł
gruby mężczyzna w siatkowym podkoszulku i rozpiętych niedbale
spodniach.

– Niech mama da spokój – powiedział
niegrzecznie i odsunął staruszkę ze wstrętem. – Chodź –
zwrócił się do Klary, ignorując Annę. Agata odrabia lekcje.

– Wrócę o siódmej – zdążyła
jeszcze powiedzieć mama i drzwi się zamknęły.

– Cześć – zawołała Agata
wychodząc z pokoju. Miała na sobie różowy dres i miękkie
niebieskie kapcie. – Zdejmij buty! – dodała zgorszona, widząc,
że Klara zamierza podejść do niej po czerwonym dywanie. Pochyliła
się posłusznie. Niewielkie trzypokojowe mieszkanie było urządzone
tandetnie i dość przypadkowo, zupełnie jak większość mieszkań
z końca lat osiemdziesiątych, czego jednak Klara nie wiedziała,
bo nie odwiedzała wcześniej nikogo poza swoją babcią, ciotką
i kilkoma odległymi kuzynami. Ze zdziwieniem odnotowała, że
podłoga w przedpokoju została wyłożona szarymi, plastikowymi
płytkami, ściany obite drewnianymi deszczułkami, a nad drzwiami
do salonu powieszono zegar w kształcie nagiej kobiety. Poczuła się
obco. Poczuła się przestraszona i onieśmielona.

Pomimo wszystkich tych nieznanych jej
dziwactw uznała, że schludniejszego, dokładniej wypielęgnowanego
i wyszorowanego domu nie zdarzyło jej się widzieć nigdy
wcześniej.

– Chodź! – Agata schwyciła
ją za rękę, a kiedy Klara stała nadal i tylko skuliła się
w ramionach, objęła ją czule za szyję. – Nie bój się babki –
szepnęła. – Nie pozwolę, żeby na ciebie krzyczała. Teraz jesteś
moim gościem.

Klara westchnęła głęboko. Babcia,
ojciec Agaty, naga kobieta z zegarem zamiast brzucha i cała otaczająca
ją rzeczywistość przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Poszła za
Agatą do pokoju dziecinnego, usiadła na pluszowej rozkładanej kanapie
i oddała się bez reszty namiętnemu syceniu żądzy posiadania. I nie
było na świecie nic, co miałoby dla Klary większe znaczenie, ani
nikogo, kto pociągałby ją bardziej niż Agata Jaroszuk. To pierwsze
spędzone wspólnie popołudnie, którego Klara już nigdy nie miała
zapomnieć, było jedynie wstępem, preludium do następujących po
nim licznych spotkań, do rozkosznie namiętnych, cichych schadzek
w mieszkaniu na parterze, gdzie w salonie siedzieli wielcy i obcy
rodzice Agaty, oglądając telewizję i nie odzywając się całymi
godzinami ani jednym słowem, spokojni i złowrodzy, jak gigantyczne
lalki, nieruchome dekoracje w przedstawieniu dla olbrzymów. Klara
mijała ich pośpiesznie, dygając grzecznie w progu, i biegła do
pokoju dziecinnego. Nie zraził jej fakt, że w oknach wisiały firanki,
pogardzany przez mamę symbol  drobnomieszczaństwa, nie strwożyła
babka Agaty, która najwyraźniej nie darzyła jej sympatią.

– Czy twoja koleżanka nie ma swojego
domu? – pytała czasami. Nigdy nie zwracała się bezpośrednio do
Klary. – Jej matka od godziny stoi pod balkonem i czeka.

Dziewczynki wymieniały porozumiewawcze
spojrzenia.

– Babci się ręce trzęsą –
wołała Agata i obie wybuchały śmiechem. Rozumiały się doskonale,
dopełniały idealnie.

Czasami, po szkole, udawało im się uciec
mamie Klary, nie szły wtedy do Agaty, tylko włóczyły się po osiedlu
przez wiele godzin, szczęśliwe, że nikt dorosły nie zakłóca ich
intymności.

– Pozwiedzajmy dziś – szeptała Agata
na lekcji środowiska. To ona była inicjatorką wszelkich działań,
Klara zgadzała się jedynie na jej pomysły. Wychodziły z szatni przez
okno nad składem szczotek, biegły przez boisko do dziury w płocie
od strony sekretariatu. Zwiedzanie uwzględniało stacje.

– Stacje Drogi Krzyżowej – mówiła
Agata, a potem żegnała się pobożnie i spluwała przez lewe
ramię. – Wybacz mi, Jezu, w Trójcy Jedyny.

– I wszyscy święci – dodawała
z przejęciem Klara.

Zaczynały od spożywczaka, bezsmakowych
wafli opłatków i jogurtów owocowych, które jadły, siedząc na
tekturowych kartonach od strony śmietnika. Potem trzepak, nieznane
podwórka, obce dziewczyny, lokalne nacjonalistki.

– To nasze miejsce, wam nie wolno tu
chodzić.

– Mój ojciec jest milicjantem –
syczała Agata. – Zamknie twoją matkę w więzieniu.

Odchodziły z dumnie uniesionymi
głowami.

– Kłamiesz – krzyczały za nimi te
obce, ale już ciszej i mniej agresywnie.

Wracały do domu przez plac zabaw, trzy
razy naokoło piaskownicy, po ławkach, nie wolno było dotknąć
ziemi. W przedpokoju czekała na Klarę mama. Płakała.

– Ja się tak strasznie martwię –
szlochała. – Ta nowa koleżanka ma na ciebie zły wpływ. Porozmawiam
z waszą wychowawczynią. Pójdę do jej rodziców.

Klara musiała przyrzekać, że już nigdy
nie ucieknie. Zaklinała się, obiecywała.

– Tylko nie idź do jej rodziców –
błagała.

– Jak mam ci wierzyć? Obiecywałaś
już wcześniej!

– Teraz naprawdę, mamo.

– Czy ty wiesz, że nie sypiam po
nocach? Potem nie mogę pracować. Jak tak dalej pójdzie, przestanę
zarabiać i z czego się wtedy utrzymamy?

Klara bała się śmierci głodowej. Bała
się, że mama umrze pierwsza i to będzie jej wina.

– Przepraszam, mamo…

– Nikt nam nie pomoże, jak wyrzucą
mnie z pracy.

– Mamo!

– Musisz zrozumieć, jesteś już duża,
powinnaś być za nas odpowiedzialna.


Rozumiem. Rozumiem! Przysięgam! Przyrzekam! Obiecuję! –
krzyczała.

Potem obie płakały.

Minęła jesień i zima. Klara zapamiętała
się w nowym uczuciu i zatraciła całkowicie, tymczasem Agata przez
cały czas utrzymywała między nimi rodzaj przemyślanego dystansu. Po
radosnych chwilach, kiedy to wydawała się całkowicie oddana Klarze,
nastawały smutne dni rozłąki.

– Nie mam czasu – mawiała. – Masz
głupi piórnik – dodawała z zimną bezwzględnością i szła do
domu, nie odwracając się, chociaż dobrze wiedziała, że Klara stoi na
środku chodnika z otwartymi ustami i cały czas za nią patrzy. Klara
prosiła mamę o nowy piórnik.

– Dlaczego nie nosisz juniorek? Ubierz
się jakoś sensownie.

Klara szła kupić juniorki.

To właśnie władczość Agaty, jej
nieprzejednana niezależność i lekka pogarda, jaką zwykła okazywać
otoczeniu, działały na Klarę jak magnes. Wpatrzona w nieustannie
spocone dłonie, w czerwone palce o krótko obciętych paznokciach,
chudy, piegowaty kark, w wątłe łydki i sterczące kolana, niczego
nie zauważyła i kiedy Agata przesiadła się na lekcji polskiego do
rzędu pod ścianą, a na przerwie zaczęła rozmawiać z Patrycją
Górą, zdumienie Klary było silniejsze niż rozpacz i gniew. Potem
biegła za nią, biegła za nimi obiema, które szły, zajęte rozmową,
nie zwracając na nią uwagi. Zapamiętała betonowe płyty i sterczące
z nich przerdzewiałe pręty, błoto, lepką, brązową maź, głębokie
cętkowane ślady opon, jej buty, nie kalosze, przelotną myśl, że mama
będzie wściekła, jeśli wróci mokra, kiosk, do którego wchodziło
się po kamiennych schodkach…

– Przepraszam, pogódźmy się –
wołała. – Powiedz, co takiego zrobiłam? Nie odchodź!

Nie chciała nikogo innego. Nie,
nie obchodziły jej pozostałe koleżanki. Agata nie powinna była
odtrącać jej tak brutalnie, zostawić bez cienia nadziei, samotną
i nieszczęśliwą. Klara nie rozumiała tego, co się stało,
i zrozumieć nie mogła. Jej skołatana dusza dokładnie wiedziała,
czego pragnie, podczas gdy umysł nie był jeszcze na tyle rozwinięty,
żeby zdać sobie sprawę z rozpaczliwego położenia, w jakim się
znalazła. Rozumiała jednak, że zdarzyło się coś niepokojącego,
jej niewinność została skażona ciemną, brzydką rysą, zmazą,
której nie potrafiła się pozbyć.

W ciągu następnych kilku miesięcy
snuła się za Agatą Jaroszuk i Patrycją Górą poprzez szkolne
korytarze, wystawała schowana w okiennej niszy, podczas gdy one
szczebiotały słodko ściszonym głosem, oddalone nie więcej niż
o metr, a jednak całkowicie niedostępne. Odprowadzała je do domu,
w którym jeszcze niedawno to ona przesiadywała, ona prowadziła
intymne rozmowy na temat pani od gimnastyki i Jacka Zielińskiego
z drugiej B. To ona jadła tłuste pierogi i piła słodką herbatę
ze szklanek w wiklinowej oprawce. Tymczasem zostawała przed drzwiami
klatki schodowej i czekała z nadzieją, że jakiś zadziwiający
przypadek odwróci zaszłe zdarzenia i, nieoczekiwanie, znajdzie
się znowu w pokoju dziecinnym opromieniona blaskiem łaski Agaty,
szczęśliwa, kochana i kochająca.

To się zdarzyło już wcześniej. Wiem
o tym, chociaż ciężko mi pisać prawdę. Kogo to obchodzi,
myślę? Za oknem pochmurny poranek, tabliczka z nazwą ulicy
i rozerwana parasolka na dachu śmietnika. Dzień zawiesisty i lepki
jak topione bursztyny, a też opływowy, śliski, pachnący farbą
olejną, przesuwa się gładko pomiędzy oknami. Dzień właśnie
teraz jak brązowe szkło. Mogłabym w cudzych oczach wyglądać
lepiej, przez samo zatajenie. Dużo ludzi zataja, można. Denerwuję
się. Chciałabym zapalić, podobno palenie przynosi ulgę… Kiedy
byłam dzieckiem, zbieraliśmy w przedszkolu listki z żywopłotu,
czerwone i żółte. Potem próbowaliśmy bawić się w coś. Kłopot
nie leżał w wymyśleniu zabawy, ale w jej realizacji.

– A chuś, ty będziesz mamą, ty
tatą, a ja dzieckiem.

Powstawał problem, nikt nie chciał
grać taty, trzeba było do tego znaleźć chłopaka. Pertraktacje
trwały godzinami, a potem, kiedy już wszystko zostało ustalone, to
nam się nudziło. Najlepsze jest oczekiwanie, spełnienie ma przykry,
mdły smak. Zostawały listki na żywopłocie od ulicy i pomalowana na
zielono budka nad otworem wentylacyjnym.

15.09.2009 WIDOK Z OKNA Wyszłam na
balkon i zdziwiłam się światu. Ostatnie tygodnie spędziłam
w wydawnictwie. Gdzie okien jest raczej mało. Nie, to eufemizm. Gdzie
okien po prostu brak. Znowu kłamię. Jest okno. Jedno. W pokoju
szefa. U nas są lampy. A dokładnie jarzeniówki (ekologiczne,
40 W, Janki, IKEA). A więc wyszłam na balkon i się okazało,
że w tzw. międzyczasie liście pożółkły na drzewach. Nie
zauważyłam, kiedy. Zatraciłam się w pracy. Zatraciłam
równowagę psychiczną. Zatraciłam również poczucie sensu. Się
zatraciłam w tym zapierdalaniu. Pracę mam ciekawą. I dobrze
płatną. Nie narzekam. Uznałam jednak, że powinnam zachować
odpowiednie proporcje. Pomiędzy wysiłkiem a zarobkiem. Tym,
co inwestuję, a tym, co otrzymuję w zamian. Obowiązkiem
a spełnieniem. Duchem a materią. Schudłam ostatnio. Zszarzałam. Nie
bywam u fryzjera. Połamałam paznokcie o klawiaturę komputera. Się
zaniedbałam. Stojąc tak i lustrując park oraz okolice, zdecydowałam
się odnowić. Biologicznie. Rozważałam różne alternatywy. Myślałam
o wyjeździe do Indii. Albo do Ameryki Południowej. Gdzie spotkałabym
Buddę. Względnie Sziwę. Albo Ometeotla, (gdybym się jednak
zdecydowała na Amerykę Południową). Sypałabym płatki egzotycznych
kwiatów w świątyni. Paliła blanty. I spożywała pejotl. I tam bym
się od rzeczywistości oderwała (zwłaszcza wydawniczej). I odnowiła
biologicznie. A przy okazji psychicznie (chociaż niekoniecznie
intelektualnie). Tak sobie myślałam. Ostatecznie jednak wybrałam
wersję economic (krajową). Postanowiłam wstawać wcześnie i uprawiać
jogging. Jeść owoce i pić jogurt. (Naturalny, z kulturami bakterii
– żywymi). Zdecydowałam rzucić palenie. Mocne trunki zamienić na
zdrowsze piwo (pszeniczne, niepasteryzowane). Jak również zapisać
się na fitness. (A przynajmniej spróbować).

Ale to zabawne, pomyślałam. Równie
dobrze mogłabym zostać spadochroniarzem. Albo linoskoczkiem. I nagle
zrobiło mi się przykro. Poczułam, jak bardzo jestem
zmęczona. I stałam tak na balkonie. A na dole w parku
przechodził pan. Z psem na smyczy. Na ławce przy stawie całowała
się para dzieciaków. I chciało mi się płakać. Ale się
powstrzymałam. I poszłam spać.

Większość dni przebiega zupełnie
normalnie, a moje szaleństwo to tylko rozsypane pomiędzy nimi drobinki
szkła. Idę do redakcji, udając pewną siebie.

– Cześć – mówię. – Chciałabym
to i to…

Redakcja ma do mnie stosunek obojętny,
z lekką domieszką sympatii. Dlatego też staram się nie przeciągać
struny. Zbieram swoje umowy w plastikowe teczki. Zostawiam im lakier
do paznokci, na parapecie, żeby o mnie pamiętali. Potem wychodzę na
ulicę. Och, gdyby mnie tak ktoś rozpoznał, myślę, pośród doniczek
pelargonii i oczekiwania na deszcz, co wisi w powietrzu i męczy. Czy
aby mam na sobie odpowiedni płaszcz? Czy aby mi w nim do twarzy? Autobus
przejeżdża obok i zabiera coś cennego z mojej głowy, czemu nie
zdążyłam się przyjrzeć. I teraz jest już za późno. W Starbucksie
na rogu zasiadam w fotelu. Nikt mnie nie rozpoznał, bo nie ma
tu Tej Kobiety, chociaż pracuje niedaleko, dlatego bez potrzeby,
w każdy poniedziałek, muszę chodzić do redakcji i zostawiać im
lakier do paznokci na parapecie, a potem jeść kanapki za dziewięć
pięćdziesiąt sztuka, chyba że z łososiem, to jeszcze złotówkę
trzeba dopłacić. Niedługo zbankrutuję. Szkło brązowe i grubo
mielone chrzęści mi w zębach. Za plecami pan, co mnie nie rozpoznał,
za to szturcha łokciem. Jest w tym szturchnięciu wroga nuta. Mam
nadzieję. Wolę agresję od obojętności. Wyjmuję książkę. Czytam
o człowieku, który chciał wybudować dom, a potem umarł na atak
serca. Ostatnio zaczął odwiedzać mnie w nocy. Nazywa się Biswas,
pochodzi z Trynidadu i przesiaduje w mojej łazience. Fascynuje
go kanalizacja. Nie mogę spać, bo przez całą noc spuszcza wodę
w ubikacji. Czasami chodzę prosić, żeby przestał.

– Mam dość ludzi, którzy mnie
denerwują – tłumaczę, siedząc na wannie. – Taki na przykład
gość ze Starbucksa, co mnie nie rozpoznaje, tylko szturcha.

– Jak nikt cię nie rozpozna,
to znikniesz – mówi pan Biswas, dłubiąc przy moich zaworach
z ciepłą i zimną wodą. – Powinnaś pofarbować włosy – dodaje
znacząco.

– Na jaki kolor? – pytam.

– Na blond. Tamta jest
blondynką.

– Myślisz, że byłoby mi dobrze? –
zastanawiam się i przeglądam w lustrze.

– Nie.

– A ty nie żyjesz! – ripostuję
natychmiast.

Wychodząc z łazienki, słyszę, jak
znowu ciągnie za spłuczkę. Jak będzie się dalej tak zachowywał,
sprowadzę egzorcystę. Szkło skrzypi mi pod stopami.

17.09.2009 ROBOTA, NA KTÓRĄ
ZASŁUGUJĘ Zrobiłam obiad. To znaczy ugotowałam kluski. W osolonej
wodzie. Potem zrezygnowałam. Zostawiłam je w zlewie. Na sitku. Żeby
schły. Sama zaś usiadłam przy komputerze. I nie schłam. Tylko
się męczyłam. Powinnam napisać coś kreatywnego. Coś, co by mnie
zadowoliło. I mojego szefa również. A to nie jest łatwe, proszę
państwa. Więc siedziałam w męczarniach. A na sitku w kuchni sechł
(wspomniany powyżej) makaron. Przesiedziawszy tak do południa, nie
wymyśliłam zupełnie nic. Za to się bardzo zmęczyłam. Uznałam
więc, że należy mi się przerwa. Zdjęłam z wieszaka torbę
zieloną. Ekologiczną. (Greenbag for you). I wybrałam się do sklepu
spożywczego (Max). Obok domu. Za parkingiem w lewo. Nabyłam ser
biały. Rzodkiewki. I mineralną. Oraz paczkę papierosów (Marlboro
light. Palenie zabija. Albo powoduje raka. Co kto woli). W podwórku
pod śmietnikiem spotkałam pana Krzysia. On tam przesiaduje często. Ma
taki taboret przenośny, rozkładany. A pod nim butelki piwa. Również
przenośne. Na wymianę.

– Dawno pani nie widziałem –
zagadnął. – Chorowała pani?

– Nie – odpowiedziałam. –
Pracuję.

– Aaaa… – pokiwał ze zrozumieniem
głową. – Ja też.

I odkapslował kolejną butelkę. Cóż,
pomyślałam. Każdy ma taką robotę, na jaką zasługuje. Było nie
kończyć studiów. Ani szkoły średniej. Tobym sobie teraz z panem
Krzysiem miło pracowała na słoneczku. A tak muszę wracać przed
komputer.

27.09.2009 INNOWACJE Dziś rano
wysłuchałam w radiu audycji na temat mojej grupy wiekowej. Otóż
pewien socjolog wykazał, że głównym celem wykształconego
trzydziestolatka w dużym mieście jest osiągnięcie
stałych zarobków powyżej sześciu tysięcy miesięcznie. O,
czasy okrutne! O, obyczaje! Zakrzyknęłam (wyjmując masło
z lodówki). I kiedyż się to stało? Myślałam (soląc jajko
na miękko). Dojrzałość nam nie służy. A jeszcze tak niedawno
byliśmy wszak inni. Byliśmy chłonni. I utalentowani. Nawet
autentyczni. I uczuciowi. A nade wszystko (odważę się to powiedzieć)
byliśmy przecież ideowi. My sami. MY. Za młodu. A teraz jesteśmy
pracowici. Tylko. Pracowici. I kropka. W dzień zapierdalamy
w bankach. Redakcjach. I agencjach reklamowych. Wieczorami
spożywamy. Alkohole odpowiednio luksusowe. W knajpach stosownie
modnych. I w towarzystwie starannie dobranym. Zostajemy właścicielami
kredytów. Kart płatniczych. Mieszkań. Samochodów. I rodezjanów
(w wersji mniej wypasionej labradorów w kolorze biszkoptowym). Tyle. Na
nic więcej nie mamy już siły. Ani chęci. Nie mamy siły chcieć. Albo
nie chcemy marnować sił. Zafrasowałam się. Zasępiłam. Nie dojadłam
jajka. A kawę wylałam precz. Do zlewu. A potem wyłączyłam
komórkę. I normalnie. Bezczelnie. Poszłam na wagary.

02

Anna, matka Klary, stała pochylona nad koszem
i obierała jabłka. Obierki wpełzały do kosza długimi wężykami,
przepadały pod zlewem, w wyłożonych gazetą gnijących resztkach. Anna
wyprostowała się powoli, odłożyła nóż i z zadowoleniem
przyjrzała się dużej, jasnej kuchni. Pod oknem stał szeroki
stół z tekowego drewna, który odziedziczyła po swojej matce,
babce Klary, kiedy ta, mimo protestów Anny, przeprowadziła się
sama do mniejszego mieszkania. Nad stołem wisiał sztych w ciemnych
ramach, przedstawiający nagiego mężczyznę niosącego na ramieniu
worek mąki. Za jego plecami majaczył zagajnik, a jeszcze dalej,
na wzgórzu ponad drzewami, można było dojrzeć rozłożone szeroko
młyńskie ramiona. Obrazek znajdował się w posiadaniu rodziny Anny od
niepamiętnych czasów i mimo niewielkich rozmiarów stanowił pewną
wartość, jak zwykła powtarzać jej matka. Anna miała co do tego
pewne wątpliwości, ale była do niego przywiązana, towarzyszył jej od
najwcześniejszego dzieciństwa. Przyjrzała się nagiemu młynarzowi,
po czym przeniosła wzrok na przedmiot swojej nieustającej troski,
dębową serwantkę, której półki i przegródki wypełnione były
mosiężnymi naczyniami, zdumiewającymi butelkami z grubego szkła
i starą, wyjątkową porcelaną. Wszystkie te przedmioty Anna zbierała
pieczołowicie latami, przeszukując antykwariaty, wiejskie strychy
i bazary. Nic więc dziwnego, że przyglądając się im odczuwała
rodzaj dumy. Uśmiechnęła się do siebie i odwróciła, żeby
rozwałkować ciasto na szarlotkę. Do kuchni weszła Klara. Usiadła
przy stole i zapatrzyła się w ścianę. Od wielu dni nie rozmawiała
dłużej z matką i Anna martwiła się coraz bardziej tym stanem
rzeczy. Strach o córkę towarzyszył jej nieustannie, odkąd ją
urodziła, teraz jednak uczucie to przerodziło się w rodzaj trudnej do
zniesienia paniki. – O czym myślisz? – zapytała niespokojnie. –
O niczym – odpowiedziała obojętnie Klara. O czym mogła myśleć,
jej uwaga koncentrowała się teraz wyłącznie wokół Agaty Jaroszuk,
nic innego jej nie interesowało. Pośliniła palec i zaczęła kreślić
po blacie mokre, geometryczne wzory. – Przestań – powiedziała ostro
matka. Klara nie posłuchała. – Mówiłam ci, żebyś przestała! Klara
nie podniosła głowy, przycisnęła tylko mocniej palec do blatu
i przesunęła go gwałtownie w stronę cukierniczki, po czym uderzyła
w nią i rozsypała cukier. – Co ty wyrabiasz? – Anna złapała
córkę za ramię i siłą podniosła jej głowę. Klara nie odwróciła
wzroku, patrzyła śmiało i wyzywająco, a po policzkach spływały
jej łzy. Na ten widok Anna do reszty straciła przytomność umysłu
i zastygła zdumiona. Przez chwile obie przyglądały się sobie bez
słowa, aż w końcu puściła córkę, wyprostowała się i zdjęła
fartuch.

– Zaraz wrócę – powiedziała
i wyszła z mieszkania, narzucając na ramiona wełniany
płaszcz.

Tymczasem Klara siedziała
nieporuszona przy stole. Wiedziała – mama poszła porozmawiać
z rodzicami Agaty. Zniżyła się, bo tamci to przecież jest plebs
i mają na podłodze linoleum zamiast klepki oraz piją herbatę
w szklankach. Wstała i podeszła do kosza na śmieci. Wiedziała,
że niemyta skórka jabłek jest trująca, i przez chwilę zastanawiała
się, czy nie zjeść wyrzuconych obierek. Chciała umrzeć, odkąd Agata
Jaroszuk ją zostawiła. Było ciepłe, wiosenne popołudnie. Po podwórku
niósł się echem zgrzytliwy klekot ślusarskiego wózka.

– Ostrzę, ostrzę! – krzyczał
w stronę otwartych okien brodaty mężczyzna w płóciennym płaszczu
i uderzał metalowym prętem w trzepak.

Wybiegały do niego dzieci. Obracał
kamiennym kołem i przykładał do niego noże. Klara wspięła się na
kuchenny blat i usiadła na nim po turecku. To było zabronione. Przez
chwilę patrzyła na podwórko i zbiegowisko wokół ślusarza, a potem
otworzyła szafki nad zlewem. Wyjęła z nich najcenniejszą rzecz,
jaką posiadały z mamą; rżnięte kryształowe kieliszki o złoconych
brzegach. Nie wolno ich było dotykać. Stały na najwyższej półce
i czekały na specjalne okazje.

– Może na twoje wesele – śmiała
się mama. – Mają prawie dwieście lat – dodawała onieśmielona
i pełna szacunku.

Ustawiła pięć kieliszków
w równym rządku, podstawkami do góry. Na nich postawiła kolejne
cztery. I jeszcze wyżej trzy następne, zupełnie tak, jakby
budowała domek z kart. Ostatni kieliszek, na szczycie piramidy,
napełniła pomarańczowym płynem do mycia naczyń. Zeskoczyła
z blatu. Czekała, żeby się przewróciły. Nie poruszała
się. Patrzyła. Świadomość, że zrobiła coś bardzo złego,
sprawiła jej nieoczekiwaną przyjemność. Przez krótką chwilę
poczuła się silna i niezależna. Stała tak, wstrzymując oddech,
a na dworze zgrzytało ślusarskie koło. Leciały wokół niego
iskry i małe dzieci krzyczały podniecone ich widokiem. To była
chwila Klary. Pełna rozpaczliwego triumfu. Powietrze wokół
zastygło i uwięziło w sobie wołania zza okna. Znieruchomiały
drgające słoneczne refleksy wokół stołu. Opadła unoszona wiatrem
zasłona. Klara stała. Patrzyła. Przez krótką chwilę mogła dokonać
cudów, była wszechmogąca. Cisza panowała zupełna. I Klara, trwając
tak naprzeciw góry ułożonej z dziewiętnastowiecznych kieliszków,
przestała oddychać. I stała. A w następnym momencie odezwały
się znowu krzyki na podwórku. Ślusarz popchnął wózek i ruszył
w dalszą drogę. Dzieci wracały do domów, niosąc ostrożnie noże
i nożyczki, szpicami w dół, tak jak ich tego nauczyły przezorne
matki. Klara musiała rozebrać piramidę, wypłukać płyn do naczyń
z ostatniego kieliszka, wytrzeć go i odstawić na półkę. Z powrotem
stała się małą, bezbronną dziewczynką.

Mama wróciła nieco
skonfundowana. Posadziła Klarę na kanapie i wzięła ją za
rękę.

– Widzisz – powiedziała. – Nie mam
najlepszych wieści…

Tłumaczyła spokojnie: Klara musi
przestać prześladować Agatę, inaczej przeniosą ją do innej szkoły
albo zgłoszą sprawę na milicję. Klara milczała. Przyglądała się
pulchnej, jasnej dłoni mamy i zdecydowała, że kiedy dorośnie, też
będzie miała takie wypielęgnowane, równo obcięte paznokcie.

– Rozumiesz, co do ciebie mówię? –
Anna spytała łagodnie.

Rozumiała, ale nie zamierzała jej niczego
ułatwiać.

– Postaraj się – ciągnęła mama
łagodnie. – Obiecaj mi. Powiedz coś, proszę…

Niczego nie obiecała. Tego dnia
nie odezwała się więcej ani słowem. Jakże żałosna była jej
matka. Ta wszechmogąca kobieta, której musiał schodzić z drogi
listonosz oraz hydraulik, która swoim podniesionym, wysokim głosem
wzbudzała postrach pań sprzedawczyń w sklepie od ulicy i z którą
liczyli się kierowcy autobusów. Teraz okazała się całkowicie
bezradna wobec Agaty Jaroszuk i jej babki. Klara poszła do łóżka,
milcząc, pełna mętnych, męczących uczuć. Z głębi mieszkania
nie dochodził najlżejszy szmer. Zazwyczaj o tej porze dolatywały
ją uspokajające dźwięki wieczoru; szuranie w przedpokoju, monotonny
głos z telewizora, woda puszczona w łazience… A tu nic. Panowała
absolutna cisza. Widocznie mama położyła się wcześnie. Klara nie
mogła zasnąć. Zapaliła lampę. Pokój wypełnił się ostrym, białym
światłem. Patrzyła na stos książek i zeszytów, na których stał
pełen okruchów talerz i filiżanka z fusami herbaty. Na fotelu pod
oknem leżały rozrzucone ubrania. Wykładzina na podłodze sfilcowała
się i przetarła. Dręczyło ją tępe, nieswoje uczucie, jakby ten
znany od urodzenia pokój, to mieszkanie i w końcu sama mama stały
się nagle obce. Tamtego wieczoru, zaraz po tym, kiedy wyjęła kieliszki
z szafki kuchennej i ustawiła z nich piramidę, stało się coś
niewyobrażalnie strasznego. Świat zadrżał i rozpadł się na dwie
nieprzystające rzeczywistości; tę lepszą, do której należała Agata,
i tę gorszą, jej własną.

Od czasu tego pamiętnego wieczora nie
potrafiła już nikomu zaufać ani do nikogo się zbliżyć. We wszystkich
dziewczynkach widziała jedynie mniej lub bardziej udane kopie Agaty
Jaroszuk. Agaty Jaroszuk poruszające się lekko, w naciągniętych pod
kolana skarpetkach z gumowym paskiem, nonszalancko moczące juniorki
w kałuży pod blokiem, Agaty Jaroszuk mijające ją obojętnie,
z uniesioną brodą, szepczące ze sobą, zanoszące się perlistym
śmiechem tuż za jej plecami, żeby natychmiast milknąć i wymieniać
znaczące spojrzenia, jeśli się odwróciła. Agaty Jaroszuk skaczące
przez skakankę na boisku szkolnym, roztaczające wokół lekko kwaśny
zapach potu i niemytych włosów. Agaty, które rosły i szpetniały
w okresie pokwitania, kiedy pod bawełnianymi koszulkami rysowały
się im wyraźnie piersi i ramiączka od staników. Ach te elastyczne,
bawełniane majteczki z prześwitującą plamką ciemnych włosów
pomiędzy udami, długie, ruchliwe palce i ten zapach ostry, kręcący
w nosie, doprowadzający ją do szaleństwa, zapach dojrzewających
ciał.

Pod