Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Pożegnaj się

Pożegnaj się

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-563-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Pożegnaj się

"Agentka FBI, Kimberly Quincy, kocha swoją pracę. Jest jednak w piątym miesiącu ciąży i powinna zacząć już myśleć nie tylko o sobie. Pewnego dnia zgłasza się do niej młoda prostytutka, informując o zaginięciu koleżanki. Okoliczności, które przedstawia, są tak przerażające, że aż niewiarygodne. Kimberly, nie zważając na swój stan, daje się wciągnąć w niebezpieczną i wyrafinowaną grę z sadystycznym mordercą zafascynowanym pająkami.  Liczba zaginionych kobiet rośnie, wszystko wskazuje na to, że psychopata konsekwentnie realizuje swój plan, lecz poza garścią domysłów  i pokrętnymi zeznaniami dziewczyny Kimberly nie dysponuje żadnym dowodem popełnienia zbrodni, ciał bowiem nie odnaleziono. Nie może więc liczyć na pomoc miejscowej policji. Nie zdaje też sobie sprawy, że stąpa po cienkim lodzie. Zabójca, który urzeczywistnia najgorsze kobiece koszmary, jest naprawdę blisko... Lisa Gardner zdążyła już przyzwyczaić polskich czytelników do mistrzowsko budowanego napięcia, do niezliczonych zwrotów akcji, do grozy towarzyszącej czytelnikowi od pierwszej do ostatniej strony. Krytycy są zgodni – to jej najlepsza powieść. "

Polecane książki

Druga powieść serii o Holgerze Munchu i Mii Krüger! Zatrważająca zbrodnia, złowieszcza symbolika i intrygujący finał! „W Sowie autor dowodzi, jak zręcznie potrafi budować napięcie. Samuel Bjørk napisał porywający wielowątkowy kryminał, pełen szczegółowych, zachwycających opisów”. Adresseavise „Sa...
  W swojej bestsellerowej publikacji Autorka przekonuje, że sekret spełniania marzeń tkwi w naszych uczuciach. Przy tworzeniu planów powinniśmy odpowiedzieć sobie na pytanie: co chciałbym czuć w danym momencie? Jasno określając emocje może okazać się, że zaczniesz dążyć do czegoś zupełnie innego i b...
Jack Strong vel Ryszard Kukliński nadaje autorstwa Ronalda Yusta to fascynująca książka, do lektury której zapraszam czytelników o mocnych nerwach. Nie ma tu słodkich opisów i hymnu pochwalnego na cześć Ryszarda Kuklińskiego. Opisywane w powieści sceny są niezwykle naturalne, brutalne, pełne krwi i ...
Publikacja przygotowana jest przez najwybitniejszych przedstawicieli nauki prawa karnego procesowego i praktyków. Omówiono w niej najważniejsze z punktu widzenia obrońcy i pełnomocnika zmiany, które wchodzą w życie 1 lipca 2015 r. Adresowana jest do adwokatów, radców prawnych i aplikantów. Zainteres...
Łódź, niegdyś Ziemia Obiecana, dzisiaj miasto pogrążone we nostalgii.   W bloku na Bałutach zamordowano studentkę. Na Julianowie przed swoim domem ginie bogaty lekarz. Morderca pozostawia na miejscach zbrodni fragmenty recept. Kiedy zostaje odnaleziona trzecia ofiara, media podejmują t...
„ALFAbet motywacji. Powiedz TAK swoim możliwościom budząc uśpione talenty” Artura Wikiery to optymistyczny, inspirujący przekaz adresowany do osób pragnących osiągnąć więcej poprzez swój rozwój osobisty. Książka niepowtarzalna i wyjątkowa, ponieważ przekazuje unikal...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Lisa Gardner

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

SAY GOODBYE

Copyright © 2008 by Lisa Gardner, Inc.

Copyright © 2009 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2009 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga

Zdjęcie na okładce: © iStockphoto / Lewis Wright

Redakcja: Mariusz Kulan

Korekta: Iwona Wyrwisz, Magdalena Bargłowska

ISBN: 978-83-7508-563-1

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax. 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

E-wydanie 2012.

Konwersja do formatu EPUB: iFormat

PROLOG

PROLOG

„Wśród gatunków niebezpiecznych na terenie USA
występują między innymi pająki z rodziny wdów oraz pustelników”.

(Herbert W. i Lorna R. Levi, Spiders and Their Kin, A Golden Guide, St. Martin’s Press, 2002)

Jęczał chrapliwie, coraz mocniej ciągnąc ją za włosy.
Rozchyliła wargi i silniej przywarła do jego ust. On naparł na nią
biodrami i zaczął mamrotać typowe bzdury, jak to chłopcy w takich
sytuacjach.

— O Jezu, Jezu… Nie przestawaj. Jesteś taka
śliczna. Cudowna. Och, Ginny, Ginny. Słodka Ginny…

Zastanawiała się, czy sam siebie słyszy, czy w ogóle
zdaje sobie sprawę, co mówi. Czy wie, że czasem przyrównuje ją do
świętych, że mówi o niej boska, miss Georgii. A raz nawet wypalił, że ją
kocha.

Facet w takich chwilach potrafi powiedzieć wszystko.

Drążek zmiany biegów boleśnie się wbijał w jej biodro.
Prawą ręką sięgnęła do rozporka chłopaka i zręcznym ruchem oswobodziła go
z dżinsów. Odnalazła, co trzeba, a on wydał z siebie rzężący odgłos, jakby
umierał.

— O matko! Ginny. Moja… słodka… kochana… Ty
mnie normalnie wykończysz, WYKOŃCZYSZ!

„Zamknij się, na litość boską, i miejmy to za sobą” —
pomyślała.

Jeszcze parę ruchów; trochę mocniej przywrzeć ustami,
trochę mocniej popracować ręką i…

Tommy sapał ze szczęścia.

A mała Ginny będzie mogła w końcu odebrać swoją
nagrodę.

Opadła z powrotem na siedzenie i nieznacznie odwróciła
głowę, żeby nie zauważył, jak ociera usta. Butelka Jim Beama leżała tam,
gdzie ją zostawili: walała się pod nogami na podłodze. Ginny ją podniosła,
pociągnęła spory łyk i podsunęła Tommy’emu.

Kapitan szkolnej drużyny futbolowej wciąż miał
spuszczone spodnie i nieprzytomny wyraz twarzy.

— Ginny, ty naprawdę chcesz mnie wykończyć.

Zaśmiała się, napiła się jeszcze raz sama, aż oczy ją
zapiekły, ale wmówiła sobie, że to tylko whisky, nic więcej.

Tommy zaczął się ubierać. Naciągnął slipki, potem
dżinsy i na koniec zapiął pasek. Robił to zupełnie naturalnie, bez tego
skrępowania, które zwykle czują dziewczęta w takich sytuacjach. Dlatego
Ginny woli robić facetom laskę na przednim siedzeniu, niż uprawiać seks na
tylnym. Seks zajmuje więcej czasu i wymaga bardziej skomplikowanych
zabiegów logistycznych. Z obciąganiem sprawa jest prostsza i przeważnie
trwa to krótko.

Teraz Tommy mógł już się napić. Ginny podała mu
butelkę i obserwowała, jak podskakuje mu jabłko Adama wystające znad
stójki sportowej kurtki. Przetarł ręką usta i oddał jej butelkę.

— Seks i whisky. Czego chcieć więcej! —
Uśmiechnął się szeroko.

— Nieźle jak na czwartek wieczór — przyznała.

Wsunął rękę pod jej bluzkę i dłonią objął pierś.
Wyczuł palcami lewy sutek i zaczął się nim bawić.

— Na pewno nie chcesz…?

Odsunęła jego rękę.

— Nie mogę, muszę wracać. Matka zagroziła, że jak
się jeszcze raz spóźnię, nie wpuści mnie do chaty.

— Twoja matka? Przyganiał kocioł garnkowi…

Ginny zignorowała tę uwagę.

— Poza tym nie byłeś czasem umówiony z kumplami?
Albo z Darlene? Biedaczka pewnie nie zaśnie, jak nie zobaczy swojego
kochasia.

Zaczęła pogodnie, lecz skończyła z lekkim sarkazmem.
To, że ktoś zna swoje miejsce w szeregu, nie znaczy, że ma być z tego
powodu szczęśliwy.

Tommy tymczasem przycichł. Pogładził ją kciukiem po
policzku. To był zaskakujący gest z jego strony. Niemal czuły.

— Mam coś dla ciebie — cofnął dłoń i poszperał w
kieszeni.

Ginny zmarszczyła brwi. Spróbowałby nie mieć. Przecież
na tym to polega. Dziewczyna z nizin pieprzy się z bogatym, przystojnym
gwiazdorem szkolnej reprezentacji, a on w zamian obdarowuje ją
błyskotkami. Bo wszyscy chłopcy mają swoje potrzeby, ale nie wszyscy mogą
dostać to, czego chcą od swych cnotliwych panien.

Tommy spojrzał na Ginny. Gdy po chwili opuściła wzrok
na jego wyciągniętą dłoń, ze zdumieniem zobaczyła tam szkolny sygnet.

— Co to ma być?

Tommy gwałtownie się odsunął.

— Wiem, nie spodziewałaś się…

— Darlene wydrapie ci oczy, jak go u mnie
zobaczy.

— Darlene już się nie liczy.

— Od kiedy?

— Od soboty, kiedy z nią zerwałem.

— Popieprzyło cię?

Wyraźnie zrzedła mu mina. Widać nie spodziewał się
takiej reakcji.

— Ginny, skarbie, ty chyba nie rozumiesz…

— Och, nie bój się, rozumiem. Darlene jest
śliczna. Darlene ma superciuchy, pieniądze tatusia i idealnie umalowane
usteczka, które nie daj Boże, mogłyby się rozmazać, gdyby zrobiła dobrze
swojemu przystojnemu chłoptasiowi.

— Nie musisz się tak o niej wyrażać — odparł
sztywno Tommy.

— Jak? Że śliczna mała Darlene nie chce połykać?
No to wmówiłeś sobie, że się zakochałeś w pospolitej dziwce Ginny?

— Nie mów tak…

— Czemu, boisz się prawdy? Wiem, kim jestem. Tyle
że z nas dwojga to ty masz trociny zamiast mózgu. Poza tym obiecałeś mi
złoty łańcuszek!

— A więc tylko o to ci chodziło? O łańcuszek?

— No pewnie.

Przyglądał się jej z zaciśniętymi zębami.

— Wiesz co, Trace mnie przed tobą ostrzegał.
Mówił, że potrafisz być podła, masz duszę węża. Przekonywałem go, że się
myli. Ginny, nie jesteś swoją matką. Mogłabyś… jesteś kimś wyjątkowym.
Przynajmniej… — wyprostował się — …dla mnie.

„Co ci, kurwa, odbiło, człowieku!”. Nie mogła już
dłużej wytrzymać. Pchnęła drzwi i wyskoczyła z samochodu. Usłyszała, jak
Tommy gramoli się z drugiej strony, myśląc pewnie, że lepiej będzie, jak
ją powstrzyma przez zrobieniem czegoś głupiego.

Parkowali na poboczu leśnej drogi używanej do
transportu drewna. Wokół ani żywego ducha, ziemia pod stopami twarda,
nierówna. Na początku Ginny odruchowo chciała uciekać. Puścić się pędem w
granatową czeluść między wysokimi sosnami.

Jest młoda i silna. Takie dziewczyny potrafią długo
biec. A ona ma w tym wprawę.

— Ginny, porozmawiajmy.

Głos Tommy’ego za plecami. Wciąż żarliwy, ale
pozostawiający jej nieco więcej przestrzeni. Litości! Chłopak pewnie się
zapisał na kółko poetyckie albo zaczął słuchać Sary McLachlan czy
podobnego gówna. Wszyscy teraz oczekują po innych głębi. Nie rozumieją, że
banał upraszcza życie?

Nabrała powietrza w płuca i spojrzała na gwiazdy. „Gdy
życie podsuwa ci cytryny, rób lemoniadę” — przemknęło jej przez głowę.
Absurdalność tej myśli sprawiła, że zachciało jej się śmiać. Czy może
płakać? Zrobiła więc to, co umiała najlepiej. Zacisnęła pięści i zaczęła
kombinować. Wbrew temu, co ludzie myślą, dziewczyna taka jak ona musi znać
swoją wartość.

— Słuchaj, Tommy — powiedziała. — Będę szczera:
totalnie mnie zaskoczyłeś.

— Wiem. Sam siebie też. Nie planowałem tego.

— Będziesz miał nieprzyjemności. Jak zobaczą mnie
w szkole z tym sygnetem, zaczną o tobie gadać okropne rzeczy.

— Niech sobie gadają.

— Jeszcze cztery miesiące i skończysz szkołę,
wyjedziesz. Tommy, po cholerę ci to?

— Ginny… — zaczął znowu.

Zasłoniła mu usta palcem.

— Wezmę go.

— Serio? — ucieszył się. Odzyskał nadzieję.
Cholerna Sarah McLachlan.

— A przyniosłeś łańcuszek?

— Tak. Na wszelki wypadek wziąłem, ale…

— Daj mi go. Zawieszę na nim sygnet i będę nosiła
schowany pod bluzką. To będzie nasza tajemnica, przynajmniej do
zakończenia szkoły. Nie muszę się chwalić całemu światu, że ci na mnie
zależy. Dzisiejszy wieczór już i tak… To, co zrobiłeś… — Jej głos znów
zaczął zdradzać irytację. Zmusiła się, żeby zakończyć pogodniej: — Ten
gest wiele dla mnie znaczy.

Tommy się rozpromienił. Sięgnął do kieszeni i wyjął
foliową torebkę z łańcuszkiem. Pewnie kupił w pierwszym lepszym
supermarkecie. Czternaście karatów: zzielenieje jej od tego skóra na szyi.

Szlag by to trafił. I to wszystko za coś takiego?

Wzięła łańcuszek, zawiesiła na nim sygnet i
uśmiechnęła się do Tommy’ego.

Przyciągnął ją do siebie i mocno pocałował. Nie
broniła się. Potem jednak znów zaczął się do niej dobierać, najwyraźniej
chcąc scementować ich nowy związek szybkim numerkiem w krzakach.

Boże, ależ była zmęczona.

Odepchnęła go z wysiłkiem. Musiała się zmierzyć z
osiemdziesięcioma kilogramami chodzącego testosteronu.

— Tommy — wysapała. — Nie mogę się spóźnić,
zapomniałeś? Dostanę szlaban i co, od tego mamy zacząć nasz nowy związek?

Na rumianej twarzy wykwitł szeroki uśmiech.

— No tak, masz rację. Ale, Chryste, Ginny…

— Dobra, dobra. Wskakuj do auta, przystojniaku.
Zobaczymy, jak szybko umiesz jeździć.

Tommy umiał jeździć bardzo szybko, ale nim dotarli pod
dom Ginny, i tak było już po jedenastej. Na ganku paliło się światło, ale
firanki nawet nie drgnęły.

Może matka wyszła i nie dowie się o spóźnieniu? Ginny
miała ciężki dzień i wolałaby uniknąć kłótni.

Tommy chciał zaczekać, aż Ginny znajdzie się
bezpiecznie w środku. Przekonała go, że to tylko pogorszy sprawę; mama
może wyjść i zrobić awanturę. Nalegał. Zabrawszy jej cenne pięć minut, w
końcu zrezygnował.

Mój bohater, pomyślała z ironią i odwróciła się w
stronę domu.

Szary i skromny, nie miał nawet trawnika. Nijaki na
zewnątrz, jeszcze bardziej nijaki w środku. Ale co tam, przynajmniej
prawdziwy dom, a nie jakaś przyczepa. Bo kiedyś Ginny miała tatę. To był
wysoki i przystojny mężczyzna o donośnym, tubalnym śmiechu, który
codziennie po powrocie z pracy brał ją na ręce i podrzucał do góry.

Pewnego dnia zginął. Wracał autem od klienta, któremu
remontował mieszkanie i wpadł w poślizg na oblodzonej drodze. Ten dom
został kupiony za pieniądze z ubezpieczenia.

Matka musiała się imać różnych zajęć, żeby utrzymać
rodzinę.

Ginny szarpnęła za klamkę. Frontowe drzwi były
zamknięte. Wzruszyła ramionami i poszła sprawdzić tylne. Te też były
zamknięte. Spróbowała uchylić okna, choć z góry wiedziała, że się nie
otworzą. Matka lubiła szczelnie się zamykać. Ta dzielnica może kiedyś
należała do porządnych, ale to było dziesięć lat i jedną warstwę społeczną
temu.

Zapukała do drzwi. Nacisnęła dzwonek. Nawet nie
zadrżała firanka.

A więc mama dotrzymała słowa. Mama, która była
przekonana, że gdyby Ginny tylko wzięła się za siebie, mogłaby coś
osiągnąć, zamknęła przed nią drzwi na noc.

Chrzanić to. Pójdzie się przejść. Może za godzinę lub
dwie matka stwierdzi, że córka już dostała wystarczającą nauczkę.

Szła pogrążoną w mroku ulicą, mijając następne tak
samo ciasne domy. Ci ludzie kiedyś mieli pracę. Teraz wielu z nich nie ma
z czego żyć.

Kiedy mijała skrzyżowanie z wiejską szosą, minął ją
duży czarny SUV. Dwadzieścia metrów dalej rozbłysły czerwone tylne światła
i auto zatrzymało się z piskiem opon. Z okna wychyliła się głowa. Było
ciemno, więc widziała tylko zarys czapki z daszkiem. Głęboki baryton
spytał:

— Może podwieźć?

Ginny nie zastanawiała się długo. Auto wyglądało na
drogie, głos budził zaufanie. Może wieczór nie jest jeszcze stracony.

Zrozumiała swój błąd pięć minut później. Najpierw
wsiadła do przestronnego wozu i dotknęła ręką miękkiego skórzanego
siedzenia. Chichocząc zalotnie, powiedziała kierowcy, szczupłemu
mężczyźnie w średnim wieku, że zabrakło jej benzyny w aucie i czy w
związku z tym nie mógłby jej podrzucić kilka ulic dalej.

Kierowca niewiele mówił. Skręcił tylko w lewo, w
prawo, a potem nagle się zatrzymał na zapleczu ogromnego magazynu
samoobsługowego i wyłączył silnik.

Wtedy Ginny poczuła ciarki na plecach. Kiedy jesteś
pierwszy raz z obcym facetem, zawsze pojawia się ten moment strachu.
Szybko się jednak reflektujesz, że nie ma czego się bać, bo taki dupek nie
odbierze ci przecież nic, czego byś dawno nie straciła.

Ale on nagle się odwrócił i Ginny ujrzała przed sobą
ponurą twarz bez wyrazu. Mocna, kwadratowa szczęka, zaciśnięte usta,
czarne czeluście oczu.

I wtedy, zupełnie jakby przewidywał jej reakcję, jakby
chciał się nasycić widokiem jej miny, powolutku odchylił daszek czapki i
pokazał czoło.

Ginny zacisnęła w kieszeni dłoń na sygnecie Tommy’ego.
Jedno spojrzenie na to, co ten człowiek sobie zrobił, uświadomiło jej
kilka rzeczy naraz: matka już nie będzie musiała wymyślać dla niej kar, a
napalony Tommy oszczędzi sobie wstydu przed kolegami.

Ponieważ nie było mowy, żeby ten mężczyzna
kiedykolwiek pozwolił jej wrócić do domu.

Niektóre dziewczyny mają spryt, inne krzepę, jeszcze
inne są szybkie. A Ginny, biedna Ginny, już cztery lata temu, gdy
narzeczony jej matki po raz pierwszy wszedł do jej sypialni, nauczyła się,
że może ocalić skórę tylko w jeden sposób.

— No dobra — rzuciła. — Przejdźmy do rzeczy: ty mi
powiesz dokładnie, co mam ci zrobić, a ja tymczasem zacznę się rozbierać.

1

1

O tym nikt ci nie opowie,
poznasz to dopiero wtedy, gdy tego doświadczysz na własnej skórze:

Boli tylko kilka pierwszych
razów. Krzyczysz. Nie możesz przestać, aż zaczyna cię drapać w gardle,
puchną oczy, a w ustach czujesz dziwny smak, jakby żółć, wymioty i łzy
wymieszane ze sobą. Wołasz mamę. Modlisz się do Boga. Nie rozumiesz, co
się dzieje. Nie możesz w to uwierzyć.

Ale to się dzieje naprawdę.

Więc po jakimś czasie
milkniesz.

Groza nie trwa wiecznie.
Nie można cały czas się bać. Nie da się. To wymaga za dużo energii. Strach
tak naprawdę pojawia się tylko w obliczu nieznanego, ale kiedy coś się
dzieje dostatecznie często, systematycznie jesteś bity, gwałcony,
zastraszany, to już nie jest dla ciebie nieznane, prawda? Zachowania,
które kiedyś cię szokowały, krzywdziły, zawstydzały, stają się normą. Tak
teraz wygląda twoja codzienność. To jest twoje nowe życie.

Stałeś się okazem w
kolekcji.

2

2

„Pająki stale się rozglądają za ofiarą, ale same też
są celem drapieżników. Sprytne kryjówki i sposoby maskowania się pozwalają
im unikać kłopotów”.

(Herbert W. i Lorna R. Levi, Spiders and Their Kin, A Golden Guide, St. Martin’s Press, 2002)

— Mamy problem.

— Co ty powiesz. Masowa produkcja metamfetaminy,
dalsze ubożenie klasy średniej, że nie wspomnę o całej awanturze wokół
globalnego ocieplenia…

— Nie, nie, nie. Mówię serio.

Kimberly westchnęła. Od trzech dni prowadzili
oględziny miejsca katastrofy samolotu. Zdążyła się już znieczulić na smród
paliwa lotniczego i swąd zwęglonych ciał. Była przemarznięta, odwodniona,
a do tego złapała ją kolka. W tej sytuacji musiałoby się zdarzyć coś
naprawdę ważnego, żeby uznała to za problem.

Dopiła resztę wody z butelki, odwróciła się tyłem do
miasteczka namiotowego, mieszczącego obecnie centrum dowodzenia, i
spojrzała na kolegę z ekipy.

— Dobra, Harold. Mów, co się stało.

— Musisz to zobaczyć na własne oczy.

Nie czekając na jej odpowiedź, ruszył truchcikiem
przed siebie. Kimberly nie miała wyboru — pobiegła za nim. Poruszali się
po zewnętrznym obwodzie ogrodzonego taśmą terenu, który kiedyś był sielską
łąką otoczoną gęstym lasem. Teraz połowa drzew miała pościnane czubki, a w ziemi widniała długa i
głęboka wyrwa zakończona kupą złomu składającą się z nadpalonego kadłuba
samolotu, pogiętego prawego skrzydła i zgniecionego traktora.

Zbieranie śladów na miejscach wypadków lotniczych to
szczególnie brudna robota. Obszar oględzin jest zwykle rozległy, najeżony
pułapkami w postaci sterczących kawałków metalu i rozbitego szkła.
Istnieje też zagrożenie biologiczne. To może przytłoczyć nawet
najwytrawniejszego detektywa. Trzeciego dnia po południu ekipa Kimberly
mogła już zakończyć pierwszy, najgorszy etap, kiedy to nie wiadomo, w co
włożyć ręce, i rozpocząć proces dokumentowania zabezpieczonych śladów,
ciesząc się perspektywą zjedzenia nazajutrz kolacji we własnym domu.
Zużywano mniej tabletek od bólu głowy, a przerwy na lunch były coraz
dłuższe.

Tym bardziej nie wiadomo, po co Harold odciągał teraz
Kimberly od centrum dowodzenia, szumu generatora, gwaru dziesiątków
techników pracujących na rumowisku.

Cały czas biegł prosto przed siebie. Pięćdziesiąt,
sto, trzysta metrów…

— Harold, co jest grane?

— Jeszcze z pięć minut. Wytrzymaj.

Przyśpieszył kroku. Kimberly, która nigdy się nie
poddawała, zacisnęła tylko zęby i dzielnie podążała za nim. Dotarli na
skraj zagrodzonego terenu i Harold skręcił prosto w mały zagajnik, gdzie
wszystko się zaczęło. Zbielałe kikuty drzew wbijały się w pochmurne zimowe
niebo.

— Mam nadzieję, że to coś ważnego, bo…

— Uhm.

— Bo jeśli chcesz mi pokazać jakiś wyjątkowo
rzadki mech albo zagrożony gatunek trawy, to cię zabiję.

— Nie wątpię.

Wskoczył między połamane drzewa i zaczął kluczyć w
gęstych zaroślach. Gdy się wreszcie zatrzymał, Kimberly o mało na niego
nie wpadła.

— Spójrz w górę — powiedział.

Kimberly zadarła głowę.

— O cholera. Mamy problem.

Agentka specjalna FBI Kimberly Quincy miała wszystko:
urodę, inteligencję i dobre geny — była córką legendarnego specjalisty od
sporządzania portretów psychologicznych zbrodniarzy, człowieka, którego w
Akademii w Quantico stawiano na równi z takimi sławami jak Douglas i
Ressler. Miała włosy do ramion w kolorze ciemnoblond, niebieskie oczy i
szlachetne rysy twarzy — spadek po zmarłej matce, stanowiącej źródło
plotek, od których nie uwolni się do końca swej kariery.

Szczupła, wysportowana, wysoka na metr siedemdziesiąt
Kimberly była znana ze swej wytrzymałości fizycznej, biegłości w
posługiwaniu się bronią oraz silnej niechęci do bezpośredniego kontaktu
fizycznego. Nie należała do osób, które lubi się od pierwszej chwili, ale
z pewnością wzbudzała szacunek.

Rozpoczynała właśnie czwarty rok służby w biurze
terenowym FBI w Atlancie. Nareszcie przydzielono ją do Wydziału
Kryminalnego i mianowano szefową jednego z trzech miejscowych zespołów
ERT1. Kariera Kimberly rozwijała się więc pomyślnie, przynajmniej do
momentu, kiedy pięć miesięcy temu musiała nieco zwolnić. Właściwie dalej
pracowała normalnie, tylko przestała chodzić na treningi strzeleckie.
Dzisiejsze FBI chce być postrzegane jako nowoczesna instytucja, stąd duży
nacisk na kwestie związane z równouprawnieniem, wyrównywaniem szans i tak
dalej. Koledzy Kimberly ujmowali to inaczej: to już nie jest Biuro jej
ojca. Tamto przeszło do historii.

Teraz jednak Kimberly miała na głowie większe
problemy. Choćby ludzką nogę zwisającą z olbrzymiego krzewu rododendrona,
prawie cztery metry poza granicą obszaru oględzin.

— Jak żeś to w ogóle zauważył? — spytała Harolda
Fostera, kiedy pośpiesznie wracali do centrum dowodzenia.

— Dzięki ptakom — odparł. — Widziałem co chwila,
jak całe stado podrywa się znad tego zagajnika. Pomyślałem, że w pobliżu
musi być jakiś drapieżnik. Ale co mogło przyciągnąć drapieżnika w takie
miejsce? No i wtedy… — Wzruszył ramionami. — Wiesz, jak to jest…

Kimberly pokiwała głową, choć jako dziewczyna
dorastająca w mieście, nie bardzo wiedziała. Harold wychowywał się w
górskiej chacie i przez jakiś czas był pracownikiem służby leśnej.
Potrafił wytropić rysia, zdjąć skórę z jelenia i przewidzieć pogodę na
podstawie obserwacji mchu na drzewach. Ze wzrostem metr osiemdziesiąt pięć
i wagą siedemdziesięciu paru kilogramów przypominał bardziej słup
telegraficzny niż drwala, ale trzydzieści kilometrów to dla niego
spacerek. Podczas obławy na Erica Rudolpha, zamachowca z wioski
olimpijskiej w Atlancie, pierwszy dotarł do jego kryjówki — reszta ekipy
jeszcze przez godzinę wdrapywała się po gęsto zalesionym zboczu o
nachyleniu czterdziestu pięciu stopniu.

— Powiesz Rachel — spytał — czy ja mam to zrobić?

— Śmiało, przecież to twoja zasługa.

— Nie, nie, ty tu dowodzisz. Poza tym tobie się
nie oberwie.

Niepotrzebnie zaakcentował ostatnie zdanie. Kimberly
zrozumiała, o co chodzi. Oczywiście miał rację.

Pomasowała sobie bok i udała, że jej to nie uraziło.

Wszystko się zaczęło w sobotę, kiedy o 6.05 z lotniska
w Charlotte w Karolinie Północnej wystartował boeing 727 z trzyosobową
załogą i ładunkiem poczty na pokładzie. Miał wylądować w Atlancie o 7.20.
Było wilgotno i mgliście, występowało ryzyko oblodzenia.

Co dokładnie się wydarzyło, ustali NTSB2,
na razie wiadomo, że tuż po 7.15 podczas podchodzenia do lądowania samolot
obniżył pułap, zahaczył prawym skrzydłem o drzewa, przechylił się na bok i
spadł na pole jakiegoś farmera, przygniatając kombajn, dwie ciężarówki i
traktor. Na wszystkie strony poleciały metalowe odłamki — maszyna sunęła
jeszcze sto metrów, po czym stanęła w płomieniach.

Zanim przyjechała straż i pogotowie, załoga już nie
żyła. Na półtorakilometrowym rumowisku leżały szczątki ciał trzech osób,
jeden roztrzaskany samolot, cztery wraki maszyn rolniczych oraz mnóstwo
przesyłek US Mail. Na miejscu katastrofy zjawili się eksperci z NTSB. W
ramach porozumienia między tą organizacją a FBI, do pomocy przy
zabezpieczaniu śladów zmobilizowano wszystkie trzy ekipy ERT z Atlanty.

Pierwszą czynnością, jaką wykonała
agentka-koordynatorka akcji, Rachel Childs, było wyznaczenie obszaru
miejsca katastrofy. W przypadku zamachów bombowych i katastrof lotniczych
z reguły granice takiego terenu wytycza się w odległości około
pięćdziesięciu procent większej, niż wynosi odległość od miejsca głównej
eksplozji do najdalej ujawnionego śladu. Jeżeli więc jakiś ślad
odnaleziono w odległości stu metrów, granicę wyznaczano na sto
pięćdziesiątym metrze. Tutaj obszar do zbadania miał cztery kilometry
długości i jeden kilometr szerokości. Zdecydowanie nie było to typowe
miejsce zbrodni z filmów kryminalnych, z obrysem zwłok na podłodze.

Do jego zbadania idealnie się nadawała najnowsza
zabawka FBI: tachimetr.

Ten nieco zmodyfikowany przyrząd geodezyjny, używany
między innymi przez drogowców, to coś w rodzaju pistoletu z laserowym
celownikiem i specjalnym oprogramowaniem. Gromadzenie danych rozpoczyna
naciśnięcie spustu — urządzenie generuje trójwymiarowe modele, które
śledczy mogą obejrzeć pod koniec każdej zmiany.

Cała procedura była względnie prosta, choć
pracochłonna. Najpierw dziesiątki techników wkraczało na wyznaczony obszar
i dokonywało oględzin. Oznaczali i klasyfikowali każdy znaleziony ślad
(części samolotu, ludzkie szczątki, rzeczy osobiste). Potem jedna
wyznaczona osoba wbijała przy każdym przedmiocie tyczkę ze szklanym
odbłyśnikiem. Na koniec operator przyrządu namierzał cel i naciskał spust,
wprowadzając tym samym do bazy dane o położeniu śladów odkrytych w
odległości nawet pięciu kilometrów od miejsca zdarzenia. Operację
nadzorował obserwator-rejestrator, który równocześnie wszystkie znaleziska
opisywał i numerował.

Ciężka praca przyniosła efekty i wkrótce chaotyczne
rumowisko odwzorowano w czytelnym modelu komputerowym, który mógł
zadowolić największego pedanta i służbistę — Kimberly bez wątpienia do
takich należała. Z reguły wolała wbijać tyczki, lecz tym razem musiała się
zadowolić funkcją archiwistki.

Kimberly dostrzegła grupkę osób w białych koszulach i
granatowych garniturach (oficjele z NTSB pochyleni nad planami boeinga
727), potem morze turkusu (pół tuzina techników kryminalistycznych
ubranych w kombinezony ochronne) i wreszcie kasztanową czuprynę
nadzorującej całą akcję chorobliwej perfekcjonistki Rachel Childs.

Kimberly i Harold schylili się i przeszli pod żółtą
taśmą.

— Powodzenia — szepnął Harold.

Agentka specjalna Childs miała zostać słynną
chicagowską architektką. W ostatniej chwili postanowiła jednak wstąpić do
FBI. Trafiła do pracy jako asystentka jednego z najlepszych w Chicago
ekspertów kryminalistycznych i odkryła swoje życiowe powołanie. Jej
dokładność, umiejętność rysowania w skali i zamiłowanie do pracy
papierkowej okazały się bardziej przydatne w zabezpieczaniu i
dokumentowaniu śladów niż w przygotowywaniu planów upiększania krajobrazu
Chicago.

To było piętnaście lat temu — Rachel nigdy nie
żałowała swojej decyzji. Przy wzroście niewiele ponad metr pięćdziesiąt i
wadze czterdziestu siedmiu kilogramów wyglądała teraz jak mała, wściekła
Nancy Drew. Która za chwilę popełni pierwsze w życiu morderstwo.

— Jak żeś, do ciężkiej cholery, mógł przeoczyć
coś tak dużego jak ludzka noga? — wrzeszczała.

Odeszli na bok, we względnie ustronne miejsce obok
szumiącego generatora. Rachel nigdy nie sztorcowała podwładnych
publicznie. Ci ludzie byli dla niej jak rodzina. Mogła uważać, że są
partaczami, i nawet im to powiedzieć prosto w oczy, ale nikomu nic do
tego.

— No wiesz, wisi na krzaku, pod drzewem — odezwał
się w końcu Harold. — Nie tak łatwo ją dostrzec.

— Jest luty, liście z drzew dawno opadły. Powinna
być widoczna.

— To las sosnowy — wtrąciła Kimberly. — Harold
zaprowadził mnie prosto w to miejsce i gdyby nie pokazał palcem, nic bym
nie dostrzegła. Szczerze mówiąc, podziwiam go, że cokolwiek zauważył.

Obdarzył ją wdzięcznym spojrzeniem. Wzruszyła
ramionami. Miał rację, Rachel nic jej nie zrobi.

— Cholera — mruknęła Rachel. — Jesteśmy tu trzeci
dzień, powinniśmy zwijać manatki, a nie zaczynać wszystko od nowa. Żeby
taki głupi błąd.

— Zdarza się — przerwała jej Kimberly. —
Pamiętasz zamach w Oklahoma City albo katastrofę w Nashville? Aż dziw, że
w ogóle udaje nam się to jakoś ogarnąć.

— Jednak…

— Poszerzymy obszar. Skupimy się na zachodnim
sektorze. Zajmie to dodatkowy dzień, ale może się okaże, że ta noga to
wszystko, co przeoczyliśmy.

Rachel nagle zmarszczyła brwi.

— Czekaj. Jesteście pewni, że to ludzka noga?

— Widziałem już parę w życiu — odparł Harold.

— Ja też — dodała Kimberly.

Rachel złapała się za głowę.

— Jasny gwint! Przecież mamy ciała wszystkich
ofiar, nic nie brakuje! Rano z nienaruszonego kokpitu wyciągnęliśmy
kompletne szczątki trzech osób. Nadzorowałam tę operację, więc wiem na
pewno, że było sześć nóg.

Harold łypnął na Kimberly.

— Mówiłem ci, że mamy problem.

Zabrali ze sobą aparat cyfrowy, latarki, rękawiczki,
grabie i płachtę na zwłoki. Rachel chciała obejrzeć znalezisko. A nuż się
okaże, że to tylko strzęp tkaniny albo część naturalnej wielkości
manekina. Albo jeszcze lepiej: tylna noga jelenia, którą jakiś myśliwy dla
żartu ubrał w ciuchy. To Georgia, tu się zdarzały dziwniejsze rzeczy.

Do zapadnięcia zmroku zostały tylko dwie godziny, więc
musieli się spieszyć.

Najpierw przeczesali podłoże, aby się upewnić, że nie
depczą po czymś ważnym. Potem Harold i Kimberly skierowali światła latarek
na wiszącą w gąszczu nogę. Rachel obfotografowała ją ze wszystkich stron.
Następnie w ruch poszły taśma miernicza i kompas. Zanotowali przybliżone
wymiary krzewu, jego położenie względem najbliższego punktu odniesienia
oraz odległość od granicy obszaru oględzin.

Na koniec, kiedy udokumentowali już wszystko prócz
pohukiwania sowy i zimnego powiewu wiatru, który jeżył im włoski na karku,
Harold za pomocą grabi ostrożnie zdjął znalezisko i ułożył je na kwadracie
niebieskiego plastiku, który rozpostarła Rachel. Pochylili się nad nim.

— Niech to szlag — mruknęła Rachel.

Z pewnością była to ludzka noga, odcięta powyżej
kolana. Stercząca kość udowa lśniła bielą na tle płachty. Sądząc po
wielkości, prawdopodobnie należała do mężczyzny, ubranego w niebieskie
dżinsy.

— Jesteś pewna, że wszystkie trzy ciała były
nienaruszone? — spytała Kimberly. Tym razem nie brała udziału w zbieraniu
śladów. Próbowała sobie wmówić, że jej to nie zirytowało, ale nie było to
prawdą. Zwłaszcza kiedy się okazało, że przeoczono coś tak ważnego. —
Kokpit spłonął prawie doszczętnie, stan zwłok chyba nie był najlepszy.

— Kokpit się oderwał od kadłuba. Był nadpalony,
ale nie zniszczony. Nie wylało się na niego aż tyle paliwa.

— Ten gość to nie pilot — stwierdził Harold. —
Oni nie chodzą w dżinsach.

— Farmer? Pracownik rolny? — zastanawiała się
Kimberly. — Może kiedy samolot spadł na traktor… — Ale zaraz sobie
przypomniała, że właściciel pola już się zgłosił, żeby zidentyfikować
wraki maszyn i pożalić się nad stratą. Gdyby zginął jego pracownik, coś by
o tym wiedzieli.

— Ja tego nie łapię. — Rachel cofnęła się kilka
kroków i rozejrzała po lesie. — Jesteśmy teraz w miejscu, gdzie samolot
pierwszy raz zahaczył o drzewa. Spójrzcie. — Wskazała na ostre białe
wierzchołki ściętych sosen dwadzieścia metrów na południe. — Prawe
skrzydło zostaje ściągnięte w dół, samolot się przechyla, pilot koryguje
położenie, ale widocznie przeciąga, bo sto metrów stąd — obróciła się,
pokazując na jakiś odległy, niewidoczny cel — mamy głęboką wyrwę na skraju
pola, tak jakby lewe skrzydło zaryło w ziemię…

— Ostatecznie obracając samolotem… — dokończyła
Kimberly. — A to znaczy, że w tym momencie, w tym miejscu…

— Samolot jeszcze się nie obrócił, więc nikt z
niego nie mógł wypaść. No bo pomyślcie: kokpit jest półtora kilometra
stąd. Nawet gdyby ten cholerny samolot wybuchł, a wiemy, że tak się nie
stało, skąd niby wzięłaby się tutaj ludzka noga bez śladów oparzeń?

Harold zaczął chodzić wkoło, wpatrując się w ziemię.
Kimberly cofnęła się, zadarła głowę i spojrzała między drzewa.

Traf chciał, że to ona pierwsza je zauważyła. Zaledwie
pięć metrów dalej, niemal na wysokości oczu. Aż dziw, że nie krzyknęła.
Zaalarmował ją zapach. Ostry, drażniący. Zobaczyła błyśnięcie
pomarańczowego odblasku. Potem następne, i jeszcze jedno. Aż w końcu…

Brakowało głowy. I lewej ręki, i nogi. Został tylko
dziwaczny, zgięty wpół kształt zwisający z gałęzi.

— Coś czuję, że nie wrócimy jutro do domu —
powiedziała Kimberly.

Harold i Rachel podeszli do niej.

— Myśliwy? — spytała z powątpiewaniem Rachel. —
Przecież sezon na jelenie skończył się parę miesięcy temu…

— Dopiero w styczniu — sprostował Harold. — Ale
na drobną zwierzynę można polować do końca lutego. Poza tym są dziki,
aligatory. To Georgia, tutaj zawsze coś można ustrzelić.

— Biedaczek — mruknęła Kimberly. — Czujecie to?
Siedzisz sobie na drzewie, wypatrujesz jakiegoś…

— Oposa, głuszca, przepiórki, wiewiórki, królika
— dokończył Harold.

— I nagle wielki boeing urywa ci głowę.
Spodziewałbyś się?

— Na każdego przychodzi jego czas.

Rachel ciągle była wściekła, ale westchnęła po raz
ostatni i wzięła się w garść.

— No dobra. Za godzinę zrobi się ciemno. Nie
traćmy czasu.

Jak się okazało, NTSB nie była zainteresowana jakąś
nogą znalezioną w lesie. W lotniczym świecie martwy myśliwy zalicza się do
przypadkowych ofiar; FBI może go sobie wziąć.

Rachel wykonała parę telefonów, zamawiając nowy
samochód ze sprzętem i dostatecznie dużą liczbę doświadczonych agentów i
ochotników z policji potrzebnych do przeczesania terenu. Po kwadransie w
lesie zgromadziła się spora grupa funkcjonariuszy z lokalnych posterunków
oraz agentów federalnych. Harold wręczył każdemu cienką sondę i
poinstruował o konieczności patrzenia zarówno w dół, jak i w górę. Sam
zajął się pilnowaniem, by grupa posuwała się naprzód w jednym szeregu, co
jest niełatwe w takim terenie.

Miejscowy szeryf poinformował, że rano zgłoszono
zaginięcie niejakiego Ronalda „Ronniego” Danversa. Dwudziestoletni Ronnie
trzy dni temu wybrał się na polowanie. Kiedy nie wrócił do domu, jego
dziewczyna pomyślała, że pewnie nocuje u znajomych. Dzisiaj, kiedy tam
zadzwoniła, żeby mu zrobić awanturę, zrozumiała swój błąd.

— Dopiero po trzech dniach się zorientowała, że
zaginął?

— odezwał się agent Tony Coble. — Wielka mi
miłość.

— Chyba mieli jakieś problemy — powiedział
Harold.

— Dziewczyna jest w ciąży i najwyraźniej miewa
humory.

Mówiąc to, specjalnie starał się nie patrzeć na
Kimberly, ale oczywiście wszyscy pozostali spojrzeli.

— No co? Ja nie mam humorów — powiedziała. —
Zawsze byłam wredna. — Ucisk w lewym boku wreszcie ustąpił, pozostawiając
inne, wciąż jeszcze nowe i niezwykłe dla niej uczucie, jakby delikatną
czkawkę wyczuwalną pod żebrami. Odruchowo położyła dłoń na brzuchu —
wybitnie matczyny gest — ale nie mogła się powstrzymać.

Koledzy z ekipy patrzyli na nią z szerokimi
uśmiechami. W biurze przypięli jej na ścianie bociana, a w zeszłym
tygodniu zostawili na biurku tackę na dokumenty wypełnioną smoczkami —
znalazła ją, kiedy wróciła z lunchu. Agenci podobno są twardzielami, ale
od jakiegoś czasu wystarczyło, że głośniej westchnęła, a już któryś leciał
po wodę, krzesło, kiszonego ogórka. Banda mięczaków. Uwielbiała ich,
każdego bez wyjątku. Nawet tego mądralę Harolda.

— Słuchajcie — odezwała się Rachel. — Myśleliśmy,
że dziś wieczorem uda nam się zwinąć ten bajzel i wrócić do domu, a tym,
którzy rzadko tam docierają, przynajmniej wpaść do biura, żeby odrobić
zaległości. Niestety, nic z tego. Mamy tylko godzinę, najwyżej dwie.
Zrobimy mapkę, pozbieramy ślady, a dokumentację dokończymy w centrum
dowodzenia. Innymi słowy, możecie mi podziękować, że znów zapewniłam wam
wieczór pełen rozrywek.

Rozległ się zbiorowy jęk.

Rachel tylko się uśmiechnęła.

— Dobra, dobra, panowie. Znajdźcie mi głowę
Ronniego.

3

3

„Pustelnik brunatny buduje średniej wielkości
nieregularną pajęczynę, której nici rozchodzą się w różnych kierunkach bez
określonego wzoru”.

(Julia Maxine Hite, William J. Gladney, J. L.
Lancaster Jr., W. H. Whitcomb, Biology of the Recluse Spider, Zakład Entomologii Wydziału Rolniczego Uniwersytetu
Arkansas, Fayetteville, maj 1966)

Kimberly dotarła do domu tuż po północy. Poruszała się
po spowitych półmrokiem pomieszczeniach z łatwością osoby nawykłej do
pracy po nocach w przyćmionym świetle. Torbę, płaszcz i buty zostawiła na
ławie w przedpokoju. Krótki przystanek w kuchni, żeby napić się wody i
zerknąć na wyświetlacz automatycznej sekretarki.

Na biurku we wnęce Mac zostawił włączoną lampkę. W
małym kręgu światła leżała sterta korespondencji, a na niej kolorowa
karteczka z rysunkiem uśmiechniętej buzi.

Puste pudełko po pizzy świadczyło o tym, że zdążył
wrócić na kolację. Zajrzała do lodówki: zostało jeszcze pół. Zimna pizza z
serem czy niskotłuszczowy jogurt waniliowy — wybór był łatwy.

Pierwszą ćwiartkę pizzy zjadła na stojąco, wertując
pocztę. Znalazła wśród niej najnowszy katalog Pottery Barn Kids, więc
drugą ćwiartkę spożywała, oglądając wszystkie artykuły w różową krateczkę,
jakie mieli w ofercie.

Była przekonana, że urodzi dziewczynkę. Tak byłoby
lepiej, choćby dlatego, że nie miała pojęcia, jak się wychowuje chłopca. Poza tym dziesięć lat temu psychopatyczny
morderca zabił jej matkę i starszą siostrę. Uważała, że Bóg jest jej coś
winien.

Mac oczywiście oczekiwał chłopca, którego chciał
ochrzcić na cześć Dale’a Murphy’ego z Atlanta Braves i ubierać od stóp do
głów w stroje drużyn z pierwszej ligi bejsbolu.

Kimberly twierdziła, że nie ma problemu, jej córeczka
(Abigail, Eva, Ella???) może być o wiele lepszą miotaczką niż synek.
Przekomarzali się bez przerwy. Kto wygra, miało się okazać około 22
czerwca.

Kimberly poznała Maca prawie pięć lat temu w Akademii
FBI. Ona była kandydatką na agentkę, a on uczestniczył w szkoleniach jako
agent specjalny z ramienia GBI — Biura Śledczego stanu Georgia. Pierwszy
raz na siebie wpadli, gdy ona goniła go z nożem. Mac w odpowiedzi próbował
jej skraść pocałunek. Tak mniej więcej wyglądał ich związek od tamtego
czasu.

Małżeństwem byli od roku. Dość długo, żeby wypracować
podstawowe zasady przebywania pod jednym dachem (kto robi zakupy, kto
wynosi śmieci, kto kosi trawę), lecz wciąż na tyle krótko, żeby wybaczać
sobie nawzajem drobne słabości i nieuniknione potknięcia.

Z ich dwojga to Mac był romantykiem. Przynosił jej
kwiaty, pamiętał, jakie piosenki lubi, całował w szyję tak po prostu, bez
powodu. Ona była klasyczną pracoholiczką. Każdy dzień i godzinę miała
zaplanowaną. Pracowała za ciężko, nie potrafiła oddzielić różnych sfer
życia i pewnie przed czterdziestką przeżyłaby załamanie nerwowe, gdyby nie
Mac. On był jej opoką, ona zaś — jego przepustką do świętości.

Nie da się ukryć: Mac byłby idealną matką.

Westchnęła, nalała sobie jeszcze jedną szklankę wody.
Pierwszy trymestr ciąży zniosła dobrze. Czasem bywała zmęczona, ale nie aż
tak, żeby to przeszkadzało w pracy. Mdłości też się zdarzały, ale nie
takie, żeby sobie z nimi nie poradziła, zjadając kubeczek waniliowego
puddingu. Inna kobieta na jej miejscu szybko zyskałaby piętnaście
kilogramów. Na szczęście Kimberly dzięki swej budowie i szybkiej
przemianie materii przytyła zaledwie pięć kilo i dopiero teraz, w
dwudziestym drugim tygodniu, ciąża zaczynała być widoczna.

Była zdrowa, dziecko też, a jej przystojny,
ciemnowłosy mąż był w siódmym niebie.

Pewnie dlatego w noce takie jak ta dopadały ją
wątpliwości: w co oni się pakują?

Trudno ich nazwać tradycyjnym małżeństwem. Poznali się
na miejscu zbrodni, a na randki umawiali się w trakcie rozpracowywania
seryjnego mordercy. W ciągu ostatnich kilku lat najdłużej nieprzerwanie
przebywali ze sobą w Oregonie, prowadząc śledztwo w sprawie porwania
macochy Kimberly.

Nie mogli wyskakiwać na miasto w piątkowe wieczory.
Nawet w niedziele rzadko mieli okazję poleniuchować w łóżku do południa.
Zwykle odzywał się któryś pager. Jedno musiało wyjść, a drugie po prostu
rozumiało, że następnym razem będzie odwrotna sytuacja. Oboje kochali
swoją pracę i dawali sobie nawzajem dużo swobody. Dzięki temu wszystko
nieźle funkcjonowało.

Ale z tego co Kimberly wiadomo, dzieci wymagają opieki
w piątkowe wieczory, porannych czułości w niedzielne poranki oraz
poświęcania im mnóstwa czasu przez cały tydzień.

Co na tym ucierpi? Jej praca? Jego praca? Może
poproszą o pomoc matkę Maca? Z drugiej strony po co mieć dziecko, skoro od
razu oddaje się je na wychowanie komuś innemu?

Ostatnio zaczęła miewać nocne koszmary, potwornie
realistyczne sny, w których Mac ginie w wypadku samochodowym, zostaje
zastrzelony na służbie albo w drodze na lunch trafia w sam środek
strzelaniny. Kończyły się zawsze tak samo: Kimberly trzyma w dłoni
słuchawkę telefonu, z której słychać głos mówiący: „Z przykrością
zawiadamiamy, że pani mąż nie żyje”, a z głębi korytarza dobiega
przeraźliwy krzyk noworodka.

Budziła się wtedy zlana potem i roztrzęsiona. Ona,
kobieta, której kiedyś w pokoju hotelowym morderca przystawił do skroni
pistolet.

Była silna, inteligentna i odporna. I doskonale
wiedziała, że sama sobie nie poradzi.

W takie noce odsuwała się od ciepłego ciała męża i z
dłonią na brzuchu zwijała się w kłębek. Wpatrywała się w ścianę i tęskniła
za matką.

Kimberly przejrzała do końca katalog, odstawiła
szklankę i wślizgnęła się do gościnnej łazienki, gdzie po cichu umyła
zęby. Jej włosy wciąż śmierdziały paliwem lotniczym, a ciało i ciuchy —
zapachem smażonego tłuszczu z grilla. Wepchnęła ubranie do kosza i poszła
do sypialni.

Mac zostawił włączoną lampkę. Przywykły do jej
powrotów o różnych godzinach, nawet nie drgnął, kiedy odkręcała prysznic,
a potem stukała szufladami, szukając piżamy.

Kiedy wreszcie czysta i odświeżona wsunęła się pod
kołdrę, odwrócił się do niej i zaspany uniósł ramię.

— Jak tam? — szepnął.

— Znaleźliśmy głowę Ronniego.

— Super.

Wtuliła się w niego, kładąc sobie jego rękę na boku,
gdzie dało się wyczuć ruchy dziecka przypominające trzepotanie skrzydeł
motyla, które wypełniało jej serce.

Usłyszała czyjeś głosy:

— Chyba żartujesz, Sal. Na litość boską, jest
trzecia nad ranem. Ta gówniara pewnie nigdy nie widziała Kimberly na oczy.
Chce ratować skórę i tyle. Wiesz, jakie one są.

Na dźwięk swego imienia Kimberly nieco oprzytomniała.
Otworzyła oczy i na środku pokoju zobaczyła Maca rozmawiającego przez
komórkę. Gdy tylko zauważył, że na niego patrzy, spłoszył się i
zaczerwienił.

Odwrócił się plecami i kontynuował rozmowę:

— A cóż to za informacja, że aż wymaga osobistej
wizyty agenta FBI? Jasne. Bo uwierzę. Poza tym to i tak nasza działka, nie
federalnych.

Kimberly była już w pełni przebudzona. I coraz
bardziej zła.

Mac ręką przeczesywał włosy.

— A tak między nami, myślisz, że ona mówi serio,
czy tylko chce ratować tyłek? Wiem, wiem, to nie ty podejmujesz decyzje.
Ale co ci zależy?

Sal najwyraźniej jednak nie miał ochoty ustąpić. Mac
westchnął, znów przejechał ręką po włosach, przytknął telefon do piersi i
ze zrezygnowaną miną odwrócił się do żony. Nie czekając, aż rozpocznie
swoją tyradę, powiedział:

— Dzwoni agent Martignetti z GBI. Patrol policji
w Sandy Springs aresztował prostytutkę, która twierdzi, że jest twoją
informatorką. Nie ma przy sobie twojej wizytówki, niewiele też potrafi o
tobie powiedzieć, ale twardo się upiera. Ci gliniarze współpracują z Salem
w ramach VICMO, więc dali mu cynk, a on zadzwonił do mnie.

VICMO (Violent Crimes and Major Offenders) to program
ścigania najcięższych zbrodni i przestępczości zorganizowanej. W jego
ramach przy rozpracowywaniu poważnych przestępstw współpracują
funkcjonariusze z całego stanu. Tak naprawdę to wymysł jakiegoś
biurokraty, którego celem było zakończenie kłótni o kompetencje pomiędzy
policjantami a agentami FBI.

— Hej, skoro Sal ma interes do mnie, czemu nie
rozmawia bezpośrednio ze mną? Nie o to chodziło w tej całej współpracy?
Mamy być jedną wielką, szczęśliwą rodziną, która może do siebie dzwonić w
dzień i w nocy.

Mac skarcił ją wzrokiem.

— Nie zaczynaj. Dziewczyna twierdzi, że nazywa
się Delilah Rose. Mówi ci to coś?

— Marna ksywa.

— Nie musisz jechać. Daj spokój, dopiero trzy
godziny temu wróciłaś, a jak znam życie, jeszcze przed szóstą znowu
będziesz na miejscu katastrofy.

— Co im powiedziała?

— Odmówiła podania szczegółów. Chce gadać tylko z
tobą.

— Ale Sal coś zasugerował.

Mac wzruszył ramionami.

— Ona chyba twierdzi, że ma informacje o
następnej zaginionej prostytutce.

Kimberly uniosła brwi.

— I to niby ma być „działka” GBI, jak to ująłeś?
— powiedziała oschle.

— O ile dobrze pamiętam regulamin, tak właśnie
jest.

— Chyba że w grę wchodzi przekroczenie granic
stanu. — Kimberly odrzuciła kołdrę i wstała z łóżka.

— Kimberly…

— Mac, ja tylko porozmawiam z tą dziewczyną, nie
idę orać pola. Uwierz mi, to jest w stanie zrobić nawet baba w ciąży.

Po tylu latach wspólnego życia Mac potrafił rozpoznać,
kiedy przegrywa. Przyłożył telefon do ucha.

— Sal? Słyszałeś? Tak, spotka się z nią. Zrób coś
dla mnie, dobra? Dopilnuj, żeby na posterunku mieli zapas wody mineralnej.

— O Boże — rzuciła przez ramię Kimberly. —
Powiedz jeszcze, żeby od razu kupili beczkę ogórków.

Sal widocznie i to usłyszał, bo Mac zaczął protestować
do słuchawki:

— Nie, nie, nie! Ale jeśli wam zależy na poufnych
informacjach, odda wszystko za kubek puddingu waniliowego. Ja zawsze mam w
aucie zapas słodyczy. Może dzięki temu jeszcze żyję. Aha, i nie zapomnij o
plastikowych łyżeczkach, bo zrobi piekło. Dobra, dzięki, stary. Cześć.

Kimberly ochlapała twarz zimną wodą — z łazienki
wyszła już całkowicie obudzona. Mac wrócił do łóżka, ale się nie położył,
tylko siedział oparty o zagłówek i przyglądał się jej ze smutkiem. Wyjęła
z szafy czyste spodnie. Mac milczał.

Ten konflikt trwał już od trzech miesięcy i nie
zanosiło się na jego szybkie zakończenie. Kimberly była zaangażowana w
wyjątkowo dużo śledztw, nawet jak na standardy FBI. Po jedenastym września
dwa tysiące pierwszego roku Wydział Kryminalny Biura został zredukowany —
rozbudowano za to sekcje działające w systemie bezpieczeństwa narodowego.
W filii w Atlancie liczbę agentów zmniejszono z szesnastu do zaledwie
dziewięciu, przy czym pięćdziesięciogodzinny tydzień pracy zamienił się w
siedemdziesięciogodzinny maraton. Dniówki rozpoczynały się zwykle o
dziewiątej, a kończyły nad ranem.

Jakby tego było mało, Kimberly zgłosiła się na
ochotnika do ERT, co się wiązało z kolejnymi czterdziestoma,
pięćdziesięcioma wezwaniami rocznie. I to do zdarzeń tak wyczerpujących
emocjonalnie, jak katastrofy lotnicze, morderstwa, porwania, napady na
banki czy od czasu do czasu ostateczna rozgrywka z przywódcą jakiejś
sekty. Członkom jednostek nieetatowych przysługiwało bezpłatne szkolenie,
lecz dodatkowe wynagrodzenie już nie. W końcu ich praca to służba, do tego
zostali powołani. Sama w sobie ma być nagrodą.

Kimberly była w czwartym tygodniu ciąży, kiedy Mac
zaczął jej suszyć głowę o to, że za dużo pracuje. Może powinna wrócić do
Wydziału Przestępstw Gospodarczych albo, jeszcze lepiej, przenieść się do
Wydziału do spraw Nadużyć w Służbie Zdrowia, gdzie na stałe pracuje Rachel
Childs. Ona ma na głowie tylko pięć spraw rocznie. Owszem, wymagają
przekopywania się przez tony papierów, ale też ciągną się dłużej, co daje
większą swobodę w dysponowaniu czasem. Rachel pozwoliło to zaangażować się
w kierowanie ERT, Kimberly dzięki temu mogłaby spokojnie urodzić dziecko.

Rozpracowywanie nadużyć w służbie zdrowia to bardzo
pożyteczna działalność. Ten wydział jest wręcz duszą i sercem Biura, jak
mawiał Mac, kiedy się rozpędził.

Kimberly odpowiadała, że może się też przenieść do
Wydziału Antyterrorystycznego i wyjechać na pół roku do Afganistanu. To
zamykało mu usta na kilka dni.

W FBI wszystko jest podporządkowane interesom Biura.
Dlaczego nowi agenci sami nie mogą wybierać, w którym oddziale terenowym
podejmą pierwszą pracę, dlaczego z reguły agent z Chicago zostaje wysłany
na placówkę do Arkansas, chociaż w oddziale chicagowskim są największe
braki kadrowe? Dzieje się tak, ponieważ góra od samego początku chce
nowemu wbić do głowy jedną prostą zasadę: interes Biura jest
najważniejszy. Służysz przecież rządowi Stanów Zjednoczonych, chronisz
amerykańskie społeczeństwo. Chyba w żadnej gałęzi sił zbrojnych nie
traktuje się tego tak serio i honorowo jak w FBI.

Kimberly była potrzebna w Wydziale Kryminalnym.
Świetnie się sprawdzała, miała spore doświadczenie. Poza tym prosić teraz
o przeniesienie byłoby nie w porządku wobec kolegów, którzy w większości
też mieli dzieci.

Założyła koszulę, a na wierzch prosty czarny żakiet,
który już się nie dopinał, ale rozpięty też wyglądał dobrze. Przejrzała
się w lustrze. En
face nikt by nie poznał, że jest w ciąży, ale
wystarczy, że stanie bokiem…

Znów trzepotanie pod sercem. Dotknęła brzucha i
uśmiechnęła się smutno. Bez wątpienia kochała swą pracę, ale dziecko też
już zdążyła pokochać.

Podeszła do łóżka i cmoknęła Maca w policzek.

— To ja mam rację, nie ty — powiedziała.

— W ogóle mnie nie słuchałaś.

— Ależ owszem.

Objął jej głowę, przyciągnął do siebie i pocałował w
usta. Oboje wiedzieli, że nigdy nie wolno się rozstawać w gniewie.

— Wszystko się zmieniło — powiedział cicho.

— Wiem, Mac. To ja noszę spodnie na gumce.

— Martwię się.

— Nie ma czym. Ostatnie badania wykazały, że
matka i dziecko czują się doskonale. — Westchnęła. — Proszę cię, Mac, daj
mi jeszcze dwa, trzy miesiące. Zanim zrobię się wielka jak szafa i
całkowicie zdam na ciebie. Będę we wszystkim od ciebie zależna, bo nawet
butów sama sobie nie zawiążę.

Pocałowała go na pożegnanie, wyczuwając jednak lekki
opór z jego strony. Wstała i skierowała się do drzwi.

Usłyszała też jego ostatnie słowa. Zdanie, którego
nigdy nie wypowiedział i pewnie nigdy nie wypowie, lecz które zawisło
między nimi w powietrzu.

Jej ojciec również na pierwszym miejscu stawiał
interesy Biura. I to zniszczyło jej rodzinę.

4

4

„Pierwsze ugryzienie zwykle jest bezbolesne”.

(Michael F. Potter, entomolog, Brown Recluse Spider, Wydział Rolniczy Uniwersytetu Kentucky)

Sandy Springs leży 25 kilometrów na północ od Atlanty,
w miejscu gdzie droga stanowa numer 285 przecina drogę numer 400. Kiedyś,
wchodząc w skład obszaru metropolitarnego Atlanty, szczyciło się
posiadaniem czterech szpitali, kilku firm z listy Fortune 500, no i
oczywiście źródeł słodkiej wody. Choć zawsze starało się zyskać opinię
miejsca przyjaznego rodzinie, najbardziej słynęło z nocnego życia i barów
otwartych do czwartej nad ranem oraz obfitości tak zwanych salonów masażu
stale polujących na nowych klientów. Młody czy stary, kobieta czy
mężczyzna, pijany czy trzeźwy — w Sandy Springs każdy mógł znaleźć
odpowiednią dla siebie rozrywkę.

To w końcu zaczęło irytować mieszkańców, więc w
czerwcu dwa tysiące piątego roku przytłaczającą większością głosów
opowiedzieli się za secesją. Sandy Springs z dnia na dzień stało się
siódmym największym miastem stanu. Pierwsze zadanie nowo powołanej rady
miejskiej: stworzyć własny wydział policji, który się rozprawi z tymi
mniej pożądanymi elementami otoczenia. Sandy Springs zaczęło rozkwitać i
nawet się dorobiło kilku bardzo modnych restauracji.

Kimberly jeszcze nie miała okazji współpracować z
tamtejszą policją. Przypuszczała, że na miejscu spotka albo żółtodzioby prosto po szkole, albo pięćdziesięcioletnich
emerytów z policji stanowej, którzy znaleźli ciepłe posadki w spokojnej
okolicy zamieszkanej przez klasę średnią. Zastała i tych, i tych.

Młodzieniec, który ją przywitał w drzwiach, miał
jeszcze mleko pod nosem, ale oficer dyżurny, łysiejący facet z brzuszkiem,
wyglądał na doświadczonego glinę. Serdecznie uścisnął jej dłoń i skinął
znacząco na chłopaka, jakby mówiąc: „Widzi pani, z jakim szczylem muszę
pracować?”. Gdyby nie zrozumiała, na wszelki wypadek jeszcze się
uśmiechnął i mrugnął.

Kimberly nie odwzajemniła ani uśmiechu, ani
mrugnięcia, więc po chwili sierżant Trevor dał za wygraną.

— Zatrzymaliśmy ją tuż po pierwszej —
poinformował. — Kręciła się po stacji kolejki miejskiej na…

— Pracuje na dworcu? — przerwała mu Kimberly. Nie
wiadomo dlaczego była przekonana, że dziewczynę zgarnięto podczas obławy
na któryś z salonów masażu. Prostytutki uliczne kręcą się w dzielnicach
czerwonych latarni, takich jak Fulton Industrial Boulevard. Sandy Springs
wydawało jej się zbyt eleganckie na tego typu działalność.

— Zdarza się — powiedział Trevor. — Zwłaszcza
odkąd zaczęliśmy robić częstsze naloty na burdele. Niektóre z nich myślą,
że jak wejdą do klubu, to się wtopią w tłum, tyle że droższe dziwki
pokazują trochę mniej ciała. Inne są zbyt naćpane, żeby się
czymkolwiek przejmować albo działają na zlecenie, werbując kolejne chętne.
Trzeba uzupełniać towar, rozumie pani…

Trevor wypiął pierś — najwyraźniej chciał zaimponować
agentce federalnej. Kimberly pomyślała, że wcześniej pewnie pracował jako
ochroniarz. Zawsze musiał nosić mundur.

Chłopak tymczasem gdzieś zniknął. Kimberly
podejrzewała, że na polecenie Trevora. To miał być jego solowy występ.
Potarła nos, żałując, że nie jest teraz na miejscu katastrofy samolotu.

Poprosiła o protokół aresztowania. Trevor go
wydrukował, a ona przejrzała podstawowe dane: miejsce, godzina, podjęte
czynności. Nie było tam nic szczególnego. Przy dziewczynie znaleziono
uncję metamfetaminy, za co grozi więzienie, więc dlatego nakłamała, że
jest informatorką FBI.

— Pogadam z nią — powiedziała Kimberly.

— Czy chodzi o narkotyki? — nie wytrzymał Trevor.
— Wystawi nam jakiegoś dealera albo może całą siatkę? Metamfetamina…
Boże, to świństwo zalało już cały stan. Niech ją pani przyciśnie, żeby
wystawiła jakąś grubą rybę. Żadne tam płotki. Przydałaby się spektakularna
akcja.

— Wezmę to pod uwagę — zapewniła oschle Kimberly.
— Gdzie ona jest?

Trevor zaprowadził ją do pokoju przesłuchań. Jedna z
korzyści bycia kapusiem: zamiast w celi Delilah została umieszczona w
malutkim pokoiku i dostała puszkę dietetycznej coli. Niezły wynik za jedną
noc pracy.

Kimberly przystanęła przed drzwiami. Przez lustro
weneckie pierwszy raz zobaczyła swoją „informatorkę”. Z kamienną twarzą
dokładnie się jej przyjrzała.

Delilah Rose była biała, co dość zaskakujące w stanie,
gdzie większość prostytutek to Murzynki albo Azjatki — te ostatnie
obsługiwały głównie salony masażu. Miała niewiele ponad dwadzieścia lat,
zmęczoną twarz i tlenione blond włosy kobiety, która żyje za szybko i się
nie oszczędza.

Kiedy Kimberly na nią patrzyła, dziewczyna zadziornie
uniosła głowę i spojrzała w szybę. Przenikliwe niebieskie oczy, zaciśnięte
usta. Zimna i opanowana.

Dobrze.

— Od tej chwili ja ją przejmuję — powiedziała
Kimberly do Trevora. — Dziękuję za telefon.

— Nie ma sprawy. Proszę nam dać znać, gdyby…

— Dziękuję za telefon — powtórzyła i ominąwszy
grubego sierżanta, weszła do pokoju.

Nie śpieszyła się. Zamknęła drzwi. Przysunęła
plastikowe krzesło. Usiadła.

Z kieszeni żakietu wyjęła dyktafon. Z torby mały notes
i dwa długopisy. W końcu spojrzała na zegarek i zapisała u góry strony
godzinę.

Następnie odłożyła długopis, oparła się na krześle i
splótłszy dłonie na brzuchu, przyglądała się dziewczynie. Minęła minuta,
potem druga i trzecia. Była ciekawa, czy sierżant Trevor je obserwuje. Na
pewno już zaczął się niecierpliwić, że nic się nie dzieje.

Dziewczyna była cwana, ale nie doceniała Kimberly.
Pierwsza nie wytrzymała. Chwyciła puszkę coli i zorientowawszy się, że
jest pusta, nerwowo odłożyła ją na stół.

— Chcesz jeszcze jedną? — zapytała spokojnie
Kimberly.

— Nie, dziękuję.

O, cóż za maniery. Większość zatrzymanych robi się
wyjątkowo grzeczna w obecności stróżów prawa. Przynajmniej na początku.
Może ciągle mają w głowie tę dziecięcą wiarę, że wystarczy jedno magiczne
słowo…

Kimberly znów zamilkła. Dziewczyna chrząknęła, a potem
zaczęła obracać w dłoni pustą puszkę.

— Chce pani, żebym się jeszcze bardziej
denerwowała — mruknęła w końcu z lekką pretensją w głosie.

— Brałaś coś, Delilo?

— Nie!

— Podobno policja znalazła przy tobie metę.

— Nie biorę narkotyków! Koleżanka dała mi torebkę
do potrzymania. Skąd miałam wiedzieć, że to meta?

— Pijesz?

— Czasami. Ale wczoraj nie.

— Rozumiem. A co robiłaś wczoraj wieczorem?

— O Boże, nic nie robiłam. Poszłam sobie poskakać
do klubu. Potem chciałam wrócić pociągiem do domu. Od kiedy to korzystanie
z komunikacji miejskiej jest przestępstwem? — Zaczynał z niej wyłazić
charakterek.

Kimberly zerknęła na jej strój. Pod granatową
marynarką, o wiele za cienką jak na tę porę roku, miała na sobie obcisłą
lycrę: błyszczącą minispódniczkę w kolorze oberżyny i czarną koszulkę na
ramiączkach, tak kusą, że biust prawie się z niej wylewał. Całości
dopełniały dziesięciocentymetrowe szpilki.

Zanim dziewczyna odruchowo obciągnęła koszulkę,
Kimberly zdążyła dostrzec wytatuowaną wokół pępka malutką pajęczynę. Drugi
tatuaż, przedstawiający wspinającego się pająka, miała z tyłu na szyi.

— Kto ci to robił? — spytała Kimberly.

— Nie pamiętam.

— Ta pajęczyna na brzuchu też ładna. A kolczyk to
niby pająk? Sprytne.

Delilah nic nie odpowiedziała, tylko wyzywająco
wysunęła podbródek.

Kimberly odczekała kolejną minutę, po czym uznała, że
wystarczy. Wyprostowała się i zaczęła zbierać ze stołu swoje rzeczy:
dyktafon, notes, pierwszy długopis…

— Co jest, kurwa? — zawołała Delilah.

— Słucham? — Kimberly spokojnie wsuwała dyktafon
do kieszeni.

— Gdzie pani idzie? Nie zadała mi pani ani
jednego pytania. To ma być FBI?

Kimberly wzruszyła ramionami.

— Powiedziałaś, że nic nie zrobiłaś, twierdzisz,
że narkotyki nie były twoje, a więc wszystko w porządku. Jesteś czysta jak
łza, a ja wracam spać.

Sięgnęła po drugi długopis. Dziewczyna złapała ją za
rękę. Jak na chudą, anorektyczną istotę, Delilah Rose miała dużo siły.
Kimberly wiedziała, co to jest: nosi nazwę desperacja.

Powoli odwróciła głowę i spojrzała jej w oczy.

— Nie znam cię. Widzę cię pierwszy raz w życiu. A
to znaczy, że nie jesteś moją informatorką i jeśli o mnie chodzi, policja
Sandy Springs może z tobą zrobić, co zechce. A teraz puść mnie, bo tego
pożałujesz.

— Musimy porozmawiać.

— Siedzę tu od sześciu minut. Jak na razie
niewiele miałaś mi do powiedzenia.

— Nie chcę, żeby ten palant słuchał. — Dziewczyna
zwolniła uścisk. Rzuciła okiem w stronę szyby w drzwiach.

— Co cię obchodzi sierżant Trevor, rozmawiasz ze
mną, a na razie wciąż nie dałaś mi powodu, żebym została.

— On mnie zabije.

— Sierżant Trevor?

— Nie, nie, ten facet… nie znam jego nazwiska. To
znaczy prawdziwego, bo sam o sobie mówi, że się nazywa Dinchara.

— Dinchara?

— To jest ten, no, anagram od arachnid3.

— Błagam… — nie wytrzymała Kimberly. Uniosła
sceptycznie brew i jeszcze raz zmierzyła wzrokiem dziewczynę.

— On jest inny.

— Uhm, jasne — Kim już się podnosiła z krzesła.

— Nie płaci za seks. Przynajmniej nie na
początku. — Głos Delili robił się coraz bardziej natarczywy. — Daje
dziewczynom forsę, żeby się bawiły z jego… zwierzątkami. Na przykład
dziesięć dolców za dotknięcie ptasznika. Trzydzieści, jeśli weźmiesz go na
rękę. Takie tam odjechane pomysły.

— Zabawy z pająkami?

— Wiedziała pani, że jad ptasznika wcale nie jest
taki groźny? Za słaby dla człowieka. — Mówiła to z pewnym zafascynowaniem.
— One są w gruncie rzeczy bardzo nieśmiałe i… delikatne. Trzeba je
ostrożnie brać do ręki, bo można im zrobić krzywdę.

Kimberly nie odezwała się, głównie dlatego, że nie
wiedziała, co powiedzieć.

Delilah za to wreszcie się rozkręciła:

— No więc na początku chodziło mu tylko o te
pająki. Ale potem przestało mu wystarczać patrzenie, jak łażą po ręce,
chciał, żeby łaziły po całym ciele. Strasznie go to podniecało i wtedy
życzył sobie innych rzeczy. Może było trochę dziwnie i nie wszystkim
dziewczynom to odpowiadało, ale z drugiej strony nieźle płacił.

— Ile to jest: „nieźle”?

— Za ręczną robotę stówa, za loda sto
pięćdziesiąt. Dwie stówy, jeżeli pozwolisz, żeby pająk się przyglądał.

— Co?

— Zza szyby, oczywiście. Ptasznika nie można tak
luzem puszczać po domu. Niechcący można go zdeptać.

— Tego się właśnie obawiałam — mruknęła Kimberly.
Człowiek sądzi, że słyszał już wszystko, a tu jakiś zboczeniec znowu
przesuwa granice. — Rozumiem. Czyli spotykacie się z panem Dincharą. —
Jeszcze raz przyjrzała się tatuażom dziewczyny. — Będę szczera: moim
zdaniem świetnie pasujecie do siebie, a poza tym, jak mówiłaś, nieźle
płaci. Wobec tego co tu robisz?

Delilah odwróciła wzrok. Nagle przestała być rozmowna.
Znów zapadła cisza.

— Coś się stało — bąknęła w końcu.

— Nie może być. Słuchaj, jest późno. Po co
chciałaś się ze mną spotkać?

Dziewczynie zadrżały wargi.

— Chodzi o Ginny. Ginny Jones. Pojechała z nim i
od tamtej pory nikt jej nie widział.

Kimberly z powrotem usiadła. Wyjęła notes i długopis,
włączyła dyktafon. Delilah nerwowo zerkała na urządzenie, ale nie
protestowała.

— Chcę dostać ochronę — wypaliła.

— Co? Jaką ochronę?

— Bezpieczne lokum i ochronę policyjną. Tak jak
na filmach.

— Delilah, to tylko fikcja. W prawdziwym życiu to
tak nie działa. Nic za darmo.

— Nie rozumiem.

Kimberly spoważniała.

— To znaczy, że musisz dostarczyć prawdziwe
informacje o rzeczywistym przestępstwie. Konkretne i szczegółowe. Jeśli
zdołam je potwierdzić, wtedy możemy pogadać.

— Jak bardzo szczegółowe?

— Zacznijmy od nazwiska. Ginny Jones. Prawdziwe
czy pseudonim?

— Virginia — szepnęła Delilah. — Naprawdę nazywa
się Virginia Jones, ale wszyscy wołali na nią Ginny. Fajna dziewczyna. Nie
kręciły jej narkotyki ani żadne takie. Szanowała się. Tylko że… sama nie
wiem. Coś się stało po drodze. — Uśmiechnęła się blado. — Tak to zwykle
bywa, nie?

— Kiedy ją ostatnio widziałaś?

— Trzy miesiące temu. To była środa. Albo może
wtorek, już nie pamiętam. Spotykała się wcześniej z tym facetem. Właściwie
to ona mi o nim powiedziała. Wie pani, kiedy zobaczyła mój tatuaż. Mówiła,
że jest taki gość, ma trochę dziwne upodobania, ale nic takiego, z czym
bym sobie nie poradziła. No i dobrze płaci.

— A więc Ginny znała się z Dincharą?

— No, tak.

— I nie miała nic przeciwko włochatej
publiczności?

Delilah wzruszyła ramionami.

— Pająki jej nie przeszkadzały. Mówiła, że
niczego się nie boi. W każdym razie już nie.

— To kiedy ją ostatnio widziałaś?

— Dawno.

— Delilo…

— Parę miesięcy temu. Około wpół do drugiej w
nocy Dinchara podjechał swoim SUV-em.

— Opisz mi go.

— Czarny z chromowanymi dodatkami. Jakaś toyota,
ale wypasiony model, z bajerami typu ozdobne felgi, skórzane siedzenia.
Wersja limitowana.

— Numer rejestracyjny?

— Nie pamiętam — odparła błyskawicznie.

Kimberly znowu jej się przyjrzała. Odpowiedź była zbyt pośpieszna, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy
nawet prostytutki oglądają Kryminalne zagadki Las Vegas i znają wartość informacji.

— Tablice były z Georgii?

— Tak.

— Może pamiętasz choć pierwsze litery?

— Nie, naprawdę. — Tym razem zabrzmiało to
szczerze. — Staram się wiedzieć jak najmniej. Dziewczyny, którego tego
nie robią, źle kończą. To proszenie się o kłopoty.

— Rysopis tego człowieka.

Delilah spuściła wzrok. Poskubała dolną wargę.

— Biały, w średnim wieku, szatyn. Niewysoki, ale
umięśniony, jak drwal albo ktoś, kto pracuje fizycznie. Dziwnie pachniał,
jakąś chemiczną substancją. Wydawało mi się, że zajmuje się jakimś dziwnym
rzemiosłem, ale nigdy nie pytałam.

— Znaki szczególne?

— Co na przykład?

— Blizny, tatuaże, znamiona.

— Pani myśli, że oni się fatygują, żeby zdjąć
ubranie?

— A na twarzy?

Wzruszyła ramionami.

— Bo ja wiem, dla mnie oni wszyscy wyglądają tak
samo.

— Oni?

— Faceci, klienci, zboki. Jak ich tam pani
nazwie. Wszyscy są tacy sami.

Kimberly spojrzała na nią z powątpiewaniem.

Delilah nagle się ożywiła.