Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Post Mortem – czyli w związku ze zgonem

Post Mortem – czyli w związku ze zgonem

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-934256-0-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Post Mortem – czyli w związku ze zgonem

"Post Mortem - czyli w związku ze zgonem" to szalona wycieczka w świat niedalekiej przyszłości, gdzie życiem ludzi rządzi przeznaczenie. Cały system państwowy, opiera się na wróżbiarstwie, kartach Tarota, chiromancji i zasadach Feng Shui. W tym przesyconym ezoteryką świecie, żyje Katias Raventry.

To znaczy, będzie żyć jeszcze tylko kilka godzin, ponieważ właśnie zbliża się termin jego przepowiedzianego w metryce, zgonu.

Wielu z nas czyta horoskopy, już to z ciekawości, dla rozrywki albo żartu. Mało kto przyznaje się jednak do traktowania tych wyczytanych treści poważnie. A co gdyby wróżbiarstwo było prawdziwą nauką? Gdyby zostało potwierdzone w badaniach i wobec tego doprowadzone do perfekcji serią długich, ciągnących się lata eksperymentów? Mówiąc krótko, co by było gdyby wszelkiego typu wróżby okazały się prawdziwe? Jak zmieniłby się nasz świat, jak wyglądałoby społeczeństwo i administracja rządowa. Czy nasze przeznaczenie zostaje raz na zawsze określone w chwili narodzin, czy też sami decydujemy o własnych wyborach?

Wreszcie, czy naprawdę skazani jesteśmy na swój los, czy też w każdej chwili możemy go zmienić, nawet w beznadziejnej sytuacji? O tym jest to opowiadanie.

Polecane książki

Tematem przewodnim tego numeru jest problematyka przetwarzania danych biometrycznych. Takie informacje są coraz częściej pozyskiwane i wykorzystywane. Tę tendencję można zauważyć nie tylko w sektorze bankowym. Z danymi biometrycznymi mają do czynienia także firmy czy urzędy, które wykorzystują nowe ...
Ryba fugu jest bardzo smaczna, ale jeśli będziemy obchodzić się z nią nieostrożnie – możemy otruć siebie i współbiesiadników. Na śmierć. Podobnie z naszym życiem. Jest ono jak potrawa dla inteligentnych. Trzeba zawsze myśleć o tym, co robimy, jakie decyzje podejmujemy – choćby targały nami szeks...
Publikacja prezentuje rozwiązania w zakresie tworzenia i wprowadzania w życie systemu oraz polityki zarządzania ryzykiem jednostki samorządu terytorialnego. W książce zawarto m.in.: wskazówki dla jednostek w zakresie kształtowania własnych, zindywidualizowanych procedur zarządzania ryzykiem w o...
  Orzecznictwo Sądu Najwyższego - luty 2012 14 orzeczeń wydanych przez Sąd Najwyższy w lutym 2012 r. a dotyczących m.in. prawa cywilnego, prawa rodzinnego i handlowego oraz prawa pracy. Sprawdź, jakie rozstrzygnięcia zapadały i dowiedz się: kiedy pracownik będzie musiał zwrócić część pieniędzy wyg...
Seksowny początek wciągającej serii New Adult! Clementine to dziewczyna, która musi nauczyć się na nowo kochać. Wydawałoby się, że jej życie jest równie zjawiskowe, jak ona. Jednak problemy z rodzicami, zdrada ukochanego chłopaka oraz napaść seksualna ze strony nauczyciela sprawiły, że stała się nie...
Prawda boli, ale kłamstwa mogą zabić. Po śmierci męża Natalie Gray wiąże się z jego najlepszym przyjacielem, Edem Cooperem. Kobieta pragnie, aby zastąpił on ojca jej dorastającej córce, Scarlett, z czasem jednak zaczyna podejrzewać, że intencje mężczyzny nie są do końca czyste. Natalie próbuje ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Filip Dab-Mirowski

Post mortemczyli w związku ze
zgonem

„Post Mortem– czyli w
związku ze zgonem”

Wydanie I

Copyright © 2011 by
Filip Dąb-Mirowski

Wszelkie prawa
zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części
niniejszej publikacji jest zabronione bez pisemnej zgody
autora.

opracowanie graficzne |
Filip Dąb-Mirowski

korekta | Marta
Staniszewska

This ebook is licensed
for your personal enjoyment only. This ebook may not be re-sold or
given away to other people. If you would like to share this book
with another person, please purchase an additional copy for each
recipient. If you’re reading this book and did not purchase it, or
it was not purchased for your use only, then please return to
Smashwords.com and purchase your own copy. Thank you for respecting
the hard work of this author.

ISBN
978-83-934256-1-7

– To on. – powiedziała
kobieta wpatrzona w wyświetlaną na stole projekcję. Jej idealne
rysy twarzy, nie zdradzały prawdziwego wieku. Blond włosy i piękne
zielone oczy. Nadal wyglądała na dwadzieścia kilka lat. Mało kto
wiedział, że te czasy dawno już minęły.

– Co robimy? Może kazać
strażnikom zastrzelić go na miejscu? – zapytał stojący za nią
młody, przystojny mężczyzna. Pochylił się nad jej ramieniem żeby
lepiej przyjrzeć się postaci na ekranie.

– Nie. Nic nie
róbcie.

Podnieśli głowy znad
ekranu. Do ciemnego pomieszczenia weszła kolejna postać. Wysoki,
chudy mężczyzna w powłóczystej szacie.

Podszedł do stołu bez
pośpiechu. Czekali w milczeniu. Nachylił się, a poblask projekcji
rozlał się po pokrytej zmarszczkami twarzy, zatańczył na siwych
włosach. Wpatrzył się w obraz. Przedstawiał on młodego mężczyznę
stojącego przed wysokimi wrotami, w towarzystwie dwóch strażników.
Kamera wykonała zbliżenie. Mogli teraz dokładnie zobaczyć jego
twarz. Twarz przeciętną. Twarz którą mieć mogło tysiące innych
ludzi. Mężczyzna odwrócił się rozglądając i przez moment,
bezwiednie, spojrzał prosto w obiektyw kamery. Zobaczyli jego oczy.
Starzec uśmiechnął się do siebie.

– Wpuśćmy go.
Przeznaczenia nie wolno zmieniać. Nie można też pozwolić by
czekało. – powiedział.

***

Dopalił piątego z kolei
papierosa bez filtra, wypił ostatni łyk kawy tak gęstej i mocnej,
iż niemal można było ją jeść łyżką. Założył czarną marynarkę, a
potem poprawił krawat odcinający się zimnym błękitem na tle
śnieżnobiałej koszuli.

Po raz ostatni ogarnął
wzrokiem swoje małe mieszkanie. Wszystko zostało spakowane i
uprzątnięte. Książki i ubrania, naczynia i przeróżne rzeczy
osobiste powkładane zostały w kartony, a każdy z nich opieczętowano
stosownym opisem, co znajduje się w środku i kto powinien go
otrzymać. Nie było tego wiele.

– Dzisiaj umrę. –
powiedział do siebie szeptem, spoglądając odruchowo na zegarek.
Prócz zwykłej funkcji pokazywania aktualnego czasu, posiadał także
dodatkowy wyświetlacz. Ekran ten odliczał godziny, minuty i sekundy
pozostałe do jego niechybnego zgonu. Teraz informował, że będzie
żyć jeszcze przez jedną godzinę, dwadzieścia dwie minuty i
trzynaście sekund.

Wideofon wydał z siebie
kilka nieregularnych pisków sygnalizując, iż ktoś właśnie stoi
przed drzwiami wejściowymi.

– Słucham? – spytał
wciskając przycisk „Aktywuj” na panelu wideofonu.

Stojący przed drzwiami
mężczyzna, ubrany był w jednolity, czarny garnitur. W roztargnieniu
spojrzał najpierw na komputer który trzymał w dłoni, a następnie
odparł do kamery.

– Paaaan…
hmm…Katias Raventry? Witam, tutaj Coelias Bum z Państwowego
Nadzoru Śmierci. Czy mogę wejść?

– Proszę.

Drzwi rozsunęły się z
cichym sykiem i urzędnik pewnym, szybkim krokiem wszedł do
mieszkania.

– Bardzo mi miło –
powiedział z uśmiechem ściskając dłoń Katiasa, po czym bez dalszych
uprzejmości, przepchnął się głębiej. Omiatając mieszkanie
taksującym spojrzeniem skwitował:

– Widzę, że wszystko
już przygotowane. Doskonale. – obrócił się na pięcie.

– Ma Pan znakomity
garnitur, bardzo twarzowy… i… nieregulaminowy. Powinien pan być
w swoim roboczym kombinezonie.- Katias bez słowa wręczył mu kartkę
z zaświadczeniem. Było tam napisane, że z uwagi na niską wagę
zdarzenia, zezwala się na odstąpienie od wymaganego ubioru.
Zależało mu żeby tego ostatniego dnia dobrze wyglądać. Urzędnik
wcale nie był zadowolony.

– Zwolnienie, co?
Ech… co za czasy. To jakaś moda teraz z tymi garniturami.
Przecież co za różnica dla was? A wygląda tak nienaturalnie… –
opamiętał się trochę widząc wyraz twarzy gospodarza domu, więc
prędko dodał. – Ekhm. No nic. Proszę się nie martwić. Wszystko
będzie w porządku. Niektóre pańskie rzeczy, tak, jak napisał pan w
przesłanym oświadczeniu zostaną rozdysponowane pomiędzy pana
kolegów z pracy. Ponieważ nie posiada pan rodziny, pozostałe
przejdą na stan Urzędu Opieki Nad Żyjącymi. Co do mieszkania, na
dole czeka już czteroosobowa rodzina. Państwo…. – spojrzał na
ekran trzymanego w ręce srebrnego sześcianu – Państwo Palms. –
Uśmiechnął się.

– Dwie godziny temu
spłonął im dom. Straż pożarna od razu skontaktowała się z nami.
Okazało się, że pańskie mieszkanie będzie idealnym substytutem, bo
zostawia pan wszystkie meble i sprzęt. Nie cieszy się pan, że tak
sympatycznie opuści ten lokal?

Rozpromienił się.

– Taak… to bardzo
miłe. – odparł smętnie. – Udław się, dupku. – dodał w myślach.

– Oooo…no, proszę nie
mieć takiej skwaszonej miny! – powiedział urzędnik Bum kładąc dłoń
na ramieniu Katiasa.

– To pański wielki
dzień! Dzisiaj pan umrze! Pod pańskim zakładem pracy już stoi
karawan, a w dzisiejszych nekrologach widnieje pana nazwisko.
Wszyscy z pana firmy, a także sąsiedzi, przez cały tydzień będą
pana opłakiwać, zgodnie z ustawowym obowiązkiem. Mieszkanie da dach
nad głową tej przemiłej rodzinie na dole. A po pańskie organy, no
może z wyjątkiem wątroby, czeka już kolejka chętnych. Nie da się
chyba godniej zejść z tego świata, co? – Urzędnik zrobił małą pauzę
jakby na poważnie spodziewał się odpowiedzi. Po chwili jednak
kontynuował.

– Dlatego gwarantujemy
panu porządną, tradycyjną, sosnową trumnę i miejsce na miejskim
cmentarzu. Wiem, wiem! Może to nie tak wiele, ale doprawdy panie
Raventry – zerknął na ekran komputera – pański fundusz zgonu jest
bardzo skromny… – skrzywił się jak po zjedzeniu cytryny.

– Gdyby odłożył pan
odpowiednią sumę jak wszyscy, pewnie zamiast sosny, byłby dąb, a
zamiast sztampowego, prostokątnego nagrobka – porządny monument z
białego kamienia z figurkami, rzeźbami i tak dalej. Oj, nie
odkładało się, nie odkładało, co? – mrugnął porozumiewawczo klepiąc
Katiasa po plecach.

– Na co mi marmury i
chryzantemy skoro i tak nie będzie miał kto przychodzić? –
przemknęło przez jego głowę, a urzędnik perorował dalej.

– Wiem, wiem, wy młodo
umierający! Zawsze ostatni grosz musicie wydać na imprezy, wyjazdy,
wycieczki, dziewczyny, alkohol, narkotyki… tak, tak. – po czym
dodał już poważniej – Wystarczającą radością powinna być dla was
możliwość brania udziału w życiu społecznym i szczęśliwa oraz
produktywna koegzystencja zakończona altruistycznym i chwalebnym
przekazaniem dóbr doczesnych współobywatelom, którzy to…

Katias przestał słuchać
nadgorliwego urzędnika zagłębiając się w swoich myślach. Jeśli
chodzi o imprezy, na niewielu był, ponieważ muki, czyli „młodo
umierający” jak on, byli zawsze otaczani swoistym, towarzyskim
ostracyzmem. Co to za przyjaźń z kimś kto w młodym wieku zejdzie z
tego świata?

W przedszkolu i
podstawówce jakoś to jeszcze tolerowano. W liceum natomiast,
rodzice i nauczyciele patrzyli na taki towarzyski mezalians z
dezaprobatą. To było nieopłacalne. Ludzie ci najczęściej pełnili
najmarniejsze funkcje i pracowali w najgorszych zawodach. A nie
dajcie bogowie jakby ktoś się przywiązał i po takim płakał! Dłuższe
niż tydzień rozpaczanie i wylewanie morza łez jest karane prawnie.
Surowiej niż publiczne obnażanie się.

Jedynym wyjątkiem były
wspomniane przez Buma imprezy, zwane zlotami straceńców.
Organizowane przez tych szczęściarzy, którzy mimo zapowiedzianego
zgonu w swoich młodych latach, dysponowali tak nieokiełznanym
talentem, że nie godziło się posyłać ich do jakiejkolwiek normalnej
pracy. Byli to wszelkiej maści artyści: aktorzy, malarze, pisarze,
całkiem pokaźna grupa poetów, a także tancerek i prostytutek. Cóż,
te ostatnie może nie miały klasycznego talentu, ale przynajmniej
świetnie zarabiały. Tam, w ich przestronnych apartamentach,
zbierały się muki wszelkiej maści by w oparach alkoholu i
narkotyków zapomnieć o przeznaczonym im losie. Jednak każda taka
impreza, była jednocześnie czyjąś stypą (na której w dodatku, sam
zainteresowany był obecny).

Poza wszelkiego rodzaju
szaleństwami i dzikim rozprężeniem jakie tam obserwowano, miały te
imprezy też swoje ciemne strony. Należały do nich, między innymi,
częste samobójstwa. Nie mówiło się specjalnie kto i kiedy ze sobą
skończy, ale wiadomo było, że spora część artystów, błędnych
poetów, rąbniętych malarzy i aktorów narkomanów odchodziła z tego
świata za swoją własną sprawą. Dlatego Katias nieczęsto tam bywał.
Nie specjalnie lubił widok wyprutych żył albo pokrytych kwaśnymi
wymiocinami tapczanów. Owszem, jeśli chodzi o seks, był z wieloma
kobietami. W jego środowisku człowiek który ginął w wypadku, a nie
śmiercią samobójczą lub odchodził w ciężkiej chorobie był uważany
za szczęściarza. Przyciągał. Kochał kiedyś jedną z nich, lecz ona
zmarła młodo, jak zapisano w karcie urodzenia. Jakoś na powtórkę
nie miał ochoty.

– Panie Raventry? –
głos Buma wyrwał go z zamyślenia.

– Czy jest pan
gotów?

– Tak, myślę, że tak…
– odparł Katias spoglądając po raz ostatni na swoje mieszkanie.
Zastanawiał się jak w tych ciasnych dwudziestu kilku metrach
zmieści się czteroosobowa rodzina. – Niech ich cholera. Mogą spać
na zmianę. – uśmiechnął się złośliwie do tego pomysłu.

– Proszę nie martwić
się o bagaż, nie będzie panu potrzebny. Haha ! – Zażartował Coelias
Bum w sposób typowy dla jego profesji. – Haha ! – powtórzył Katias
bez krzty wesołości.

***

Zatłoczony autobus
nieuchronnie sunął w kierunku kolejnego przystanku. Odświętny,
pogrzebowy strój Katiasa wyróżniał się znacząco na tle bezbarwnej,
drelichowej masy robotników zmierzających, tak jak on, do swej
pracy. Różnica polegała także na tym, że oni mieli tak podróżować
jeszcze wiele razy.

Pojazd obniżył swój lot
poduszkowca nadprzewodnikowego o metr i miękko osiadł na płycie
przystanku. Przedstawiciele proletariatu wytoczyli się tłumnie w
kierunku pobliskiej budowy, przed której bramą zaparkowano posępny
czarny karawan. Katias szedł między nimi w swoim mikroklimacie
pariasa który jak niewidoczne pole siłowe odpychał współtowarzyszy
podróży już w autobusie. W bramie budowy czekał już na niego
Coelias Bum i niewielka, dwuosobowa delegacja zakładowa.

– Witam ponownie panie
Raventry! – eksplodujący entuzjazm Buma przyprawiony został
dodatkowo przez oślepiający błysk wyszczerzonych w samozadowoleniu
zębów.

– Pan wybaczy, że nie
mogliśmy podwieźć pana do pracy – kontynuował – ale przepisy tego
ściśle zabraniają. Ostatnie chwile przed… „Zdarzeniem” winny być
spędzone tak jak byłoby to każdego innego dnia. Tak mówi artykuł
czwarty Konwencji postępowania dozgonnego. Gdyby nie pozwolenie –
wyciągnął zza pazuchy złożoną kartkę papieru – nie mogłoby być mowy
o garniturze. Poza tym, zbankrutowalibyśmy na paliwie, przecież
trupy słabo płacą, haha ! – W tym momencie Bum wymierzył lekkiego
acz bardzo irytującego kuksańca prosto w obfity brzuch stojącego
obok dyrektora budowy, który to gest miał zachęcić tegoż do śmiechu
z kolejnego znakomitego żartu. Dyrektor nie podzielał jednak tej
opinii i miast parsknąć salwą śmiechu, tylko cicho jęknął,
kaszlnął, a następnie otarł obficie spocone czoło chustą z
syntetycznego jedwabiu.

– Katias… to znaczy,
eee… Panie Raventry. – wysapał w zdenerwowaniu dyrektor Ocap.

– Chciałem… w imieniu
nas wszystkich, to znaczy rady budowy.. yyy… i w swoim
własnym…- w tym miejscu zerknął na miętoszoną w tłustych palcach
karteczkę z przemówieniem.

– …podziękować za
lata wydajnej pracy na rzecz dobra społecznego, przykładną postawę
i sumienne wypełnianie obowiązków starszego pomocnika. Chciałbym
także poinformować, że na dowód naszego uznania nazwiemy południowy
filar nr 131 pańskim imieniem – nerwowo zerknął w stronę urzędnika
nim podjął swą mechaniczną przemowę.

– …i tym sposobem
będziemy stale mobilizowani do dalszej i wytrwalszej pracy ku
chwale społeczeństwa… i… yyyy… i Szlachetnego Triumwiratu. –
W tym miejscu wyraźnie odetchnął i chowając wymęczoną karteczkę z
przemówieniem do kieszeni, równocześnie sięgnął po chustę aby
zetrzeć uporczywie napływające do oczu krople potu.

To nie była pierwsza
tego typu sytuacja z którą zetknął się Frank Ocap. Jako obywatel
którego akt urodzenia wskazywał wysoką długość życia ponad 76 lat,
szybko i bezproblemowo awansował na wysokie stanowisko w branży
budowlanej. Pracował już dwie dekady, a kolejne miał przed sobą i
żywił szczerą nadzieję osiągnięcia wyższej pozycji. Dlatego też
przykładał się do swoich obowiązków. Ten jednak zaliczał się do
najmniej przyjemnych. Frank był w gruncie rzeczy człowiekiem o
dobrym, lecz płochliwym sercu. Mimo, iż żal mu było muków, to jeśli
o niego chodzi wszystko było jasne. Przepis to przepis. Tak po
prostu jest. Jak większość ludzi miał silne poczucie, że nikt nie
może umrzeć wcześniej i absolutnie nikt nie może żyć dłużej niż mu
przepowiedziano – czuwała nad tym Agentura Nadzoru. Chwała jej na
wieki. Katiasa było mu żal. Polubił tego spokojnego chłopaka
którego w dodatku cechowała ponadprzeciętna inteligencja. Dziwny to
los. Inteligencja wydawała się całkiem zbędna, w przypadku
zawodowego „podawacza cegieł”.

– Ech, nie zjemy my już
razem kawałka ciasta mojej Herty – pomyślał i zasmucił się. Nie
znał nikogo innego poza sobą i nim kto lubiłby jej ciasto.

Poza dyrektorem, tylko
Politeas Kross utrzymywał z Katiasem towarzyskie kontakty. W jego
przekonaniu była to jedyna osoba zasługująca na miano przyjaciela.
Politeas był, jak on, otoczony towarzyskim ostracyzmem. Nie z
powodu długości swojego życia, bowiem miał przepowiedziane nad
wyraz długie. Nie chodziło też o zdolności intelektualne,
cwaniactwo miał we krwi. Łobuzerska twarz Politeasa, przez
znajomych nazywanego w skrócie Poli, kryła inną prawdę.

Poli uznany został za
osobnika o skłonnościach aspołecznych, niestałego w swoich
poglądach. Ze swoimi predyspozycjami mógłby zajść bardzo daleko w
hierarchii. Specjalne Konsylium Wróżbitów uznało jednak, nie bez
racji, iż byłoby zbyt wielkim ryzykiem umieszczenie go na
odpowiedzialnym stanowisku. Był to człowiek którego cechował
diabelski spryt, okraszony wyraźną nutą zaciętości i naturalnego
buntu, przez co, uwielbiał działać na przekór zwierzchnikom.
Możliwe, że gdyby nie ten spryt, już dawno zniknąłby w
nieprzyjemnym towarzystwie Agentów Nadzoru.

Z drugiej strony, gdyby
przestał się wygłupiać nie miałby tylu kłopotów. Kiedyś pewnie
skazano by go na banicję albo pustelnicze życie. Tacy ludzie
przecież też musieli gdzieś się podziać. Dzisiaj świat był jednak
bardziej cywilizowani. Poli wypchnięty został na margines i w jego
cieniu, pod dyskretną obserwacją, pozwolono mu dalej wieść swój
żywot. To on był drugą osobą w Pożegnalnej Delegacji.

– Kat… – zagaił
Politeas z miną małego chłopca obrażonego na cały świat.

– Filar 131. Nieźle,
co? – powiedział Katias uśmiechając się nieznacznie.

– Taaa… chciałem,
żeby nazwali twoim imieniem cały budynek, ale wiesz jak to jest…
– odparł z zakłopotanym uśmiechem, dodając:

– Dzięki, że zostawiasz
mi swój ekspres do kawy, wiesz jak ciężko mi rano wstać bez
porządnej dawki kofeiny i czterech fajów…

– Drobiazg. Będzie mi
ciebie brakowało.

– Mnie ciebie też.

Dwóch przyjaciół
uścisnęło sobie ręce po raz ostatni w życiu.

– Świetnie, świetnie! –
przerwał urzędnik Bum. – Bardzo ładne przemówienie dyrektorze Ocap,
odnotuję ten fakt w raporcie. Bardzo dobry pomysł z tym filarem. –
stwierdził notując coś w komputerze, a dyrektor ukłonił się
uprzejmie.

– No to do dzieła.
Proszę wystawić dłoń.

Katias, walczył przez
chwilę sam ze sobą, w końcu jednak czując presję nieuchronności
losu, z rezygnacją spełnił polecenie. Wtedy urzędnik wyciągnął małą
ampułko-strzykawkę ze środkiem uspokajającym i uaktywnił ją
przytykając do jego dłoni. Cichy syk poinformował o opróżnieniu
pojemnika i zakończeniu procedury.

– Będzie Pan tak dobry
panie Raventry… – mówiąc to Coelias wręczył mu przepisowy,
budowlany hełmofon w kolorze jasnoczerwonym – Pan rozumie…

– Tak, tak, zgodnie z
regulaminem. – mruknął, z irytacją nakładając kask na głowę, a
środek rozluźniający rozlał się ciepłem w jego żyłach.

***

Czuł się jak skazaniec.
Jednak w jego przypadku, wyrok zapadł już w momencie narodzin.

Gdyby mógł w tej chwili
zobaczyć akta znajdujące się w komputerze urzędnika, widziałby
pieczołowicie wykonany skan swojego aktu urodzenia. W dokumencie,
suchym i konkretnym żargonem urzędniczym przepowiedziano:

„Figurant Katias
Raventry dnia 23.VII w godzinach rannych, zginie w nieszczęśliwym
wypadku. Dokładna godzina określona na podstawie wróżb pomocniczych
– z dużym prawdopodobieństwem 10.30, viscera kurczęcia bladoróżowe
co by potwierdzało tezę.” – dalej w aktach, pod klauzulą tajności
do której wgląd mieli tylko urzędnicy państwowi – „ Figurant
zostanie zgnieciony przez urządzenie latające, prawdopodobnie AAB
lub AAC z ciężkim ładunkiem, prawdopodobnie ciekłym. Minutę
wcześniej w urządzeniu zmierzającym z ziemi w kierunku wysokiej
budowli (nota: A.M. – plac budowy albo poligon jakiegoś typu)
nastąpi awaria techniczna. Uszkodzenie pojawi się najpierw w tylko
jednej części maszyny, aby w krótkim czasie (nota: A.M. – od 10 do
20s.) przenieść się na kolejne. Maszyna nie będzie w stanie
utrzymać wysokości zacznie spadać lotem wirującym z dużej wysokości
wprost na figuranta. Poniesie śmierć na miejscu (nota: A.M. – bez
żadnych wątpliwości)”.

Coealias Bum był już
trochę podenerwowany, wciąż zerkał to w górę, to na swój komputer
przeglądając notatki. Przed nimi wyrastał 149 piętrowy budynek
biurowy. A dokładniej, jego metalicznie i żelbetowo goły
szkielet.

Prowadził Katiasa pod
ramię, na miejsce w którym zginie tragicznie. Oczywiście, on jako
figurant, nie znał dokładnych szczegółów swojego zgonu. Wiedział
tylko ogólnie, co będzie tego przyczyną i w którym miejscu nastąpi.
Ponad wszelką wątpliwość wiedział ile dokładnie pożyje. Zdążył
zerknąć przez ramię urzędnika łowiąc skrawek jego notatek. –
Maszyna latająca? – zamyślił się odruchowo rozglądajac. Przy
wysokim i na razie strasznym szkielecie budowli krzątało się kilka
latających urządzeń. Widział dwie spawalnice. Kilka aerotaczek oraz
trzy lub cztery kafarowkuwacze.

– Bogowie! Tylko nie
kafary! Zostanie ze mnie miazga – przeraził się do swoich myśli.
Urzędnik pociągnął go jeszcze kawałek. Znowu spojrzał w górę i
nareszcie pokiwał z aprobatą.

Pozostali, obecni w
pobliżu ludzie wykonywali rutynowe dla ich zadań prace. Jednak
ciekawość zwyciężyła nad regulaminem i uważnie, lecz dyskretnie
obserwowali rozwój wydarzeń. Politeas pozwolił sobie na skrajne
nagięcie przepisów. Nawet nie próbując udawać, stał oparty o swój
ogromny młot magnetyczny z zapalonym papierosem w ustach. Tego dnia
pracował na placu. Przynajmniej mógł się pożegnać z
przyjacielem.

Natomiast dyrektor Ocap
przebywał w oddalonym o kilkadziesiąt metrów baraku kierownictwa,
gdzie miał swój mały, prowizoryczny gabinet. – I tak bym tu
siedział – pomyślał, dolewając obfitą ilość burbona do resztek
kawy.

***

Fuzyjny silnik
aerobetoniarki zazgrzytał cicho, po czym jakby zawstydzony swoją
postawą spalił się w krótkim błysku, którego zwieńczeniem była
długa i szeroka smuga czarnego dymu. Pozostałe silniki wyraźnie
wpadły w panikę, zajęczały donośnie sygnalizując pracę na
podwyższonych obrotach. Jeden z nich nie wytrzymał napięcia
sytuacji, zacharczał i zgasł. Moc pozostałych była niewystarczająca
by skutecznie walczyć z nieubłaganym prawem grawitacji.
Aerobetoniarka zaczęła spadać. Jej wirujący lot w dół przybierał na
prędkości wprost proporcjonalnie do słabnącego potencjału maszyny.
Na dole, wpatrzony w niebo, czekał Katias Raventry.

– Tak, to juz! Proszę
stać spokojnie i niczym się nie martwić! – krzyczał urzędnik Bum, a
jego głos z trudem przebijał się przez agonalny jęk betoniarki nad
nimi.

– Więc jednak to
„automatyczna aero betoniarka”! – pomyślał do siebie zadowolony z
wyliczeń. Zanim skończył wypowiedź był już oddalony od
przewidywalnego miejsca katastrofy o dobre kilkanaście metrów.
Odwrócił się i z ekscytacją oraz nabożnością obserwował spadające
urządzenie, wzrokiem człowieka który wszakże wielokrotnie stykał
się ze Śmiercią, ale nigdy ostrze jej kosy nie było wymierzone w
niego.

Katias nie miał ani
siły, ani ochoty dłużej przypatrywać się temu co działo się nad
nim. Zacisnął pięści krwawo wbijając paznokcie i zamknął oczy
starając się opanować wibrujący w nim głęboko strach. Nie był
zresztą w stanie zrobić wiele więcej. Wstrzyknięty środek miał za
zadanie utrzymywać go w swoistym, rozluźniającym
ubezwłasnowolnieniu co najmniej kwadrans. Może gdyby ktoś zmusił go
do ruchu, krzyknął do ucha, wtedy wykonałby polecenie jak
automat.

Nikt jednak, poza
urzędnikiem Państwowego Nadzoru Śmierci, nie ośmieliłby się pisnąć
chociaż słówka. A gdyby nawet, to po co?

Wielkie cielsko
betoniarki zatoczyło jeszcze jedno króciutkie koło w swojej
wirującej walce nim runęło ostatecznie w kierunku upragnionej
ziemi. Jej koszący tor lotu przechodził dokładnie przez miejsce, w
którym nieruchomo i niewzruszenie stał Katias.

– O tak! Tak! –
krzyczał urzędnik Bum uradowany jak dziecko, a ślina kapała mu z
kącika ust. Pozostali w niemym przerażeniu przerwali, cokolwiek
robili. Politeas zamarł na swoim młocie. Frank Ocap zastygł z
kubkiem przy ustach.

Potężna eksplozja
wypełniła niemal cały parter, a budynek zatrząsł się i zakołysał w
posadach. Strumienie wyrzuconego żelu wiążącego obficie pokryły
cały plac budowy. Pozbawiona metodycznego, uspokajającego ruchu
mieszających łopat, różowa substancja poczęła natychmiast
zasychać.

Jego czaszkę wypełniał
chaos i nieokreślony ból. Nic nie słyszał, a w oczach tańczyły
setki ogników zamazując wszelki obraz. Nie wiedział co się z nim
dzieje. Leżał w bezruchu próbując ogarnąć umysłem zaistniały stan
rzeczy. Najpierw z oddali i bardzo cicho, później coraz głośniej z
rosnącym natężeniem niby odwrotność echo usłyszał jakiś głos. Znał
go.

– Uciekaj ! Uciekaj, do
kurwy nędzy ! Rusz dupę Kat ! – darł się Poli, próbując
przekrzyczeć odgłos buchającego ognia, walących się rusztowań i
panicznego wrzasku biegających dookoła ludzi. Podbiegł do niego
przeskakując nad blokami gruzu, ślizgając się na kałużach różowego
żelu. Złapał go za kołnierz marynarki i silnie pociągnął w górę, aż
zatrzeszczały szwy.

Jak w transie podniósł
się z otaczających go zgliszczy. Gdyby nie wstrzyknięta substancja
i wydana przez Poliego komenda pewnie jeszcze długo leżałby na
ziemi w ogromnym szoku.

Jego umysł pracował
jednak coraz sprawniej. Żył. Krew pulsowała w żyłach, a serce biło
szybko, lecz regularnie i to było najważniejsze. Cała jego
egzystencja zaplanowana była do tego momentu. A potem? Później nie
miało być już nic.

Zerwał się gwałtownie,
a potykając się na różnokolorowych gruzach zgubił swój mocno
nadpalony hełmofon i pobiegł przed siebie nie odwracając się. Nie
zwracał już uwagi na nikogo i na nic.

Poli stał chwilę,
dysząc ciężko. Spojrzał na swoje umazane mazią buty.

– No to teraz mam
naprawdę przesrane – powiedział z lekkim uśmiechem.

***

– Tak panie Kalm…
naprawdę nie wiem… tak, przykro mi… tak, rozumiem…. – głos
Coeliasa Buma drżał tak samo jak jego ręce, gdy odkładał mikroport
komunikacyjny umieszczony w karawanie na miejsce. Twarz miał całą
osmaloną, z marynarki pozostały jedynie skrawki, toteż na tym tle
znacząco wyróżniały się białka jego oczu które utkwił w
nieokreślonym punkcie przed sobą, zdjęty bezbrzeżnym strachem o
swoją przyszłość.

– Nie rozumiem, jak to
się stało… – popatrzył na trzymany w dłoni, strzaskany komputer.
To jedyne zwłoki jakie miał w swoim posiadaniu. – Miało być całkiem
inaczej… jestem niemal… nieee… jestem całkowicie pewien, że
ustawiłem go tam, gdzie miał być. Ta betoniarka… nie powinna go
minąć o niecały metr… miała zaryć w ziemię i skosić go
wyhamowując przed budynkiem… a uderzyła w konstrukcje nawet nie
muskając tego kretynaaaAAAU! Do cholery! Uważaj, jak tniesz,
człowieku!!

– Przepraszam pana, ale
to przez to, że się pan wierci. – powiedział robotnik z mini
laserem, odcinając od spętanych nóg urzędnika, kolejny kawałek
zaschniętego żelu.

***

Biegł, bo tylko do tego
był zdolny, przewracał się, a później podnosił i biegł dalej.
Przeciskał się między zdziwionymi przechodniami, przeskakiwał nad
ruchomymi chodnikami ulicznymi, mijał upstrzone barwnymi
dekoracjami witryny sklepów, restauracje rozsiewające woń potraw.
Obrazy zlewały się w jedno. Trwało to tak długo, aż znalazł się
wśród nieco zabrudzonych i częściowo wyludnionych budynków
dzielnicy robotniczej, a wstrzyknięta mu substancja, której siła
słabła z każdą chwilą uwolniła jego ciało ze swych chemicznych
kajdan. Z trudem łapał oddech. Słaniając się z powodu ogromnego
zmęczenia skręcił w opuszczoną alejkę i usiadł pomiędzy
śmietnikami.

Z wielkim wysiłkiem
ogarniał umysłem sytuację w jakiej się znalazł. Obrazy i dźwięki
wodospadem pamięci wypełniły mózg błyszcząc na zwojach. Popatrzył
na swój zegarek. Ekran migał czerwono pokazując same zera. Czas
upłynął. Wydał z siebie cichy jęk i zapłakał kryjąc twarz w
dłoniach. Nie poczuł nawet kiedy jego bezwładne ciało ciężko
zwaliło się na stertę starych gazet.

***

Masywny, okratowany
pojazd transportowy z białymi literami „AN” na boku, osiadł ciężko
na placu budowy wzniecając chmury kurzu. Po chwili drzwi rozsunęły
się,a z wnętrza wybiegł milczący oddział uzbrojonych w karabiny
mężczyzn, otaczając teren. Jeden człowiek wyróżniał się spośród
żołnierzy w czarnych kombinezonach i przeszklonych maskach. Paląc
papierosa, niespiesznym krokiem wysiadł z transportowca i rozejrzał
się spokojnie po okolicy. Nosił długi szary płaszcz spod którego
nieśmiało wyglądała biała koszula zdobiona srebrnym krawatem.
Wyrzucił niedopałek, po czym przydeptał go idealnie wypastowanym,
skórzanym butem.

– Poruczniku, zatrzymać
wszystkich do przesłuchania. – zakomenderował spokojnym tonem
stojącemu obok niego zbrojnemu.

– Tak jest! –
zasalutowała oficer, krótkimi gestami wydając polecenia
podwładnym.

– Acha, sprowadźcie do
mnie tego Buma…

Po chwili
przyprowadzono trzęsącego się jak galareta urzędnika.

– Witam Panie Bum.
Lavarosa, Agentura Nadzoru. – pozwolił by słowa przebrzmiały.

– Przysłał mnie
dyrektor Kalm. Mam nadzieje, że rozumie pan zaistniałą sytuację, a
także, w związku z powyższym, swoje położenie – mówiąc to, usiadł
leniwie na fragmencie zburzonego filaru i utkwił wzrok w
nieokreślonym punkcie przed sobą.

Bum, który wcześniej
nie śmiał spojrzeć w twarz agenta, teraz wolno uniósł głowę.
Walcząc z ogarniającym go przerażeniem – przytaknął. Ten nawet na
niego nie zerknął.

– W takim razie… –
Lavarosa uśmiechnął się przymilnie – Byłby pan łaskaw opisać mi co
się tutaj dokładnie wydarzyło – odwrócił powoli głowę i spojrzał w
oczy urzędnika.

Urzędnik poczuł nagle
nieokreślony chłód. Z dreszczem przerażenia uświadomił sobie, że
nie tylko jego kariera wisi na włosku, ale przepowiedziana,
świetlana przyszłość stała się nagle nad wyraz mglista i mroczna, a
przede wszystkim – krótka. Zbierając myśli zaczął opowiadać. Starał
się nie pominąć żadnego szczegółu. Krople potu obficie spowiły jego
czoło i dokuczliwie napływały do oczu.

***

– Sir! – przerwał
składanie zeznań młody żołdak salutując.

– Myślę, że powinien
pan to zobaczyć. Znaleźliśmy to tuż za rogiem, po drugiej stronie
placu budowy.

Lavarosa kiwnął i
niechętnie podniósł się z miejsca. Dał znać przesłuchiwanemu żeby
ten pozostał na miejscu, bo z nim jeszcze nie skończył. Podążył za
żołnierzem w poprzek pogrążonego w chaosie terenu.

Gdy docierali na
miejsce, spostrzegł ciemny pas zrytej ziemi i dziurę, w
roztrzaskanym ogrodzeniu. Żołnierz przeszedł przez wyrwę i
przystanął wskazując na powykręcany i dymiący kawał metalu, który
zaległ na chodniku. Podszedł bliżej i przyjrzał się znalezisku. Z
początku wyglądało ono tylko na jakąś część rusztowania, a może
aerobetoniarki która odrzucona siłą eksplozji, tutaj znalazła swoje
lądowisko. Nic szczególnego. Później jednak przyjrzał się
bliżej.

– O bogowie i wszystkie
siły natury! – stwierdził przykładając dłoń do czoła. Sprawy się
komplikowały.

***

– To wszystko? –
zapytał agent wpatrując się w majaczące nad budynkami słońce.

Jeszcze do końca nie
pozbierał myśli po ostatnim odkryciu. Przesłuchiwany niewiele
wyjaśnił. Wątpił żeby delikwent kłamał. Mało rozgarnięty typ, ale
nie popełnił błędów tam na miejscu. Wbrew pozorom. Przestudiował
dokumenty i stwierdził, że założenia PNŚ co do zgonu były
prawidłowe. Odstępstwo w postaci garnituru nie miało przecież
żadnego znaczenia.

– T..t..tak. N..Nie
wiem co jeszcze, mógłbym powiedzieć panie Lavarosa – wykrztusił z
siebie Bum.

Agent wstał otrzepując
płaszcz z pyłu. Podszedł do stojącego Buma i z bardzo bliskiej
odległości ponownie spojrzał mu w oczy, Zaległa krótka cisza, która
dla bliskiego załamania nerwowego urzędnika wydawała się
wiecznością. Wił się i kulił, mrugał oczami ale nie śmiał odwrócić
wzroku. Wstrzymał oddech spodziewając się najgorszego.

Nagle przesłuchujący
uśmiechnął się pobłażliwie.

– Dobrze – powiedział,
na chwilę ignorując próbującego zniknąć mu z oczu Buma. –
Poruczniku Negra?

– Tak jest? – wynurzyła
się zza pleców urzędnika oficer.

– Wyniki przesłuchań –
w tym stwierdzeniu ukryte było pytanie.

– Nic szczególnego,
ogólny szok, wszystkim podane zostały środki tłumiące – raportowała
porucznik.

– Zbieg. – kolejne
stwierdzenie.

– Aresztowaliśmy i
popytaliśmy trochę tego faceta który pomógł mu uciec. Znamy
kierunek : południowy-wschód. Kapral Parela podjął trop, jakkolwiek
urywa się on w miejscu, gdzie natężenie ezoteryczne rośnie wraz z
gęstością zaludnienia okolicy. Nie był w stanie kontynuować dalej
pościgu, zgubił ślad duchowy Raventrego wśród innych ludzi. Koty
gończe też nie kwapiły się do pomocy, ale na te włochate cholery
nie zawsze można liczyć.

– Hm..
południowy-wschód? Dzielnica robotnicza, gęsto zabudowana, sporo
pustych domów po migracji ostatnich lat.- Lavarosa zastanawiał się
przez chwilę – Zamknąć, otoczyć kordonem ochronnym, następnie
posłać cztery grupy pościgowe, każda po dwa plutony, z każdej
strony. Alejami Odrodzenia, Ekspiacji, Przesilenia i Zgody. Posuwać
się progresywnie do centrum dzielnicy – wydał rozkaz.

– Ale, sir… to może
kiepsko wpłynąć na samopoczucie mieszkańców, a jeśli coś pójdzie
nie tak, nie wiem czy wystarczy nam środków tłumiących…

– Wasza w tym głowa,
żeby wszystko poszło idealnie. Wykonać!

– Tak jest!

– Acha, chcę mieć
pionowzlot zwiadowczy krążący nad terenem.

– Tak jest! –
zasalutowała pospiesznie porucznik odmaszerowując.

Agent wyjął paczkę
papierosów z kieszeni płaszcza, wyciągnął jeden uderzając pudełkiem
o wierzch dłoni, a następnie podpalił biorąc głęboki wdech. Przez
jakiś czas stał nieruchomo, powoli wydychając dym.

– A ja…? – nieśmiało
spytał Bum.

– Hm? – wyrwany z
zamyślenia agent był rozkojarzony, zapomniał o tym szczególe.

– Aaa… tak. Jest pan
wolny, Coeliasie. Niech się pan wyśpi, bardzo nam pan pomógł.
Uśmiechnął się i oburącz ścisnął dłoń urzędnika.

– Ja… – zaczął
uradowany ale lekkie ukłucie i cichy syk przerwały jego
wypowiedź.

– Śpij, to był tylko
zły sen…- mówił dalej uśmiechający się agent, a urzędnik odpływał
w słodkie objęcia niepamięci.

– Zabrać mi stąd tego
idiotę. – zakomenderował dwóm podwładnym.

***

Skulony za śmietnikiem
Katias wydał z siebie ciche westchnięcie. Słońce z wolna chowało
się za horyzontem. Musiał zasnąć. Przetarł brudną ręką spocone
czoło wpatrując się w popękaną strukturę chodnika. Przez pierwsze
chwile, chociaż w zasadzie mogły to być długie godziny po wypadku
nie był w stanie zebrać myśli. Podejrzewał, że chaos w jego głowie
spotęgowany został poprzez działanie wstrzykniętego narkotyku. Tym
trudniejsze wydawało się więc ułożenie wszystkiego w sensowną
całość. Wykończony długim biegiem, mokry od potu i zadyszany wybrał
jeden z mijanych zaułków gdzie za blaszanym kontenerem, pomiędzy
pustymi butelkami i podartymi kartonami odnalazł chwilowy azyl.
Uspokajając rozszalałe serce, powoli opanowywał się. Odgłos rotorów
krążących nad miastem patrolowców AN i terkot gąsienic były
odległe. Miał chwilę czasu na zastanowienie.

Jakim cudem przeżyłem
własną śmierć ? Kołatało mu się w głowie.

Czy miałem szczęście? A
może moja przepowiednia była błędna? Przecież oglądał śmierć innych
nieraz. Bywał na pogrzebach, czytał gazety, oglądał telewizję.
Zgony zawsze były spodziewane i zdarzały się w zgodzie z
przepowiednią. Oczywiście. Czasem następowały drobne rozbieżności.
Hipotermia zamiast utonięcia, zator miast zawału, parę minut w tę,
parę minut w tamtą stronę. Wszystko mieściło się jednak w
dopuszczalnych granicach interpretacji symboli i ułożeń. Ale może
gdzieś nastąpił jakiś błąd? Musiał. Inaczej by go tutaj nie było
!

– Tak. To wydawało się
logiczne. – Myślał. – Błąd. Jestem błędem. A co się dzieje z
błędami?

Ta nowa możliwość, ten
nowy dar, był czymś totalnie niepojętym dla niego, człowieka
którego przez całe życie uczono i indoktrynowano jak w krótkim
ćwierćwieczu swojego żywota być jednostką maksymalnie produktywną i
jak najbardziej przyczynić się do rozwoju społeczeństwa.

Podniósł głowę i
rozejrzał się po okolicy. Powoli zmierzchało. Znajdował się w na
wpół opuszczonej dzielnicy robotniczej. Migracja ostatnich kilku
lat pozostawiła wiele opuszczonych domów. Ich ciemne oczodoły
patrzyły teraz martwo na słabo oświetlone ulice. Spojrzał na
przyklejony na przeciwległej ścianie budynku plakat. Pożółkły i
nieco podarty papier informował pogrubioną, czarną czcionką o
konieczności ewakuacji:

„Obywatelu ! Dnia 4
lutego, połączone Kolegium Wróżbitów wraz z Sekcją Śniących
bezwzględnie potwierdziła, iż za 5 lat, 48 dni, w środę 5 lipca
nastąpi na tym terenie katastrofa geologiczna, polegająca na
wystąpieniu lokalnych trzęsień o dużej sile. Trzęsienia te
doprowadzą do osunięcia się ziemi, powstania
kilkudziesięciometrowych lejów, licznych pożarów i zniszczeń. W
związku z tym, zarządza się przymusową ewakuację w terminie do 48
miesięcy. O lokale zastępcze, pomoc w migracji i w innych sprawach
należy zgłaszać się do lokalnej Rezydentury Nadzoru.

W imieniu Triumwiratu,
podpisano H.W. Tulka, Ministerstwo Opieki i Przewidywania”.

W zasadzie dzielnica
powinna być zamknięta. Ponieważ jednak do katastrofy zostało
jeszcze sporo czasu, ludzie przenosili się stopniowo. Po kolei
opuszczając domy. Władze nie naciskały. Mógłby ukrywać się tutaj
niemal bez końca. Może znalazłby sposób na pozyskanie żywności.
Zająłby jakieś opuszczone mieszkanie. Ale czy o to mu chodziło? W
oddali, rozświetlone blaskiem neonów, zwieńczone ostatnimi
promieniami słońca majaczyły wieżowce w centrum.

– Nie – zadecydował. Po
pierwsze musi się dowiedzieć, dlaczego stało się tak, a nie
inaczej.

Nie ma zamiaru czekać,
aż zrobią to za niego przedstawiciele Triumwiratu. Do pomyłki mogło
dojść tylko przy jego narodzinach. Zgodnie z prawem, wróżbita
położnik, w momencie narodzin dziecka najpierw konsultuje się z
astrologami w celu określenia aktualnego położenia planet, co ma
określić znak zodiaku noworodka, następnie stawiając Tarota i
posiłkując się runami, określa przypuszczalną datę i przyczynę
śmierci. Jest to oczywiście wsparte charakterystyką genetyczną i
zdrowotną jego rodziców, a także jego samego. Zaraz po urodzeniu
pobierane są wszystkie dane biologiczne.

Tak naprawdę wróżbita z
całej, zebranej w ten sposób skarbnicy wiedzy układa tylko logiczną
całość. Określając podstawowe wytyczne. Później urzędnicy
rejestrujący narodziny, drogą eliminacji, określają najpierw rok
śmierci, później miesiąc, a w końcu dzień i porę dnia. Godzinę,
jeśli są w tym naprawdę dobrzy.

Musi koniecznie
odszukać te dane i zweryfikować je samemu. Gdzie powinien zacząć?
Podniósł leżący na ziemi patyk i w zamyśleniu zaczął potrącać nim
drobinki ukruszonego chodnika. Gdzie to wszystko się zaczęło?
Pamiętał z opowieści rodziców, że przyszedł na świat w szpitalu im.
Michel de Nostredame. Szpitale mają archiwa, prawda? Muszą mieć. W
takim razie jeśli gdziekolwiek znajdzie odpowiedź to na pewno tam.
Spojrzał odruchowo na zegarek. Nadal migał czerwono. Nie będzie mi
już potrzebny – uznał. Odpiął więc pasek, po czym cisnął zbędnym
czasomierzem w stronę najbliższego śmietnika.

Wyszedł ostrożnie z
zaułka i rozejrzał się. Ulica wydawała się pusta. W oddali zobaczył
jednak pieszy patrol zbrojnych idących w jego stronę.

– Cholera , szukają
mnie i traktują tę sprawę bardzo poważnie skoro wysłali uzbrojonych
ludzi – Podejrzewał, że to nie jedyna grupa więc bardzo ciężko
będzie mu się wyrwać z okrążenia.

Nagle, usłyszał dźwięk
klaksonu. Kilkanaście metrów dalej zaparkował niewielki
poduszkowiec transportowy. Kierowca dawał znać jednemu z ostatnich
w tej okolicy sklepikarzy o dostawie. Właściciel przybytku otworzył
drzwi i znudzonym gestem zaprosił go do środka.

Kierowca wygramolił się
z szoferki, podszedł do tyłu pojazdu i uchylając rozsuwane drzwi
ładowni wydobył z wnętrza duży karton oznakowany jako „ciasteczka z
przepowiedniami”. Gdy tylko obaj zniknęli w środku Katias zakradł
się do pojazdu i wskoczył do ładowni. Zastawił się kartonami i
czekał. Po kilku minutach dostawca wyszedł ze sklepu żegnając się
zdawkowo. Już miał zamykać drzwi ładowni, kiedy podszedł do niego
jeden z patrolujących okolicę agentów.

– Obywatelu! Z rozkazu
Agentury Nadzoru dzielnica zostaje zamknięta z powodu kwarantanny.
Wszyscy proszeni są o udanie się do swoich miejsc zamieszkania oraz
pozostanie w nich. Jeśli obywatel przebywa poza swoim miejscem
zamieszkania zostanie zatrzymany w celu dalszej weryfikacji. Do
odwołania – poinformował kierowcę, który już wyjmował dowód do
skanowania.

– Ależ kochany panie!
Jestem tylko dostawcą ciasteczek z przepowiednią, mieszkam w XVII
dzielnicy. Dopiero co tu przyjechałem z dostawą i już skończyłem.
Nie mogę tutaj zostać bo nie mam się gdzie podziać. Poza tym, jak
nie wrócę do domu na noc to żona spierze mi głowę.

– Rozkaz to rozkaz,
Obywatelu. – odparł niewzruszenie żołnierz przykładając dowód do
skanera. Dane się potwierdziły. Urządzenie mignęło zielono, ale
agent miał jeszcze zamiar poprosić o instrukcję z centrali.

– No nieee… okaż pan
serce. Mówię panu, że dopiero co przyjechałem i nie jestem stąd.
Nie mam gdzie się podziać. A mam całą ładownię ciasteczek które
jeszcze dzisiaj muszę dostarczyć. Wie pan ilu głodnych przepowiedni
klientów na nie czeka? Nie można igrać z przeznaczeniem.

Miał rację. W świecie w
którym horoskopy określały najbliższą i najdalszą przyszłość, jak
najbardziej szczegółowa ciasteczkowa wróżba wydobywana z małego,
kruchego rogalika o poranku, potrafiła dostarczyć wskazówki na jak
najefektywniejsze wykorzystanie nadchodzącego dnia.

– No tak… ale…
muszę zgłosić centrali…- łamał się żołnierz.

– Niech pan posłucha.
Dowód był w porządku, nie? Czyli jestem w porządku. Po co zawracać
głowę tym w centrali? Jeszcze się wnerwią. Mam tutaj nadprogramowe
pudełko którego ode mnie nie odebrano. Każdy z nas potrzebuje
pomocy w radzeniu sobie z dniem codziennym. A co jakbym panu je
sprezentował? Mnie się już nie przydadzą, wrócą do magazynu. A tak
miałby pan elegancko zaplanowany miesiąc i kto wie, może uda się
przyśpieszyć dzień awansu? – wykorzystał szansę kierowca, chociaż
możliwe, że z takim darem do negocjacji, marnował się w tym
zawodzie.

Żołnierzowi zaświeciły
się oczy. To byłaby nie lada gratka. Nie tylko on ale i jego żona
mogliby skorzystać na takim zapasie przepowiedni. A wtedy kto wie,
zamiast awansu w bliżej nieokreślonym czasie, byle przed
czterdziestką, jak mu przepowiedziano, mógłby awansować już
niedługo. Może właśnie ten z pozoru, nic nie znaczący przypadek,
był zrządzeniem losu, który miał go doprowadzić na wysokie szczyty
kariery zawodowej?

– No dobrze – zgodził
się w końcu – I nic tu więcej nie ma? – zapytał jeszcze zerkając do
ładowni.

– Ależ skąd! To mały
pojazd, niewiele więcej jest w stanie udźwignąć. Proszę bardzo,
prezent od firmy – powiedział wręczając żołnierzowi karton
ciasteczek.

Ten popatrzył na drogi
podarunek, którego wartość detaliczna bliska była użyteczności –
Dobra. Uciekaj pan stąd, ale szybko. – stwierdził, a dostawca
prędko zatrzasnął drzwi ładowni.

Wkrótce potem Katias
poczuł nieprzyjemne uczucie gwałtownego wznoszenia, a później
słyszał już tylko miarową pracę silników, kiedy transportowiec
wzniósł się w powietrze, opuszczając zagrożony teren.

Po pewnym czasie
poczuł, jak maszyna zwalnia i ląduje. Stłumiony dźwięk klaksonu
zasygnalizował kolejną dostawę. Drzwi otworzyły się, a dostawca
pozbierał dwa najbliżej znajdujące się wyjścia pudełka i z
ekscytacją opowiadając klientowi o niedawnych wypadkach, zniknął we
wnętrzu lokalu. Katias wykorzystał ten moment na opuszczenie
ładowni. Wyglądało na to, że wylądował w tej samej dzielnicy w
której znajdował się cel jego podróży. Po cichym szuraniu i kilku
chwilach nie było po nim śladu.

***

Budynek szpitala
najlepsze czasy miał już za sobą. Zaprojektowany z rozmachem w
neoklasycznym stylu, zdobiony kolumnami i wysokimi oknami nadal
robił wrażenie. Zwłaszcza nocą, kiedy zamontowane u podstawy
reflektory dodawały mu splendoru swoją iluminacją. Trochę
przybrudzona biała elewacja, lekko spękany fronton, a w jego godle,
splecione w okręgu znaki zodiaku, zaraz powyżej wykutej w marmurze
nazwy.

Katias omiótł ostrożnym
spojrzeniem okolicę. Kilka nowszych biurowców i niewysokich
pawilonów handlowych nie budziło niepokoju.

Ulicą spacerowało
niewielu ludzi. Kilku pracowników biurowych którzy zostali do
późna. Kilku klientów sklepów. Nigdzie w zasięgu nie było widać
mundurów ani opancerzonych transporterów. Co kilka minut, przed
głównym wejściem lądował transporter medyczny. Czasami podjeżdżał
jakiś staromodny samochód. Uznał, że wystarczająco dużo czasu
poświęcił na obserwację.

Wykorzystał chwilę w
której pod wejście podjechał pordzewiały automobil w wersji kombi.
Lekko zdenerwowany kierowca wyskoczył z niego w pośpiechu,
pomagając wysiąść ciężarnej pasażerce. Kobieta i bez swojej
zaawansowanej ciąży robiłaby wrażenie masywnej. Minutę później,
pojawiła się przy niej wysiadająca z tyłu dwójka dzieci oraz
starsza para, pewnie rodzice lub teściowie. Wszyscy zdawali się być
lekko podekscytowani i podenerwowani, z wyjątkiem głównej
zainteresowanej. Ta wspierając się ciężko na wątłym jak trzcina
ramieniu męża starała się kontrolować ból krótkimi i szybkimi
oddechami.

Wszyscy szczebiotali
wokół ciężarnej nie zwracając uwagi na jej słabnące nogi. Katias
pochwycił zaparkowany obok wejścia wózek inwalidzki. Szybkimi
ruchami wybił na klawiaturze przypuszczalny rozmiar i ciężar
pasażerki, a później pchnął go w kierunku zgromadzenia. Wózek
ominął grupę po czym podjechał z tyłu ciężarnej i rozkładając
miękkie, wodoodporne poduszki przygotował się na jej przyjęcie.
Katias przecisnął się koło starszych ludzi, delikatnie biorąc pod
boki zbolałą pacjentkę pomógł mężowi posadzić ją na siedzisku.

– Proszę, tędy –
powiedział wskazując jaśniejące ciepłym światłem wejście do
szpitala. W głębi przeszklonego korytarza widział już kierujących
się w ich stronę pielęgniarzy z lekarzem. Wątły mężczyzna popatrzył
na niego nieco rozkojarzonym wzrokiem, ale przyjął to przejęcie
inicjatywy z wdzięcznością, posłusznie pozwalając mu pokierować
wózkiem. Zdenerwowany skurczami porodowymi swojej małżonki nie był
w stanie wykazać się wystarczającą spostrzegawczością i trzeźwością
umysłu aby zapytać o strój tego dziwnego pielęgniarza.

– Państwo są rodziną? –
zapytał lekarz zgromadzonych wokół wózka ludzi.

Wszyscy przytaknęli lub
odburknęli niewyraźne potwierdzenie. – A pan?- zapytał wprost
Katiasa – Jest pan krewnym?

– Tak. Jestem, wujkiem,
wuj ….Ben – powiedział niepewnie, ukradkiem zerkając w stronę
jego nowej rodziny. Na szczęście, w zaaferowaniu nie zwracali na
niego uwagi.

– W takim razie
zapraszam. – wskazał ręką głębie korytarza lekarz, podczas gdy
pielęgniarze przejmowali prowadzenie wózka i badali pacjentkę.

Grupka podążyła za
doktorem, mijając strzegącą wejścia recepcję i przechodząc obok
czujnej siostry przełożonej. Wujek Ben zdążył jeszcze zerknąć na
zawieszoną na ścianie tablicę informacyjną.

Budynek miał dwanaście
kondygnacji. W tym dwie podziemne. Bank informacji znajdował się na
poziomie -1, miał znaczek Ryb. Każdy poziom miał przyporządkowany
inny znak zodiaku, charakterem pasujący do wyznaczonych zadań. I
tak np: intensywna terapia była pod znakiem Skorpiona. Planetą tego
znaku zodiaku był Pluton, odpowiadający za głębokie przemiany i
doświadczenia na granicy śmierci i odrodzenia. W logo porodówki
dumnie prężył się Strzelec, władany przez Jowisza, planetą zwaną
przez starożytnych Fortuna Major. Dwie goniące się ryby, symbol
poziomu kostnicy. Patronował im Neptun, odpowiedzialny za kontakty
z innymi światami. Było tam też archiwum, a w nim informacje
których szukał.

– W porządku – pomyślał
– Prościej będzie zapamiętać.

Gdy tylko znaleźli się
w wewnętrznej części szpitala i cała grupa podążała w kierunku
wind, dyskretnie odłączył się od reszty i przemknąwszy przez w
większości puste korytarze wślizgnął się do jednego z
gabinetów.

Nikogo w nim nie było.
Pochwycił więc leżący na skórzanym fotelu fartuch. Poprawił
przytwierdzoną do piersi plakietkę z nazwiskiem. . Dla pewności
przeciągnął wokół karku cyfrowy stetoskop i ocenił się krytycznie w
znalezionym, niewielkim, kosmetycznym lusterku. Wyglądał nieźle.
Miał tylko nadzieję, że lekarz od którego pożyczył fartuch miał
dostęp do archiwum. Zmoczył ręce pod kranem i natarł włosy
układając je w elegancki choć nieco przylizany fryz. Tak
przygotowany opuścił pokój i podążył za znakami informacyjnymi do
najbliższej windy.

Wcisnął przycisk,
cierpliwie czekając. Skinął głową przechodzącej parze pielęgniarek,
odetchnąwszy z ulgą gdy szczebiocąc podążyły w swoją stronę. Cichy
pisk zasygnalizował przybycie windy. Wszedł do środka, drżącym
palcem wciskając ikonogram przedstawiający ryby. Po krótkiej
podróży był już na miejscu. Przed nim otwierał się niewielki
korytarz którego koniec wieńczyły duże drzwi. Idąc w ich stronę
zauważył jeszcze wejście do dwóch kolejnych pomieszczeń. Etykiety
informowały dość precyzyjnie. Jedne prowadziły na klatkę schodową,
drugie do kostnicy.

Podszedł do tych na
końcu i przyłożył kartę do czytnika. Światełko z czerwonego
przełączyło się na zielone i z cichym stukiem zamek w drzwiach
otworzył się.

– Łatwo poszło –
pomyślał wkraczając do środka. Jego oczy przywitał przytłaczający
widok setek regałów rozciągniętych w długie, ginące w mroku
rzędy.

– O cholera, jak tutaj
można cokolwiek znaleźć? – ogarnęło go zwątpienie.

– W czym mogę pomóc,
doktorze? – wyrwał go z zamyślenia damski głos. Dopiero teraz
zauważył stojące po jego prawej stronie niewielkie biurko na którym
stał jedynie komputer oraz młodą kobietę w zielonym kitlu która za
nim siedziała.

– Witam – starał się
brzmieć pewnie. – Mamy pewien problem z pacjentem przebywającym na
Intensywnej Terapii. Chciałbym sprawdzić historię narodzin w
poszukiwaniu wskazówek. Pacjent jest niestety nieprzytomny i nie
posiada dowodu. Chciałbym zerknąć w jego kartę urodzenia. – rzucił
mając nadzieję, że ten odważny blef nie zostanie sprawdzony.

Dziewczyna spojrzała na
niego unosząc brew. Być może nie była to jednak standardowa
procedura jak myślał. – Ale panie doktorze…. – zapytała nie
widząc plakietki ponieważ stał do niej bokiem. Katias zawahał
się.

– Co za idiota ze mnie,
nie sprawdziłem nazwiska! – pomyślał wymierzając sobie mentalny
policzek za głupotę. Zerknął szybko na napis na piersi mając
nadzieję, że ten gest umknie jej uwadze.

– Moreau –
odpowiedział. Pokiwała wolną głową.

– doktorze Moreau… –
kontynuowała. – Nie przypominam sobie żeby pan tutaj kiedykolwiek
zaglądał. Chociaż, zaraz… zdaje się, że słyszałam o panu. Ponoć
odnosi pan wielkie sukcesy w felinoterapii?

– Och… tak, tak…
robimy znaczne postępy. Naprawdę… gdyby jeszcze te koty tak nie
liniały… To prawdziwe utrapienie w chirurgii.

Kiwnęła z uprzejmym
zainteresowaniem – Powinien pan wiedzieć, że wszystkie informacje
na temat pacjentów dostępne są przecież od razu po zeskanowaniu
linii papilarnych.

– No tak… – odparł
zbity z tropu – ale nasz pacjent uległ poparzeniom i w tej chwili
nie jesteśmy w stanie tego uczynić. Pojawiają się zakłócenia. –
chyba jej do końca nie przekonał, ale postanowił iść za ciosem.

– Naprawdę, bardzo
potrzebuje tych informacji. Nie wiem nawet który żywioł patronuje
pacjentowi. Sprawa jest pilna.

Wydawało się, że ten
argument ją przekonał. Mógł sobie pogratulować.

– Proszę wpisać imię i
nazwisko, oraz wszelkie inne dane które pan posiada w tamtym
terminalu. – Powiedziała wreszcie, wskazując ręką przeciwległą
ścianę. Przytaknął i prędko udał się we wskazanym kierunku. Pod
ścianą stał biały terminal z niewielką klawiaturą. Kiedy podszedł
bliżej ekran pozdrowił go serdecznym:

– Witam!

Wciskając klawisz
znalazł się w menu ogólnym. Przeskoczył do archiwum narodzin, po
czym wpisał swoje nazwisko i obecny wiek, oraz kilka innych
parametrów, jak znak zodiaku i dokładną datę narodzin. Po
potwierdzeniu terminal chwilę przetwarzał informacje, nim wypluł
właściwą odpowiedź:

– Poziom dostępu: C.
Dane dostępne wyłącznie w wersji papierowej. Czy życzysz sobie,
zapoznać się z wersją papierową ? Potwierdź – Tak / Nie? ;

Gdy Katias potwierdził,
salę przebiegł trzask na zmianę wygaszanych i zapalanych
świateł.

– Rząd 48, sekcja B,
czwarta szuflada – podpowiedział sprzęt.

Kiedy odwrócił się w
stronę regałów, gdzieś daleko, po jego lewej stronie zajaśniało
niebieskie światło wskazujące lokalizację. Najwyraźniej dane nie
były wprowadzone do tego systemu. Podążył wyznaczoną ścieżką,
jednak na miejsce dotarł dopiero po dłuższej chwili. Sala w której
się znajdował była nawet większa niż się wydawało. Archiwum musiało
wypełniać całą przestrzeń pod budynkiem. Jarzeniówki podświetlały
wybrany regał. Szybko przebiegł wzrokiem sekcje, nim trafił na
właściwą szufladę. Otworzył ją i zaczął wertować zgromadzone w niej
teczki. Chwilę trwało nim trafił na swoją. Nieco pożółkły papier
okładki sugerował, że leży tutaj od dawna.

„Raventry, Katias,
urodzony 22.X o godzinie 8:50 rano” – widniało w tytule.

Wyciągnął ją i zaczął
nerwowo przeglądać. W środku znalazł kolejne, mniejsze teczki,
podzielone na kategorie. Biorytmy, waga, wykres określający
położenie planet, podstawowe dane na temat grupy krwi i
genetycznych predyspozycji. Przeglądał wszystkie szukając jakiejś
wskazówki. „Krzyż południa” – widniało we fragmencie na temat
precesji i obserwowanych w tamtym roku ruchu ciał niebieskich.

– Krzyż południa? –
myślał gorączkowo. Przecież na tej szerokości geograficznej nie był
widziany od tysiąca lat, przypominał sobie szczątkowe informacje z
lekcji astrologii w szkole.

– Czy wszystko w
porządku? – zapytała podniesionym głosem odległa o kilkadziesiąt
metrów archiwistka.

– Tak, tak, już kończę
. – krzyknął.

Nie mógł pozwolić sobie
na wzbudzenie podejrzeń. Prędko wyjął interesujący go fragment,
złożył na pół niewielką teczkę, a potem schował pod fartuchem.
Zamknął szufladę i udał się w drogę powrotną.

– Myślę, że znalazłem
to czego szukałem – rzucił z wymuszonym uśmiechem kobiecie, a ta
odparła równie sztucznym grymasem. Już dochodził do drzwi chwytając
za klamkę, kiedy zapytała:

– A wie pan co, kiedy
wpisywałam pana do ewidencji system podał, że doktor Moreau w
zeszłym tygodniu poszedł na urlop zdrowotny, w notatce dopisano
„skręcona kostka”. Jak pana noga, lepiej?

– …a tak, już dobrze,
dziękuję za troskę. – Odparł z wdzięcznością witając wyzwoleńczy
syk otwieranych drzwi. W chwili gdy wykonał pierwszy krok dobiegł
go jeszcze zaskoczony głos archiwistki

– … tylko, że na
zdjęciu ma pan około czterdziestki!

No ładnie. Tego nie
mógł przewidzieć. Dobrze, że nie zerknęła na to zdjęcie wcześniej.
Musi się jak najszybciej stąd wydostać. Nerwowo przyciskał
sygnalizator windy ale ta nie przyjeżdżała. Po chwili rozległ się z
głośników głos dyspozytorki:

– Ochrona proszona na
poziom Ryb!

Spojrzał prędko na
wyświetlacz pozycjonujący windę. Utknęła na poziomie parteru.
Oczami wyobraźni widział pakujących się do niej ochroniarzy. Ta
droga wyjścia odpadała. Popatrzył w bok. – Schody! – rzucił się w
kierunku klatki schodowej nim wypełniona ochroniarzami winda
zdążyła dojechać do celu. Prędko wbiegł po stopniach, pokonując po
dwa naraz i wypadł na pozornie pusty korytarz. Rozejrzał się. W
jego odległym końcu, przy recepcji, pielęgniarka rozmawiała
niespokojnie z ochroniarzem. Nim go spostrzegli odwrócił się na
pięcie podążając w przeciwnym kierunku najbardziej spokojnym
krokiem na jaki było go stać.

– Hej, ty ! – usłyszał
jeszcze za sobą, gdy skręcał w rozwidleniu. Rzucił się do biegu.
Wpadł na oddział geriatryczny gdzie przywitały go zaskoczone twarze
pacjentów. Wszedł do pierwszego lepszego pokoju. Głową potrącił
wiszące w progu sali indiańskie łapacze snów. Zadzwoniły irytująco.
Leżący na łóżku starszy człowiek uniósł się na łokciach.

– Panie doktorze!
Wysapał. Dobrze, że pana widzę! Te cholerne pielęgniarki mnie
ignorują! A ja potrzebuje basenu!

-Doprawdy? – zbył go
manipulując nerwowo przy oknie – natychmiast każe się tym
zająć!

Klamka przytrzymująca
ramę nie chciała puścić chociaż szarpał ją zaciekle. – Trzeba
przekręcić raz w lewo, a później mocno w prawo – podpowiedział
starszy człowiek.

– Nigdy mi nie chcą ich
otwierać, że niby się przeziębię. A ja się pytam, co z tego, skoro
został mi miesiąc życia?

– Dzięki – był naprawdę
wdzięczny, bo rama w końcu puściła.

– Stój! – dobiegło jego
uszu. Ochroniarz już wpadał do pokoju. Katias szybko przesadził
parapet i znalazł się po drugiej stronie. Usłyszał jeszcze oddany w
jego kierunku strzał, a potem zeskoczył na otaczający szpital
żywopłot. Zaklął szpetnie na drapiące go po łydkach gałęzie.
Ochroniarz dopadł okna, ale ani on, ani uczepiona go pielęgniarka
nie byli w stanie dostrzec uciekiniera w roztaczającej się na
zewnątrz nocy.

– Oj… No tak. –
westchnął dziadek czerwieniejąc – Basen już nie będzie
potrzebny.

Nim opuścił okolice
szpitala zdążył wyrzucić fartuch i stetoskop, a po kilku minutach
biegu był już w bezpiecznej odległości. Zdobyczny dokument ściskał
w ręku. Będzie musiał zastanowić się co dalej. Potrzebuje
spokojnego miejsca, w którym przestudiuje jego treść.

Dzielnica, w której się
teraz znajdował powoli budziła się nocnym życiem. Zbliżał się do
centrum. Ulice były tu lepiej oświetlone. Więcej było sklepów,
knajp i punktów usługowych. Ruch nie był duży, ale tłum zgęstniał
wystarczająco by się w nim ukryć.

Przy odrobinie
szczęścia jego strój nie będzie przypominał pogrzebowego fraka, a
raczej normalny garnitur jednego z pracowników kancelarii lub
urzędu. W słabym świetle nie będzie widać tych wszystkich rozdarć i
przybrudzeń. Upewnił się, że rozpiął guzik spinający kołnierz i
wygładził nieco mankiety koszuli. Jego krawat utracił swoją
błękitną barwę na rzecz szarości kurzu i tłustych plam potu.
Ściągnął go więc chowając do kieszeni.

Doszedł do miejsca, w
którym zaczynał się ruchomy chodnik. Z wdzięcznością wstąpił na
chropowatą powierzchnię, a ta ożyła gdy tylko postawił na niej
stopę. Mógł teraz iść spokojnym krokiem, podczas gdy okoliczne domy
jakby zerwały się do biegu, niemal migocząc gdy je mijał. Im
szybciej znajdzie się w innej dzielnicy tym lepiej. A naprawdę nie
miał ochoty na bieganie. Po wydarzeniach dzisiejszego dnia zmęczone
mięśnie zaczynały dawać o sobie znać.

Podróżował tak jakiś
czas, mijając innych przechodniów oraz rozświetlone mandalami
witryny sklepów. Te z biżuterią oferowały liczne kamienie
patronujące, wisiorki z ametystem lub krwawnikiem, pierścienie
atlantów, diademy z inkrustowanymi diamentem, zwierzętami
symbolizującymi duchowych przewodników. Na mijanych drzwiach 24
godzinnej apteki wisiała tabliczka informująca o dodatkowej zniżce
na preparat mumio dla osób o zwiększonej podatności na dokuczliwe
choroby oraz o nowej dostawie suszonych żab amazońskich i
promocyjnych pakietów gałek ocznych warana. Chodnik powoli zwolnił,
zatrzymując się przed skrzyżowaniem, w miejscu przejścia dla
pieszych.

Po drugiej stronie
ulicy stał niewielki blaszany pawilon z dużym, różowo-niebieskim
neonem przedstawiającym swastykę. Knajpa nazywała się „Szczęście i
Pomyślność”. Uznając to za dobry omen, przeszedł przez ulicę
wkraczając do przyjemnie oświetlonego lokalu. Zajął miejsce w
boksie przy oknie i zamówił u kelnerki yerba mate.

Dziękował bogom, że
zostało mu jeszcze kilka monet reszty za bilet po porannej podróży
do pracy. W lokalu było niewielu klientów. Mógł w końcu spokojnie
zapoznać się z dokumentem. Rozłożył kartkę na stole i z wielką
uwagą przeczytał jej treść. W zasadzie jego astrologiczna wiedza
ograniczała się tylko do pewnych podstawowych faktów wyniesionych
ze szkoły. Potrafił określić charakter i cechy osobowości na
podstawie wszystkich znaków zodiaku. Potrafił też przełożyć datę
swoich narodzin na kalendarz chiński, celtycki, ale to wiedział też
każdy siedmiolatek. Pozostałe wykresy oraz szczegółowe wyliczenia
liczbowe były już jednak ponad jego siły.

Ubrana w biały
fartuszek kelnerka przyniosła zamówiony napój, więc popijając wolno
upstrzony zieleniną płyn, zapatrzył się na ręczny dopisek „Krzyż
południa”. Co to mogło znaczyć? Na samym dole widniał jeszcze
kolejny, drobny tym razem napis, „patrz druga strona”. Obrócił
kartkę ale nie było na niej żadnej treści. Jedyne co zauważył, a co
umknęło jego uwadze wcześniej, był spinacz do papieru
przytrzymujący wydarty kawałek kolejnej strony. A więc było coś
jeszcze? Nie przypominał sobie żeby to on rozerwał dokument. Musiał
to zrobić ktoś wcześniej. Ale po co? Żeby ukryć informację? Co
takiego mogło się tam znajdować? Sącząc herbatę przez długą
bombillę zamyślił się.

***

Wieści szybko się
rozchodziły. Zwłaszcza jeśli pracowało się w Agenturze Nadzoru. Już
w pół godziny po dziwnym incydencie, budynek otoczony został
szczelnym kordonem zbrojnych, a w środku prowadzono dokładne
śledztwo.

– A co tutaj mamy? –
zapytał Lavarosa siedząc na skórzanym fotelu ordynatora szpitala
im. Michel de Nostredame.

– Przesłuchaliśmy
archiwistkę i wszystkie osoby, które zetknęły się z podejrzanym.
Analizując jego obecność w archiwum. To teczka, którą przeglądał –
odparła Negra, podając mu plik kartek.

– To, w jaki sposób
zbieg opuścił dzielnicę robotniczą i znalazł się tutaj, pozostawię
bez komentarza. – powiedział agent rozkładając przed sobą
dokumenty. Negra wzdrygnęła się lekko.

– Chcę mieć jeszcze
podgląd z kamer w korytarzach – dodał po chwili.

– Tak jest panie
pułkowniku! – zasalutowała porucznik nim wyszła z gabinetu.

Agent pochylił się nad
papierami i zatonął w lekturze. Większość z tych informacji
pozyskał z systemu już dużo wcześniej.

– Po co ci była ta
teczka, Raventry ?

Kiedy powróciła
porucznik, miała przy sobie pełen zapis ze wszystkich
interesujących kamer w obiekcie. Wziął od niej komputer i
wyświetlił sobie scenę w której figurant przeglądając zawartość
teczki wyciąga z niej kartę, a potem chowa za pazuchę. W pewnym
momencie zatrzymał film i dał zbliżenie na twarz.

– Ha… szukasz
odpowiedzi. – mruknął.

– Coraz bardziej podoba
mi się ten chłopak. – stwierdził w obecności nieco obojętnej na ten
fakt porucznik.

– Przyprowadźcie do
mnie ordynatora. – zakomenderował.

Po kilku minutach
ściągnięto starszego pana w okrągłych okularach o przyprószonej
siwizną czuprynie, który z właściwą dla swojego wieku dozą spokoju
czekał stojąc przed oficerem.

– Panie ordynatorze.
Najwyraźniej poszukiwana przez nas osoba szukała czegoś w waszym
archiwum. Z dostarczonych mi dokumentów wynika, że zabrał ze sobą
kartę urodzenia. Czy istnieje jakaś szansa, że macie gdzieś kopię,
lub inne dokumenty pozwalające mi zweryfikować ich treść?

– Hmm – zamyślił się
lekarz – oczywiście, przecież nie trzymamy wszystkiego w wersji
papierowej. Po co, skoro informacje są na bieżąco wprowadzane do
systemu informatycznego jako kopie zapasowe.

– Naprawdę? – uniósł
brew oficer.

– Ależ oczywiście! –
prychnął ordynator – Podręczne archiwum papierowe stanowi tylko
źródło. Natomiast wszystkie dokumenty są na bieżąco skanowane i
wprowadzane do systemu na wypadek pożaru lub innych awarii. Z uwagi
jednak na możliwe nadużycia i dyrektywy rządowe, dostęp do nich
mają tylko uprawnione osoby. Szefowie oddziałów, ordynatorzy oraz
ich zastępcy. Jest to archiwum odrębne od tego z podstawowymi
informacjami o przebytych chorobach i karcie urodzenia. Bardziej
pełne. Wie pan,

ustawa o ochronie
danych osobowych…

– Ach, no tak.
Ustawa… – uśmiechnął się Lavarosa wygodnie rozpierając się na
fotelu.

– Czy mógłbym zerknąć w
te archiwa?

– Myślę, że … –
zawahał się ordynator ale widząc nieznoszący sprzeciwu wzrok agenta
dodał – … nie będzie najmniejszego problemu.

– Dobrze. – Przytaknął
oficer masując brodę w zamyśleniu.

***

Rozejrzał się. Barwne
neony reklam horoskopów i tarocistów rozbijały skupienie na drobne
elementy.

– Dobrze – zastanowił
się Katias. – Potrzebna mi osoba która pomoże zinterpretować
znalezione w kartotece informacje.

Pogrążona w nocy ulica
prezentowała się pełną ofertą w fosforyzujących barwach. Nie mógł
wybrać pierwszego z brzegu neonu. Prawdziwości interpretacji to
było to o co mu chodziło. A nie jakiś tam bełkot, pustosłowie
pozytywnych interpretacjach które z rzeczywistością nie miały nic
wspólnego. To jego plan. Szedł długo ulicą, omijając ruchomy
chodnik, patrzył w witryny. Wszędzie hologramy i pretensjonalne
zachęty dla ludzi niepewnych swojej przyszłości. Jedna trzecia
pensji i tarocista zapewni cię o życiu pełnym sukcesów,
zwieńczonych awansem na najwyższe stanowiska rządowe. Bzdura.

Najcenniejsi wróżbici,
ci z powołania, często wiedli nader skromne życie, ponieważ ich
przepowiednie nie zawsze były pozytywne, a wręcz mówiły o długich
latach, a być może i całym życiu, ciężkich wyzwań którym nie każdy
podoła. Niemniej, tak jak w przypadku lekarzy i ich przysięgi
Hipokratesa, znajdowali się jasnowidze obdarzeni nie tylko darem
dalekowidztwa, ale także sumieniem.

Zamyślił się. Zazwyczaj
każdy dobrze opłacany wróż wykupywał topowe nagłówki lub fragment
strony w lokalnych gazetach. Pozostałym zostawały dolne kolumny.
Wrzucając grosz do ulicznej skrzynki gazetowej sięgnął po najnowsze
wydanie Dziennika Ezoterycznego. Rozkładając numer na pół, pogrążył
się w lekturze. Polityka, sytuacja w biznesie, sport, to odrzucił
na bok. Ogłoszenia z pozoru miałkie, miały jednak w sobie pewną
dozę informacji. Najważniejsze było właściwe ich zinterpretowanie.
Coś o tym wiedział. Kiedy był jeszcze smarkaczem, wielu jego
kolegów traciło sporo czasu i pieniędzy wertując gazety w
poszukiwaniu dobrych wróżb na najbliższą przyszłość. Największym
zainteresowaniem cieszyły się przepowiednie dotyczące treści pytań
z nadchodzących egzaminów.

Na piątej stronie
ogłoszeniowej dostrzegł wreszcie to, czego szukał. Krótkie, skromne
ogłoszenie. Informowało:

„XYZ – 99% gwarancji w
spełnieniu przepowiedni, tylko prawda, przyjdź i się przekonaj.
Wróżka Agata”.

Poniżej podano telefon
i adres. Nazwa ulicy była jednak rozmazana. Mógł ją przeczytać
dopiero po opłaceniu treści swoją kartą. Opłata była minimalna.
Jaka by nie była, nie był w stanie tego zrobić ponieważ wszystkie
użyte karty świadczyłyby o aktualnej lokalizacji użytkownika. To
jest, gdyby jeszcze działały. Przecież system bankowy pewnie
anulował je automatycznie kilka godzin temu. Miał za to parę
luźnych monet. Po paru minutach błądzenia po okolicy, w końcu
odszukał jeden z zupełnie staroświeckich aparatów ulicznych.
Zachowano je jako funkcjonalne zabytki. Przyjmowały drobne. Wrzucił
jedną i zadzwonił pod wskazany numer. Miły, ciepły kobiecy głos
poinformował go, że wróżka Agata nie może w tej chwili podejść do
aparatu ale klienci mile widziani są w jej biurze przy ulicy
Tyrezjasza 10. Godziny przyjęć nie regulowane.

– To już coś – pomyślał
Katias. Podszedł do stojącego obok terminala podróżniczego
sprawdzając adres. Biuro znajdowało się raptem kilka przecznic od
miejsca w którym się znajdował. Zapisał sobie trasę na pobranej z
pobliskiego baru serwetce i udał się we wskazanym kierunku.

Kiedy dotarł na
miejsce, była późna noc. Jego ograniczone fundusze i raczej trudna
sytuacja wymagała inwencji przy jednoczesnym zachowaniu dyskrecji.
Miał nadzieję, że wróżka, niezależnie od udzielonych informacji, da
mu choć kilka minut wytchnienia. Chociaż tyle.

Jadąc ruchomym
chodnikiem zapatrzył się w mijane reklamy. Omni cola, God Chicken,
Ezobeer, wszystkie produkty atakowały go swoją holograficzną
emanacją. Zignorował je po raz kolejny zastanawiając się nad
sytuacją.

***

Stał przed frontem
jednego z wypełniających całą ulicę segmentów. Niski, raptem
piętrowy, drewniany domek. Deski elewacji pamiętały lepsze czasy,
niemniej nad drzwiami, wisiał pięknie odmalowany szyld. Śpiący
czarny kot, owinięty wokół szklanej kuli. Jednoznaczna informacja,
że dobrze trafił.

Przez brudne okna,
niewiele dało się zobaczyć. Widział jednak palące się gdzieś w
głębi światło. Miał nadzieję, że wróżka jeszcze nie śpij.

– No nic, raz kozie
śmierć – pocieszył się starym porzekadłem, chociaż zaraz potem
sklął się w myślach za tę frazę. Zastukał głośno ale nie
natarczywie. Nie chciał nikogo wystraszyć. To raz. Nie miał też
zaufania do pokrytych odchodzącą białą farbą drzwi. To dwa.

Przez chwilę panowała
cisza po czym do jego uszu doszedł dźwięk szurających kapci.

– Kto tam? – zapytał
zlękniony głosik.

– Dobry wieczór.
Nazywam się… Katias Raventry. Bardzo przepraszam za to późne
najście, ale sprawa jest bardzo pilna. Potrzebuję natychmiastowej
konsultacji.

– Oszalał pan? Wie pan
która jest godzina? Proszę przyjść jutro rano! – głosik przestał
być bojaźliwy.

– Oczywiście, jeszcze
raz przepraszam, ale nie mam innego wyjścia. To sprawa życia i
śmierci.

– Co za absurd! Każdy
tak mówi!

– Bardzo panią
proszę… – musiał prędko wymyślić jakiś fortel – Została mi pani
polecona jako jedyna nadzieja. Tylko pani może mi pomóc –
pochlebstwa rzadko mogą zaszkodzić. Szkoda, że kłamliwe. Zresztą w
tym momencie była to jego ostatnia deska ratunku.

Usłyszał dźwięk
przekręcanego w zamku klucza, a po chwili drzwi uchyliły się
skrzekliwie. Przez powstałą szparę ostrożnie wyjrzała okrągła twarz
nosząca ogromnej wielkości okulary.

– No skoro tak… –
mruknęła, przypatrując mu się bystrze.

– W pani jedyny
ratunek! – widząc skuteczność obranej taktyki brnął dalej. Musiał
ją przekonać.

– Przyszedłbym kiedy
indziej, ale widzi pani… ja… jestem mukiem.

– O – zdziwiła się – o
– powtórzyła.

Drzwi zamknęły się z
trzaskiem.

To już koniec. Trafiłem
na jedną z tych osób które alergicznie reagują na kontakt z młodo
umierającymi. Mylił się jednak. Usłyszał dźwięk opadającego
łańcucha i drzwi otworzyły się szeroko.

– W takim razie
zapraszam – powiedziała z uśmiechem wróżka Agata.

Zdumiał się. Założył,
że spotka zasuszoną staruszkę. W starym podartym szlafroku,
śmierdzącym kocim moczem i papierosami. Stanem uzębienia w
zaawansowanej paradontozie i obowiązkową kurzajką na nosie. W tym
obrazie nie tylko wiek się nie zgadzał. Dziewczyna była młoda,
niewiele starsza od niego. Nieco potargana, ale o sympatycznej
twarzy. Chociaż miała coś na nosie, co w ciągu najbliższych lat
mogło rozwinąć się obiecująco. Ale cóż, taki fach.

Ukłonił się i śmiało
wszedł do środka. Wróżka zaryglowała za nim drzwi, a później,
szurając różowymi papuciami poprowadziła do salonu. Miała na sobie
– na szczęście czysty – szlafrok frote w tym samym kolorze który
teraz nerwowo poprawiała na sobie jednocześnie próbując ugładzić
potargane włosy. Na niewiele się to zdało.

Usiadł na wskazanym
fotelu, a ona zajęła miejsce na kanapie naprzeciwko. Na dywanie
między nimi stał niski stolik, z którego jednym zamaszystym ruchem
ściągnęła rozłożone pisma ezoteryczne. Czarny kot wskoczył jej
zaraz na nogi układając się wygodnie na podołku.

– Przepraszam… ja…
nie spodziewałam się już nikogo dzisiaj – powiedziała odruchowo
głaszcząc zielonookiego kotka po łebku. Zwierze zamruczało
przymilnie bacznie obserwując gościa.

Przytaknął tylko. Sam
nie był w najlepszej formie i czuł się podobnie skrępowany.

– Z czym pan do mnie
przychodzi panie Raventry? Co jest tak bardzo pilne, żeby mnie
zrywać w środku nocy sprzed te… – zastanowiła się – sprzed talii
kart?

Westchnął głęboko.
Przyszedł czas na szczerość.

– Mam pewien problem…
widzi pani. Wydaje mi się, że nastąpiła pomyłka i moja karta
urodzenia nie jest zgodna z prawdą. Chciałbym żeby pani to
zbadała.

– Jak to? – uniosła
brew – Karty urodzenia są niepodważalne. Nie zdarza się żeby
kłamały. Owszem, pewne przeinaczenia czy nieścisłości czasem się
zdarzą, ale poza tym, to prawdziwe dzieło sztuki. Ma pan ją przy
sobie?

– Tak, oczywiście,
już… oto ona. – wręczył jej wymięty, tekturowy pakunek.

– Ach, świetnie. Proszę
położyć na blacie.

Katias posłusznie
wykonał polecenie. Wróżka pochwyciła zawiązaną na supełek teczkę.
Delikatnie rozwiązała i otworzyła okładkę. Powertowała chwilę w jej
zawartości nim wybrała interesujące ją fragmenty, zatapiając się w
lekturze. Bezwiednie wysunęła koniuszek języka, wodząc palcem
linijka po linijce. Musiał przyznać, że czytała bardzo dokładnie. I
długo.

Po skończeniu poprosiła
o pokazanie dłoni. Nie wspomniała nic o dacie śmierci. Musiała
przecież przeczytać, że jeśli jest tym, za kogo się podaje, nie
powinien już żyć. Zawodowa ciekawość zwyciężyła. W końcu nie
zapytała go nawet czy będzie w stanie zapłacić za te
konsultacje.

Długo ją studiowała,
wodząc palcami po wszelkich załamaniach i liniach. W końcu
przemówiła.

– Czy… zauważył Pan
jakieś niezwykłe zdarzenia w swoim życiu w ostatnim czasie?

– Tak – odpowiedział
Katias tłumiąc parsknięcie.

– Rozumiem. Czy miały
one charakter związany ze śmiercią?

Katias potwierdził. –
Co za zdumiewające zdolności – westchnął w duchu.

– Hm…… –
zastanowiła się wróżka.

– A czy którekolwiek z
nich miały.. dojmujące skutki w pana życiu?

– Tak. – odpowiedział
oszczędnie, choć gotowała się w nim chęć ujawnienia całej prawdy
nim komizm tej sytuacji zupełnie wytrąci go z równowagi. – Trafiłem
chyba do największej wyroczni na świecie!

– Rozumiem. – odparła z
ociąganiem – …no tak, tak. Ale to przecież oczywiste, prawda?
Chciałam się tylko upewnić.

Delikatnie zestawiła
kota na ziemię, po czym sięgnęła do kieszeni szlafroka.
Najwyraźniej to prawda co mówią, że dobry wróż czy wróżka nigdy nie
rozstaje się ze swoją talią. Szybkim ruchem przetasowała karty
Tarota i rozdała je na mahoniowym blacie stołu.

Karty przedstawiały
fantastyczne scenki, stylizowane na modłę secesyjną. Na jednej z
nich średniowieczna wieża waliła się sypiąc kawałkami konstrukcji
na wszystkie strony. Na drugiej karcie zdobny w koronę młodzieniec
dzierżył berło. Na kolejnej księżniczka roniła rzewne łzy na
monety. Potem rzuciła jeszcze kilka, kładąc jedną obok drugiej. Nie
zdążył policzyć ile ich było.

Wróżka przełknęła
ślinę, pokiwała do siebie nim powiedziała:

– No dobrze. Z tego co
widzę, a chyba ciężko byłoby się pomylić, chociaż w zasadzie nie
często widuje się takie rzeczy… to znaczy… no, w zasadzie –
zająknęła się. Nabrała tchu i spróbowała jeszcze raz.

– Wszystko czego
dowiedziałam się z kart i dłoni stoi w całkowitej sprzeczności z
tym, co przeczytałam w karcie urodzenia. Jest pan szczęściarzem. Ma
pan duży potencjał. Na pewno pracuje pan na odpowiednim stanowisku.
Trochę się temu dziwię, pamiętając jak pan przedstawił sytuację na
samym początku, ale chyba wiem, o co chodzi. Stracił pan bliskiego
przyjaciela. – zrobiła pauzę patrząc mu w oczy.

– To szlachetne, że tak
się pan przejmuje – kontynuowała kiedy nie odpowiedział, zdumiony
taką diagnozą – Pana kolega zmarł dziś rano. Muk czy nie, to na
pewno bardzo dla pana trudne. Ja to rozumiem. Nie traktuję młodo
umierających inaczej… no wie pan, niż wszystkich innych. Karty
pokazały, że wiele się tego dnia zmieniło. Ale proszę się nie
martwić. Wszystko się ułoży.

– Ja nie… to znaczy,
to nie… – nie mógł wydobyć z siebie słowa.

– Spokojnie, to
przecież nie przestępstwo. Jestem pewna, że pana troska kwalifikuje
się jako część tygodniowej żałoby. – próbowała go pocieszyć.

– Niech pan spojrzy –
wzięła do ręki jedną z kart – To jest wieża. Tłumacząc bardzo
ogólnie, karta ta symbolizuje fałszywe wierzenia albo jak kto woli
fałszywe systemy duchowe. Nie chodzi oczywiście o religię, to mamy
już dawno za sobą. Mogą to być ogólne wierzenia, albo ideologie. W
tym wypadku powiedziałabym, że chodzi o pana. Wierzył pan w coś, co
okazało się nieprawdą. Zakładam, że chodzi o pana przyjaciela, o
jego gwałtowne odejście. Ja wiem, że czasem nas to zaskakuje,
chociaż nie powinno. Przecież wszystko jest przepowiedziane. Musi
się pan z tym pogodzić.

Wsłuchał się w jej
słowa.

– Dalej, kolejna karta.
Przedstawia, jak pan widzi, władcę trzymającego berło. Oznacza
autorytet. Kogoś kto panuje nad tłumami. W negatywnym aspekcie,
może oznaczać kogoś kto jest w taką osobę ślepo zapatrzony. Dla
mnie interpretacja jest jasna. Chciał mi pan wmówić, że ta
archiwalna teczka, należy do pana. Jestem innego zdania, zwłaszcza
po tym jak przejrzałam pana dłoń. Ma pan przed sobą długie i
dostatnie życie. To pan jest autorytetem. Dlatego w tym kontekście,
karta ta mówi o powstrzymaniu zwierzęcych instynktów. W tym wypadku
jest to pańska rozpacz po stracie przyjaciela. Dopiero kiedy ją pan
opanuje, stanie się prawdziwym władcą.

– Co też ona wymyśliła?
– pomyślał.

– Tu mamy jeszcze
jedną. I jeszcze kilka innych. Arcykapłanka. Przeżyje pan duchowe
odrodzenie. Umysł kształtuje wolę. Kierowana ku prawdzie daje
oświecenie. Jest jednak jedno „ale”. Mam tutaj dwie karty –
wisielec i diabeł. Pierwsza mówi o zawieszeniu. Wahaniu. O
zmienności opinii i dążeń. Niech pan nie błądzi. Druga z kolei
ostrzega. Triumf fizyczny, w oderwaniu od duchowego nie jest żadnym
zwycięstwem. Uwaga na pychę, na bunt.

– Można panu naprawdę
wiele zazdrościć, ale musi pan też uważać na to co się dzieje.
Niech pan nie popada w stupor. Tak jak mówiłam, niech pan nie wątpi
i nie poddaje się instynktom bo to się może źle skończyć. – dała mu
chwilę żeby przyswoił przekazaną wiedzę.

– Trafiłam, prawda?
Musi być pan dobrze sytuowany – Zapytała niemal dziewczęco
zakładając niesforny lok za ucho.

Katias nie tego się
spodziewał. Trawił jeszcze usłyszane słowa. Jakoś odechciało mu się
dalej przekonywać ją do siebie. Najwyraźniej i tak by nie
uwierzyła. Nic z tego co usłyszał nie miało większego sensu.
Przecież znał siebie. Wiedział jak wygląda, albo wyglądało jego
życie. Wszystko co powiedziała stoi w absolutnej sprzeczności z tym
czego doświadczył.

– Muszę pomyśleć –
burknął w końcu.

– Może zrobię nam po
herbatce i ciasteczku, co? – Mrugnęła porozumiewawczo. Wyszła do
kuchni zostawiając go samego w pokoju.

Spakował swoją teczkę
po czym chwycił jedną z kart. Okazało się, że to ta z wieżą.
Wyciągnął się w fotelu, kładąc głowę na oparciu. Przetarł zmęczoną
twarz ręką. Na chwilę zastygnął w tej pozycji wpatrując się w
roztrzaskiwane błyskawicą blanki wieży. Zachciało mu się spać.

***

Oficer ślęczał przy
mdłym świetle monitora już drugą godzinę. W archiwum było tak wiele
informacji, że z trudem można było przez nie przebrnąć, jeśli nie
wiedziało się czego szukać. Postukał palcem w klawiaturę. Wydawało
się, że przejrzał wszystko, ale nadal nic nie układało się w spójną
całość. Co mógł przeoczyć?

Ciche pukanie do drzwi
przerwało te rozważania. Podniósł głowę i zaprosił gościa do
środka. Postawny kapral pewnym krokiem wkroczył do gabinetu
salutując.

– Mamy informacje, o
które pan prosił – poinformował.

– Cały zamieniam się w
słuch – odchylił się na fotelu.

– Figurant o którego
pan pytał został zidentyfikowany jako Vulpen Parandis, wyższy
urzędnik Ministerstwa Ezoteryki. Oto jego kartoteka – mówiąc to
podał zwierzchnikowi komputer.

Lavarosa przyjął
urządzenie. Wpatrzył się w dane.

– To wszystko? –
spytał.

– Tak… chociaż, wie
pan, ciężko byłoby go zidentyfikować tak szybko gdyby nie to
charakterystyczne znamię.

– … jakie znamię ? –
zapytał wczytany w dokumenty Lavarosa.

– A takie tam, coś jak
dwie skrzyżowane kreski.

– Co takiego? –
pomyślał tylko. Informacja go zmroziła ale to nie powód żeby ulegać
emocjom.

– Miał takie
znamię?

– Tak, na lewym
obojczyku, tutaj obok przedramienia. Jakieś pięć centymetrów
średnicy – pokazał rozmiar palcami.

– Hm…Dziękuje. Możesz
odejść. Kapral zasalutował sprężyście wychodząc z pokoju.

Pułkownik zadumał się.
– Znamię? Zaraz… zaraz… – odnalazł w komputerze zdjęcie
umarłego. Zrzucił je na komputer szpitalny, a na drugim monitorze
otworzył pełną kartę urodzenia Katiasa Raventrego. Zerkał nerwowo z
jednego monitora na drugi, później na trzymane w ręce urządzenie i
znowu. Aż znalazł to czego szukał. Elementy układanki trafiły na
swoje miejsca.

– Na wszystko w czym
moc… ja pierdolę – zaklął, nietypowo dla jego ogłady i
charakteru.

– Skontaktować się
natychmiast z porucznik Negrą i grupą pościgową! – wrzasnął
wypadając z pokoju, robiąc tylko trochę mniej zamieszania niż
obudzony wulkan.

– Chcę natychmiast
mówić z ordynatorem! Dawać mi go tutaj, w podskokach!

***

– Katias! – wrzaśnięcie
nauczycielki i trzask wierzbowej witki o blat ławki wyrwał go z
otępiającego pół snu.

– Masz ledwie 12 lat, a
nawet bez czytania twojej karty urodzenia wiem, że nic z ciebie nie
będzie! – prychnęła Stara Klępa, jak nazywał ją w myślach,
odwracając się na pięcie.

– Jak już mówiłam –
perorowała dalej przechadzając się po klasie – wiele lat temu
mądrzy ludzie, wyrwali nas z objęć desperacji i anarchii. Zwrócili
naszą uwagę na to, co przez tysiące lat płynęło w naszych żyłach,
na magię. Na to, że wszystko ma swój początek i koniec. Ezoteryka
jest łagodna, sprawiedliwa dla wszystkich i nieomylna. To matka
wszystkich nauk. Otacza nas swoją cierpliwą i ciepłą opieką. Na
tych lekcjach uczymy się o niej, po to, żebyście ją lepiej
zrozumieli. Są oczywiście inne przedmioty, które zgłębiają dane jej
dziedziny. Wszelkiego rodzaju wróżby których uczycie się na
zajęciach techniczno-praktycznych, malowanie i stawianie kart znane
z plastyki, zasady Feng Shui na architekturze i emanacje minerałów
na geografii. Dlaczego tak się dzieje. Jakieś pomysły ? –
rozejrzała się po klasie, po chwili wybierając jedną z uniesionych
rączek.

– Tak Ellis? Proszę. –
blond włosy chłopczyk wstał z ławki. Jego biały strój informował
wszystkich, że cieszyć się będzie długim i raczej prostym
życiem.

– Dzieję się tak, bo,
ponieważ – tutaj wziął głęboki oddech – Ojcowie Założyciele
postanowili uwolnić nas od wszechobecnej anarchii i zepsucia! –
uśmiechnął się zadowolony z siebie.

– Noo… tak. To
prawda. Ale to jedynie skutek, a nie przyczyna sama w sobie.
Ojcowie sięgnęli po to, co już było. Usiądź. Może ktoś inny? –
podczas gdy wybierała inne dziecko chłopiec wyraźnie
spochmurniał.

– Tak, Bernadetto?

– Magia krąży wśród nas
od początku świata, a nawet całego wszechświata. Przepełnia każdy
kamień, gałązkę drzewa, każde stworzenie, w tym i ludzi. To ,co
głupi ludzie brali kiedyś za boga lub bogów jest czymś takim, czego
nie umieli nazwać.- Powiedziała cichym, melodyjnym głosikiem drobna
brunetka. Jej strój był błękitny. Miała pełnić w życiu
odpowiedzialne zadania.

– Brawo. – pokiwała
głową z aprobatą nauczycielka. – Tak właśnie jest. Ludzie od
najdawniejszych dni próbowali zaklinać albo prosić tę siłę o pomoc,
o ulgę w cierpieniu, o siłę. Nie wiedzieli, jak i gdzie swoje
prośby kierować. Dlatego jedni modlili się do słońca, inni do
księżyca, jeszcze inni do duchów lasu albo do jakiegoś innego
bóstwa. Wymyślali różne nazwy i różne obrzędy. Zdarzało się też
tak, że szukając po omacku na coś trafiali. Na jeden składnik,
jedno słowo, właściwie zaadresowane spełniało ich życzenia. Nigdy
nie trwało to jednak długo. Każda religia w końcu wypierana była
przez inną. Nieważne, czy były to setki, czy tysiące lat. A w
końcu… no właśnie, co się w końcu stało?

Tym razem dzieci były
mniej chętne do odpowiedzi. Może z wyjątkiem pojedynczych,
odzianych na błękitno i biało rączek z pierwszych rzędów.

– Może ty? – wskazała
na ubranego w brązowy strój chłopaka o kędzierzawych włosach i
piegowatej buzi.

Ten spąsowiał tylko
schyliwszy głowę.

– Mhm. To może ty? –
spytała jego tęgiego kolegę.

– Nooo… yyyyy…,
bo… później wszyscy byli już tak mądrzy… że już w nic nie
wierzyli.

– O – szczerze zdziwiła
się pani – nawet dobrze. Nieźle jak na robotnika.

– Tak, drogie dzieci.
Ludzie rozwijali się, wymyślali nowe idee. Rozwijali naukę,
technikę, dokonywali coraz to większych odkryć. Z czasem życie
stało się tak wygodne, że o niewiele rzeczy musieliśmy prosić.
Nauka poszła tak daleko, że istnienie jakiegokolwiek boga było z
jednej strony, dla niektórych mało prawdopodobne, a z drugiej, dla
całej reszty, zupełnie niepotrzebne i bez znaczenia. Nie w
kształcie i formie jaką im wymyślono. Wielkie religie, które
rozpanoszyły się po świecie stanowiły w gruncie rzeczy, jedną –
taką samą. Tak naprawdę chodziło o politykę, ale ludzie mieli już
inne środki, nie potrzebowali więc religii do uprawnia polityki.
Tylko historia i pewne rytuały różniły te wierzenie. Zasadnicza
esencja była taka sama, lub bardzo podobna. W zasadzie stały się
one tylko szkołami filozoficznymi, niczym więcej. Nauka potrafiła
dać odpowiedź na wszystko. Każda przyczyna rodziła skutek. Wszystko
było absolutnie logiczne. Ale ludziom czegoś brakowało. Czegoś,
czego żadna technika czy traktat naukowy nie potrafiły im dać.

Warkot silników
krążącego patrolowca AN wyrwał go ze snu. Zerwał się na równe nogi
potrącając stolik, a razem z nim stojącą na nim herbacianą zastawę.
Filiżanki zadzwoniły. Jedna podskoczyła i roztrącając ciasteczka
poleciała na podłogę. Wróżka wyglądała na równie zaskoczoną jak
on.

***

– Tutaj Agentura
Nadzoru! Jesteś otoczony. Zgodnie z przepisami prawa wzywamy cię do
podporządkowania. W przeciwnym wypadku użyjemy wszelkich prawnie
przewidzianych środków przymusu bezpośredniego. Wyjdź z rękami
uniesionymi do góry. – metalicznie brzmiący przez megafon głos
poderwał go z miejsca, a serce zamarło.

– Nie, to niemożliwe !
– myślał próbując wpaść na sposób wydostania się z tej
beznadziejnej sytuacji. Już słyszał szum rotorów, a przez na wpół
zasłonięte żaluzje wpadało jaskrawe światło szperaczy. Gąsienice
transportera terkotały po asfalcie. Zaryzykował szybki rzut okiem
przez okno. Grupa agentów właśnie opuszczała wóz bojowy zajmując
pozycję wśród zaparkowanych wokół pojazdów na pustej ulicy. Wróżka
Agata tylko zapiszczała zsuwając się z fotela pod stół. Wyglądała
teraz, łypiąc swoimi brązowymi oczami znad blatu. Rozlana herbata
ściekała na dywan. Spojrzał na swoją dłoń. Nadal ściskał w niej
kartę z wieżą. Wcisnął ją do kieszeni.

– Czy jest tu tylne
wyjście? – zapytał rozglądając się nerwowo po pokoju.

Wróżka wskazała
przeciwległą stronę pomieszczenia – T…Tak, przez kuchnię –
odpowiedziała drżąco.

Rzucił się w tamtym
kierunku. Nie ważne jak go znaleźli, może wróżka doniosła, robiąc
ciasteczka, może jego emanacja go zdradziła, może ktoś go widział,
jakaś kamera, czytnik. Otworzył drzwi uderzając ramieniem, a
wpadając do kuchni roztrzaskał kilka stojących na półkach słoików.
Popędził do widocznych teraz tylnych drzwi, niemal tracąc równowagę
gdy nadepnął na jakieś czarne przemykające stworzenie, pewnie
kota.

Wyskoczył w mroczną,
tylną aleję rzucając się do ucieczki. Tylko śmietniki, jakaś para
wydobywająca się z kanalizacji i umykające w popłochu szczury,
kilka słabo świecących latarni. Roztrącił stojące pod ścianą puste
kartony i zaczął biec krętym przesmykiem między budynkami, szerokim
tylko na tyle aby minęły się nim dwie osoby. Miał szansę. Nagle
gdzieś z góry ktoś krzyknął – Stój!

Uniósł głowę i zobaczył
skaczącą w dół postać. Miała na sobie czarny kombinezon z
pleksiglasową osłoną na twarzy. Chwycił leżące obok stare krzesło
uderzając w lądującego. Osłaniający się ręką agent wydał zdławiony
okrzyk bólu nim padł przewracając śmietniki. Katias rzucił się do
biegu ale przy następnym rozwidleniu drogę zastąpiło mu dwóch
kolejnych, z bronią w rękach. Zatrzymał się jak wryty. Zza ich
pleców wyłoniła się kolejna postać. Nieco wyższa, ale nie nosząca
maski jak pozostali.

– Tutaj jesteś, malutki
– powiedziała z paskudnym uśmiechem czarnoskóra kobieta.

Nie mając lepszego
pomysłu, podniósł ręce do góry.

– To ci nie pomoże.-
stwierdziła – kończyć go.

Obaj towarzyszący jej
żołnierze bez słowa wymierzyli w niego pistolety.

– To koniec – pomyślał.
Zerknął jeszcze do tyłu ale już słyszał nadbiegającego żołnierza
którego wcześniej powalił. Nie mam szans, nie da się uniknąć
śmierci. – A żebyście zdechli! – przemknęło przez jego umysł.
Nagle, na granicy słyszalności, powietrze rozdarł pisk, po czym
dobiegająca gdzieś z góry niebieska poświata. Otoczyła ich migocząc
nim z wyładowaniem napięcia, przepalając nieliczne tutaj żarówki
rozpłynęła się w powietrzu. Sypiące się iskry, drobinki szkła
zmusiły wszystkich do przysiadu i osłonięcia głów. Chcąc
wykorzystać ten moment do ucieczki, podniósł się natychmiast. Tylko
po to by nadziać się na lufę pistoletu przystawioną do jego
potylicy.

– Klik. Klik. –
dosłyszał w absolutnej teraz ciszy. Agenci spojrzeli na siebie z
niedowierzaniem. Później na swoją broń. Drugi z nich nacisnął spust
w swojej broni – Klik, klik – rozległo się ponownie.

– O naturo! – wyszeptał
– Więc to prawda! – nie możecie mnie zabić! Nie możecie! –
wykrzyknął.