Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Poza trasą

Poza trasą

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7924-759-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Poza trasą

Porywająca opowieść o prawdziwej pasji.
Miejsca tworzą ludzi. Ludzie tworzą miejsca.

Majestatyczne szczyty Tienszan. Bezdroża Alaski. Mroźne Hokkaido. Nieokiełznana Gruzja. Zaskakująca Laponia. Krippenstein – mekka narciarzy pozatrasowych.

Tato – gruziński kelner dotknięty wojenną traumą. André – Holender, którego miłość i marzenia wygnały do dalekiej Kirgizji. Theo – pionier, zdobywca setek gór masywu Chugach. Javier – Chilijczyk pracujący w hotelu, do którego prowadzi jedna z najsłynniejszych serpentyn górskich na świecie…

Narciarstwo pozatrasowe to coś więcej niż sport ekstremalny. To przygoda życia i nieustanne przekraczanie wewnętrznych barier. To wreszcie napotkani ludzie i ich historie, które odciskają na nas niezatarte piętno.

Rafał Urbanelis pokazuje, czym jest narkotyczne uzależnienie od adrenaliny, jaką daje heliskiing, opisuje szaleństwa kiteskiingu i opowiada o zdobywaniu konno kirgiskich szczytów. Doradza, jak najtaniej pojechać na Alaskę, i… jak się zachować podczas spotkania z niedźwiedziem polarnym na Spitsbergenie.

W Poza trasą historie o zwykłych-niezwykłych ludziach i o miłości do nart splatają się w opowieść o podróży w nieodkryte rejony świata oraz samego siebie.

 

Rafał Urbanelis inspiruje, doradza i zaskakuje. Poza trasą to świetnie opowiedziane historie podróży po całym świecie, które łączy jedno – narciarstwo.

Marek Kamiński, podróżnik

Arcyciekawa opowieść o podróżach na krańce świata, o ludziach i o narciarstwie pozatrasowym. Polecam.

Andrzej Bargiel, narciarz wysokogórski

 

Biogram

Rafał Urbanelis (1977) – miłością do nart zaraziła go mama, gdy skończył pięć lat. Zaczynał standardowo: od jazdy po trasach. Dziesięć lat temu zasmakował w heli-skiingu: zjechał z drugiego najwyższego szczytu Alp – Dufourspitze.

Od tamtej pory odwiedził ponad 40 krajów. Unika kurortów, miast, szlaków i ubitych stoków. Najważniejszy jest dla niego kontakt z naturą i możliwość poznawania ludzi oraz ich historii. Córki bliźniaczki – Nadia i Taszka – przejęły jego pasję. Pracuje jako konsultant. Jest autorem popularnego bloga nakreche.com.

Polecane książki

Późna wiosna i początek lata roku 2012. Zaraza Solan obejmuje coraz większe obszary Azji, Europy, a nawet Ameryki. Także na ziemiach polskich dochodzi do skażeń ludności w wyniku przeniknięcia wirusa z zagranicy. W obliczu zagrożenia biologicznego bytu narodu coraz bardziej realną groźbą pand...
AMERICAN DREAM OCZAMI NAJSŁYNNIEJSZYCH SYJAMSKICH BLIŹNIĄT Chang i Eng mieli po 17 lat, gdy opuścili rodzinny Syjam. Mieli wrócić do domu po pięciu latach, to jednak nigdy nie nastąpiło. Zrośnięci na klatce piersiowej pasem tkanki chrzęstnej i dzielący wspólną wątrobę bracia ruszyli w podróż po Stan...
Książka przedstawia moje doświadczenia i nauczania jako pastora Kościoła Adwentystów w Polsce. Bóg odkrywając mi prawdę uczył mnie miłości. Jego przesłanie było „nie walcz na argumenty bo twoim celem jest nieść prawdę i miłość wszystkim błądzącym, nie przelewaj swojego rozgorycze...
Imperium osmańskie osiągnęło szczyt potęgi, bardzo poważnie zagrażając zachodniemu chrześcijaństwu, ale w roku 1683 poniosło pierwszą wielką klęskę podczas oblężenia Wiednia. „Wojny Osmanów: oblężone imperium” podąża śladem jego konfliktów przez kolejne dwa stulecia, analizując społeczne przeobrażen...
Druga część powieści „Towarzysz” rozgrywa się w zupełnie innym świecie. Piotr Tarski, morderca księdza proboszcza, próbuje wyrwać się z niewoli, na jaką został skazany po śmierci. Niesiony nadzieją, na otrzymanie miłosierdzia, poznaje różne obszary piekła, dołącza do grupy ludzi, która ma nadzieję, ...
Miłość. Obsesja. Zazdrość. Morderstwo. To — i nie tylko — znajdziesz w emocjonującym sequelu KTOŚ MNIE OBSERWUJE, thrillerze pokolenia internetowego. Jeśli spodziewasz się logicznie spójnej zagadki w thrillerze, nad którym trzeba się mocno skupić, żeby nie zgubić tropu, to tego tu nie znajdzies...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Rafał Urbanelis

Tracę drogocenne dni. Zmieniam się w maszynkę do robienia pieniędzy. Nie uczę się niczego w tym stworzonym przez człowieka, pełnym banałów świecie. Muszę to przerwać. Muszę iść w góry, aby nauczyć się czegoś nowego

John Muir

Chciałbym zadedykować tę książkę moim córeczkom: Nadii i Taszce.

Życzę Wam, byście kiedyś odnalazły szczęście

tata

W kilku miejscach tej książki zmieniłem imiona bohaterów i parę drobnych szczegółów. Poza tymi kilkoma miejscami starałem się, by wszystkie tu opisane wydarzenia wiernie odzwierciedlały rzeczywistość.

JAVIER

Portillo, Andy, ośrodek narciarski w Chile. Wyciąg krzesełkowy. Obok mnie tubylec, widzę to wyraźnie po jego ciemnej karnacji. Gapi się na moje narty i głupio uśmiecha. Patrzę na niego. Na plecach ma lawinowy plecak ABS, a do nóg przypięte Salomon Q–115 – tak samo szerokie i nietypowe tutaj jak moje Rossi S7. Narty na jazdę poza trasą muszą być szersze niż klasyczne carvery, ponieważ taka freeride’owa narta musi cię utrzymać, gdy suniesz po powierzchni puchu. Minimum dziesięć centymetrów szerokości pod butem i brak zgrabnej talii powodują, że narta wygląda jak łopata albo deska gotowa do rżnięcia w tartaku i jest widoczna z daleka na stoku czy wyciągu. Po tym, jak zauważam u Javiera podobne narty, chyba kumam. Uśmiecham się do niego równie głupio jak on do mnie. Zagaduję po angielsku – nie. Po niemiecku – nie. Wiedziałem, że rosyjski niewiele zmieni i równie dobrze mógłbym próbować po kaszubsku. On tylko po hiszpańsku, a w zasadzie tylko w chilijskim dialekcie. Zrozumiałem jedynie, że ma na imię Javier, pracuje w hotelu w Portillo i że dziś ma wolne.

Jedyny hotel w Portillo, o nazwie, której można się domyśleć (Hotel Portillo), leży wśród bardzo stromych gór, nad przecudnym jeziorem Laguna del Inca, bardzo przypominającym nasze Morskie Oko. Z jeziorem tym związana jest legenda o młodzieńcu o imieniu Illa oraz księżniczce Kora–ille. Ta inkaska para miała właśnie wziąć ślub na jednym ze szczytów otaczających jezioro, kiedy panna młoda pośliznęła się i spadła w przepaść. Od tego czasu nad jeziorem miejscowi słyszą czasem szloch Illi za swoją ukochaną.

Do hotelu prowadzi droga Ruta CH–60, którą Chilijczycy nazywają Cristo Redentor (Chrystus Odkupiciel). Jest to jedna z najsłynniejszych dróg górskich na świecie, łącząca argentyńską Mendozę i chilijskie Santiago. Jej pełna nazwa – Cristo Redentor de los Andes – pochodzi od figury Chrystusa wybudowanej w roku 1904 dla upamiętnienia pokojowego rozwiązania trwającego kilkadziesiąt lat sporu granicznego między Chile i Argentyną. Zabójcza serpentyna, którą jeżdżą czterdziestotonowe ciężarówki, wznosi się na wysokość ponad 3800 metrów. Liczy dwadzieścia dziewięć stromych, bardzo ostrych zawrotek bez żadnych barierek czy zabezpieczeń. W żlebach i dolinach straszą wraki aut. Być może nie jestem najlepszym górskim kierowcą, ale w drodze do Portillo dwa razy zdarzyło mi się, że podczas podjazdu na jedynce droga wznosiła się tak stromo, że moja mała terenówka Suzuki stanęła. Żeby nie spalić sprzęgła przy ponownym ruszaniu, musiałem stoczyć się tyłem do bardziej płaskiego miejsca i podjechać jeszcze raz na reduktorze. Pamiętam też dobrze spocone twarze kierowców ciężarówek jadących powoli z przeciwka.

Jak więc widzicie, hotel w którym pracuje Javier, jest mocno niedostępny. Nie mieszka w nim zbyt wiele rodzin z dziećmi, początkujących narciarzy czy zakochanych par, które przyjechały cieszyć się nartami i zabawą na śniegu. A to dlatego, że i samo Portillo to miejsce mocno specyficzne. Pierwszą rzeczą charakterystyczną dla tego miejsca jest liczba czarnych tras. I mówię tu o takich prawdziwych, „czarnych-czarnych”, a nie o jakichś „włoskich czarnych” albo „ciemnobordowych”. Po prostu czarnych jest ponad połowa, a reszta to w zasadzie czerwone. Niebieska jest chyba jedna czy dwie – i to bardziej jako łącznik między czarnymi trasami albo zjazd do samego dołu niż jako osobna trasa zjazdowa. Tak więc jest tu w zasadzie wyłącznie stromo i bardzo stromo. Nie kojarzę miejscowości w Alpach, gdzie byłoby wszędzie tak stromo jak w andyjskim Portillo. Na tych najbardziej stromych trasach do dyspozycji narciarzy są bardzo szybkie czteroosobowe wyciągi talerzykowe: taki „kwartet” talerzyków jest tylko jeden na całej długości wyciągu, porusza się w przód i tył i na życzenie uruchamia go operator. Wjazd trwa zaledwie kilkadziesiąt sekund i jest naprawdę szybki. Po wjeździe poprzeczka z talerzykami wraca na swoje miejsce. Ponieważ chętnych jest bardzo niewielu, przez większość czasu wyciąg stoi. Nie ma żadnych kolejek – po prostu podjeżdżasz, wpinasz się, kciuk w górę do obsługi i ziuuuum na górę. Nie widziałem podobnego systemu nigdzie w Europie.

Portillo otoczone jest zewsząd wysokimi i stromymi górami. Słońce zagląda tutaj naprawdę na krótko. Podczas europejskiego lata zamiast wspomnianych rodzin z dziećmi można spotkać tu reprezentacje narciarstwa alpejskiego – i to nie byle jakie, bo widziałem choćby Austriaków i Amerykanów. Przyznaję, że od czasów Pirmina Zurbriggena i Alberto Tomby, czyli od jakichś 20 lat, jestem na bakier ze znajomością alpejczyków, więc nikogo nie rozpoznałem – no ale w sierpniu jeździła tam reprezentacja cholernej Austrii i Team USA, czyli sam szczyt alpejskiego pucharu świata. Panowie podczas rozgrzewki nosili na kombinezonach polary, lecz po godzinie je zdjęli i zasuwali w „gumach” w narodowych barwach. Wszystkiemu z uwagą przyglądał się trener, a przejazdy były rejestrowane kamerą.

Stoki w Portillo są doskonale utrzymane i puste. Pusta jeździ też zdecydowana większość krzeseł. Praktycznie w ogóle nie ma tu amatorów narciarstwa pozatrasowego, dlatego też łatwo dostrzec bratnią duszę nawet z daleka – cechy charakterystyczne to szerokie narty, plecak lawinowy i nietypowo duże talerzyki od kijków. Trudno mi teraz powiedzieć, czy na jednym krzesełku znaleźliśmy się z Javierem zupełnie przypadkowo, czy może wypatrzył mnie podczas jazdy i szukał towarzystwa.

Gdy tylko zauważam szerokie pozatrasowe narty Javiera i widzę jego szeroki uśmiech, chcę zaproponować „coś razem”. Javier to akurat dobrze rozumie i z zapałem kiwa głową. Myślę sobie, że może jako autochton pokaże coś ciekawego. Dojeżdżamy. Javier pokazuje, żebym jechał za nim. Jadę. Zjeżdżamy z trasy. Krótki trawers, a potem tam, gdzie wszystkie ślady prowadzą w lewo, on, głupek, chce dalej trawersować w największe kamole, między skały. Słabo to wygląda, więc delikatnie oponuję. Javier znowu obnaża białe zęby w szczerym uśmiechu, twardo pokazuje na kamole i mówi: „Rafael, Rafael, coś-tam-coś-tam”. No dobra, raz się żyje. Jakoś się przeciskamy. Dwa razy mam ochotę zawrócić, mimo to zostaję. Trzeba jeszcze kawałek podejść. Robimy dziesięciominutowy postój na przyczepienie nart do plecaka i ruszamy. Jest stromo. Nie wiem, dokąd idę. Ani Javier, ani ja nie mamy sprzętu skialpinistycznego: raków ani czekanów. To powoduje, że wspinaczka nie jest ani zbyt przyjemna, ani zbyt bezpieczna. Do zachowania równowagi służą nam jedynie kijki narciarskie. Dobrze, że nie jest zbyt twardo lub ślisko – wtedy to podejście bez sprzętu byłoby naprawdę głupie. Kiedy tak wchodzę za Javierem i zastanawiam się nad tym wszystkim, zaczynam być na siebie zły.

Nie znam faceta, nie wiem, jak jeździ, nie wiem, dokąd idziemy. Być może będę go musiał ratować, kiedy okaże się, że nie umie jeździć. Być może jest ekspertem i to on będzie musiał ratować mnie, jeśli wybrał jakiś karkołomnie stromy, idiotycznie wąski kuluar, którym nie dam rady zjechać. A być może jest BASE jumperem: wybierze trasę z urwiskiem, skoczy i otworzy spadochron. No dobra, idę za nim i widzę, że nie ma spadochronu, tylko zwykły lawinowy plecak ABS, ale i tak uleganie pokusom takim jak ta mnie irytuje. Jestem zupełnie sam w kraju na – dosłownie – drugim końcu świata, nie znam języka. Racjonalnie rzecz biorąc, zwyczajnie proszę się o kłopoty.

Równocześnie wiem, że czasami warto zawierzyć intuicji. Tomek Michniewicz w Samsarze opisał Rogera – swój wewnętrzny głos, który czasem daje mu znać o tym, że trzeba wydostać się z niebezpiecznej sytuacji. Zrobił przy tym ciekawy przegląd polskich podróżników i ich wewnętrznych głosów: była więc „Włochata Panika” Cejrowskiego, „Pierwsza Myśl” Koperskiego, czy „Instynkt” przez duże „I” Olej-Kobus.

Cóż – ja wierzę mocno w intuicję na dużo bardziej racjonalnym poziomie niż Michniewicz. Nauka potwierdziła, że mózg rejestruje bardzo wiele rzeczy poniżej poziomu świadomości. To choćby niedostrzegalna z pozoru mimika osoby, którą spotykasz, jej gesty, czy ton głosu, na które nie zwracasz uwagi. To wcześniejsze doświadczenia i przygody, z których być może nie zdajesz sobie sprawy, albo wiadomości lecące w radiu, których wydaje ci się, że nie słuchasz. Wszystko to nasz umysł w jakiś sposób rejestruje i składa do kupy. Wiele z tych rzeczy – nieświadomie. Potem na podstawie tych absolutnie racjonalnych zarejestrowanych przesłanek podświadoma część umysłu przesyła sygnały do świadomości, aby coś zrobić lub przestać coś robić. Aby komuś zaufać lub nie. Aby gdzieś pójść, zawrócić czy coś powiedzieć. To właśnie przeczucie nazywam intuicją. Nie piszę jednak tego słowa wielką literą, bo nie znajduję w tym wewnętrznym głosie nic nadprzyrodzonego, choć zdarza mi się za nim podążać. Tak właśnie było i tym razem. Javier miał w sobie coś pozytywnego, co kazało mi mu zaufać. Mimo że na poziomie racjonalnym i świadomym byłem raczej powściągliwy, gdzieś głęboko w środku miałem pewność, że wszystko będzie okej.

Z czasem do intuicyjnego przeczucia, że wszystko dobrze się skończy, doszły dużo bardziej świadome argumenty przeciwko powrotowi. Bo zawrócenie w tym momencie i zjazd byłyby trochę bez sensu. Za nami, czy też raczej pod nami, kiepski śnieg, wąski żleb, pod spodem skały – czekałby mnie kolejny trawers z powrotem. W tej sytuacji lepiej było podejść jeszcze kawałek i sprawdzić, co kryje się za tą cholerną granią. Tak więc zły trochę na Javiera, a trochę na siebie wspinam się za nim. Javier co jakiś czas odwraca się, nawija do mnie coś po hiszpańsku i się uśmiecha. Tak mija nam kolejne dwadzieścia czy trzydzieści minut.

Kiedy wreszcie docieram na grań, ukazuje się przede mną północne zbocze otoczone skałami. Czterdzieści pięć stopni nachylenia idealnego, mięciutkiego, dziewiczego puchu. Na migi dogadujemy się, że pojedziemy w sporych odstępach, by nie obciążać nadmiernie pokrywy i nie ryzykować lawiny. Javier całkiem dobrze kuma, o co chodzi, i widać, że zjeżdża poza trasą regularnie.

Chwila odpoczynku, wpinamy się w narty i puszczamy się po zboczu. Pierwsze kilkanaście metrów zjeżdżam prosto w dół. Narty jeszcze na wierzchu, wszystko okaże się w ułamkach sekund, gdy wejdę w pierwszy skręt. Nabieram prędkości. Jeszcze zachowawczo, na trochę zbyt usztywnionych nogach. Jeszcze nie rozumiem do końca, jakie są warunki. Muszę je poczuć, by dostosować do nich styl jazdy. Wreszcie wprowadzam narty w pierwszy zakręt. I prawie nie czuję oporu. W ciągu pół sekundy zapadam się w puch powyżej pasa. Mogłem się tego spodziewać: przecież to północne zbocze i żleb osłonięty skałami, nie dociera tu słońce ani wiatr. Puch jest więc nieprzewiany, niezmrożony, suchy. I lekki. Niewiarygodnie lekki. Bardziej przypomina kurz niż śnieg. Za moimi nartami wchodzącymi w zakręt powstaje wielki biały pióropusz. Szkoda, że na dole nie ma nikogo z dobrym aparatem.

Dalej jest już płynnie. Miejsce adrenaliny zajmuje endorfina, miejsce napięcia – swoboda, pewność siebie, radość i ekscytacja. Warunki nie wymagają użycia siły, narty niemal same się prowadzą. Krótki skręt, głęboki śnieg. Jedna z tych chwil, które pamiętasz do końca życia… Orgazm. Odlot. Obłęd. Tak, jestem już pewny: to właśnie po to przyleciałem do Chile.

Kilkaset metrów przed włączeniem się na uregulowany stok Javier przystaje i namawia mnie na krótki postój. Słońce świeci nisko. Jest pięknie. Andy są epickie. Javier wyciąga jointa. Częstuje. Spalamy. Chill. Chill w Chile. W dole zamarznięte Jezioro Inków. Kiedy robi się cicho, wydaje mi się przez chwilę, że słyszę Illę rozpaczliwie płaczącego za narzeczoną. Słońce powoli zachodzi za górę. W głowach mamy wyłącznie ostatnie półtorej godziny. Podejście. Niesamowity puch. Zapierające dech w piersiach widoki. Braterstwo. Dochodzę do wniosku, że bez sensu mówić do Javiera po angielsku, bo i tak nic nie rozumie, a że w języku Mickiewicza idzie mi lepiej niż w języku Szekspira, zaczynam po polsku: „Dzięki, Javier, za ten zjazd. To było naprawdę dobre”. On kiwa głową. Rozumie. Na pewno rozumie. Za to właśnie kocham samotne wyjazdy na narty.

Wiele osób, z którymi rozmawiam i którym opowiadam o wyprawach narciarskich, pyta mnie, z kim byłem w tych wszystkich miejscach. Gdy pada odpowiedź: „Zupełnie sam”, zawsze widzę zdziwienie na twarzy rozmówcy. Z reguły słyszę: „Jak to sam?”, „Po co sam?”, „Nie bałeś się?”, „Miałeś co robić?”, „Z kim gadałeś codziennie?”. Wtedy się uśmiecham…

Tak naprawdę rzeczywista integracja z ludźmi następuje w przypadku samotnych podróży. Kiedy jesteście we dwójkę, trójkę czy piątkę – jest świetnie, ale raczej stanowicie zamkniętą ekipę, która owszem, może kogoś poznać i pogadać z obcymi, jednak pozostaje niepodzielna. W ekipie następuje wspólne planowanie i zawieranie związanych z tym kompromisów, ekipa jest zgrana, wyrusza razem i wraca razem. Samemu jest inaczej. Odważę się napisać, że istnieje coś takiego jak cała filozofia solo travel. Wielu blogerów podróżników, jak choćby Global Goose, stawia tezę, że każda osoba powinna spróbować samotnej podróży przynajmniej raz w życiu. Zgodnie z tym przekonaniem samotna podróż wzbogaca jak żadna inna. Dzięki niej poznajesz wielu wspaniałych ludzi, prawdziwie integrujesz się z krajem, który odwiedzasz, z autochtonami i z otaczającą cię kulturą. Zdaniem wyznawców tej teorii pierwsza samotna podróż jest rodzajem wspaniałego szoku, który pamięta się przez resztę życia. Lies Ouwerkerk pisze, że tylko samotne podróże umożliwiają jej totalne zanurzenie (immersion) w lokalnej kulturze i prawdziwie pełną integrację z innymi ludźmi.

W zasadzie głównym argumentem przeciwko samotnej jeździe na nartach są lawiny. Nawet jeśli rozumiesz i jesteś w stanie dobrze ocenić zagrożenie lawinowe, unikasz ryzykownych stoków i podejść i generalnie starasz się zachować rozsądek – wciąż ryzykujesz, bo wypadki zdarzają się nawet ekspertom. Kiedy jedziesz w grupie i coś cię przysypie, jesteś zdany na kolegów z ekipy: na ich działające nadajniki lawinowe, na ich umiejętność obsługi tych urządzeń, na ich wytrzymałe łopaty i silne ręce. Jeśli zasypie cię, kiedy zjeżdżasz sam – masz poważny problem. Generalnie widzę niewielki sens w zabieraniu na samotne zjazdy całego antylawinowego sprzętu, bo tylko ciąży w plecaku, a w razie problemów na niewiele się zda.

Na szczęście jednak samotne podróże na narty wcale nie oznaczają samotnej jazdy na nartach. I tak naprawdę podczas moich samotnych narciarskich podróży zaledwie kilka razy zdarzyły mi się zjazdy w pojedynkę. Cóż, to bardzo ekscytujące przeżycie i skłamałbym, gdybym napisał, że tego żałuję. Jednak bardzo często bywa tak, że akurat w helikopterze jest jedno wolne miejsce, że jakiś przewodnik może zabrać jedną osobę więcej albo że akurat spotkasz na wyciągu Javiera.

PAR

Kask i deska w barwach Jamajki. Dredy wystające spod kasku. Jednoczęściowy kombinezon. Wyluzowany, by nie powiedzieć: lekko olewczy sposób bycia. I ten specyficzny zapach marihuany unoszący się w pobliżu jego domu i garażu, w którym trzyma skutery śnieżne… To nie kto inny jak legenda japońskiego freeride’u Par Dahlin.

Z urodzenia Szwed, z języka i miejsca zamieszkania praktycznie Japończyk, z mentalności – zdecydowanie Jamajczyk. Jedno z najdziwniejszych i najbardziej egzotycznych połączeń, jakie spotkałem. Par wziął plecak i wyjechał ze Szwecji w wieku 18 lat. Czemu do Japonii? Mówi, że zawsze był outsiderem i chciał uciec jak najdalej od Szwecji, ale nie zamierzał skończyć jak większość jego ówczesnych kolegów backpackerów – w Australii. Po przyjeździe do kraju samurajów, gdy skończyła mu się kasa, imał się różnych zajęć, głównie prac fizycznych, takich jak odśnieżanie, zanim zdał sobie sprawę, że tu, na wyspie Hokkaido, zajęcie daje mu wyuczona w Skandynawii technika jazdy na nartach.

Hokkaido jest miejscem, gdzie panuje bardzo specyficzny klimat. Wiatr z północy przywiewa nad wyspę mroźne powietrze znad Syberii. Jednak zanim dotrze ono nad Japonię, nabiera wilgoci nad Morzem Ochockim i Japońskim. Dużo wilgoci. Następnie te wielkie śniegowe chmury zrzucają swój cały ładunek w górach na Hokkaido. Skutkiem są jedne z największych opadów śniegu na świecie – roczne często przekraczają 13 metrów, przy czym nocny opad rzędu 20–30 centymetrów nie jest niczym szczególnym. Odśnieżania jest więc dużo i pracy przy odśnieżaniu jest dużo, co w sumie jest zaletą, jeżeli musisz jakoś związać koniec z końcem i nie posiadasz żadnych innych, szczególnych umiejętności.

Par jednak posiadał. Umiał jeździć na nartach, i to nieźle. Rozpoczął więc pracę jako przewodnik. Współpracował głównie z grupami ekstremalnego freeride’u przylatującymi na Hokkaido kręcić filmy – było to jakieś 15 lat temu. Potem kupił pensjonat niedaleko Niseko. Miał już skuter i czasem dla frajdy organizował wycieczki dla gości pensjonatu. Cieszyły się niebywałym powodzeniem, bo ciągłe opady śniegu i silny wiatr na Hokkaido nie pozwalają na regularne loty helikopterami i heliski. Chcąc zatem dostać się na górę i jeździć w dzikim puchu, jesteś zdany na skuter śnieżny. Biznes szedł Parowi na tyle dobrze, że po paru latach dokupił jeszcze kilka kolejnych skuterów, nazwał firmę ParPowParadise, czyli Puchowy Raj Para, i zaczął wozić ludzi komercyjnie: tak oto firma Para do dziś wciąga narciarzy na góry za skuterami śnieżnymi.

Góry na Hokkaido nie są szczególnie wysokie i z wyglądu przypominają mi nasze Beskidy. W dużej części porastają je lasy. To właśnie dzięki Parowi nauczyłem się jeździć między drzewami. Taka jazda zasadniczo różni się od klasycznego freeride’u. Z jednej strony jest dużo bezpieczniej, jeśli chodzi o lawiny: w lesie schodzą rzadko, pokrywa jest poprzerywana drzewami, więc nawet jeśli coś ma zejść, istnieje o wiele mniejsze ryzyko, że podetniesz to sam i coś dużego zejdzie akurat na ciebie. Z drugiej jednak strony w lesie możesz spotkać przewrócone konary, uskoki, no i coś, z czym bliższego spotkania najbardziej chciałbyś uniknąć  – drzewa.

Jeżdżąc między drzewami, jesteś narażony na uderzenia i smag-nięcia gałęziami. Musisz zawsze pamiętać o unoszeniu rąk trochę wyżej niż zazwyczaj i trzymaniu ich nieco bardziej z przodu niż przy zwykłej jeździe. Z pewnością wcześniej czy później taka bokserska garda oszczędzi ci poważniejszych ran i otarć na twarzy. Poza tym gałęzie bywają bardzo ostre – przy jeździe między drzewami należy bezwzględnie pamiętać o goglach, aby nie stracić oka. Dobrze sprawdza się jazda krótkim skrętem z zachowaniem pełnej kontroli prędkości. Ważne, aby nie jechać zbyt wolno, ale równie istotne, by nie nabrać prędkości, która groziłaby utratą kontroli. Zderzenie z drzewem przy prędkości powyżej trzydziestu kilometrów na godzinę to w najlepszym razie pewne kalectwo…

Powinieneś też pamiętać, by nigdy nie trzymać nadgarstków w taśmach od kijów. To generalna zasada we freeridzie ze względu na lawiny, ale jest równie ważna w lesie: jeśli podczas jazdy masz nadgarstek włożony w taśmę-pętlę w kijku i drzewo, konar czy pień „złapie” i uwięzi twój kijek, najpewniej czeka cię wyrwanie ramienia z obręczy barkowej. Ponoć bardzo nieprzyjemna kontuzja. Zatem przed wjazdem do lasu bezwzględnie należy pamiętać o wyjęciu nadgarstków z taśm.

Podczas jazdy między drzewami przyjmujesz agresywną postawę, wychylasz się do przodu, do stoku. Dzięki temu jesteś w stanie skręcić bez planu i zareagować na nieoczekiwane uskoki znacznie szybciej i bardziej skutecznie niż podczas relaksującego wożenia się na tyłach nart. Oprócz tego ten sposób jazdy zapewnia ci lepszą ochronę więzadeł kolanowych w przypadku kraksy. Jedziesz pewnie i zdecydowanie. Przy zachowawczej, zbyt wolnej jeździe pryska gdzieś cała przyjemność z jazdy w lesie. Jest takie powiedzenie, które powtarza Par: „Jeśli między drzewami zmieszczą się czubki nart – jakoś zmieścisz się też ty”.

Problemem Para jest „interfejs ludzki” i umiejętność obsługi klienta. Nie ma ochoty stawać na głowie i uśmiechać się cały czas, tak by wszyscy byli zadowoleni. Jeśli coś mu nie pasuje, szybko się o tym dowiesz. Nie nadawałby zapewne się na konsultanta, kelnera czy pracownika infolinii – wszędzie tam, gdzie miękkie umiejętności interpersonalne są cenione i oczekiwane.

Mimo pięćdziesiątki na karku Par pozostaje dużym chłopcem. Jego „biuro” wygląda jak pokój nastolatka. Na ścianach freeride’owe plakaty i narty rodem z lat 80., łóżko ze skotłowaną kołdrą (po sprzeczkach z żoną Par śpi w biurze), okna uszczelnione prowizorycznie folią bąbelkową, choć po taśmie klejącej widać, że ta prowizorka trwa pewnie od początku sezonu. Na środku wielka skórzana kanapa, pod ścianą konsoleta i z dwoma adapterami, a po bokach dwie potężne, niemal dwumetrowe kolumny głośnikowe. Wchodzę do środka, a Par puszcza oczywiście Boba Marleya.

– Lubię sobie czasem pomiksować – mówi, wskazując na adaptery.

Drzwi do biura się przymykają – nie ma w nich klamki – i po chwili przybiega do nas Tao, niepozorny mieszaniec szpica, jeden z dwóch psów Para. Par strofuje go po japońsku, a do mnie mówi:

– Wiesz, że Tao zagrał w filmie freeride’owym? Parę lat temu przyjechali do mnie ludzie z wytwórni Warrena Millera nagrywać kolejny film ekstremalny. Woziłem ich po swoich górkach z tymi ich wszystkimi kamerami i sprzętem, no i zjeżdżałem razem z ich zawodnikami, żeby lepiej pokazać im teren. – Par częstuje mnie piwem Sapporo i czule głaszcze Tao. – No i na końcu zapytali mnie, czy chciałbym, by ujęcia ze mną były w filmie, bo chyba spodobała im się moja jazda.

– No i? Który to film? Zgodziłeś się? – pytam.

– A skąd. – Par się krzywi. – Niepotrzebny mi rozgłos, więcej biznesu i pieniędzy. Ważny jest balans, równowaga. Kiedyś już zagrałem w filmie i potem nie mogłem opędzić się od telefonów.

– Żartujesz. Serio odmówiłeś Warren Miller’s? – pytam, domyślając się, że musiała iść za tym jakaś konkretna propozycja finansowa.

– Wiesz, zarobiłem już wystarczająco dużo na tym, że woziłem ich skuterami i pokazałem im cały ten teren. Powiedziałem im, że zgadzam się, żeby zamiast mnie zagrał Tao – śmiejąc się, wskazuje na psa – więc z wdzięczności za to wszystko ujęcia z nim wmontowali na początek i koniec filmu.

Rzeczywiście, nie wygląda na to, by Parowi doskwierał brak gotówki – a nawet gdyby doskwierał, nic nie świadczy o tym, by był to dla niego problem. Par robi biznes z pasji, nie dla kasy. Kasa pojawia się gdzieś przy okazji. Nie wydaje się przy tym, by nawet przy jego specyficznym podejściu ta kasa miała się skończyć, bo chętnych, by zasmakować japońskiego puchu z dala od ubitych tras, nie brakuje. A trzeba przyznać, że puch na Hokkaido jest obfity i szczególny.

Przez cały czas mojego pobytu na wyspie unosiły się nad nią ciężkie chmury śnieżne. Śnieg na zmianę: prószył, padał, sypał, walił, zacinał i wiał. I kiedy tak przeglądam fotki z tego wyjazdu, uderza mnie jedna rzecz – gdyby nie moja jaskrawa czerwona kurtka, Hokkaido byłoby w zasadzie monochromatyczne. Bo w normalnej sytuacji słońce uwypukla kolory krajobrazu: śnieg jest czasem niebieskawy, drzewa zawsze mniej lub bardziej zielone, niebo błękitne. Wszystko widać wtedy inaczej, lepiej, wyraźniej. A tu? Drzewa bez liści, wszędzie śnieg, a na niebie chmury – same szarości, biel i czerń. Do tego często ograniczona padającym śniegiem widoczność wytłumia wszystko jeszcze mocniej: obraz zlewa się, kontrasty giną, ginie nawet czerń, pozostawiając świat w spokojnych odcieniach szarości. Może kiedy nie odbierasz mocnych bodźców wzrokowych, inne wrażenia przeżywasz intensywniej? Może da się bardziej skupić na samej jeździe, kiedy świat wokół jest przytłumiony i jednolity? Może to dzięki tej szarości jazda jest tak intensywna i przyjemna?

Kiedy płyniesz w puchu głębokim i lekkim jak kurz, nie musisz mieć szczególnie dużych umiejętności. Wpadasz w swój rytm, masz narty pod kontrolą i możesz po prostu rozkoszować się jazdą. Masz w sobie spokój, nie walczysz ze szrenią, z cudzym śladem, narty poruszają się łatwo i płynnie, a jazda nie wymaga siły fizycznej. Czasem, kiedy wszystko przykryte jest równiutko, a na twojej drodze są małe niecki albo uskoki, możesz zapaść się w puchu po czubek głowy. Przestajesz wtedy na chwilę widzieć cokolwiek. Musisz wówczas trochę przyśpieszyć, a po wyjechaniu na wierzch tylko przetrzeć gogle i po prostu pojechać dalej…

Par po 19 latach na Hokkaido, przy całym wysiłku związanym z prowadzeniem biznesu, wciąż znajduje czas, aby dwa czy trzy razy w tygodniu przypiąć narty lub deskę i cieszyć się samotną jazdą w puchu Hokkaido.

Stereotypowy Szwed to dla mnie ateizujący, zdystansowany i pragmatyczny luteranin. Japończycy też w Boga jako takiego nie wierzą i kiedy myślę o Japończykach w kontekście religii Shinto, mam w głowie raczej obraz cesarza niż osobowego Boga. A Jamajczycy? Wiadomo: rastafarianizm, zioło i demony. Tymczasem Par powiedział mi podczas któregoś z odpoczynków, że puch na Hokkaido to dar od samego Boga. Nie dopytywałem, którego z bogów miał na myśli, ale przyznaję, że jazda na nartach po Hokkaido rzeczywiście była przeżyciem transcendentalnym. Brak ludzi, jedność z górami, z dziką naturą i jednocześnie niesamowita przyjemność. Gdybym spędził tam więcej czasu, może też bym uwierzył…

Na Uniwersytecie Stanowym w San Francisco przeprowadzono badania dotyczące porównania „stanu szczęścia” ludzi oszczędzających pieniądze bądź kupujących przedmioty i nieruchomości oraz tych, którzy „kolekcjonują” wspomnienia. Okazuje się, że zadowolenie wynikające z posiadania nowego auta czy telefonu jest znacznie mniej trwałe i mniej pełne niż zadowolenie z dalekiej wycieczki, z poznania ciekawych ludzi czy przeżycia nowych doświadczeń.

A zatem więcej szczęścia daje nam zdobywanie nowego doświadczenia, mimo że trwa to znacznie krócej, niż posiadanie na przykład nowego zestawu kina domowego czy nowego iPhone’a. Dlaczego tak się dzieje? Zdaniem profesora Gilovicha z Uniwersytetu Stanforda nowe rzeczy ekscytują tylko na początku i szybko przyzwyczajamy się do ich obecności, co sprawia, że poziom szczęścia maleje i znów potrzebujemy czegoś nowego. Tymczasem z doświadczenia takiego jak wyprawa, odwiedziny w galerii sztuki czy nauka czegoś nowego – mówi Gilovich – satysfakcja rośnie z biegiem czasu. W odróżnieniu od przedmiotów nasze doświadczenia zrastają się z nami, stają się częścią naszej osobowości i we wspomnieniach nabierają siły, zamiast ją tracić.

W tej książce chciałbym przede wszystkim przybliżyć Wam swoją pasję, jaką jest narciarstwo pozatrasowe i to, co się z nim wiąże. W kilkunastu opowieściach o moim zdaniem ciekawych – właśnie takich jak Javier czy Par – ludziach, których spotkałem na swojej narciarskiej drodze, chcę pokazać swoją miłość do narciarstwa pozatrasowego, miłość do gór i miłość do podróży. Sam nie posiadam w życiu zbyt wielu rzeczy. Zamiast nich kolekcjonuję doświadczenia i wspomnienia. Oprócz moich narciarskich, pozatrasowych przeżyć chciałbym podzielić się z Wami właśnie takimi zdobytymi doświadczeniami. Czy jednak dzięki nim jestem szczęśliwszy?

OMURBEK

Do Kirgistanu trafiliśmy z Rafałem trochę przez przypadek. Gdy byłem nieco młodszy, czytałem całą serię „Tomków” Szklarskiego, a do moich ulubionych należał Tomek na tropach Yeti, którego akcja rozgrywała się na obszarze byłego Turkiestanu. Pamiętam całkiem dobrze przygody Tomka Wilmowskiego i jego przyjaciela Bosmana Nowickiego w górach Tienszan.

Pewnego dnia na portalu fly4free pojawiła się informacja o bardzo tanich biletach z Berlina do Biszkeku. Całkiem często można trafić na tanie bilety do Nowego Jorku czy Tajlandii, ale takie miejsce jak Biszkek za kilkaset złotych to prawdziwa gratka. Nie minęła godzina, gdy udało mi się przekonać Rafała. W sumie nie było z tym większych problemów: był jak zwykle bardzo zajęty w biurze. Pewnie mając do mnie już trochę zaufania, zapytał tylko, czy sprawdziłem, że da się tam jeździć, po czym rzucił: „Tak, kupuj, kupuj”. Więc kupiłem.

Kirgistan był dla mnie symbolem miejsca dzikiego, ale nie w sensie dziczy, odludzia, bo bywałem w miejscach bardziej odludnych, na przykład na Alasce czy w Laponii. Chodziło mi raczej o dzikość ludzi, bardzo odległą, być może niezrozumiałą kulturę albo wręcz jej brak. Kirgistan był też pierwszym muzułmańskim i pierwszym tak biednym krajem, w którym miałem okazję jeździć.

Miasto, w którym spaliśmy – sześćdziesięciotysięczny Karakoł – było ruiną na podobieństwo niektórych ludnych miast w Indiach: rudera na ruderze, dziurawe lub w ogóle niewyasfaltowane drogi, brak latarni i oświetlenia nocą – to wszystko nie przekonywało nas do wychodzenia zbyt często poza hostel. Oczywiście chodziliśmy za dnia, ale po zmroku, nie czując się zbyt bezpiecznie, używaliśmy taksówek, które kosztowały grosze.

Po dniu czy dwóch dniach spędzonych na wjazdach na górę sniegochodami (czyli skuterami śnieżnymi) i na dzikich zjazdach wśród majestatycznych sześcio- i siedmiotysięczników Tienszan w mojej głowie zaczął kiełkować pomysł. Już wcześniej wiedziałem, że Kirgizja jest krajem koni. Po drodze do Karakołu mijaliśmy niezliczone stada pasące się na rozległych łąkach u podnóża gór. W przewodniku Lonely Planet przeczytałem, że w Kirgistanie żyje ponad 400 tysięcy koni unikalnej na świecie rasy kirgiskiej. Mój pomysł polegał na tym, by spróbować wjechać na szczyt konno. Musiał istnieć jakiś sposób, by ktoś pożyczył nam konie, pomógł nam dostać się na górę, a potem wrócił z nimi na dół, podczas gdy my zjechalibyśmy na nartach. Znalezienie odpowiedniej osoby nie było szczególnie trudne i, jak wiele rzeczy w Kirgistanie, wymagało po prostu rozpytania. Szybko okazało się, że właściciel naszego sniegochodu, Slava, znał Artura, który znał Emila, który znał odpowiednią osobę: leśniczego Omurbeka.

Leśniczy Omurbek mieszkał jakieś 40 kilometrów od Karakołu, w stronę granicy chińsko-kazachskiej. Bez pomocy Emila nie bylibyśmy w stanie trafić do domu Omurbeka, a bez jego wysoko zawieszonej łady niwy nie mielibyśmy szans tam dojechać. Kiedy wysiedliśmy z terenówki przed domem leśniczego, uderzył mnie surrealizm sytuacji: koszmarnie ubłocona zagroda wśród pięknych gór przykrytych śniegiem, na podwórku osiodłane, czekające na nas konie, obok Omurbek, jego żona, matka, biegające dzieci – wszyscy mający azjatyckie rysy, odziani w ciemne, robocze ubrania, patrzący na nas z ciekawością. I nagle w środek tego wiejskiego, sielskiego obrazka wchodzi Rafał w swoim jaskrawym, seledynowo-niebieskim goreteksie, spod którego wystaje mu nadajnik lawinowy – w ręku trzyma iPhone’a, na głowie ma kask z zaczepami do kamer, na oczach okulary odblaskowe, a przy plecaku nadajnik satelitarny.

Uśmiechnąłem się na ten widok, choć jednak ten kontrast trochę mi przeszkadzał. W końcu albo to my jesteśmy tu nienormalni, a nasze gadżety, cała ta technologia, są tu zupełnie niepotrzebne, kupione dla szpanu albo na wyrost – albo to oni są naprawdę dzicy, a ludzkie życie nie ma tu wartości. Wolę chyba myśleć, że nasz sprzęt jednak ocaliłby nas, gdyby było to konieczne. I że my to cywilizacja, a oni, „ciemni” albo „dzicy”, żyją jak my przed kilkoma wiekami.

Po mojej uwadze, że nigdy nie jeździliśmy na koniach, Omurbek patrzy na nas zdziwiony. W jego wzroku można wyczytać niedowierzanie – przecież nawet jego sześcioletni wnuczek nieźle radzi sobie w siodle, a my dwaj, którzy wiek młodzieńczy mamy już dawno za sobą, nigdy nie jeździliśmy? Hmmm. Kak-nibud – wszystko jedno. Krótka instrukcja po wejściu na konia. „Naprzód” to „ciu-ciu” i lekko batem po końskim zadzie. Lekko, bo, jak ze śmiechem mówi Omurbek, „koń toże cziełowiek”. „Stop” to „trrrr” i lejce do siebie – czyli prawie jak w Polsce. Lejce w lewo – głowa konia odwraca się w lewo. W prawo – odwraca się w prawo. Reszta konia idzie za jego głową, więc nawet nie wydaje się to bardzo trudne, tym bardziej że kirgiskie konie są dużo mniejsze od naszych. Mniejsze, lecz ponoć niesamowicie wytrzymałe i silne, ze zwiększoną objętością płuc, która ułatwia poruszanie się w wysokich górach. Do mojego konia przytroczone są szerokie i ciężkie freeride’owe Rossi S7 i buty narciarskie. Do tego w plecaku mam, podobnie jak Rafał, masę szpeju: łopatę, izolator, apteczkę, sprzęt lawinowy, zapasowe baterie, lustrzankę, linę, nadajnik satelitarny. Ponieważ ważę zapewne więcej niż przeciętny Kirgiz, zakładam, że koń ma na grzbiecie razem ze mną jakieś 120–130 kilogramów. U Rafała tak samo. Trudno powiedzieć, czy konie są do tego przyzwyczajone, ale mam wrażenie, że mojemu jest ciężko. Mimo to wyjazd z podwórka przebiega całkiem łatwo – na tyle łatwo, że daję radę, trzymając lejce, obsłużyć GPS i ustawić jako punkt orientacyjny podwórko Omurbeka, tak by trafić tam już po zjeździe na nartach.

Wchodzimy na wydeptaną ścieżkę. Koniom trochę ślizgają się kopyta – szczególnie na bardziej stromych i oblodzonych odcinkach – ale dają radę. Rafał jedzie pierwszy. Zadanie ma w sumie proste: przed nami jedna ścieżka wydeptana w śniegu, wiodąca łagodnie w górę. Za Rafałem jadę ja, a na końcu Omurbek, zagadujący mnie o pogodę w Polsce. Rozmawiamy o Czterech pancernych, których Omurbek zna doskonale. Z naiwną nadzieją w głosie pytam o oskarową Idę, ale o niej Omurbek nie słyszał. Słyszał za to doskonale o Hansie Klossie, którego kirgiska telewizja emitowała w ubiegłe wakacje. Bardzo podoba mu się etoj haroszyj polskij szpion, i twierdzi nawet, że niektóre odcinki zna na pamięć. Chętnie bym go przetestował. Ze Zmiennikami,Rejsem czyMisiem miałbym pewnie mniejszy problem, ale żadnego odcinka Stawki większej niż życie nie pamiętam nawet mgliście, więc muszę mu uwierzyć na słowo.

Pytam Omurbeka, czy ma strzelbę. Odpowiada z wyczuwalnym przekąsem, że jako leśniczy raczej woli dbać o zwierzęta, zamiast do nich strzelać. Pytam o zagrożenia ze strony wilków i słynnych śnieżnych panter zamieszkujących Tienszan. Omurbek twierdzi, że ani jedne, ani drugie nie są groźne dla ludzi. Czasem zagryzają owce, ale do ochrony stad używa się psów, a nie karabinów. Przypominam sobie ostrzeżenia naszego taksówkarza, by nie zbliżać się do stad owiec chronionych przez psy, bo te wyszkolone są tak, by po prostu zagryzać wszystko, co podejdzie: śnieżną panterę, wilka czy człowieka – potencjalnego złodzieja owiec. Omurbek przerywa moje rozmyślania i opowiada, że jednak umie strzelać – nauczył się w wojsku, jeszcze za „Sowieckiego Sajuza”. Służył niedaleko Moskwy. To były czasy! Nasz kirgiski towarzysz uśmiecha się i popada w lekko melancholijny ton. Wtedy w Moskwie – to był jedyny raz – zobaczył wielki świat. Rafał pyta, kiedy było lepiej: czy teraz, kiedy Kirgistan jest wolnym państwem, czy wtedy – za Związku Radzieckiego. Odpowiedzi w zasadzie się domyślamy i rzeczywiście: za SSSR była praca, nikt nie chodził głodny, był porządek, a teraz – kryzys i bieda. Omurbek jest zwolennikiem silnej Rosji. „Gdy Rosja będzie silna, Kirgistan też będzie silny”. Putin? Proste: patriota! Ukraina? Sterowana przez USA. Taktownie pomija Polaków, mimo że akurat przed przyjazdem do Kirgistanu awansowaliśmy na drugie miejsce wśród najbardziej nielubianych przez Rosjan narodów. My nie chcemy podejmować polemiki. Z pewnością go nie przekonamy, a tylko zrazimy do siebie.

Świeci słońce, konie