Strona główna » Kryminał » Pokuszenie

Pokuszenie

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379769636

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Pokuszenie

Bogdan Popiołek postanawia skorzystać z zaproszenia swego kolegi i odwiedzić jego dom rodzinny we Wschowie. Wkrótce okazuje się, że detektyw-amator znajdzie się w samym sercu kryminalnej intrygi, gdy seria brutalnych morderstw wstrząśnie mieszkańcami spokojnego dotąd miasteczka.

 

Przy okazji Popiołek odkrywa niebezpieczną tajemnicę sprzed wieków. Nie jest jednak jedynym, który chce ją rozwikłać. Wizja skarbu ukrytego w gdzieś w starej części miasta kusi również pewnego kolekcjonera z Niemiec, a także lokalnego mafiosa. Zainteresowany sprawą Popiołek musi uważać, by nie stać się kolejną ofiarą mordercy.

 

Co łączy zabójstwo byłego kustosza muzeum z utonięciem żołnierza mafiii o ksywce „Krzywy”? I co kryją mury tajemniczego Kripplein Christi?

 

Nowa powieść Piotra Bojarskiego to brawurowe pościgi samochodowe, śmiertelnie niebezpieczne wyprawy rowerowe, pogoń za mordercą i wielowątkowa historia z zaskakującym zakończeniem. Czy dasz zwieść się na Pokuszenie?

 

Polecane książki

Z dniem 1.1.2012 roku weszły w życie przepisy umożliwiające powstanie i rejestrację spółki z o.o. przy użyciu wzorca umowy (spółki s-24). Po 7 latach obowiązywania regulacji należy odnotować jej sukces mierzony liczbą zawartych w ten sposób umów spółki z o.o. Nie jest tak bez przyczyny. Skorzystanie...
Germanią nazwali Rzymianie obszarom leżący na wschód od Renu i na północ od górnego i środkowego Dunaju. Tacyt po raz pierwszy pierwszy podjął się opisania tych barbarzyńskich, w mniemaniu Rzymian, plemion. W zwięzły sposób opowiada o ich siedzibach, obyczajach, wierzeniach, a także wymienia z nazwy...
  Problematyka faktoringu z roku na rok staje się coraz istotniejsza, ze względu na rozpowszechnianie się tej formy finansowania działalności przedsiębiorstw. Zaletą książki jest kompleksowe ujęcie zagadnień dotyczących faktoringu i procedury ograniczania ryzyka operacyjnego w transakcjach faktoring...
REPRINT. Książka autorstwa poety, tłumacza i folklorysty Ryszarda Berwińskiego (1819-1879) to znakomity zbiór wiedzy prezentujący nam dzieje oraz znaczenie ludowych przesądów, zabobonów, czarów istot niezwykłych i wierzeń. O swoim dziele obejmującym dwa tomy sam tak pisał we wstępie: „Od roku 1836 z...
Wampir – powieść grozy. Główny bohater, poeta Zenon, jest emigrantem z Polski, który osiedlił się w Londynie. Tam znajduje stabilizację życiową oraz piękną narzeczoną Betsy. Jego życie komplikuje się w chwili, gdy pod wpływem przyjaciela ulega tajemnicom spirytyzmu. Poznaje hinduskiego guru oraz pię...
Nowela Antoniego Józefa Rollego. Antoni Józef Rolle (1830–1894) był lekarzem psychiatrą, a także historykiem amatorem i pisarzem historycznym, w twórczości literackiej używał pseudonimu Dr Antoni J. Ukończył Uniwersytet Kijowski. Przez większość życia mieszkał w Kamieńcu Podolskim. Na polu literatur...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Piotr Bojarski

Copyright © Piotr Bojarski, 2018

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2018

Redaktorzy prowadzący: Adrian Tomczyk, Patryk Mierzwa

Redakcja: Lena Marciniak / Słowne Babki

Korekta: Jaga Miłkowska / Słowne Babki

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbookpl

Projekt okładki: Sabina Bicz

Fotografia na okładce: © Clem Onojeghuo

Fotografia autora na skrzydełku: Ewo So

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Wydanie elektroniczne 2018

ISBN978-83-7976-963-6

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

Termin Boskiego rozkazu wydano

W Księgę Żywota IMIĘ zapisano…*

*fragment epitafium Ludwiki Gurowskiej

w klasztorze oo. franciszkanów we Wschowie

Kasieńce i rodzicom

Prolog

To miały być spokojne, leniwe wakacje. Czas odpoczynku od myśli o pracy, rozkrzyczanych uczniach, ocenach, całym tym szkolnym kieracie, który zwykle nie pozwalał człowiekowi spojrzeć dalej niż dziennik ocen i wyciągnąć nos z kartkówek i innych mniej lub bardziej oryginalnych wytworów szkolnej biurokracji. Nos, który nie wyczuwał, że i jemu należy się od czasu do czasu wolne.

To miały być niespieszne, niezmącone żadną troską chwile, w których jedyny dylemat miał brzmieć: czy wybrać się nad jezioro, czy do kina. A może zobaczyć coś zabytkowego w okolicy? Albo przeczytać książkę ulubionego autora? Słowem, zapowiadało się naprawdę sielsko.

Nic dziwnego, że dałem się skusić.

Gdybym wiedział, w co zostanę wciągnięty, pewnie poważnie bym się zastanowił. Może nawet wycofał. Ale nie wiedziałem, bo niby skąd? W spadku genetycznym po rodzicach nie dostałem przecież daru jasnowidzenia.

Propozycja kolegi z pracy wydawała się naprawdę kusząca. Marek Cichoń, nauczyciel matematyki i informatyki z tego samego gimnazjum, w którym uczyłem historii, wypowiedział ją podczas którejś z czerwcowych przerw. Kolejny rok szkolny bezdyskusyjnie przechodził do historii, wraz z nim nasza „wygaszana” decyzją rządu szkoła, a my sami znowu stawaliśmy się o rok starsi. Dwaj faceci w tak zwanym wieku średnim, świadomi upływającego czasu i pogodzeni z tym faktem. Faceci, którzy z wolna pozbywają się złudzeń, że kiedykolwiek czeka ich lepsze życie. Ale którzy ciągle marzą, że z tego zwykłego, codziennego wycisną coś jeszcze.

– W lipcu moja żona wyjeżdża służbowo do Szwecji – powiedział Marek, schylając się i skubiąc dłonią wyschniętą trawę pod ławką.

Siedzieliśmy w pełnym słońcu, przez zmrużone powieki przyglądając się popisom gimnazjalistów, rzucających piłką do kosza na szkolnym boisku.

– To znaczy nie będzie jej przez trzy tygodnie. Z koleżankami z uniwersytetu będzie zbierać dane do ankiety o szwedzkiej opiece socjalnej. Pomyślałem, że wykorzystam ten czas, żeby odwiedzić na dłużej mamę – dodał kumpel matematyk.

– Bardzo dobry pomysł – skomentowałem, nieświadomy, do czego zmierza.

Wiedziałem tylko, że jego matka jest od kilku lat wdową i mieszka gdzieś pod Lesznem. Dobrze o nim świadczyło, że pomyślał właśnie o niej.

– Też tak myślę. – Uśmiechnął się skromnie, jak to on. – A ty? Masz jakieś plany?

– Nic konkretnego – przyznałem niechętnie.

Bo też nie było się czym pochwalić. Ja, Bogdan Popiołek, czterdziestopięcioletni singiel – na przekór uciekającemu czasowi i własnej prezencji marzący o tym, że resztę życia spędzę jednak z kimś, kogo z wzajemnością pokocham – ledwie wczoraj oberwałem od tegoż życia z główki w nos. A dokładniej – dostałem spektakularnego kosza. Nie pierwszego zresztą, choć wiele wskazywało na to, że ostatniego. Agnieszka Witeź, nieco młodsza, blondwłosa koleżanka, na co dzień nauczycielka niemieckiego w tym samym gimnazjum, zignorowała moją wyjątkowo śmiałą w propozycję wspólnego wyjazdu do Łeby. Nawet nie wiedziała, ile zdrowia kosztowało mnie wypowiedzenie tych kilku zdań. Ile nerwów, kołatania serca i odwagi. „Przepraszam cię, Bogdan, ale w tym samym terminie wyjeżdżam do Chorwacji. Mam tam od dawna rezerwację” – wytłumaczyła się, spuszczając oczy. A ja zrozumiałem, że to nie zimne wody Bałtyku przegrały z ciepłym w lipcu Adriatykiem, ale – zwyczajnie – nieudacznik Popiołek po raz kolejny został przez kogoś wyprzedzony. Szkolne wróble ćwierkały, że przez dużo młodszego wuefistę z liceum.

– W sierpniu być może wyskoczę nad morze – odpowiedziałem Markowi. – Tydzień, może dwa. Wszystko zależy od pogody. Poza tym muszę w końcu napisać chociaż jeden rozdział…

– Rozdział? – podchwycił zaciekawiony.

– No tak, mówiłem ci kiedyś. Próbuję napisać książkę.

– Tę historię z biegaczem?

– Tak. Idzie mi jednak jak po grudzie. Mam duży problem z prologiem…

Pokiwał głową ze zrozumieniem. Czaił się z jakimś pytaniem, wyczuwałem to wyraźnie. Postanowiłem ułatwić sprawę i wyjść mu naprzeciw.

– Dlaczego pytasz o moje plany?

Poruszył się niespokojnie na ławce.

– No dobrze… Mam pewną propozycję – wyznał w końcu. – Jak wiesz, moja mama mieszka jakieś sto kilometrów stąd. To fajna okolica. Wokół lasy, jeziora. Zupełnie inny świat. Trochę jak z naszych szczeniackich lat. O ile rozumiesz, o co mi chodzi…

Holender, piekielnie długo wyłuszczał, o co mu chodzi.

– No więc pomyślałem sobie, czy… nie dałbyś się namówić na taki wyjazd. No wiesz, na taki powrót do przeszłości – dokończył. Widząc moją zaskoczoną minę, natychmiast dorzucił: – Jeśli ci nie pasuje, nie ma sprawy. Każdy ma swoje pomysły na życie…

Prawdę mówiąc, rzeczywiście mnie zaskoczył. Choć doskonale wiedziałem, o czym myślał, opowiadając o „zupełnie innym świecie”. I o gówniarskich latach. Byłem pewien, że marzył mu się choć krótki powrót do czasów, w których potrafiliśmy docenić chwile spędzane nad spokojną taflą jeziora. Najlepiej wpatrując się w spławik lub własne odbicie w wodzie. Albo maszerując wieczorną porą przez las. Bez oglądania się na te wszystkie cuda techniki, osaczające nas dzień w dzień i domagające się niepodzielnej uwagi. Markowi marzył się zapewne powrót do życia bez wielkomiejskiego stresu i całego tego technologicznego szajsu. Choćby ten powrót miał potrwać ledwie kilka dni.

– Nie powiedziałem, że mi nie pasuje – odpowiedziałem po chwili namysłu. – Muszę jednak przyznać, że jestem zaskoczony… Gdzie to właściwie jest, bo, sorry, nie pamiętam?

– Wschowa – mruknął trochę wstydliwie. – Małe miasto między Lesznem a Głogowem. Ale fajne, zobaczysz! Z charakterem!

– Jeszcze się nie zdecydowałem – zaprotestowałem ze śmiechem. – Ale co na to twoja mama? Zapytałeś ją chociaż, czy jest na to gotowa?

– Czyli się zgadzasz? – W oczach kumpla zauważyłem radość.

– Powoli, powoli – podniosłem dłoń, by go powstrzymać. – Najpierw odpowiedz na moje proste pytanie.

– No jasne, wszystko już uzgodniłem. – Marek coraz bardziej się nakręcał. – Stary, to naprawdę bardzo fajne miejsce na letni wypad. Jest gdzie się wykąpać, jest gdzie pójść na piwko. Nie mówiąc o tym, że tam jest ono dużo tańsze niż w Poznaniu! Aha, a w ogóle zdziwisz się, bo to niby niepozorne miasteczko, ale z niesamowitą historią. O ile się orientuję…

Miałem niezły ubaw, przyglądając się, jak Marek Cichoń snuje tę swoją opowieść o rodzinnej miejscowości, którą porzucił kiedyś dla studiów w wielkim mieście. A potem – już na stałe – dla pracy, żony i codziennych obowiązków. To, co opowiadał, by mnie przekonać, brzmiało jak tania turystyczna reklamówka, ale miało swój urok. Zwłaszcza ten pasus o tanim piwku… Tak, tym chyba mnie kupił.

Zastanowiłem się przez chwilę. Na pierwszy rzut oka propozycja brzmiała naprawdę nieźle. Co ja, podstarzały singiel z brzuszkiem, od dawna bez cienia szansy na zainteresowanie płci przeciwnej, będę robił w środku lata w dużym mieście? No właśnie, co? Nie miałem w planach niczego konkretnego. Mały wypad na prowincję dobrze mi zrobi, uznałem. Po przeprowadzce zimą na ratajskie blokowisko miałem dość widoku betonowych, kilkunastopiętrowych kostek. A przecież Marek wspomniał coś o jeziorach i lesie. Zapachniało przygodą, wyczytaną dawno temu w książkach Nienackiego o pewnym muzealniku z żyłką detektywa…

Kumpel wpatrywał się w moją twarz wyczekująco. Nie chciałem mu zrobić przykrości.

– Powiedzmy, że się zastanowię – oświadczyłem poważnym tonem.

Nie powstrzymałem jednak uśmiechu.

– Dzięki, Bodziu! – Marek zachowywał się zupełnie jak nie on, zwykle zimnokrwisty i opanowany przedstawiciel nauk ścisłych. Poderwał się z ławki i podskoczył w górę, jakby zamierzał rzucić za trzy punkty do pobliskiego kosza. A potem uścisnął mnie serdecznie.

– Powiedziałem tylko… – próbowałem go wyhamować, ale nie dałem rady.

– Zobaczysz, że to będą zajebiste wakacje! – Ten przymiotnik w ustach Marka zabrzmiał zaskakująco naturalnie. – Jednego jestem pewny: nie będziemy się nudzić. Obiecuję!

O tak, z perspektywy czasu mogę potwierdzić: nudy nie było. Chociaż wtedy, na ławce przy szkolnym boisku, nie byliśmy zupełnie świadomi, jakie atrakcje na nas czekają.

Gdybyśmy wiedzieli…

Ostatni dzwonek rozdarł ciszę osiedlowej pustyni, uwalniając rozgorączkowanych uczniów z dusznych klas gimnazjum. Wybiegli w odświętnych białych koszulach i granatowych spódnicach lub spodniach, jakby szkoła kojarzyła im się głównie z więzieniem, które należy jak najszybciej opuścić. Jako belfer z niemal dwudziestoletnim doświadczeniem potrafiłem ich zrozumieć. Gdy świat wybucha zielenią i ciepłem, trudno wysiedzieć pięć dni w tygodniu nad cosinusami albo cyklem rozwojowym glisty ludzkiej. A nawet – jak z żalem zauważyłem – nad Polską Jagiellonów. Są pewne prawidła natury, których nie pokonamy. A już zwłaszcza my, skromni nauczyciele z wygaszanego na raty gimnazjum.

– Panie i panowie, życzę udanego wypoczynku! – Dyrektor Sadowski obkolędował nas wszystkich wokół stołu, podając dłoń kolegom i obcałowując ręce koleżanek. – Widzimy się pod koniec sierpnia na radzie pedagogicznej. Ale, ale! Po co ja wam to teraz mówię?! Przepraszam szanowne koleżeństwo. Do zobaczenia i już!

W pokoju nauczycielskim podniósł się hałas nie gorszy od tego, jaki kilka minut wcześniej wypełnił hol szkoły. Każdy chciał się pożegnać, a jeszcze chętniej – przy okazji pochwalić Portugalią czy inną Barceloną, do której pojedzie. Zerknąłem ukradkiem na Agnieszkę. Właśnie odebrała telefon, uśmiechając się od ucha do ucha. Pewnie dzwonił ten cholerny lowelas z sali gimnastycznej…

Westchnąłem ostatecznie pognębiony i ruszyłem w stronę drzwi. Z drugiego końca stołu machnął do mnie Marek, pokazując, bym zaczekał na niego na korytarzu. Wiedziałem, o czym chce pogadać.

– To co, jesteś gotowy? – zapytał.

Zabrzmiało i wyglądało to cokolwiek śmiesznie: jakby dwaj siwiejący faceci wyjeżdżali na obóz harcerski, a nie na dłuższy weekend zapoznawczy z produktami lokalnego browaru. Było mi jednak wszystko jedno.

– Jestem – potwierdziłem.

– To kiedy wyruszamy?

– Mówiłeś, że drugiego lipca, w niedzielę – zaniepokoiłem się. – Czy coś się stało?

Marek wyszczerzył zęby w zwariowanym uśmiechu.

– Co ja plotę! – podsumował samokrytycznie. – Jasne, że drugiego. Po prostu tak się cieszę, że dałeś się namówić! Na pewno wolisz jechać swoim samochodem? Może jednak pojedziemy moim?

– Absolutnie moim, panie kolego. Wystarczy, że mam spanie za darmo.

– Już nie bądź taki zasadniczy! Przecież wiesz, że mój volkswagen jest…

– Dużo nowszy. Wiem. Ale nie pogniewaj się, chcę jechać moim fordem. Staruszek rzadko ma okazję podładować akumulator na trasie. A w środku jest całkiem wygodny, sam się przekonasz.

– Nie to chciałem powiedzieć – zaperzył się Marek. – Tylko wiesz, jakby co…

– Jakby co, będziemy mieć jedną przygodę więcej – złamałem jego opór. – Zresztą nie jedziemy za Ural, tylko w Lubuskie. Zapewniam cię, że tam też mają warsztaty i mechaników…

– Lepiej wypluj to słowo.

– Mareczku, naprawdę niepotrzebnie się obawiasz. Mój escort nie zadaje może tak szyku, jak twoje polo, ale możesz być pewien, że do Wschowej dojedzie.

– Do Wschowy – poprawił mnie kolega.

– No właśnie, do Wschowej – postanowiłem go nieco podrażnić. Zignorował jednak moją prowokację.

– Nie zapomnij zabrać wędki – wrzucił nowy wątek.

– Nie łowię ryb – odpowiedziałem zaskoczony.

– OK. Na pewno znajdę kilka kijów w szafie ojca – skomentował.

Wzmianka o zmarłym kilka lat temu tacie Marka spowodowała, że natychmiast spoważniałem.

– Czyli co, wszystko ustalone? Zdzwaniamy się w sobotę? – zaproponowałem.

Przytaknął i przybiliśmy piątkę.

Gdy rozstaliśmy się na parkingu i wsiadłem za kierownicę, zrobiło mi się głupio. Dopiero wtedy przypomniałem sobie, że zapomniałem mu powiedzieć ważną rzecz – wspomnieć, że jednak cieszę się z tego wyjazdu.

Część I

DRESZCZ

Niedziela

1.

Trupa, panie, znaleźli!

W drodze złapała nas burza. Nagła, gwałtowna i wściekła. Jak to w lipcu bywa, na drogę spadła potężna ulewa. Tak mocna, że cherlawe wycieraczki mojego leciwego forda escorta z biedą odbierały strugi wody. Musiałem zwolnić, a nawet na chwilę zjechać na pobocze, tak kiepska była widoczność przez ścianę deszczu. Marek litościwie nie skomentował słabości mojego wozu. Cóż, jego volkswagen zapewne wyratowałby nas z tej opresji.

Z powodu ekstremalnych zjawisk pogodowych pokonanie stu kilometrów dzielących Poznań od rodzinnego miasta Marka zabrało nam dwie godziny. Gdy dojeżdżaliśmy do celu, opady miłosiernie zaczęły zanikać, a po zachodniej stronie nieba zrobiło się jaśniej. Na tyle, bym mógł zobaczyć najpierw zajazd o wdzięcznej nazwie „Hubertus”, a potem, z daleka, ciekawe zjawisko: majestatyczny pomnik buhaja Ilona, stojący na kamiennym cokole nieopodal małego ronda wjazdowego do Wschowy.

– To pamiątka po wzorcowej hodowli socjalistycznej, którą za komuny prowadził niejaki Apolinarski w pobliskiej Osowej Sieni – wyjaśnił fachowym tonem Marek. – Buhaj rozpłodowy Ilon spisywał się dzielnie, hodowla rosła w siłę, a ośrodek dostał Order Sztandaru Pracy I klasy. Decydenci PRL uznali więc, że buhaj-stachanowiec zasłużył na pomnik. Ale nie zgadniesz, co stało tu wcześniej, za Niemca.

– Pewnie jakiś żelazny krzyż – zażartowałem ponuro.

Pogoda i trudne warunki jazdy wypłukały ze mnie zasoby dobrego humoru.

– Aż tak, to nie – żachnął się kumpel. – Kiedy była tu Rzesza, w tym samym miejscu stała kamienna wieża ku czci kanclerza Bismarcka – wyjaśnił.

– O, to ładne! Byk zastąpił „żelaznego kanclerza” – mruknąłem już odrobinę weselszy. – Rozumiem, że wieżę dla Ottona von Bismarcka zniszczyli sowieccy wyzwoliciele?

– I tu się mylisz, kolego. Bo wieża przetrwała rok 1945 nietknięta. Zdaje się, że usunięto ją dopiero za Gomułki.

– A kiedy postawili tego Ilona?

– W stanie wojennym. Tak przynajmniej słyszałem od ojca. Podobno wykorzystali fragmenty wieży pod cokół – rozkręcił się Marek. – O tym buhaju krąży zresztą sporo anegdot. Postawiono go zadem do Zachodu. Wiesz dlaczego. Bo w tamtych czasach Zachód był „zgniły” i niesłuszny. Ale tutejsi szybko dorobili inną opowiastkę…

– Jaką? – mruknąłem zaintrygowany.

– O tym, że twórcy pomnika Ilona okazali się sprytniejsi niż propagandyści. I zrobili komunistów w konia.

– Bo?

– Bo ustawili go rogami na wschód!

Śmiech pomógł mi wrócić do równowagi. Zanim na dobre wjechaliśmy do miasta, Marek zdążył podrzucić jeszcze jedną anegdotę: o byczych genitaliach.

– A ty wiesz, że za komuny przed każdą Wielkanocą nieznani sprawcy malowali jaja Ilona farbą jak pisanki? – zagadnął. – To wcale nie było takie łatwe, bo cokół jest naprawdę wysoki. Wymagało to umiejętności alpinistycznych…

– Daj już spokój! – Ze śmiechu trudno mi było utrzymać prosto kierownicę. – A nikt nie pomalował słabizny Ilona na biało-czerwono?

– A właśnie, że raz pomalowali! Ale się zrobiła draka, bo to się ludziom jednak nie spodobało. Wydzwaniali do ośrodka hodowli zarodowej w Osowej Sieni z pogróżkami, żeby „nie robić jaj” i przemalować je na inne barwy. Co było robić, kierownictwo ośrodka musiało spełnić te życzenia… No, ale to dawne dzieje. Teraz nikt bykowi jajek nie maluje. Choćby i na biało-czerwono.

– Co robić… Duch w narodzie ginie.

Ubawiłem się setnie, słuchając opowieści o dzielnym i wydajnym buhaju. Nawet nie zauważyłem, kiedy po lekkiej pochyłości wjechałem do Wschowy. Po obu stronach ulicy dominowała niska, jednopiętrowa zabudowa. Po lewej mignęła mi reklama jakiejś knajpy. Prowadzony wskazówkami Marka, przejechałem główne skrzyżowanie, minąłem ceglany budynek poczty, a potem pokaźnych rozmiarów basztę i chwilę później dojechałem na wschowską Starówkę. Przez ciasny prześwit ulicy wjechałem na rynek i zaparkowałem na wprost smukłej sylwetki ratusza, przywodzącej na myśl angielski neogotyk.

Gdy wysiadaliśmy z zaparowanego auta, niebo się przejaśniło, a w kałużach przeglądało się już słońce.

Rozejrzałem się szybko wokół – i z miejsca mi się spodobało. Kwadrat rynku okalał ciąg urokliwych, choć zaniedbanych, barokowych kamieniczek. Z reguły miały dwa piętra, stały ściśnięte jak żołnierze w szeregu armii, szykującej się do ataku. Mimo farby, łuszczącej się z fasad domostw, poczułem ducha miejsca, które ma własną, niepowtarzalną historię. Byłem jej coraz bardziej ciekawy.

Mama Marka – co okazało się dodatkową atrakcją – mieszkała na pierwszym piętrze jednego z zabytkowych budynków północnej pierzei rynku. Z okien jej niedużego mieszkania, położonego nad kwiaciarnią, widać było bielone mury ratusza i podstawę wieży z fantazyjnymi blankami. A także herb miasta: podwójny jagielloński krzyż z kołami na niebieskim polu i z dwoma postaciami w historycznych szatach. Jeszcze przed wyjazdem poczytałem trochę o Wschowie, dlatego wiedziałem, że to Najświętsza Maryja Panna i Chrystus podczas koronacji Matki Boskiej.

Beata Cichoń, drobna starsza pani z okularami w rogowych oprawkach – jak się okazało, emerytowana nauczycielka polskiego i szkolna bibliotekarka – przywitała nas nadzwyczaj serdecznie już na schodach. Gdy tylko Marek mnie przedstawił, dosłownie wyrwała mi torbę podróżną z dłoni i zaniosła ją do mojego pokoju.

– Panie Bogdanie, pan się tutaj rozgości! – zaproponowała.

Nie wypadało odmówić. Tym bardziej że moje lokum sprawiało wrażenie nadzwyczaj przytulnego. Szczególnie rozczulił mnie piec kaflowy w rogu pokoiku. Choć było lato i nie trzeba było dorzucać do niego węgla, od razu poczułem się cieplej.

– Proszę mi mówić po imieniu – zaproponowałem pani Beacie, na co ta chętnie przystała.

Chwilę później usłyszałem jej wyraźnie przejęty głos, dobiegający z kuchni:

– Mareczku, Bogdanie! Zapraszam na obiad!

Po wspaniałych żeberkach w sosie musztardowym ucięliśmy sobie małą drzemkę. Potem była kawa i ciasto. Aż w końcu postanowiliśmy się wybrać na przechadzkę. Szczerze mówiąc, byłem dramatycznie przejedzony i uznałem, że trochę ruchu przed wieczorem dobrze nam zrobi.

Byłem też ciekaw miasta. W drodze do Wschowy Marek opowiadał mi o niej wiele ciekawych rzeczy. Na przykład, że zachowały się w niej mury miejskie. Albo że ma największą w tym rejonie Polski wieżę kościelną. I że odbudowano w niej dawny zamek królewski, w którym mieści się restauracja. Wspomniał też o śladach dawnej wielokulturowości miasta – o cmentarzu pozostałym po ewangelikach. I o wschowskich Żydach. Jak na tak małą miejscowość, wszystkie te wzmianki robiły spore wrażenie. Obiecałem sobie, że w wolnej chwili przyjrzę się bliżej historii tego miasta, o które przez wieki rywalizowali książęta śląscy i wielkopolscy.

Gdy wyszliśmy pod wieczór na rynek, panował na nim niewielki ruch. W jedynym ogródku z piwem, usytuowanym niemal na wprost wejścia do ratusza, sączyło złoty płyn ledwie kilku młodych mężczyzn, hałaśliwie wykłócając się o piękno swoich dziewczyn. Po chodniku przemykało pod rękę starsze małżeństwo, taksując nas podejrzliwym wzrokiem.

– Dzień dobry, panie profesorze – skłonił się niespodziewanie Marek.

Pochyliłem również głowę z szacunkiem przed parą emerytów.

– Spiski. Mój nauczyciel z liceum. Od fizyki – wyjaśnił szeptem Marek.

– Aha.

Zrobiliśmy rundkę wokół ratusza, po czym ruszyliśmy wąską uliczką – z tabliczki wynikało, że Kościelną – ku masywnej bryle kościoła. Marek powiedział, że to fara. Na tylnej ścianie świątyni wisiał krzyż z Chrystusem. Obeszliśmy zaskakująco wielki kościół z solidnymi, wysokimi nawami i naszym oczom okazała się jeszcze wyższa, strzelista wieża z cegły. Wsparta dwoma solidnymi przyporami u podstawy, miała imponujące wymiary. Uświadomiłem sobie, że jej barokowy hełm z zzieleniałej miedzi był pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy na ostatniej prostej przed wjazdem do miasta.

– Matko, ile ona ma metrów? – Zadarłem wysoko głowę.

– Nie wiem dokładnie. Na pewno ponad sześćdziesiąt. W dawnych czasach mieścił się na niej pewnie punkt obserwacyjny – podrzucił Marek. – Kiedy chodziłem jeszcze do szkoły, słyszałem pogłoski, że przy słonecznej pogodzie z wieży widać szczyty Sudetów. Tak twierdził jeden z ministrantów, którego proboszcz zabrał kiedyś na górę. Ale szczerze mówiąc, nie chce mi się w to wierzyć.

– Mnie też – mruknąłem sceptycznie. – A ty? – Wskazałem na murowaną balustradę kilka metrów poniżej hełmu wieży. – Nigdy tam nie wszedłeś?

– To nie takie proste. Wieża nie jest dostępna dla turystów. Podobno drewniane schody od lat są w złym stanie, nikt nie chce ryzykować.

Pokiwałem ze zrozumieniem głową. Widoczne rysy i spękania na ceglastym korpusie wieżycy zdawały się potwierdzać słowa Marka.

Chciał pokazać mi wnętrze fary, ale wejście do kościoła było już zamknięte. Zostawiliśmy więc świątynię za plecami i po łagodnym, brukowanym stoku doszliśmy do kamiennej balustrady – śladu po mostku, który niegdyś spinał zapewne dwa brzegi fosy. Jej dawny przebieg świetnie oddawały planty, widoczne teraz po prawej ręce. Rozpościerały się w obniżeniu terenu między alejką a ciągiem niskich, kamiennych murów miejskich.

– Najstarszy fragment murów powstał, zdaje się, jeszcze zanim Kazimierz Wielki przyłączył miasto do swojego królestwa – powiedział Marek.

– Wiem, wiem. W 1343 roku odbił Wschowę książętom głogowskim – uzupełniłem, a widząc zdziwioną minę kolegi, dodałem: – To akurat znam, jest w programie nauczania.

Marek uśmiechnął się wyrozumiale i wskazał na resztki kamiennego mostku. Na balustradzie dostrzegłem wykonaną z piaskowca figurę lwa. Dzierżył w łapach kartusz z herbem miasta.

– To Lwi Mostek. – Mój przewodnik pospieszył natychmiast z wyjaśnieniem. – Powstał w XVIII wieku, za panowania Wettynów. Oczywiście wtedy wyglądał nieco inaczej.

– Wettynów? A co oni mieli wspólnego ze Wschową?

– Ponoć było to ich ulubione miasto. Ale to już ty powinieneś wiedzieć lepiej, panie historyku – żachnął się Marek.

Udałem, że nie dosłyszałem tej uwagi. Była bowiem wyjątkowo kąśliwa i słuszna. Wysiliłem pamięć i przypomniałem sobie: to pograniczne miasto idealnie nadawało się na miejsce wypełniania państwowych obowiązków przez Augusta Mocnego i jego syna Augusta III, elektorów saskich i królów polskich, którzy często byli zbyt wygodni, by w ważkich sprawach tarabanić się z Drezna do Warszawy. Dlatego przyjmowali poselstwa i radzili z senatem w przygranicznej Wschowie. Zdaje się, że dla ich wygody ratusz wschowski połączono balustradą z kamienicą, w której mieszkali w trakcie pobytów w mieście…

Krótki spacer po miasteczku uświadomił mi, że nie doceniałem tego miejsca. A przecież nie zobaczyłem jeszcze wszystkiego, co chciałem. W oddali majaczyła wieża klasztoru franciszkanów, który według przeglądanego przeze mnie jeszcze w Poznaniu przewodnika zaliczany był do perełek polskiego baroku. Chciałem też odwiedzić tutejsze lapidarium rzeźby nagrobnej.

Było już po siódmej, więc na razie odpuściliśmy sobie klasztor i ruszyliśmy alejką wiodącą wzdłuż murów ku coraz lepiej widocznej baszcie. Jej baniasta kopuła prześwitywała przez stare, rozłożyste drzewa, którymi niegdyś obsadzono brzegi traktu. Był do niej przyklejony niewysoki, zwarty budynek z pochyłym, dwudzielnym dachem. Surowe ściany z cegły i kamienia przyciągały uwagę. Duże okna na sporej wysokości sugerowały sakralny charakter budowli. Zdawała się wymarła i z dawna nieużywana.

– A to co? – zapytałem zaintrygowany.

– A to jest Kripplein Christi – odpowiedział mój przewodnik. – To znaczy Żłobek Chrystusa, dawny zbór ewangelicki. Odkąd w czterdziestym piątym ze Wschowy uciekli ostatni niemieccy protestanci, stoi zamknięty i niszczeje.

– Byłeś kiedyś w środku?

– Chyba raz, na chwilę. Bo zwykle zbór jest zamknięty na trzy spusty.

– I co?

– Ech… – Marek zamyślił się. – Wnętrze jest niezwykłe. Było tam ciemno, ale zapamiętałem drewnianą galerię dla wiernych. Była niesamowita, miała chyba kilka pięter. Zupełnie inaczej niż w kościołach katolickich. I wiesz… – Mój przewodnik ściszył głos. – Było w tych murach coś dziwnego, tajemniczego.

– To znaczy? – Ostatnie zdanie w ustach nauczyciela matematyki wybrzmiało zaskakująco mocno, z przejęciem.

Marek wzruszył ramionami.

– Hm… Trudno to nawet nazwać.

Nie maglowałem go dłużej. Wolnym krokiem minęliśmy przysadzisty gmach i znaleźliśmy się u podstawy okrągłej baszty, którą już raz zobaczyliśmy, wjeżdżając samochodem w mury Starego Miasta. Wieża zdawała się opierać o korpus dawnej świątyni. Tuż obok stał, zapewne XIX-wieczny, budynek dawnej pruskiej poczty z ładnej cegły.

– Tu była niegdyś Brama Polska, jedna z dwóch wjazdowych do miasta – objaśnił mi Marek. – Polska, bo prowadziła w stronę Poznania. Z drugiej strony, od południa do miasta można było wjechać Bramą Głogowską.

Rzuciłem szybkie spojrzenie na stojącą obok baszty planszę z planem dawnej Wschowy. Miasto założono ewidentnie na planie greckiego krzyża. Osiem ulic rozchodziło się prostopadle od płyty rynku w cztery strony świata. Obrys murów miejskich tworzył wokół centrum zabudowy owal zbliżony do koła. I tylko wzgórze z zamkiem, położone po wschodniej stronie umocnień, psuło nieco wrażenie harmonii.

– Ciekawe – podsumowałem. – Na planie widać jeszcze dwie inne bramy…

Nie zdążyłem jednak rozwinąć myśli, bo gdzieś za plecami usłyszeliśmy jakiś gwar. Narastał w lawinowym tempie, jakby nagle na ulicy pojawiła się wcale niemała demonstracja. Odwróciliśmy się zaskoczeni. I rzeczywiście – zobaczyliśmy spory tłum! Grupa rozemocjonowanych mieszkańców Wschowy otaczała róg jednej z kamienic przy ulicy Bohaterów Westerplatte.

Bez słowa ruszyliśmy w tę stronę. Wystarczyło kilkanaście kroków, by zorientować się, że ludzie śledzą wydarzenia rozgrywające się przy jednym z niskich, parterowych budynków, przyklejonych do kamienicy od tyłu, od strony ulicy Garbarskiej. Zablokowali wylot ulicy, stając między piekarnią a wejściem do gmachu PKO. Dalszą drogę zagradzał im policjant, stojący w szerokim rozkroku na środku jezdni. Niektórzy z gapiów wskazywali dłonią w głąb Garbarskiej, opowiadając coś z przejęciem.

Zaaferowani nadstawiliśmy uszu.

– Podobno znaleźli go godzinę temu… Ktoś z rodziny… – szeptał starszy mężczyzna w białym fartuchu, wyglądający na piekarza z pobliskiego zakładu.

– Może się zapił na śmierć? – spekulowała zażywna kobieta z chustką na głowie. – Ponoć nie stronił od kielicha…

– Gdyby się zapił, policji by nie wołali – orzekł tonem fachowca mężczyzna nikłej postury i w nieustalonym wieku, zapewne miejscowy menel. – Patrz pani, przecież tam stoi suka…

Podążyłem wzrokiem za jego wskazaniem i dopiero teraz zauważyłem policyjną furgonetkę. Stała nieco na uboczu. Za nią zaparkował ambulans, niemal niewidoczny dla gapiów. Za kierownicą policyjnego wozu siedział młody szofer w mundurze. Reszta ekipy pracowała zapewne w niskim budynku z czterema oknami. Moje przypuszczenia zdawał się potwierdzać funkcjonariusz w czarnym uniformie, stojący w drzwiach i pilnujący porządku.

– Przepraszam, co tu się właściwie stało? – zapytałem.

Kobieta z chustką na głowie zdawała się tylko na to czekać.

– Trupa, panie, znaleźli! – Wzruszyła ramionami, jakby we Wschowie było to zdarzenie całkiem powszednie. – Znaczy się, ktoś z rodziny znalazł, jak przyszedł człowieka odwiedzić. Tak mówią. A mnie się wydaje, że facet się zapił. Bo od dawna miał problemy alkoholowe. Pan wie, jak to jest z artystami…

– Artystami? – podchwyciłem zdumiony.

– No tak, artystami! – Tęga mieszkanka Wschowy znowu wzruszyła ramionami. – To pan nie wie, kto tu mieszka? Julek Zamiejski, chyba mówi coś panu to nazwisko?

Tym razem to ja mimowolnie wzruszyłem ramionami. Z odsieczą przyszedł mi niespodziewanie żulik w poszarpanej koszulce.

– Pan nietutejszy, to nie wie – usprawiedliwił mnie zachrypniętym głosem, prezentując w szczerym uśmiechu niepełne uzębienie. – Zamiejski to taki nasz poeta miejscowy. Znaczy się, wiersze pisze! – Machnął nieco wzgardliwie ręką. – No i w muzeum pracuje. To znaczy pracował. Kiedyś, zanim…

– Zanim w alkoholizm popadł! – Zgromiła menela wzrokiem korpulentna kobieta z chustką na głowie. – Kustoszem był długie lata, ale się rozpił i wyleciał z roboty. Żony i dzieciaków nie miał, to i łatwiej całkiem się rozleciał…

Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. Nagła śmierć znanego mieszkańca musiała poruszyć miejscowych. Choćby i wynikała z przyczyn naturalnych.

– A ja słyszałem, że go zabili – westchnął mężczyzna w fartuchu.

– Panie Wiśniewski, co pan opowiadasz! – oburzyła się krępa kobieta. – Jak zabili? A niby za co?

– Tego nie wiem, pani Karolczak – Piekarz wcale nie obraził się z powodu podniesionego głosu rozmówczyni. – Ale jeden z moich pracowników widział, jak z mieszkania Zamiejskiego wybiegł jego kuzyn. Ponoć miał w oczach strach. Krzyczał coś o nożu w plecach…

Wśród gapiów zapadła nagle martwa cisza. Jakby wszyscy zdali sobie sprawę, że stali się właśnie świadkami czegoś więcej niż zwykłego życiowego wypadku.

– Ale… Ale kto by to zrobił? – wydukała w końcu kobieta o nazwisku Karolczak, szarpiąc nerwowo dłonią rąbek swojej chusty. – Kto by coś miał do takiego… No, do takiego… Do takiego spokojnego człowieka?

W towarzystwie zapadła cisza.

Zastanowiło mnie, że kobieta potrzebowała sporo czasu, by znaleźć to banalne w gruncie rzeczy określenie. Czyżby w pierwszym odruchu chciała powiedzieć coś innego?

Marek szturchnął mnie łokciem w bok. Ruchem głowy wskazał w kierunku Garbarskiej.

Widzowie nadal trwali w milczeniu, bo z mieszkania Zamiejskiego wyszedł nagle mężczyzna w cywilnym ubraniu, a zaraz za nim z wąskich drzwi wysunęli się nie bez trudu dwaj ratownicy pogotowia, dźwigający nosze. Widok wypchanego niechybnie ciałem, czarnego foliowego worka, przypiętego ściśle pasami do noszy, robił przygnębiające wrażenie.

W ślad za funkcjonariuszami budynek opuścił również grubszy facet z aparatem w dłoniach. I lekarz. Na koniec umundurowany policjant stanął ponownie w drzwiach budynku, a wszyscy pozostali ruszyli w stronę zaparkowanych przy Garbarskiej samochodów. Kondukt żałobny śledziło wzrokiem kilkadziesiąt osób. Nikt nie odezwał się ani słowem.

– Nic tu po nas – szepnął do mnie Marek.

Trudno było nie przyznać mu racji. Kiedy rozchodziliśmy się każdy w swoją stronę, usłyszałem jeszcze, jak piekarz Wiśniewski mruknął sam do siebie:

– Niewiarygodne. Po prostu niewiarygodne…

Idąc do domu Cichoniów, zrozumiałem, że w tej historii było coś dziwnego. A nawet niepokojącego. Ktoś miałby zamordować nikomu niewadzącego poetę, choćby i wykolejonego życiowo? Ale dlaczego? Po co?

Jakoś nie dawałem wiary pogłoskom o zabójstwie.

Poniedziałek

2.

To musiał być rzeźnik

Następnego dnia o morderstwie trąbiło już jednak całe miasto. Lokalny portal informacyjny podał wiadomość, że w budynku przy Garbarskiej odnaleziono ciało Juliana Zamiejskiego. I że bez wątpienia było to zabójstwo. Prawdopodobnie doszło do niego w trakcie burzy, która złapała nas w drodze do Wschowy. Krótki artykuł informował ponadto, że zwłoki Zamiejskiego zostały przewiezione na sekcję do zakładu medycyny sądowej w Zielonej Górze. I że trwa „intensywne śledztwo policji” w celu wykrycia sprawcy zbrodni.

Na załączonym zdjęciu po raz pierwszy zobaczyłem oblicze zamordowanego. Pobrużdżona twarz emeryta z przerzedzonymi, siwymi włosami na czole wcale nie wyglądała na fizis inteligenta. Gdybym nie wiedział, że to były pracownik naukowy, powiedziałbym raczej, że mam przed sobą gębę miejscowego menela. A może akurat na tej fotografii Zamiejski wypadł wyjątkowo niekorzystnie?

Beata Cichoń była przygnębiona. Okazało się, że zamordowany był z nią spokrewniony. Wprawdzie daleko, ale jednak.

– Kto to mógł zrobić? – zastanawiała się przy śniadaniu. – I dlaczego?

– Mamo, nie ma sensu zamęczać się tymi pytaniami. – Marek próbował ją uspokoić, choć bezskutecznie.– Dajmy działać policji. Na pewno prędzej czy później złapią mordercę.

Pani Beata pokiwała głową bez przekonania.

– Albo i nie złapią – skomentowała.

Rozumiałem jej sceptycyzm. Sam niespełna rok wcześniej przekonałem się, że na stróżach prawa nie można polegać bezwarunkowo[1]. Szczęśliwie tamta historia skończyła się dla mnie dobrze, choć kosztowała mnie sporo stresu. Za czasów komuny, które jeszcze pamiętałem, milicja była obiektem powszechnych drwin. Przez ćwierć wieku wolnej Polski szacunek dla policji wzrósł – nie na tyle jednak, by być pewnym, że formacja ta zawsze i wszędzie da sobie radę.

– Trzeba być dobrej myśli – powiedziałem na przekór własnym doświadczeniom. – W końcu to dla nich prestiżowa sprawa. Ktoś zabił znaną postać tutejszego życia publicznego, dawnego kustosza muzeum. Staną na głowie, żeby znaleźć winnego. Lub winnych.

Pani Beata spojrzała na mnie ciepło.

– Tak mi się wydaje, panie Bogdanie, że z pana byłby niezły policjant – stwierdziła z życzliwością w głosie. – Nawet wypowiada się pan, jak oni: „winnego lub winnych”. Podoba mi się to pańskie dążenie do precyzji.

Pewnie zarumieniłem się, lekko zmieszany. Mimo czterdziestu pięciu lat na karku.

– Precyzja sformułowań to domena Marka – odbiłem piłeczkę. – A tak w ogóle, to miała mi pani mówić po imieniu, prawda?

– No już dobrze, dobrze – rozpromieniła się pani Cichoń. – Poczekamy, zobaczymy, co z tego wyniknie. Tylko smutne, że ten biedny Julian tak źle skończył. Z kim on się zadawał, że został tak potraktowany? Ech… No, nieważne. Trzeba będzie pójść na pogrzeb, nie ma wyjścia. Tylko kiedy w ogóle go pochowają, skoro zawieźli go tak daleko stąd?

– Mamo. – Marek położył dłoń na szczupłym ramieniu matki. – Niech tak się mama nie zamartwia. Przykra sprawa, ale wszystko się jakoś ułoży. A na pogrzeb na pewno przyjdzie czas. Przecież nie pochowają go w tajemnicy.

– Masz rację, synku – zgodziła się. – To co, moi panowie… O przepraszam, chłopcy moi? Jeszcze kawy?

Pokręciliśmy głowami. Zerknąłem na zegarek. Zbliżała się już dziewiąta, a my mieliśmy w planie wypad nad jezioro. Marek mówił, że to jakieś dziesięć kilometrów stąd. Pogoda była wymarzona, więc sporo sobie obiecywałem.

– Dziękujemy, mamo. To my się zbieramy, żeby już mamie nie przeszkadzać. – Marek wstał zza stołu, a ja za nim.

– Nie przeszkadzacie, no co też opowiadacie!

– Jak mówiliśmy, obiad zjemy nad jeziorem.

– Pamiętam, Marku.

– Do zobaczenia wieczorem.

– Bawcie się dobrze. Tylko uważajcie na siebie. Lepiej nie wypływajcie zbyt daleko od brzegu…

Spojrzeliśmy na siebie z uśmiechem. Te mamy! Wszędzie są takie same.

Choć Marek upierał się, żeby do Lginia pojechać autobusem, wybiłem mu to z głowy. Może i mój ford miewa problemy z wycieraczkami, ale przy pięknej pogodzie bez dwóch zdań sobie poradzi. Chwilę później siedzieliśmy w samochodzie, pędząc niezbyt szeroką, za to obficie łataną szosą na północ.

Było sympatycznie i urokliwie. Po drodze minęliśmy pola pełne kołyszącego się zboża, dwie wioski, żwirownię i porośnięte lasem wzgórze, na którym dostrzegłem malowniczy kościółek. Okolica zdawała się wymarzona do letniego wypoczynku. W powietrzu unosił się duszny, acz oszałamiający zapach kwitnących lip, róż i hortensji z przydomowych ogrodów, przemieszany z aromatem żywicy. I poczuciem nieopisanej swobody.

Jakże różniło się to od wielkomiejskiego zgiełku! Po raz pierwszy odczułem, że dobrze zrobiłem, wyrywając się z Poznania. Poczułem się autentycznie wolny – od codziennych, monotonnych obowiązków. I od ułożonego, zaprogramowanego życia.

Lgiń okazał się sporą wsią, położoną nieco na uboczu drogi w kierunku Wolsztyna, z okazałym neogotyckim kościołem i XIX-wiecznym pałacykiem. Oba zabytki mignęły nam szybko przed oczyma, ale Marek postarał się, żebym o nich nie zapomniał. Wiodąca łukiem główna ulica zaprowadziła nas na parking przed plażą, wgryzający się w wysoką morenę. Pozostawiliśmy tam auto, wyciągając z bagażnika ręczniki i inne plażowe gadżety. Chwilę później leżeliśmy już na żółtej, wyschniętej trawie, gapiąc się na kąpiących.

Plaża w Lginiu miała wielkie wzięcie. I to nie tylko dlatego, że była najbliższym miasta kąpieliskiem. Wokół niej, na porośniętych sosnowym lasem pagórkach, umościły się drewniane domki dla turystów. Sądząc z ich standardu, stały tu od poprzedniego systemu. Teraz, wyremontowane, udawały nowe. Pamiętałem jeszcze PRL-owskie ośrodki wczasowe, więc nie dałem się nabrać.

Gwar wokół drewnianego pomostu w kształcie prostokąta, a zwłaszcza piski dzieciaków i młodzieży, przypomniał mi czasy, gdy sam jeździłem na kolonie. Pierwsze próby pływackie, smak pieczonej na ogniu kiełbasy, pierwsze dyskoteki i pierwsze nieudolne podrywy…

Nie wytrzymaliśmy długo w narastającym skwarze. Wskoczyliśmy do wody. Nie była zbyt ciepła, najwidoczniej słońce nie zdążyło jeszcze dostatecznie nagrzać jeziora. Dawała jednak wspaniałe odprężenie. Przepłynąłem dwie długości plaży, a potem odpoczywałem, leżąc na wodzie i dryfując z wolna w kierunku pomostu. Marek trzymał się bliżej linii brzegowej.

Kiedy wychodziliśmy z wody, rozglądając się za naszymi ręcznikami, zaczepił nas postawny facet w kąpielówkach i pomarańczowej koszulce ratownika. Wyglądał na naszego rówieśnika, czym odróżniał się od wyraźnie młodszego kolegi z WOPR-u.

– Siemanko, Marek! – Wystartował do Cichonia z wyciągniętą dłonią. – Przyjechałeś na dłużej? Dawno się nie widzieliśmy, mistrzu…

– Cześć, Krzychu. – W głosie Marka nie wyczułem przesadnego entuzjazmu. – Tak, jestem chwilowo u matki… Poznajcie się. To jest Krzychu Mąkiewicz, mój kolega z licealnej klasy. A to Bogdan Popiołek, kumpel ze szkoły, w której pracuję.

– Znaczy się, banda belfrów? – zażartował Mąkiewicz.

Uścisnęliśmy dłonie. Kolega Marka był zdecydowanie wyższy od nas, a jego z pewnością wypracowany na siłowni tors przyciągał uwagę kobiet spacerujących po pomoście. Niby uśmiechał się do nas przyjaźnie, ale wyczuwałem, że jego obecność nie jest dla Marka komfortowa.

– I jak tam, Marek? Hajtnąłeś się, brachu? – Krzychu bez zbędnych ceregieli przeszedł do wywiadu środowiskowego. – Bo coś nie widzę twojej kobiety. A może się mylę? Zapoznasz mnie?

– Żona nie mogła wziąć urlopu. Pracuje w tej chwili w Szwecji. – Marek nie wyglądał na zadowolonego z tematu rozmowy. – Może znajdzie się jeszcze okazja, żeby was poznać. Innym razem…

– A ty, Bogdan, też sam?

– Tak. Ja nie mam żony.

Mrugnął okiem, że niby wszystko rozumie. W istocie przygotowywał żart niskich lotów.

– No, no, chłopaki! Ktoś mógłby pomyśleć, że wybraliście się na randkę. – Znowu puścił oko w naszą stronę.

Znaliśmy się ledwie chwilę, a już działał mi na nerwy.

– Wy też jesteście niezłe ciacha – odpowiedziałem w jego stylu, z kwaśnym uśmiechem na twarzy, wskazując głową na dwóch pozostałych ratowników, siedzących na skraju pomostu.

Chyba mu się spodobało, bo roześmiał się szeroko i klepnął mnie przyjaźnie po ramieniu.

– Widzę, że się polubimy – podsumował bez złośliwości. – Czyli co… Obaj uczycie w Poznaniu? W jakimś liceum czy jak?

– W gimnazjum – mruknął Marek.

– Aha – przyjął do wiadomości Mąkiewicz. – Marek to zawsze był orzeł z matmy. A ty, Bogdan? Poczekaj, niech zgadnę. Angielski?

– Pudło. Historia.

– A, historia. – Krzychu skrzywił się z niesmakiem. – Nie przepadałem. Zawsze mi się daty pierdoliły. Zresztą nieważne. Co tam o budzie będziemy gadać! – W ustach faceta po czterdziestce te słowa zabrzmiały nieco komicznie. Zaraz potem zrobił zaaferowaną minę. – Ale trafiliście, mistrzowie! W sam środek zbrodni, można powiedzieć!

– Mówisz o Zamiejskim? Jeszcze nie wiadomo nic pewnego – bąknął Marek. – Policja dopiero się za to zabrała.

– Widzę, że nie jesteście na czasie. – Mąkiewicz spojrzał na nas z góry. – Jakąś godzinę temu w serwisie powiatowym podali, że ktoś dziabnął gościa nożem pod żebro. A nawet kilka razy pod żebro. I zdaje się raz w plecy – ekscytował się człowiek, który czuwał nad bezpieczeństwem kąpiących się. – Czujecie to? To musiał być jakiś rzeźnik. Psychopata. Taki prawdziwy, jak z dobrego thrillera…

Jeśli nasz rówieśnik Krzysztof Mąkiewicz stanowił dobrą próbkę panujących obecnie w okolicy nastrojów, można było z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że ludzie na plaży nie żyli niczym innym. Chyba że podstarzały dandys w kąpielówkach był psychicznie zwichrowany – wtedy takie wnioski byłyby przedwczesne. Szczerze mówiąc, stawiałbym raczej na to drugie. W oczach ratownika zauważyłem bowiem niebezpieczne błyski.

– Podali takie szczegóły? – zdziwiłem się bardziej dla zasady.

– No! – Krzychu najwyraźniej się nakręcał. – Taka jazda w naszej zapyziałej dziurze! Kto by pomyślał…

– No właśnie – mruknął Marek i zrobił krok w stronę naszych ręczników, widocznych parę metrów dalej.

– Poczekaj, kolego. – Ratownik zatrzymał go ruchem dłoni. – Widzę, że cię nie biorą te klimaty.

– Jakoś nie za bardzo. – Marek nie tak chyba wyobrażał sobie wypoczynek.

Mimo prób powstrzymania ruszył ku ręcznikowi.

– Mareczek zawsze był trochę dziwny – podsumował go Mąkiewicz. – Nie uważasz?

– Nie zauważyłem – odpowiedziałem niechętnie.

Powiedzieć, że ten koleś mi nie pasował, to by znaczyło powiedzieć za mało.

– Zresztą, co mi tam! – Osiłek miał taki wyraz twarzy, jakby chciał splunąć na pomost. – Ale swoją drogą ciekawe, kto to zrobił?

Wzruszyłem ramionami. Byłem tu niespełna dobę, zdążyłem tylko poznać mamę Marka i tego dryblasa w stroju ratownika. No i może ze trzech gapiów wczoraj, na Garbarskiej. Cóż mogłem wnieść ciekawego do tej dyskusji?

– Pewnie ktoś poza podejrzeniem – rzuciłem na odczepnego.

– Tak myślisz? – podchwycił chętnie moją hipotezę. – A dlaczego tak uważasz?

– Zwykle tak jest w kryminałach – bąknąłem, schodząc z desek pomostu.

– Może to i racja. – Mąkiewicz zamyślił się nad moim rzuconym od niechcenia zdaniem.

O ile oczywiście stać go było na refleksję.

Wykorzystałem ten moment, by pójść za Markiem. Miałem dziwne wrażenie, że Mąkiewicz przygląda mi się cały czas z mało sympatycznym wyrazem na swojej szerokiej twarzy.

Gdy już wysuszeni promieniami słońca położyliśmy się na ręcznikach, wystawiając ku słońcu nasze blade plecy, łypnąłem na Marka i zapytałem:

– Dlaczego tak go nie lubisz?

– A nie widać? – odpowiedział pytaniem.

Długo zwlekał z właściwą odpowiedzią.

– W naszej klasie to była taka czarna owca. Najgorzej się uczył, za to był pierwszy do bitki i wypitki. I stale się mnie czepiał – wyjaśnił w końcu z niechęcią w głosie. – Tak naprawdę to żaden był z niego kolega…

Raczej prześladowca, dopowiedziałem sobie w myślach.

Mina Marka wskazywała, że nabrał ochoty na powrót do domu.

[1] Pierwszy tom z Bogdanem Popiołkiem w roli głównej nosi tytuł Biegacz. (Wszystkie przypisy w książce pochodzą od autora).

3.

Prawdziwe przekleństwo

Wytrwaliśmy jednak na plaży nieco dłużej. W końcu zapowiedzieliśmy mamie Marka, że zjemy tu obiad. Około trzynastej na wyprażonej słońcem patelni zrobiło się już nie do wytrzymania, trzeba było zejść w cień. Spóźniliśmy się z tą decyzją – nasze do niedawna białe jak prześcieradła ramiona przypominały teraz poparzone pokrzywami kolana. Tak to już jest, kiedy „wielkomiejscy” wyrwą się na prowincję.

Narzuciliśmy więc koszulki, zwinęliśmy nasze skromne pakunki i poszliśmy coś zjeść. Daleko nie trzeba było szukać – na wzniesieniu położonym bezpośrednio przy plaży stał pamiętający PRL, a może nawet przedwojnie drewniany barak ze skośnym dachem. Mieścił w sobie całkiem przyzwoite bistro, ukrywające się pod mało oryginalną nazwą „Bar przy plaży”. Zamówiliśmy de volaille’e z frytkami i surówką i po małym piwku. W oczekiwaniu na jedzenie zajęliśmy miejsca przy stoliku na tarasie, z którego rozpościerał się doskonały widok na plażę, pomost i jezioro.

– Wszyscy żyją tym zabójstwem – rzuciłem w stronę Marka.

– Ech, nie przesadzaj! Jacy wszyscy? – Machnął ręką. – To, że ekscytuje się tym Mąkiewicz, nie oznacza jeszcze, że to news numer jeden we Wschowie. Jakby to powiedzieć… Kolega Krzychu wydaje mi się mało reprezentatywny.

– Może masz rację. Ale takie rzeczy nie zdarzają się tutaj często. I dlatego wszyscy z miejsca o tym dyskutują.

– Zapewniam cię, że Wschowa to nie pierwsza lepsza pipidówa, w której jedyną atrakcją jest paplanie o jakimś morderstwie – uniósł się niespodziewanie mój zazwyczaj spokojny przyjaciel.

– Nie miałem nic złego na myśli – poczułem się w obowiązku wytłumaczyć. – A z drugiej strony to nie jakieś tam morderstwo, skoro to krewny twojej mamy…

– Jaki tam krewny! – żachnął się Marek. – Siódma woda po kisielu! Wiesz co? Na razie widzę, że poza Mąkiewiczem najbardziej tą historią żyjesz ty sam. Chyba nie powiesz mi, że się mylę?

Miał sporo racji, więc zamilkłem, koncentrując się na obserwacji opalonych ciał pluskających się w jeziorze. Kilka kobiecych przyciągało wzrok… Gdzieś przez chwilę na pomoście mignęła mi znowu wysoka, mięsista sylwetka znajomego od niedawna ratownika. Krzyczał coś do nastolatków, którzy wypłynęli daleko poza boje wyznaczające linię plaży strzeżonej.

W barze uwinęli się szybko, więc za chwilę przed naszymi nosami pojawiły się plastikowe talerze, a na nich gorące jedzenie. Krojenie de volaille’a plastikowymi sztućcami miało swój urok, a smak chłodnego lecha z kija wynagradzał trudy smażenia się na plaży.

Pałaszowaliśmy obiad aż miło. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy przy stoliku obok rozsiadło się małżeństwo pod sześćdziesiątkę. Dopiero kiedy uporałem się z jedzeniem i podniosłem głowę, dostrzegłem tęgiego, krótko ostrzyżonego mężczyznę w luźnej koszuli i towarzyszącą mu zadbaną małżonkę. Mężczyzna miał czerwoną twarz i rozbiegany wzrok. Choć był tu ewidentnie w celach wypoczynkowych, sprawiał wrażenie całkowicie rozedrganego.

– Chyba będę musiał przerwać ten urlop – rzucił znad talerza z pierogami do swojej towarzyszki.

Ta wzruszyła ramionami w sposób, który zapewne dopracowała już w detalach podczas długich lat ich związku. Wymowa jej gestu nie pozostawiała złudzeń: „Co ja z tobą mam! Ciągle to samo!”.

– Nic na to nie poradzę – dodał jej mąż. – Sama wiesz, że jeśli zadzwonią…

Mężczyzna miał niesamowite zdolności profetyczne, bo nagle usłyszeliśmy piskliwy sygnał telefonu.

„Przez twe oczy zielone, zielone oszalałeeeem…” – rozdarł się z komórki Zenek Martyniuk.

Kobieta westchnęła z dużą dozą dramatyzmu i ostentacyjnie obróciła się w stronę baru.

– Borkowski, słucham! – Jej mąż przyłożył telefon do ucha. – Co?! Mów głośniej, Kula! Bo tu ludzie w wodzie hałasują, jakby się wściekli! Że co?! A, macie ten raport z Zielonej?! I co? Wiadomo o której? Aha, to dobrze… Aha… A na narzędziu znaleźli jakieś ślady?! Co ty powiesz… A jest tam gdzieś pod ręką Polny? Nie ma?! Jak to do Poznania? Jaki kurs?! Przecież miał prowadzić tę sprawę! Co wy mi tutaj odpierdalacie?! Na chwilę was samych zostawić nie można?! Chcecie, żeby zabrali nam to śledztwo?! Szlag by was wszystkich trafił, nygusy cholerne!… Czekajcie, jeszcze dzisiaj wracam na komendę, to się policzymy! Że co?! Co ty powiedziałeś?! Nie szklij mi tu, Kula, swoim ojcem! Wcale się nie boję! Już ja się z wami policzę, nieroby dziadowskie!

Wyłączył komórkę i grzmotnął nią z pasją o blat stołu.

– No i sama widzisz, z kim ja pracuję, Baśka! – Spocony osiłek pod sześćdziesiątkę rozpostarł ramiona z wyrazem rozpaczy na twarzy. – Ledwie człowiek tydzień wolnego wybrał, a już bez niego nie potrafią sobie poradzić! Wszystko przez tego Zamiejskiego… – Nagle zorientował się, że na tarasie nie są sami i momentalnie ściszył głos: – Musieli go ukatrupić akurat teraz? Kiedy wreszcie dostałem urlop?

Wymieniliśmy z Markiem szybkie spojrzenia. Komendant Borkowski najwyraźniej miał pecha jak mało kto. A w dodatku nie dopisali mu podwładni. Albo przynajmniej tak mu się wydawało. Tak czy owak miał tego dnia przechlapane.

– Jedź – mruknęła krótko znad talerza Borkowska.

– Wrócę przed wieczorem. Obiecuję, Baśka. – Komendant niby jeszcze czule trzymał małżonkę za rękę, a tak naprawdę nogami był już niemal poza tarasem. – Zrobimy sobie grilla, przywiozę piwo. Zobaczysz, będzie fajnie…

– Tylko nie przywieź kolegów – dorzuciła, zabierając się znowu za pierogi.

– To się wie. – Uśmiechnął się szelmowsko, cmoknął ją w dłoń i ruszył ostro w stronę baru.

Mimo gumowych klapek na stopach jego krok był równy i jak najbardziej przepisowy. Zdradzał jego profesję na kilometr.

– No widzisz, Mareczku. – Pochyliłem się nad talerzem, mówiąc niemal szeptem. – Ty sprawę bagatelizujesz, a tymczasem dla niektórych staje się ona prawdziwym przekleństwem.

Marek spojrzał na mnie jak na wariata, ale nie odpowiedział: „Akurat!”.

I dobrze zrobił. Nawet nie przypuszczaliśmy, że moja niewinna uwaga już wkrótce obróci się przeciwko nam.