Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Polska za Nerona

Polska za Nerona

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0318-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Polska za Nerona

Wznowiona z okazji 90. urodzin prof. Krawczuka książka napisana lekkim piórem i z ogromną erudycją, to nietypowa lekcja historii. Opowieść, osnuta wokół rzymskiej wyprawy po bursztyn w I w. n.e., pełna jest ciekawostek, mądrych refleksji i subtelnego humoru. Poznajemy dzięki niej nie tylko Polskę z czasów Nerona, lecz – dzięki licznym i bardzo trafnym odniesieniom do współczesności – także obecną.

Polecane książki

Przyducha następuje wtedy, gdy zmniejsza się ilość tlenu w zbiorniku wodnym. Ryby wykonują gwałtowne ruchy, podpływają blisko powierzchni, próbują łapać powietrze, w końcu giną. Podobny proces dotyka bohaterów powieści Przyducha Macieja Piotra Prusa. Atmosfera świata, a w tym wypadku światem jest ...
Talię, córkę bogatego kupca, spotyka bolesne upokorzenie. Gdy sprzed ołtarza znika jej narzeczony, Harry, zostaje zmuszona do poślubienia jego brata. Gabriel godzi się na ten mezalians, aby ratować resztkę rodzinnej godności. Po nocy poślubnej wywozi jednak młodą żonę do swej wiejskiej posiadłości, ...
Rusza kolejna wyprawa, mająca na celu uwolnienie legendarnego Orpagona. Misja zapowiada się dużo poważniej, bo tam, gdzie się wybierają, nie sięga już siła Ormiona. Mogą ze sobą zabrać jedynie kilka magicznych przedmiotów. Dotarcie do kryjówki  okrutnej czarownicy Zendy,  gdzie więzi  Orpagona, ...
12 listopada 1984 r. w Stanach Zjednoczonych ukazuje się pierwszy wielki krążek Madonny „Like a Virgin”. 3 grudnia 1984 r. w Indiach z fabryki pestycydów w Bhopalu uwalnia się trujący gaz, giną trzy tysiące osób. 27 grudnia 1984 r. w Polsce w Toruniu zaczyna się proces mord...
Filmy o tematyce historycznej uruchamiają specyficzny tryb analizy, którą można by nazwać „analizą faktograficzną”. Polega ona na weryfikacji danych zawartych w tekście filmu w celu sprawdzenia wiarygodności komunikatu. Mimo wszystko film nigdy nie stanie się dokładną repliką tego co się zdarzyło. P...
Ludwik Lambert. Louis Lambert. Powieść francuska w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française.Ludwik Lambert (oryg.fr. Louis Lambert) – powieść Honoriusza Balzaka z 1832, przeredagowana w 1833, należąca do Studiów filozoficznych cyklu Komedia ludzka. ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Aleksander Krawczuk

Alek­san­der ‌Kraw­czuk

Pol­ska za Ne­ro­na

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne ‌

An­drzej Ba­rec­ki

Re­dak­cja ‌

Mag­da­le­na Słysz

Ko­rek­ta

Da­nu­ta Wo­łod­ko

Zdję­cie ‌au­to­ra na ob­wo­lu­cie

Jan ‌M. Wil­czyń­ski

Co­py­ri­ght ‌© by Alek­san­der Kraw­czuk, ‌Kra­ków 2002

Co­py­ri­ght ‌© ‌by Wy­daw­nic­two ISKRY, ‌War­sza­wa 2002

ISBN ‌978–83-244-0318-9

Wy­da­nie I 

Wy­daw­nic­two ‌ISKRY

ul. Smol­na ‌11,

00–375 War­sza­wa

e-mail: ‌iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład ‌wersji ‌elektronicznej:

Virtualo Sp. ‌z o.o.

Kie­dy bo­go­wie ‌spo­strze­gli, ‌że na­wet oni ‌nie są w sta­nie zmie­nić ‌prze­szło­ści – wy­my­śli­li ‌hi­sto­ry­ków.

Nie wiem, ‌kto pierw­szy ‌to stwier­dził.

„Do­pie­ro nie­daw­no prze­ko­na­no ‌się ‌do­kład­nie, że to wy­brze­że ‌Ger­ma­nii, ‌skąd przy­wo­zi ‌się ‌bursz­tyn, dzie­li od ‌Kar­nun­tum ‌w Pa­no­nii nie­mal 600 mil ‌[oko­ło 890 km]. ‌Jesz­cze ‌żyje ekwi­ta rzym­ski, wy­sła­ny ‌tam przez Ju­lia­na, ‌za­rząd­cę ‌igrzysk gla­dia­tor­skich ce­sa­rza Ne­ro­na. Od­wie­dził on i miej­sca han­dlu, i wy­brze­ża, a przy­wiózł tak wie­le bursz­ty­nu, że moż­na było ob­cią­żyć nim wę­zły siat­ki, po­wstrzy­mu­ją­cej zwie­rzę­ta i osła­nia­ją­cej po­dium. Bursz­ty­nem rów­nież ozdo­bio­no broń i mary [dla wy­no­sze­nia za­bi­tych gla­dia­to­rów], jak też cały wy­strój, zmie­nia­ny każ­de­go dnia. Naj­cięż­sza bry­ła wa­ży­ła 13 fun­tów [po­nad 4,2 kg]”.

Pli­niusz Star­szy, Hi­sto­ria na­tu­ral­na (ks. 37, 45)

IMISENUM, 24 SIERPNIA 79

„MY, PA­TRZĄ­CY Z BOKU, BO Z MI­SE­NUM, po­cząt­ko­wo nie by­li­śmy pew­ni, któ­ra to góra dymi chmu­rą. Do­pie­ro póź­niej roz­po­zna­no, że to We­zu­wiusz. Chmu­ra zaś swym kształ­tem naj­bar­dziej przy­po­mi­na­ła drze­wo, i to wła­śnie pi­nię. Wzbi­ja­ła się bo­wiem wy­so­ko, jak­by pień pro­sty i bar­dzo śmi­gły, tam do­pie­ro roz­po­ście­ra­jąc sze­ro­ko swe ga­łę­zie. Są­dzę, że wy­no­sił ją w górę moc­ny po­dmuch, któ­ry jed­nak słabł póź­niej – albo też ugi­na­ła się pod wła­snym cię­ża­rem. Wy­da­wa­ła się to bia­ła, to zno­wu sza­ra i jak­by zmien­nych od­cie­ni, za­leż­nie od tego, czy nio­sła po­piół, czy też zie­mię.

Dzień był dzie­wią­ty przed ka­len­da­mi wrze­śnia [24 sierp­nia], go­dzi­na zaś mniej wię­cej siód­ma [po wscho­dzie słoń­ca]. Moja mat­ka pierw­sza oznaj­mi­ła wu­jo­wi, że po­ka­za­ła się chmu­ra tak nie­zwy­kła wiel­ko­ścią i kształ­tem. On zaś już za­żył ką­pie­li sło­necz­nej i po­tem zim­nej, już zjadł coś le­żąc i wła­śnie za­brał się do stu­diów. Za­żą­dał san­da­łów, wszedł na miej­sce, z któ­re­go naj­le­piej było moż­na oglą­dać dziw­ne zja­wi­sko. Jako czło­wiek wiel­kiej uczo­no­ści uznał, że to coś ogrom­ne­go i god­ne jest bliż­sze­go zba­da­nia. Roz­ka­zał więc na­tych­miast, aby przy­go­to­wa­no lek­ki okręt li­bur­nij­ski. Dał tak­że mnie moż­ność po­pły­nię­cia z nim ra­zem, o ile bym ze­chciał. Od­po­wie­dzia­łem, że wolę pra­co­wać – a wła­śnie on sam dał mi coś do pi­sa­nia.

W chwi­li gdy już wy­cho­dził z domu, wrę­czo­no mu list od pani Rek­ty­ny, prze­ra­żo­nej bli­sko­ścią nie­bez­pie­czeń­stwa, jej wil­la bo­wiem le­ża­ła u sa­mych stóp góry i nie było żad­ne­go spo­so­bu wy­do­sta­nia się stam­tąd in­a­czej niż okrę­tem; bła­ga­ła więc mego wuja, by ją wy­rwał z po­ło­że­nia tak kry­tycz­ne­go. Zmie­nił plan bez­zwłocz­nie. To mia­no­wi­cie, co roz­po­czął po­wo­do­wa­ny tyl­ko pa­sją ba­da­nia, speł­nił wiel­ko­dusz­nie. Wy­pro­wa­dził na mo­rze trój­rzę­dow­ce i wszedł na po­kład jed­ne­go z nich, tam­to bo­wiem wy­brze­że było gę­sto za­miesz­ka­ne. Spie­szy więc tam, skąd inni ucie­ka­ją w po­pło­chu. Trzy­ma kurs i ste­ru­je wprost ku gro­zie”1.

Mowa tu o sław­nym wy­bu­chu We­zu­wiu­sza w sierp­niu roku 79, tym, któ­ry po­grze­bał Pom­pe­je. Miej­sco­wość, z któ­rej wy­pły­nę­ły okrę­ty, to Mi­se­num nad Za­to­ką Ne­apo­li­tań­ską, gdzie sta­cjo­no­wa­ła eska­dra rzym­skiej flo­ty wo­jen­nej. A do­wo­dził nią wów­czas Pli­niusz. To jego sio­strze­niec, Pli­niusz Młod­szy, mło­dy wte­dy czło­wiek, opi­sał po la­tach tam­to wy­da­rze­nie w jed­nym z li­stów do hi­sto­ry­ka Kor­ne­liu­sza Ta­cy­ta (6, 16). W in­nym zaś (3, 5) przed­sta­wia pra­ce swe­go wuja:

„Miał wte­dy [w chwi­li śmier­ci] lat 56. Jest mi praw­dzi­wie miło, że tak pil­nie czy­ta­jąc jego pi­sma chciał­byś mieć je wszyst­kie i py­tasz, ile ich jest ra­zem. Chęt­nie cię po­in­for­mu­ję i po­dam rów­nież, w ja­kim po­wsta­ły po­rząd­ku. A więc: O wal­ce jeź­dziec­kiej, księ­ga jed­na. Na­pi­sał ją, do­kład­nie i po­my­sło­wo, gdy jesz­cze słu­żył w woj­sku jako do­wód­ca szwa­dro­nu. O ży­ciu Pom­pe­ju­sza Se­kun­du­sa, księ­gi dwie. Pom­pe­jusz bar­dzo go mi­ło­wał, speł­nił więc obo­wią­zek na­leż­ny pa­mię­ci przy­ja­cie­la. Woj­ny z Ger­ma­na­mi, ksiąg dwa­dzie­ścia. Za­warł w nich opis wszyst­kich wo­jen, ja­kie pro­wa­dzi­li­śmy z tym lu­dem. Za­czął pi­sać, gdy jesz­cze słu­żył w woj­sku w Ger­ma­nii, na­po­mnia­ny w wi­dze­niu sen­nym. Sta­nę­ła przed nim mara Dru­zu­sa Ne­ro­na – tego, któ­ry do­ko­nał tak sze­ro­kich pod­bo­jów Ger­ma­nii i tam zgi­nął – po­le­ca­jąc, by o nim pa­mię­tał i oca­lił go przed krzyw­dą za­po­mnie­nia. Trzy księ­gi uczo­ne, po­dzie­lo­ne na sześć to­mów, w któ­rych kształ­ci mów­cę od sa­me­go po­cząt­ku. Wąt­pli­wo­ści ję­zy­ko­we, ksiąg osiem. Pi­sał je za Ne­ro­na, w ostat­nich la­tach jego pa­no­wa­nia, kie­dy ty­ra­nia uczy­ni­ła czymś nie­bez­piecz­nym każ­dy ro­dzaj ba­dań nie­co swo­bod­niej­szy i szla­chet­niej­szy. Od koń­ca dzie­ła Au­fi­diu­sza Bas­su­sa, ksiąg trzy­dzie­ści je­den, tam­to bo­wiem [Au­fi­diu­szo­we] do­bie­ga­ło tyl­ko do po­ło­wy pa­no­wa­nia Klau­diu­sza. Wresz­cie Hi­sto­ria na­tu­ral­na, ksiąg trzy­dzie­ści sie­dem – dzie­ło ob­szer­ne, uczo­ne, bo­ga­te i uroz­ma­ico­ne nie mniej niż sama przy­ro­da.

Dzi­wisz się może, ja­kim spo­so­bem czło­wiek bar­dzo za­ję­ty po­tra­fił na­pi­sać tyle wo­lu­mi­nów, a w nich po­ru­szyć aż tyle pro­ble­mów tak skom­pli­ko­wa­nych? Otóż zdzi­wisz się jesz­cze bar­dziej, kie­dy się do­wiesz, że przez czas ja­kiś pro­wa­dził rów­nież spra­wy są­do­we i że wie­le cza­su za­ję­ły mu po­waż­ne obo­wiąz­ki oraz pie­lę­gno­wa­nie przy­jaź­ni ce­sa­rzy [Ty­tu­sa i We­spa­zja­na]. Lecz umysł miał by­stry, ener­gię nie­wia­ry­god­ną, czuj­ność zdu­mie­wa­ją­cą. Dla­te­go też zwy­kłem się śmiać, kie­dy ten lub ów na­zy­wa mnie pra­co­wi­tym; mnie, któ­ry w po­rów­na­niu z nim je­stem skoń­czo­nym le­niem! Ale któż z tych, co całe ży­cie ślę­czą nad na­uką, nie musi wy­dać się wo­bec nie­go czło­wie­kiem od­da­nym tyl­ko spa­niu i nie­rób­stwu?”

Za­pew­ne więk­szość z nas skłon­na by­ła­by pod­pi­sać się pod tymi sło­wa­mi, po­rów­nu­jąc do­ro­bek swe­go ży­cia z Pli­niu­szo­wym. To praw­da, że miał do po­mo­cy se­kre­ta­rzy i skry­bów. Praw­da też, że zwłasz­cza Hi­sto­ria na­tu­ral­na opar­ta jest na eks­cerp­tach z dzieł mnó­stwa au­to­rów, uczci­wie zresz­tą wy­mie­nia­nych. Nie­mal jed­nak w każ­dej spra­wie, któ­rej do­ty­ka w owej en­cy­klo­pe­dii, ma rów­nież wła­sne zda­nie i uwa­gi, tak­że mo­ra­li­za­tor­skie. My na­to­miast dys­po­nu­je­my wszyst­ki­mi zdo­by­cza­mi no­wo­cze­snej tech­ni­ki, z kom­pu­te­ra­mi i in­ter­ne­tem włącz­nie, nie mó­wiąc o prze­róż­nych in­dek­sach, słow­ni­kach, bi­blio­gra­fiach, do­sko­na­lo­nych przez po­ko­le­nia ba­da­czy. Współ­cze­sny uczo­ny za­zwy­czaj żyje w za­ci­szu swe­go ga­bi­ne­tu, pra­cow­ni, bi­blio­te­ki, wol­ny od uciąż­li­wo­ści, ja­kie nie­uchron­nie nie­sie udział w ży­ciu pu­blicz­nym i spra­wo­wa­nie od­po­wie­dzial­nych urzę­dów – chy­ba że sam tego pra­gnie i na to się go­dzi. Pli­niusz na­to­miast od ta­kich obo­wiąz­ków uchy­lić się nie mógł.

Na­le­żał do sta­nu tak zwa­nych ekwi­tów, czy­li jeźdź­ców; na­zwa stąd, że jego przed­sta­wi­cie­le w daw­nych wie­kach jako za­moż­niej­si słu­ży­li w woj­sku z wła­snym ko­niem (equ­us). Była to jed­nak w po­cząt­kach ce­sar­stwa prze­szłość bar­dzo od­le­gła. Ekwi­ci już od daw­na sta­no­wi­li war­stwę bo­ga­tych przed­się­bior­ców, moż­na by rzec – biz­nes­me­nów. Spra­wo­wa­li też wyż­sze – choć for­mal­nie nie te naj­wyż­sze – urzę­dy w róż­nych dzia­łach ad­mi­ni­stra­cji pań­stwo­wej, a więc tak­że ce­sar­skiej, no­sząc ty­tu­ły pro­ku­ra­to­rów i pre­fek­tów; w woj­sku słu­ży­li jako ofi­ce­ro­wie, czy­li try­bu­ni. W skład se­na­tu nie wcho­dzi­li, ten bo­wiem tra­dy­cyj­nie re­pre­zen­to­wał in­te­re­sy wiel­kich po­sia­da­czy ziem­skich i sta­rych ro­dów – chy­ba że po­wo­do­wa­ni am­bi­cją za­bie­ga­li o ka­rie­rę po­li­tycz­ną i urzę­dy otwie­ra­ją­ce dro­gę do niej.

Ze wszyst­kich wy­mie­nio­nych dzieł Pli­niu­sza za­cho­wa­ło się tyl­ko jed­no, Hi­sto­ria na­tu­ral­na; ty­tuł ten naj­le­piej by­ło­by tłu­ma­czyć „Ba­da­nia przy­rod­ni­cze”. Jest to ro­dzaj wiel­kiej en­cy­klo­pe­dii ro­zu­mo­wa­nej, to jest uło­żo­nej nie we­dług ha­seł, ale dzia­ła­mi: ko­smo­go­nia, geo­gra­fia, na­uka o czło­wie­ku i zwie­rzę­tach, bo­ta­ni­ka, me­dy­cy­na i leki, me­ta­lur­gia, ma­lar­stwo, mi­ne­ra­ły. To je­dy­na zna­na nam en­cy­klo­pe­dia sta­ro­żyt­na! Ko­pal­nia in­for­ma­cji o wszyst­kich dzie­dzi­nach ów­cze­sne­go ży­cia, o tym, co Gre­cy i Rzy­mia­nie wie­dzie­li o zja­wi­skach na­tu­ry, po­mnik nie­wia­ry­god­ne­go wręcz wy­sił­ku jed­ne­go czło­wie­ka. A za­ra­zem rzecz ta ma swo­je wa­lo­ry ję­zy­ko­we, peł­na jest prze­róż­nych re­flek­sji, sta­no­wi świa­dec­two epo­ki, oso­bo­wo­ści au­to­ra.

Pli­niusz, uczo­ny i do­wód­ca, speł­nił do koń­ca swe obo­wiąz­ki: chciał zba­dać nie­zwy­kłe wy­da­rze­nie i jed­no­cze­śnie nieść po­moc za­gro­żo­nym. Zgi­nął praw­dzi­wie na po­ste­run­ku, w domu u stóp We­zu­wiu­sza, ale śmier­cią ła­god­ną, pod­czas snu. Bez­po­śred­nią przy­czy­ną zgo­nu było za­pew­ne nie­do­tle­nie­nie ser­ca w at­mos­fe­rze prze­sy­co­nej wy­zie­wa­mi wul­ka­nu. To wy­ni­ka z opi­su, jaki prze­ka­zał jego sio­strze­niec, po­zo­sta­wio­ny w Mi­se­num. Zwło­ki od­na­le­zio­no i po­cho­wa­no po trzech dniach (6, 16). A i Pli­niusz Młod­szy usi­ło­wał na­śla­do­wać od­waż­ną po­sta­wę wuja. Czy­nił to może tro­chę śmiesz­nie, jak­by po­zo­wał, sam to przy­zna­je. Czy­tał mia­no­wi­cie i eks­cer­po­wał księ­gi hi­sto­rycz­ne Ty­tu­sa Li­wiu­sza, choć zie­mia drża­ła tak moc­no, że strach było prze­by­wać pod da­chem. W po­mro­ce sły­sza­ło się szlo­cha­nie ko­biet, płacz dzie­ci, roz­pacz­li­we wo­ła­nia tych, co szu­ka­li swych naj­bliż­szych. Jed­ni mo­dli­li się gło­śno i wręcz pro­si­li bo­gów o ry­chłą śmierć, ale jesz­cze wię­cej gło­si­ło, że nie ma już bo­gów, a noc, któ­ra za­pa­da, jest nocą ostat­nią, wiecz­ną, śmier­cią i zgo­nem wszyst­kie­go.

Tyle o au­to­rze no­tat­ki o wy­pra­wie po bursz­tyn za pa­no­wa­nia Ne­ro­na i o jego dzie­le; no­tat­ki krót­kiej, lecz kon­kret­nej, wia­ry­god­nej – i je­dy­nej. Tak jak sam Ne­ron jest je­dy­nym ce­sa­rzem rzym­skim, o któ­rym mo­że­my po­wie­dzieć z całą pew­no­ścią, wła­śnie dzię­ki Pli­niu­szo­wi, że za­szczy­cił swo­ją uwa­gą póź­niej­sze zie­mie Pol­ski i wy­słał tam wy­pra­wę. To fakt hi­sto­rycz­ny i bez­spor­ny. Wy­pra­wa mia­ła wpraw­dzie cele han­dlo­we – ale czy tyl­ko? Wy­sy­łał prze­cież Ne­ron eks­pe­dy­cje w róż­ne, od­le­głe stro­ny, bo i na Kau­kaz, aż ku wy­brze­żom Mo­rza Ka­spij­skie­go, i na­wet do Etio­pii, do źró­deł Nilu. Po­dob­no ma­rzył o tym, by pójść w śla­dy Alek­san­dra Wiel­kie­go. Z całą pew­no­ścią byli też inni im­pe­ra­to­rzy, przed nim i po nim, in­te­re­su­ją­cy się z ja­kichś po­wo­dów kra­jem nad Wi­słą (na­zwę tej rze­ki w for­mie Vi­stu­la Rzy­mia­nie zna­li), o tym wszak­że do­stęp­ne dziś źró­dła mil­czą.

POLSKI TŁUMACZ PLINIUSZA

DZIE­ŁO PLI­NIU­SZA Z NA­TU­RY RZE­CZY nie było prze­zna­czo­ne do cią­głej lek­tu­ry, lecz ra­czej do stu­dio­wa­nia po­szcze­gól­nych ksiąg i czę­ści przez czy­tel­ni­ka za­in­te­re­so­wa­ne­go da­nym za­gad­nie­niem; tak było w sta­ro­żyt­no­ści, tak bywa też obec­nie. Prze­kład rze­czy en­cy­klo­pe­dycz­nej, peł­nej wszel­kie­go ro­dza­ju in­for­ma­cji, wy­ma­ga oczy­wi­ście usta­wicz­ne­go spraw­dza­nia da­nych, po­rów­ny­wa­nia z ak­tu­al­nym sta­nem wie­dzy, a przede wszyst­kim szu­ka­nia od­po­wied­nich ter­mi­nów współ­cze­snych dla wy­ra­zów ła­ciń­skich. Po­dob­ny kło­pot miał zresz­tą sam Pli­niusz, kie­dy przy­cho­dzi­ło mu tłu­ma­czyć z grec­kich au­to­rów, a oni sta­no­wi­li jego źró­dło naj­waż­niej­sze.

Z tym więk­szym sza­cun­kiem i po­dzi­wem win­ni­śmy pa­trzyć na nie­zwy­kłe osią­gnię­cie, ja­kim jest pol­ski prze­kład ca­łej Hi­sto­rii na­tu­ral­nej, do­ko­na­ny w pierw­szej po­ło­wie wie­ku XIX i opu­bli­ko­wa­ny w Po­zna­niu w 1845 roku wraz z tek­stem ła­ciń­skim w dzie­się­ciu to­mach. Z po­dzi­wem tym więk­szym, że do­ko­nał tego dzie­ła tyl­ko je­den czło­wiek. Był nim Jó­zef Łu­ka­sze­wicz.

Po­stać to nie­zwy­kła i za­słu­żo­na dla na­szej kul­tu­ry, dziś jak­by za­po­mnia­na – może z wy­jąt­kiem krę­gu mi­ło­śni­ków Po­zna­nia i Wiel­ko­pol­ski oraz ba­da­czy hi­sto­rii szkol­nic­twa i re­for­ma­cji w Pol­sce. Dzie­ła jego są tak licz­ne, róż­no­rod­ne i wciąż war­to­ścio­we, że pod wzglę­dem pra­co­wi­to­ści i roz­le­gło­ści za­in­te­re­so­wań na pew­no za­słu­gu­je na po­rów­na­nie z au­to­rem, któ­re­go księ­gi przy­swo­ił pol­sz­czyź­nie, czy­li z Pli­niu­szem.

Uro­dził się w roku 1799 w Wiel­ko­pol­sce, w skrom­nej ro­dzi­nie urzęd­ni­czej. Dzie­ciń­stwo i mło­dość miał ze wzglę­dów ma­te­rial­nych trud­ne. Uczył się w szko­łach fran­cisz­kań­skich, ale tak­że u pa­sto­ra nie­miec­kie­go, czło­wie­ka wiel­kiej kul­tu­ry. Wy­niósł z tych lat do­brą zna­jo­mość ła­ci­ny, za­mi­ło­wa­nie do ksią­żek, a tak­że za­in­te­re­so­wa­nie dzie­ja­mi in­no­wier­stwa w Pol­sce. Stu­dio­wał w Kra­ko­wie, gdzie za­warł bliż­szą zna­jo­mość z wiel­kim bi­blio­fi­lem i uczo­nym, Je­rzym Sa­mu­elem Bandt­kiem. Po po­wro­cie do Po­zna­nia zy­skał za­ufa­nie i opie­kę wspa­nia­łe­go me­ce­na­sa kul­tu­ry i mi­ło­śni­ka sta­ro­żyt­no­ści, ja­kim był Edward Ra­czyń­ski. Naj­pierw wy­szu­ki­wał dla nie­go, ale tak­że dla Ty­tu­sa Dzia­łyń­skie­go i bi­blio­te­ki kór­nic­kiej, rzad­kie dzie­ła w kra­ju i za gra­ni­cą. Od roku 1829 pia­sto­wał przez po­nad dwa­dzie­ścia lat god­ność pierw­sze­go dy­rek­to­ra bi­blio­te­ki Ra­czyń­skich, a więc od­po­wied­ni­ka ga­li­cyj­skie­go Osso­li­neum. Kie­ro­wał ar­chi­wum po­znań­skim, współ­pra­co­wał z tam­tej­szy­mi pi­sma­mi na­uko­wy­mi. Ostat­nie lata spę­dził w odzie­dzi­czo­nym przez żonę ma­jąt­ku ziem­skim pod Kro­to­szy­nem. Zmarł w roku 1873. Prze­żył jako chło­piec cza­sy na­po­le­oń­skie, po­tem po­wsta­nie li­sto­pa­do­we, Wio­snę Lu­dów, po­wsta­nie stycz­nio­we; udzia­łu w po­wsta­niach nie brał, a na­wet je po­tę­piał.

Pi­sał dużo. O dy­sy­den­tach w Po­zna­niu, o ko­ścio­łach bra­ci cze­skich w Wiel­ko­pol­sce, o Po­zna­niu w daw­nych cza­sach, o ko­ścio­łach wy­zna­nia hel­wec­kie­go na Li­twie i osob­no w Ma­łej Pol­sce. Jego naj­więk­sze dzie­ła to: czte­ro­to­mo­wa Hi­sto­ria szkół w Ko­ro­nie i Wiel­kim Księ­stwie Li­tew­skim; trzy­to­mo­wy hi­sto­rycz­ny opis ko­ścio­łów oraz wszel­kich bu­dow­li sa­kral­nych i in­sty­tu­cji przy­ko­ściel­nych w daw­nej die­ce­zji po­znań­skiej; dwu­to­mo­wy opis miast i wsi w po­wie­cie kro­to­szyń­skim. Wszyst­kie te książ­ki, opar­te na ma­te­ria­łach źró­dło­wych, mimo róż­nych nie­do­stat­ków są wciąż ce­nio­ne i po­szu­ki­wa­ne. Nie­któ­re prze­tłu­ma­czo­no na nie­miec­ki.

„Był to czło­wiek, dla któ­re­go poza pol­ski­mi dzie­ja­mi i poza pol­ską spra­wą nic nie ist­nia­ło”. Ra­tu­nek jed­nak upa­try­wał przede wszyst­kim w pra­cy ma­te­rial­nej, w pie­lę­gno­wa­niu ję­zy­ka, dzie­jów i li­te­ra­tu­ry oj­czy­stej. W za­mia­rach po­wstań­czych wi­dział je­dy­nie nie­szczę­ście dla ogó­łu. Tak cha­rak­te­ry­zo­wał go współ­cze­sny mu, nie­co młod­szy kra­jan Mar­ce­li Mot­ty w swych Prze­chadz­kach po mie­ście [Po­zna­niu].

Nie­chęt­ny ary­sto­kra­cji – choć nie­któ­rych jej przed­sta­wi­cie­li, jak choć­by Edwar­da Ra­czyń­skie­go, bar­dzo ce­nił – był wręcz wro­giem szla­chet­czy­zny. Gniew obo­zu ka­to­lic­kie­go ścią­gnął na sie­bie pra­ca­mi o hi­sto­rii ko­ścio­łów pro­te­stanc­kich w Pol­sce oraz zde­cy­do­wa­nym an­ty­je­zu­ity­zmem. Był zda­nia, po­dob­nie jak Le­le­wel, z któ­rym ko­re­spon­do­wał, że je­zu­ic­ki sys­tem wy­cho­wa­nia wal­nie przy­czy­nił się do upad­ku Pol­ski. Ale nie tyl­ko ich kry­ty­ko­wał. W swej Hi­sto­rii szkół opo­wia­da sze­ro­ko, nie­wąt­pli­wie roz­myśl­nie o tym, jak Aka­de­mia Kra­kow­ska za­pra­gnę­ła mieć świę­te­go pa­tro­na – sko­ro ry­wa­li­zu­ją­cy z nią je­zu­ici chlu­bi­li się św. Sta­ni­sła­wem Kost­ką. Na pro­ces ka­no­ni­za­cyj­ny wy­da­ła w cią­gu po­ko­leń ogrom­ne pie­nią­dze. Mimo wkła­du ka­pi­ta­łu w pew­nym mo­men­cie gro­zi­ło, że za­miast do ka­no­ni­za­cji Jana Kan­te­go doj­dzie do wy­rzu­ce­nia jego szcząt­ków z ko­ścio­ła. Zro­dzi­ło się mia­no­wi­cie po­dej­rze­nie, że na­le­żał on do po­tęż­ne­go w wie­ku XV nur­tu kon­cy­lia­ry­stów; gło­sił on, że w spra­wach wia­ry au­to­ry­tet so­bo­ru gó­ru­je nad zda­niem pa­pie­ża. Uła­go­dze­nie gnie­wu ku­rii i opła­ca­nie ad­wo­ka­tów zno­wu wy­ma­ga­ło nie­wia­ry­god­nych na­kła­dów.

Ka­no­ni­za­cja w Rzy­mie na­stą­pi­ła w 1767 roku, a na rok na­stęp­ny prze­wi­dzia­no uro­czy­sto­ści w Kra­ko­wie. Tym­cza­sem za­wią­za­ła się kon­fe­de­ra­cja bar­ska. Pi­sze Łu­ka­sze­wicz: „Przez pięć lat nisz­czył nie­przy­ja­ciel i swoi wzdłuż i wszerz Pol­skę. Kra­ków do resz­ty pod­upadł, kraj zo­stał ro­ze­bra­ny, na gru­zach za­ko­nu je­zu­itów usta­no­wio­no ko­mi­sję edu­ka­cyj­ną, szko­ły pi­jar­skie roz­wi­ja­ły się co­raz po­ży­tecz­niej dla kra­ju […] – a Aka­de­mia Kra­kow­ska? Nie my­śla­ła o ni­czym wię­cej tyl­ko o swo­im świę­tym i wy­pra­wi­ła na cześć jego dnia 15 lip­ca 1775 roku naj­oka­zal­szą rocz­ni­cę ka­no­ni­za­cji”.

Po­da­je opis owej ce­le­bry sło­wa­mi jej na­ocz­ne­go świad­ka, księ­dza Jó­ze­fa Pu­ta­no­wi­cza: „Kra­ków zda­wał się w ten dzień szczu­płym […]. Wszyst­kie da­chy ka­mie­nic okry­te były spek­ta­to­ra­mi. Góra Wa­wel zda­wa­ła się za­ro­sła gę­stwą ludu. Uli­ce, któ­ry­mi prze­cho­dzi­ła pro­ce­sja, przy­bra­ne były w róż­ne bła­wa­ty i szpa­le­ry. Uli­ca św. Anny dla unik­nie­nia ja­ko­we­go nie­po­rząd­ku we wszyst­kich swych wej­ściach strze­żo­na była od upro­szo­ne­go ro­syj­skie­go gar­ni­zo­nu, trzy­ma­ją­ce­go na ów czas ko­men­dę mia­sta”.

Ostat­nie zda­nie przy­to­czył Łu­ka­sze­wicz dru­kiem po­chy­łym, a sam od sie­bie do­da­je: „Tak się po­boż­nie ba­wi­ła w świę­tych mat­ka nauk w Pol­sce, pod­czas gdy kraj obcą prze­mo­cą świe­żo roz­szar­pa­ny wo­łał na nią da­rem­nie o lu­dzi zdat­nych do roz­ma­itych po­sług pu­blicz­nych”. Rze­czy­wi­ście: pro­sto­dusz­ne sło­wa re­la­cji Pu­ta­no­wi-cza ura­sta­ją do ran­gi sym­bo­lu, w któ­rym za­wie­ra się wszyst­ko.

Trud­no się dzi­wić, że gdy po­wstał pro­jekt za­ło­że­nia uni­wer­sy­te­tu w Po­zna­niu, kan­dy­da­tu­ra Łu­ka­sze­wi­cza upa­dła na­tych­miast z po­wo­du opo­ru kle­ru. Na­to­miast w po­nad pół wie­ku póź­niej sło­wa naj­wyż­sze­go uzna­nia po­świę­cił mu Sta­ni­sław Kot, au­tor Hi­sto­rii wy­cho­wa­nia, wiel­ki ba­dacz dzie­jów re­for­ma­cji w Pol­sce.

Prze­kład Pli­niu­sza to owoc dłu­go­let­niej, ogrom­nej pra­cy, któ­rej pod­jął się au­tor na proś­bę Edwar­da Ra­czyń­skie­go. Za­mie­rzał on dać spo­łe­czeń­stwu zbiór pi­sa­rzy ła­ciń­skich – po jed­nej stro­nie tekst ory­gi­na­łu, po dru­giej prze­kład pol­ski. Wła­śnie tak wy­da­wa­no już wów­czas i wy­da­je się do dziś całe se­rie au­to­rów kla­sycz­nych we Fran­cji, Niem­czech, An­glii. Uka­za­ło się w tym zbio­rze Ra­czyń­skie­go kil­ka­na­ście po­zy­cji, mię­dzy in­ny­mi dzie­ło Wi­tru­wiu­sza O ar­chi­tek­tu­rze. Naj­więk­szą, ale i ostat­nią po­zy­cją była wła­śnie Hi­sto­ria na­tu­ral­na Pli­niu­sza. Zo­sta­ła opu­bli­ko­wa­na w roku 1845, już po sa­mo­bój­czej śmier­ci Edwar­da Ra­czyń­skie­go. Jego wiel­ka idea nig­dy nie do­cze­ka­ła się kon­ty­nu­acji w tej for­mie. Owszem, mamy róż­ne cen­ne se­rie prze­kła­dów, ale bez tek­stu ory­gi­na­łu. W jed­nej z nich, w ra­mach Bi­blio­te­ki Na­ro­do­wej, uka­za­ło się tłu­ma­cze­nie Hi­sto­rii na­tu­ral­nej w wy­bo­rze Ire­ny i Ta­de­usza Za­wadz­kich, z ich wstę­pem i ko­men­ta­rza­mi. O prze­kła­dzie ca­ło­ści, o ile wiem, nikt na­wet nie my­śli. I na pew­no nikt w po­je­dyn­kę tego nie do­ko­na. A rzecz by­ła­by po­trzeb­na; mamy prze­cież nowe, kry­tycz­ne wy­da­nia tek­stu ła­ciń­skie­go, prze­kład z po­ło­wy wie­ku XIX jest ję­zy­ko­wo nie­co ar­cha­icz­ny i nie­wol­ny od po­my­łek, wo­kół zaś każ­dej in­for­ma­cji po­da­nej przez Pli­niu­sza wy­ro­sła ogrom­na li­te­ra­tu­ra fa­cho­wa. Oczy­wi­ście do­ty­czy to tak­że tego, co mówi on o bursz­ty­nie. Aby więc spro­stać za­da­niu, trze­ba by po­wo­łać osob­ną pra­cow­nię aka­de­mii, za­trud­nić na eta­tach kil­ku fi­lo­lo­gów, hi­sto­ry­ków, ar­che­olo­gów, za­się­gać w mia­rę po­trze­by opi­nii kon­sul­tan­tów. A więc fun­du­sze z KBN, gran­ty, wy­pra­wy do bi­blio­tek za­gra­nicz­nych, kom­pu­te­ry – i przy­najm­niej ćwierć wie­ku spo­koj­nej pra­cy. Tak to się obec­nie robi. Nie tyl­ko Łu­ka­sze­wicz, ale tak­że lu­dzie mego po­ko­le­nia uro­dzi­li się za wcze­śnie.

ELEKTRON

FA­ETON, SYN BOGA SŁOŃ­CA HE­LIO­SA, upro­sił swe­go ojca, by po­zwo­lił mu od­być dro­gę po krę­gu nie­bios, po­wo­żąc sło­necz­nym ry­dwa­nem choć­by tyl­ko przez dzień je­den. Nie zdo­łał jed­nak – co oj­ciec z trwo­gą prze­wi­dy­wał – ujarz­mić ogni­stych ru­ma­ków. Po­nio­sły, a kie­dy ry­dwan zbo­czył z dro­gi, po­żar ogar­nął zie­mię, sam zaś Fa­eton zgi­nął ra­żo­ny pio­ru­nem Zeu­sa. Opła­ki­wa­ły go rzew­nie sio­stry, He­lia­dy, po­grą­żo­ne w ta­kiej ża­ło­ści, że li­to­ści­wi bo­go­wie za­mie­ni­li je wresz­cie w to­po­le ro­sną­ce nad brze­ga­mi rze­ki Eri­da­nos, któ­rą Rzy­mia­nie utoż­sa­mia­li póź­niej z Pa­dem. Nie­ustan­nie zaś ciek­ną­ce łzy He­liad, stward­nia­łe od słoń­ca, sta­ły się jak­by ka­mie­niem, któ­re­mu Gre­cy dali na­zwę elek­tron, czy­li ja­śnie­ją­cy, świe­tli­sty (od wy­ra­zu elek­tor, pro­mie­ni­ste słoń­ce).

Mit ten opo­wia­da­ło w róż­nych wer­sjach wie­lu daw­nych po­etów grec­kich, a szcze­gól­nie pięk­nie i sze­ro­ko przed­sta­wił go po ła­ci­nie Owi­diusz w swych Me­ta­mor­fo­zach (ks. 2). Pli­niusz na­to­miast, jak przy­sta­ło na uczo­ne­go, su­ro­wo gani owych grec­kich twór­ców, pi­sa­rzy i po­dróż­ni­ków – a wy­mie­nia ich nie­mal trzy­dzie­stu! – któ­rzy, jak twier­dzi, fan­ta­zjo­wa­li. Roz­ma­ite rze­ki uzna­wa­li za Eri­da­nos, róż­ne wska­zy­wa­li kra­je wy­da­ją­ce bursz­tyn: Bry­ta­nię, Ger­ma­nię, Hisz­pa­nię, Ga­lię, Afry­kę, na­wet da­le­kie In­die, od­mien­nie tłu­ma­cząc jego po­wsta­wa­nie. Na­wet So­fo­kle­sa kar­ci, we­dług tego bo­wiem dra­ma­tur­ga elek­tron to łzy pta­ków in­dyj­skich, opła­ku­ją­cych Me­le­agra. Na­wet dziec­ko, woła Pli­niusz ze świę­tym obu­rze­niem, nie uwie­rzy w tak nie­do­rzecz­ne opo­wie­ści! Sam ra­cjo­nal­nie wy­ja­śnia, dla­cze­go mit umiej­sca­wia bursz­tyn nad Pa­dem. Oto ko­bie­ty wiej­skie z te­re­nów za tą rze­ką, czy­li z ziem Ga­lii Za­pa­dań­skiej, wciąż jesz­cze no­szą na­szyj­ni­ki z bursz­ty­nu, za­rów­no dla ozdo­by, jak też dla za­po­bie­że­nia cho­ro­bom gar­dła, któ­re po­wo­du­je tam­tej­sza woda.

SUCINUM, BURSZTYN, AMBER

RE­LA­CJA PLI­NIU­SZA JEST BAR­DZO RZE­CZO­WA. Choć roz­dział o bursz­ty­nie umie­ścił w księ­dze po­świę­co­nej mi­ne­ra­łom, pod­kre­śla (jak przed nim już Ary­sto­te­les), że jest to w isto­cie sok drzew so­sno­wych, za­krze­pły czy to pod wpły­wem zim­na, czy też upły­wu cza­su lub wody mor­skiej; fale bo­wiem, zwłasz­cza pod­czas burz wio­sen­nych, uno­szą z wysp Mo­rza Pół­noc­ne­go ten lek­ki ma­te­riał. Ist­nie­je do­wód, za­uwa­ża, że bursz­tyn to nie ka­mień, lecz stward­nia­ła ży­wi­ca: otóż wi­docz­ne są w jego nie­któ­rych przej­rzy­stych ka­wał­kach drob­ne ży­jąt­ka, zwłasz­cza owa­dy, uwię­zio­ne tam, gdy sok był jesz­cze świe­ży i lep­ki. Roz­cie­ra­ny bursz­tyn wy­da­je za­pach ży­wicz­ny, pali się zaś pło­mie­niem po­chod­ni.

To­też traf­na, zda­niem Pli­niu­sza, jest jego ła­ciń­ska na­zwa su­ci­num – od su­cus, sok, tak­że ży­wicz­ny. Na­to­miast Ger­ma­nie, twier­dzi, zwą go gla­esum i stąd rzym­skie okre­śle­nie jed­nej z wysp Oce­anu Pół­noc­ne­go – Gla­esa­ria; cho­dzi za­pew­ne o któ­rąś z Wysp Fry­zyj­skich. Za­raz jed­nak do­da­je, że bursz­tyn do­star­cza­ją Ger­ma­nie do Pa­no­nii (obec­na część Wę­gier, Au­strii, Sło­we­nii), stam­tąd zaś roz­pro­wa­dza­ją go We­ne­ci znad gór­ne­go Ad­ria­ty­ku; to oko­li­ce Akwi­lei. Wy­ni­ka z tej in­for­ma­cji, że w cza­sach Pli­niu­sza głów­ny szlak bursz­ty­no­wy wiódł z wy­brze­ży Bał­ty­ku, al­bo­wiem od Mo­rza Pół­noc­ne­go pro­wa­dził­by inną, za­chod­nią dro­gą – jak też było nie­gdyś. I dla­te­go to owa wy­pra­wa za Ne­ro­na wy­ru­szy­ła z pa­noń­skie­go Kar­nun­tum, miej­sco­wo­ści nad­du­naj­skiej po­mię­dzy Wied­niem a Bra­ty­sła­wą.

Po­wra­ca­jąc do spraw na­zwy: dla Gre­ków bursz­tyn to elek­tron (lub elek­tros), dla Rzy­mian su­ci­num, dla Ger­ma­nów (wte­dy) gla­esum; stąd wy­wo­dzi się nie­miec­kie Glas, szkło. A skąd po­cho­dzi na­sze okre­śle­nie: bursz­tyn? Spra­wa wy­da­je się oczy­wi­sta: to „pło­ną­cy ka­mień”, z ger­mań­skie­go bren­nen, pło­nąć, i Ste­in, ka­mień. Ta­kie też ob­ja­śnie­nie po­da­je się po­wszech­nie i od daw­na. Obec­nie nie­któ­rzy ety­mo­lo­dzy pre­fe­ru­ją inne. Wy­cho­dzą mia­no­wi­cie od skan­dy­naw­skie­go barn­sten, uwa­ża­jąc, że cho­dzi o ka­mień przy­no­szo­ny, do­myśl­nie – przez wodę.

Jak na­zy­wa­li bursz­tyn Sło­wia­nie? Czę­sto po­wia­da się, że jan­tar. Wy­raz ten rze­czy­wi­ście zna­ją Ro­sja­nie, a od nich prze­ję­ty zo­stał przez Sło­wian po­łu­dnio­wych i za­chod­nich. Jed­nak­że sami Ro­sja­nie wzię­li go z li­tew­skie­go gin­ta­ras, Li­twi­ni zaś za­pew­ne od Fi­nów, nie ma więc on sło­wiań­skie­go ro­do­wo­du.

I wresz­cie fran­cu­ski am­bre, an­giel­skie am­ber, to oczy­wi­ste za­po­ży­cze­nia od hisz­pań­skich Mau­rów, dla któ­rych won­ny za­pach pa­lą­ce­go się bursz­ty­nu był am­bra.

Tak więc w ży­ciu co­dzien­nym róż­nych kra­jów wy­stę­pu­je dziś w Eu­ro­pie kil­ka nazw bursz­ty­nu, wszyst­kie zaś uza­sad­nio­ne są pew­ny­mi jego ce­cha­mi; cho­dzi o blask, pa­le­nie się, przy­no­sze­nie przez wodę, za­pach. Na­praw­dę jed­nak wręcz trium­fal­nie zwy­cię­skie oka­za­ło się grec­kie imię – elek­tron. Bar­dzo sta­re, dwu­krot­nie bo­wiem tak na­zy­wa Ho­mer w Ody­sei ozdo­bę na­szyj­ni­ka.

ELEKTRON I ELEKTRYKA

WŚRÓD RÓŻ­NYCH PRZY­PI­SY­WA­NYCH MU, praw­dzi­wie lub błęd­nie, wła­ści­wo­ści, tak­że lecz­ni­czych, Pli­niusz i na tę zwra­ca uwa­gę: „Gdy jego ka­wał­ki po­tar­te pal­ca­mi cie­pło du­szy przej­mą, przy­cią­ga­ją ku so­bie sło­mę i su­che li­ście, jako lek­kie; a tak­że, jak ka­mień ma­gne­su, opił­ki że­la­za”. Pa­pie­ru, przy­po­mnij­my, sta­ro­żyt­ni nie zna­li. Zja­wi­sko to, je­śli wie­rzyć prze­ka­zom, za­sta­na­wia­ło już w VI wie­ku p.n.e. Ta­le­sa z Mi­le­tu. A po­tem przez prze­szło dwa­dzie­ścia stu­le­ci po­zo­sta­wa­ło tyl­ko cie­ka­wost­ką. An­giel­ski fi­zyk Gil­bert w książ­ce De ma­gne­te, wy­da­nej w roku l600, po raz pierw­szy po­słu­żył się uku­tym przez sie­bie, a nie zna­nym ła­ci­nie kla­sycz­nej ter­mi­nem elec­tri-ca (vis elec­tri­ca) dla ozna­cze­nia ta­jem­ni­czej siły przy­cią­ga­nia, tkwią­cej w ka­wał­kach elek­tro­nu – bursz­ty­nu. I tak roz­po­czął się, po­cząt­ko­wo bar­dzo po­wol­ny, wzrost za­in­te­re­so­wa­nia tym ma­te­ria­łem i jego szcze­gól­ną wła­ści­wo­ścią. A wraz z tym po­ja­wia­ją się w róż­nych opra­co­wa­niach, w wie­lu kra­jach, wy­ra­zy ura­bia­ne od owe­go przy­miot­ni­ka elec­tri­ca. Były stop­nio­wo przej­mo­wa­ne przez wszyst­kie ję­zy­ki eu­ro­pej­skie w od­po­wied­nich for­mach: elek­try­ka, elek­try­zo­wać, elek­trycz­ność. W wie­ku zaś XX wy­raz elek­tron po­wró­cił w związ­ku z po­stę­pa­mi na­uki o bu­do­wie ma­te­rii w jesz­cze in­nym zna­cze­niu – jako ele­ment bu­do­wy ato­mu. Stąd zno­wu elek­tro­ni­ka i wszel­kie jej po­chod­ne.

Nie po­tra­fi­my so­bie na­wet wy­obra­zić, czym by­ło­by dziś na­sze ży­cie bez elek­try­ki; a wy­raz ten, po­wtórz­my raz jesz­cze, ozna­czał naj­pierw, to jest w wie­ku XVII i XVIII, tyl­ko vis elec­tri­ca, ta­jem­ną siłę elek­tro­nu – bursz­ty­nu. Ale też nie mo­że­my nie za­dać so­bie py­ta­nia, dla­cze­go trze­ba było nie­mal dwóch i pół ty­sią­ca lat, by po­waż­nie za­in­te­re­so­wać się dziw­ną wła­ści­wo­ścią bursz­ty­nu i za­cząć wy­cią­gać z niej co­raz głęb­sze, praw­dzi­wie re­wo­lu­cyj­ne wnio­ski na­uko­we oraz sto­so­wać tak do­nio­słe po­my­sły prak­tycz­ne. Trud­no oprzeć się wra­że­niu, że przez po­nad dwa ty­sią­ce lat głów­ny wy­si­łek ludz­kich umy­słów, czę­sto tak ge­nial­nych, szedł na mar­ne, grzę­znąc w ja­ło­wych spe­ku­la­cjach me­ta­fi­zycz­nych i teo­lo­gicz­nych. Zważ­my bo­wiem, że teo­re­tycz­nych in­stru­men­tów do ba­dań w ja­kiej­kol­wiek dzie­dzi­nie na­uki Gre­kom nie bra­kło: ja­kie wy­ży­ny osią­gnę­ła ma­te­ma­ty­ka już w cza­sach Pi­ta­go­ra­sa, Eu­kli­de­sa i Ar­chi­me­de­sa! Tak­że ta re­flek­sja, po­zor­nie oczy­wi­sta, lecz rzad­ko wy­raź­nie for­mu­ło­wa­na, to prze­stro­ga, jaką prze­ka­zu­je nam bursz­tyn, jego vis elec­tri­ca. Owa ce­cha, przez tyle wie­ków trak­to­wa­na tyl­ko jako cie­ka­wost­ka, mia­ła wresz­cie do­pro­wa­dzić do od­kry­cia ener­gii mi­lion­kroć po­tęż­niej­szej od wszel­kich mocy Wład­cy Pier­ście­ni i wciąż jesz­cze w swej isto­cie nie zgłę­bio­nej.

KOLOR WŁOSÓW POPPEI

PLI­NIUSZ OPI­SU­JE RÓŻ­NE RO­DZA­JE BURSZ­TY­NU, roz­ma­icie ce­nio­ne, w za­leż­no­ści od ko­lo­ru; naj­mniej te bar­wy wo­sku lub bia­łe, wy­żej czer­wo­na­we, naj­wy­żej o ko­lo­rze wina z Fa­ler­num, przej­rzy­ste, o ła­god­nym po­ły­sku, nie­któ­re w od­cie­niu wa­rzo­ne­go mio­du. To­też Ne­ron (co uczo­ny uzna­je za dzi­wacz­ny wy­bryk wład­cy, por­ten­tum) w jed­nym ze swych wier­szy okre­ślił wło­sy żony, Sa­bi­ny Pop­pei, mia­nem bursz­ty­no­wych, su­ci­na; co z ko­lei spra­wi­ło, do­da­je, że wła­śnie ta od­mia­na sta­ła się mod­na wśród pań rzym­skich.

Por­ten­tum to moc­ne okre­śle­nie, tak bo­wiem mó­wio­no o prze­róż­nych zja­wi­skach nie­zwy­kłych, prze­waż­nie źle wró­żą­cych. Sam fakt, że wład­ca po­peł­nił wiersz sła­wią­cy ko­lor wło­sów swej żony, z pew­no­ścią nie za­słu­gi­wał na tak ostre pięt­no­wa­nie – na­wet gdy­by był to utwór nie­zbyt uda­ny. Dla nas jed­nak ta rzu­co­na mi­mo­cho­dem uwa­ga jest po­trój­nie cen­na.

Po pierw­sze, po­ka­zu­je bar­dzo wy­raź­nie, jak znie­na­wi­dzo­ny był Ne­ron przez wyż­sze war­stwy rzym­skie­go spo­łe­czeń­stwa, przez se­na­to­rów i ekwi­tów. Za złe mia­no mu ab­so­lut­nie wszyst­ko, każ­dy czyn i każ­de sło­wo, na­wet nie­win­ne po­rów­na­nie. Ce­sarz, uwa­ża­no pru­de­ryj­nie, nie po­wi­nien za­ba­wiać się pi­sa­niem wier­szy, zwłasz­cza mi­ło­snych, na­wet o wło­sach wła­snej żony. To obu­rze­nie aku­rat trud­no nam zro­zu­mieć, przy­wy­kli­śmy bo­wiem do znacz­nie śmiel­szych ero­tycz­nie wy­czy­nów lu­dzi wła­dzy.

Po dru­gie, tych kil­ka słów po­zwa­la z wiel­kim praw­do­po­do­bień­stwem okre­ślić, ja­kie­go to ko­lo­ru były wło­sy Pop­pei, ucho­dzą­cej prze­cież za jed­ną z naj­pięk­niej­szych dam ów­cze­sne­go Rzy­mu, i to nie­zwy­kle dba­ją­cą o swą uro­dę. Ist­nie­je w dzi­siej­szych ze­sta­wach ko­sme­ty­ków do far­bo­wa­nia wło­sów rów­nież pe­wien ko­lor, na­zy­wa­ny wła­śnie bursz­ty­no­wym, a ma on od­cień mio­du. Wy­szu­kaj i sprawdź, je­steś tego war­ta!