Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Przegląd Końca Świata: Blackout

Przegląd Końca Świata: Blackout

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7924-169-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Przegląd Końca Świata: Blackout

Tylko jedna rzecz jest pewna: zawsze może być jeszcze gorzej.

Kiedy w 2014 roku opracowywano lek na raka i skuteczną szczepionkę przeciwko grypie, nikt się nie spodziewał, że świat stanie na skraju zagłady. Po ćwierćwieczu walki o dawny świat, bez strachu o jutro, ludzkość wyszła na prostą. Wtedy też okazało się, że to nie zombie, a sam człowiek jest największym zagrożeniem.

Niespodziewany wybuch epidemii na Florydzie staje się kolejnym kamieniem milowym w spisku stulecia, a ekipa Przeglądu Końca Świata zostaje oskarżona o bioterroryzm. Sytuacja wymaga podziału grupy. Shaun wyrusza zbadać źródło zarazy, natomiast reszta udaje się do legendarnego hakera Małpy po nowe tożsamości. A do tego wszystkiego dochodzi tajemnica Obiektu 7c przetrzymywanego w tajnych laboratoriach CZKC…

Pozostało jeszcze tak wiele do zrobienia, a zegary nieubłaganie odmierzają czas do wielkiego finału. Czy młodym dziennikarzom wystarczy odwagi, żeby stawić czoła szalonym naukowcom, wytworom ich eksperymentów oraz pozbawionym sumienia agencjom rządowym?

BLACKOUT to wstrząsający finał epickiej trylogii o dziennikarzach przyszłości, poszukujących prawdy w warunkach wybitnie niesprzyjających… podczas zombie-apokalipsy.

Polecane książki

Cecilia Harcourt jest sierotą, a jej brat został ranny podczas wojny w koloniach. Teraz ma dwa wyjścia: oba nie do przyjęcia – zamieszkać z nielubianą ciotką lub wyjść za mąż za podstępnego kuzyna. Wybiera… trzeci wariant: podróż przez Atlantyk, by pielęgnować brata, dopóki nie wróci do zdrowia. Po ...
Czy zwykły chłopiec może zamienić się w wilka? Dlaczego wszystkie misie mają smutne oczy? Czemu tak ważne jest posiadanie imienia. I czy baśnie są tylko dla dzieci? Monika Rakusa odpowiada na te pytania, traktując wszystkich swoich czytelników z powagą. Pisze dla dużych i małych, dla doświadczonych ...
Alex Valente otrzymuje ultimatum od ojca: jeśli chce przejąć rodzinną firmę perfumeryjną, musi się jak najszybciej ożenić. Alex nie zamierza ulec szantażowi do chwili, gdy poznaje na pokazie mody znaną projektantkę Olivię Cunnington. Jeśli miałby się ożenić, to tylko z nią! Musi tylko znaleźć sp...
Fragment - No i co panie? - Dobrze się spisałeś. Napomknę o tym królowi i swoje otrzymasz, a teraz milcz, jeśli ci życie miłe. - Josek umie tajemnicy dochować panie, o to możesz być spokojny. Michał wyszedł z tyłu gospody i natknął się na Zygmunta. - Dobrze, że jesteś. Wejdziesz do karczmy, z przodu...
Wnęka na łóżko udająca pokój. Dwadzieścia metrów antycznej ruiny. Podmiejski domek, który okazuje się barakiem pośród chwastów. Monitoring w każdym pokoju, którym można sterować bezpośrednio z łazienki. Pośrednicy, którzy udają właścicieli. Właściciele, którzy wcale nie chcą najemców. Sąsiedzi, któr...
"Szczypta szczęścia, garść popiołu" to historia trzech postaci opisana w trzech oddzielnych wątkach i opleciona wątkami pobocznymi, tworząc całość w jedną dynamiczną i ciekawą opowieść. Postaci Strażnika, uczestnika eksperymentu, z którego konsekwencjami teraz przychodzi mu walczyć. Postaci Kanclerz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Mira Grant

Książkę dedykuję Kathleen Secor,
Dianie Fox i Sunilowi Patelowi.
Bez nich nie zaszłabym tak daleko.

Księga IZ martwych

Ludzie powtarzają, że „miało być inaczej” albo „nie tego chciałem”.
Dla mnie to czcza paplanina. Nasze oczekiwania i pragnienia
nie mają znaczenia. Liczy się tylko to, co naprawdę się wydarzyło.

Georgia Mason

Nie mam zielonego pojęcia, co się dzieje. Muszę się tylko na czymś wyżyć.

Shaun Mason

Nazywam się Georgia Carolyn Mason i jestem jedną z Sierot Powstania – ludzi, którzy nie skończyli jeszcze nawet dwóch lat, kiedy martwi zaczęli powstawać z grobów. Moja biologiczna rodzina zapewne trafiła na Ścianę, pozostawiwszy po sobie anonimową wzmiankę. Ich świat umarł w trakcie Powstania. Nie mieli szansy zobaczyć nowej rzeczywistości. Moi przybrani rodzice nauczyli mnie zadawać odpowiednie pytania, poszukiwać prawdy i strzelać, jeśli zajdzie taka potrzeba. Pomogli mi przetrwać, i za to jestem im wdzięczna. Na tym blogu zamierzam dzielić się swoimi doświadczeniami i opiniami tak otwarcie i szczerze, jak tylko potrafię. To najlepszy sposób, by uhonorować rodzinę, w której się wychowałam, i jedyny, by oddać cześć tej utraconej. Przekażę Wam prawdę tak, jak ją rozumiem. A Wy zrobicie z nią to, co uważacie za słuszne.

– z Drastycznych zdjęć,
bloga Georgii Mason,
20 czerwca 2035

George każe mi spisać „założenia misji”, bo tego wymaga od nas umowa z Bridge Supporters. Jestem przeciwnikiem takich działań, w ten sposób pozbawiamy się całej frajdy. Próbowałem jej to wytłumaczyć, ale powiedziała, że na tym właśnie polega nasza praca. A potem usłyszałem pogróżki, których nie powtórzę, żeby nie denerwować potencjalnych czytelników. Niech wystarczy fakt, że jednak spisuję założenia misji. Oto one: ja, Shaun Phillip Mason, będąc w pełni władz umysłowych, uroczyście przysięgam tykać patykiem martwych, robić skrajnie głupie rzeczy ku uciesze gawiedzi i publikować to wszystko w sieci. Bo tego właśnie chcecie, prawda? Z radością się dostosuję.

– z Niech żyje król, bloga Shauna Masona,
20 czerwca 2035.

Jeden

Moja historia skończyła się tam, gdzie w ciągu ostatnich dwudziestu sześciu lat nieskończenie wiele innych również miało swój kres: kiedy człowiek – w tym przypadku Shaun, mój przybrany brat i najlepszy przyjaciel – przystawił mi pistolet do podstawy czaszki, bowiem wirus namnażający się w moim organizmie dopuścił się zdrady i zaczął zmieniać myślącą osobę w stwora rodem z horrorów.

Moja historia dobiegła końca, ale ja wszystko pamiętam. Paraliżujący strach, który czułam, spoglądając na lampki testera, jedna po drugiej zmieniające swój kolor na czerwony, aż moja infekcja została ostatecznie potwierdzona. Wyraz twarzy Shauna, kiedy zdał sobie sprawę, że to się dzieje naprawdę i żadna sztuczka nie zdoła mnie uratować.

Pamiętam dotyk zimnej lufy. Jej chłód przynosił ukojenie, ponieważ oznaczał, że Shaun wie, co musi zrobić. Nikt przeze mnie nie ucierpiał.

Nikt prócz samego Shauna.

Nigdy tego nie planowaliśmy. Zawsze uważałam, że to on któregoś dnia przesadzi i będę musiała pogodzić się z jego stratą. Do głowy by mi nie przyszło, że Shaun mógłby stracić mnie. Chciałam go zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Chciałam go okłamać. Pamiętam to bardzo wyraźnie: chciałam go okłamać, ale nie mogłam. Najpierw nie miałam czasu, a potem nie potrafiłam się przemóc.

Pamiętam, że zaczęłam pisać. Myślałam wtedy, że nadszedł koniec i mam ostatnią szansę, żeby powiedzieć coś światu. I że od teraz właśnie po tym ludzie będą mnie oceniać. Pamiętam uczucie, gdy mój umysł zaczynał szwankować. Pamiętam strach.

Pamiętam dźwięk wystrzału.

Nie powinnam jednak pamiętać tego, co wydarzyło się później. Właśnie wtedy skończyła się moja historia. Kurtyna opadła, plik został zapisany, koniec. Kiedy pocisk trafia w twój kręgosłup, już po tobie, nie musisz się niczym przejmować. A już na pewno nie powinieneś budzić się w pozbawionym okien i niemalże pustym pomieszczeniu, podejrzanie przypominającym CZKC, gdzie możesz rozmawiać tylko z niezidentyfikowanym głosem dochodzącym zza lustra.

Łóżko, na którym się obudziłam, zostało przykręcone do podłogi. Podobnie stół. Najwyraźniej nikt nie chciał, by tajemniczo wskrzeszona dziennikarka rzucała przedmiotami w lustro zajmujące większość ściany, wiszące przy niedających się otworzyć drzwiach. Machałam rękoma przed każdym miejscem, w którym mógł zostać umieszczony czujnik ruchu, a potem szukałam panelu do badania w złudnej nadziei, że udowadniając brak infekcji, odblokuję śluzę.

Nie znalazłam żadnych testerów, monitorów ani skanerów optycznych. Najwyraźniej nie było tu nic, co mogłoby wypuścić mnie na zewnątrz. Przyprawiało mnie to o dreszcze. Wychowałam się w świecie po Powstaniu, gdzie badania krwi i zagrożenie infekcją są chlebem powszednim. Nie mam wątpliwości, że już nie raz znajdowałam się w pomieszczeniu bez testerów. Po prostu żadnego nie mogłam sobie przypomnieć.

Brakowało jeszcze jednej rzeczy – zegara. W żaden sposób nie mogłam określić, ile czasu minęło, odkąd się obudziłam, ani jak długo spałam. Z głośnika nad lustrem dobiegał nieznajomy głos, który pytał mnie o imię i ostatnią rzecz, jaką pamiętam. Kiedy poinformowałam, że nazywam się Georgia Mason, i zapytałam, co się do cholery dzieje, umilkł, nie udzielając żadnej odpowiedzi.

Od tamtego zdarzenia minęło może dziesięć minut. A może dziesięć godzin. Lampy sufitowe świeciły równą bielą i nawet raz nie mrugnęły mimo upływających sekund.

To kolejna sprawa. Pomieszczenie skąpane było we fluorescencyjnym blasku jarzeniówek, których często używano w placówkach medycznych sprzed Powstania. Moje oczy powinny palić żywym ogniem… a ja nic nie czułam.

W dzieciństwie wykryto u mnie siatkówkowe Kellis-Amberlee, co oznacza, że wirus ożywiający umarłych zagnieździł się w moich gałkach ocznych. Nie zmienił mnie przy tym w zombie – siatkówkowe KA to stan rezerwuarowy, kiedy obecna w organizmie aktywna forma wirusa zostaje w pewien sposób opanowana. Schorzenie powoduje niezwykłą nadwrażliwość na światło, pozwala widzieć w ciemności oraz jest przyczyną regularnych migren, które pojawiają się, gdy nie noszę okularów przeciwsłonecznych.

Cóż, nie miałam ich teraz na nosie, a do tego nie mogłam zmniejszyć intensywności światła, ale mimo to nie czułam bólu. Czułam tylko pragnienie i delikatne ssanie gdzieś głęboko w trzewiach, jakby powoli zbliżała się pora obiadowa. Ale żadnego bólu głowy. Nie potrafiłam ocenić, czy to dobrze, czy źle.

Dłonie pociły mi się z nerwów. Wytarłam je o nogawki białych, bawełnianych spodni od piżamy, których nigdy wcześniej nie widziałam. W zasadzie nic w tym pomieszczeniu nie było znajome… nawet ja. Nigdy nie miałam nadwagi – cała ta gonitwa za gorącymi tematami i uciekanie przed zombie nie sprzyjają odkładaniu tłuszczu – ale dziewczyna w lustrze wyglądała wręcz mizernie. Taką chudzinkę można by łatwo złamać. Miała też ciemniejsze włosy. Do tego zbyt długie, opadające na ramiona. Ja nigdy nie pozwalałam swoim tak urosnąć. W moim zawodzie taka fryzura to istne samobójstwo. A oczy…

Jej oczy były brązowe. To właśnie one nie pozwalały mi myśleć o twarzy w lustrze jak o swojej. Przecież mojej siatkówki nie dało się dostrzec, a źrenice wypełniały całą dostępną przestrzeń, przez co spojrzenie miałam czarne, niemal pozbawione emocji. Te oczy nie należały do mnie. Ale za to nie piekły. Co oznaczało, że jeśli faktycznie były moje, to albo w jakiś sposób wyleczono siatkówkowe KA, albo Buffy miała rację i życie pozagrobowe istniało, a ja trafiłam do piekła.

Zadrżałam i odwróciłam wzrok od lustra, wracając do swojego głównego zajęcia – maszerowałam tam i z powrotem, próbując zebrać myśli. Dopóki nie miałam pewności, że ktoś mnie obserwuje, musiałam to robić po cichu, co bardzo mi przeszkadzało. Zawsze lepiej myślało mi się na głos, a teraz po raz pierwszy w dorosłym życiu nie miałam uruchomionego urządzenia nagrywającego. Jako licencjonowana dziennikarka mogę mówić do siebie, nie obawiając się posądzenia o niepoczytalność; w ten sposób upewniam się, że nie stracę ważnego materiału, zanim będę mogła go zapisać.

Nic nie trzymało się kupy. Nawet jeśli istniała jakaś eksperymentalna kuracja odwracająca amplifikację, ktoś na pewno zechciałby mi wszystko wyjaśnić. Na przykład Shaun. No właśnie, oto ostateczny dowód: pamiętam, że mój brat pociągnął za spust. Można założyć, że to fałszywe wspomnienie i takie zdarzenie nigdy nie miało miejsca, ale dlaczego więc się tu znalazłam? Shaun poruszyłby niebo i ziemię, żeby mnie odnaleźć.

Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie ma go w budynku i czy warto upomnieć się o informację o miejscu jego pobytu. Uznałam jednak z żalem, że to kiepski pomysł. Gdyby tak było, coś by już do tej pory wybuchło.

– Cholera jasna.

Spojrzałam krzywo na ścianę, odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w drugą stronę. Głód się nasilał, a teraz towarzyszyło mu nowe, frustrujące uczucie. Chciało mi się siku. Jeśli ktoś mnie stąd szybko nie wypuści, będę miała całą nową gamę problemów do rozwiązania.

– Zastanów się, George – powiedziałam, a dźwięk mojego głosu zadziałał kojąco. Wszystko inne może i się zmieniło, ale ta jedna rzecz pozostała taka sama. – Byłaś z Rickiem i Shaunem w Sacramento i biegłaś do vana. Coś wbiło ci się w ramię. Strzykawka, taka sama jak te użyte na ranczu Rymana. Badanie dało pozytywny wynik. Rick wyszedł. A potem… potem… – Zawahałam się, szukając odpowiednich słów, nawet jeśli nikt poza mną nie miał ich usłyszeć.

Wszyscy dorastający po Powstaniu wiedzą, jakie są następstwa bezpośredniego kontaktu z aktywną formą wirusa Kellis-Amberlee. Dołączasz do zainfekowanych, stajesz się zombie i robisz to, co robi każdy zombie – gryziesz, zarażasz, zabijasz, jesz. Nie budzisz się w białym pokoju ubrany w białą piżamę i nie zastanawiasz się, jakim cudem brat zdołał wpakować ci pocisk w kark, nie zostawiając blizny.

Blizny. Obróciłam się i podeszłam do lustra, podnosząc wysoko lewą powiekę. Nauczyłam się patrzeć na swoje oczy, kiedy miałam jedenaście lat. To wtedy dostałam swoją pierwszą parę soczewek ochronnych. Wtedy też na siatkówce pojawiła się widoczna blizna, fragment tkanki bezpowrotnie zniszczony pod wpływem słońca. Udało nam się zareagować w ostatniej chwili, by uniknąć poważnej utraty wzroku, a ja stałam się o wiele ostrożniejsza. Ślady miały postać maleńkich ślepych plamek na środku pola widzenia. Nic wielkiego. Nic, co przeszkadzałoby w pracy w terenie. Po prostu malutkie kropeczki.

Pod wpływem światła moje źrenice niemal zupełnie się skurczyły. Nie zauważyłam żadnej ślepej plamki. Widziałam wszystko wyraźnie.

– Och. – Opuściłam rękę. – To chyba nawet ma sens.

Zawahałam się, nagle czując się strasznie głupio. Kolejny wniosek nasunął mi się od razu. Kiedy obudziłam się po raz pierwszy, interkom obwieścił, że jeśli coś powiem, ktoś mnie usłyszy. Spojrzałam na głośnik.

– Może mi ktoś pomóc? – zapytałam. – Muszę do toalety.

Żadnej odpowiedzi.

– Halo, jest tam kto?

Wciąż zero reakcji. Wycelowałam w lustro środkowy palec, a potem odwróciłam się i usiadłam na łóżku ze skrzyżowanymi nogami. Zamknęłam oczy. Czekałam. Jeśli ktoś mnie obserwował – a ktoś musiał mnie obserwować – taka zmiana zachowania mogła zwrócić jego uwagę. A tego właśnie chciałam. Bardzo potrzebowałam ich uwagi. Niemal tak bardzo jak dyktafonu, połączenia z siecią i łazienki.

Ostatnia potrzeba powoli wspinała się na szczyt hierarchii, razem z pragnieniem. Zaczynałam rozważać konieczność zaadaptowania kąta pomieszczenia na toaletę, kiedy uruchomił się interkom. Chwilę później usłyszałam nieznajomy, męski głos:

– Georgia? Obudziłaś się?

– Tak. – Otworzyłam oczy. – A z kim rozmawiam?

Zignorował moje pytanie, jakby nie miało znaczenia. Może dla niego nie miało.

– Przepraszam za milczenie. Spodziewaliśmy się dłuższego okresu dezorientacji i znajdowałem się w innej części budynku.

– Przykro mi, że was rozczarowałam.

– Och, ależ nie jestem rozczarowany – powiedział głos. Rozpoznałam subtelny środkowowschodni akcent. Nie potrafiłam określić stanu. – Zapewniam, że z radością obserwujemy, jak szybko odzyskałaś przytomność. To doskonała oznaka powrotu do zdrowia.

– Szklanka wody i wycieczka do toalety z pewnością bardziej mi pomogą niż przeprosiny i naruszanie prywatności.

Teraz głos wydawał się lekko urażony.

– Bardzo mi przykro. Nie spodziewaliśmy… zaczekaj chwilkę.

Interkom się wyłączył, a pomieszczenie ponownie pogrążyło się w ciszy. Czekałam, nie ruszając się z miejsca.

Nagle usłyszałam syk hydraulicznego zamka. Odwróciłam się i zobaczyłam, jak nad drzwiami przesuwa się niewielki panel, odsłaniając czerwone światło. Lampka po chwili zmieniła kolor na zielony, a drzwi się rozsunęły, ukazując chudego, nerwowego mężczyznę w białym fartuchu i okularach. Nieznajomy patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami i przyciskał do piersi podkładkę do pisania, jakby miała posłużyć mu za tarczę.

– Proszę pójść ze mną, zaprowadzę cię do łazienki.

– Dziękuję. – Wyprostowałam nogi, ignorując mrowienie w łydkach, i ruszyłam do wyjścia. Mężczyzna może nie wzdrygnął się, gdy podeszłam bliżej, ale na pewno się skulił, a jego skrępowanie rosło z każdym krokiem. Ciekawe.

– Przepraszamy, że musiałaś czekać – powiedział. Jego słowa miały charakterystyczną intonację często wygłaszanej formułki, niczym u pracownika pomocy technicznej, gdy pyta o numer identyfikacyjny i specyfikację komputera. – Mieliśmy kilka pilnych spraw, którymi musieliśmy się zająć w pierwszej kolejności.

– Proponuję pomartwić się tym, jak wyjdę z toalety, dobrze? – Wyminęłam go i wyszłam na korytarz. Od razu otoczyło mnie trzech sanitariuszy w niebieskich fartuchach, z wycelowaną we mnie bronią. Zamarłam w bezruchu. – To ja jednak poczekam na eskortę.

– Tak będzie najlepiej – powiedział nerwowy mężczyzna, którego głos słyszałam wcześniej przez interkom. Dopiero teraz to zauważyłam, bo wcześniej zniekształcały go głośniki. – Zachowujemy niezbędne środki ostrożności. Jestem pewien, że to zrozumiałe.

– Ta, jasne. – Ruszyłam jego śladem, a za nami szli sanitariusze, nie opuszczając broni. Starałam się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Dopiero co wróciłam do świata żywych, więc nie miałam ochoty znowu go opuszczać. – Jeśli będę czegoś potrzebować, do kogo mam się zgłosić?

– Ach… – Jego usta mieliły przez chwilę jakieś słowa, a potem usłyszałam: – Nazywam się Thomas. Kiedy pojawiłaś się w naszej placówce, zostałem jednym z twoich osobistych lekarzy. Nie dziwię się, że mnie nie pamiętasz. Długo spałaś.

– Tak nazywają to teraz dzieciaki? – Korytarz został zbudowany na wzór innych w budynkach CZKC, gdzie niekończącą się biel sporadycznie urozmaicają drzwi oraz lustra weneckie wychodzące na pokoje pacjentów. Wszystkie pomieszczenia były puste.

– Dobrze chodzisz.

– To prosta umiejętność.

– A jak głowa? Czujesz jakąś dezorientację, a może wzrok szwankuje?

– Owszem. – Doktor Thomas cały się spiął, ale go zignorowałam i kontynuowałam: – Jestem zdezorientowana, bo nie mam pojęcia, co tu robię. Nie wiem jak ty, ale bywam trochę nerwowa, gdy budzę się w nieznanym miejscu i nie potrafię wyjaśnić, jak się w nim znalazłam. Uzyskam niedługo jakieś odpowiedzi?

– Niedługo. – Zatrzymał się przed drzwiami, przy których nie było lustra. To oznaczało, że nie staliśmy przed pokojem dla pacjentów. Co więcej, wejście wymagało przeprowadzenia badania krwi. Nigdy bym się nie spodziewała, że tak mnie ucieszy wizja ukłucia. – Masz kilka minut. Jeśli będziesz czegoś potrzebowała…

– Korzystanie z toalety to też prosta umiejętność. – Pacnęłam dłonią w panel testera. Igły szybko wbiły mi się w skórę. Światełko nad drzwiami zmieniało kolor z czerwonego na zielony, a potem zatrzymało się na tym drugim. Niezainfekowana. Drzwi się otworzyły, a ja weszłam do środka i skrzywiłam się, widząc na ścianie kolejne ogromne lustro.

– Słodko – mruknęłam. Potrzeba opróżnienia pęcherza stawała się tak nagląca, że postanowiłam nie protestować. Przez cały czas łypałam groźnie na lustro, udowadniając, że potrafię się wysikać bez względu na to, czy ktoś mnie podgląda.

Oprócz lustra – a może właśnie dzięki niemu – wystrój łazienki w niczym nie odbiegał od standardu CZKC, czyli białe ściany, białe kafelki, biała armatura. Wszystko było automatyczne, nawet dozownik mydła, a do tego nie widziałam żadnych ręczników, więc ręce osuszyłam gorącym powietrzem. Całość zaprojektowano tak, by zminimalizować kontakt z jakąkolwiek powierzchnią. W ten sposób przez cały pobyt w łazience dotknęłam tylko sedesu i podłogi, a mogłam się założyć, że jedno i drugie rozpoczynało automatyczną sterylizację, kiedy ja jeszcze myłam ręce.

Tester do badania krwi umieszczono w samych drzwiach, tuż nad gałką. Nie dała się przekręcić, dopóki nie potwierdziłam braku infekcji.

Trzej sanitariusze czekali na korytarzu, w towarzystwie niezadowolonego doktora Thomasa, który stał między mną a nimi. Gdybym w jakiś sposób sprowokowała ich do naciśnięcia spustów, istniało duże prawdopodobieństwo, że śmierć lekarza uznano by za wypadek przy pracy.

– Wow – powiedziałam. – Komu podpadłeś, że wlepił ci tę robotę?

Wzdrygnął się i spojrzał na mnie z miną winowajcy.

– Chyba nie rozumiem, co masz na myśli.

– Oczywiście, że nie. Dzięki za przyprowadzenie mnie do łazienki. A teraz mogę dostać tę wodę? – Albo nawet lepiej: puszkę coli. Na samą myśl o bąbelkach zaczęła mi ciec ślinka. Dobrze wiedzieć, że pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.

– Chodź za mną.

Posłałam sanitariuszom ostre spojrzenie.

– Chyba nie mam wyjścia, prawda?

– Nie, raczej nie – powiedział. – Jak już mówiłem, środki ostrożności. Rozumiesz.

– Nie, w zasadzie to nie. Nie mam przy sobie broni i właśnie przeszłam dwa badania krwi. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego każdego mojego ruchu pilnuje trzech uzbrojonych strażników. – CZKC od lat cierpiało na paranoję, ale wszystko wskazywało na to, że jej stan wyraźnie się pogorszył.

Odpowiedź doktora Thomasa niewiele wyjaśniła:

– Wymogi bezpieczeństwa.

– Dlaczego ludzie zawsze tak mówią, gdy nie chcą udzielić jasnej odpowiedzi? – Pokręciłam głową. – Nie zamierzam sprawiać kłopotów. Dajcie mi po prostu szklankę wody.

– Tędy, proszę – powiedział i ruszył w stronę, z której przybyliśmy.

W pomieszczeniu, w którym się obudziłam, na przytwierdzonym do podłogi stole czekała na nas taca, a na niej dwa tosty z masłem, szklanka wody oraz cud nad cudami – puszka coli ze skraplającą się parą na ściankach. Ruszyłam biegiem w jej stronę, zupełnie nie zastanawiając się nad tym, jak sanitariusze zareagują na moje gwałtowne ruchy. Nikt nie strzelił mi w plecy, a to już coś.

Tosty wydawały mi się najlepszą potrawą, jaką kiedykolwiek jadłam, a przynajmniej do drugiego i trzeciego kęsa. W końcu wepchnęłam większość do ust, nie przykładając się szczególnie do przeżuwania. Udało mi się oprzeć syreniemu śpiewowi coli na tyle długo, by wypić najpierw pół szklanki wody. Smakowała tak dobrze jak tost. Odstawiłam szklankę, otworzyłam puszkę i wzięłam pierwszy pośmiertny łyk coli. Opanowałam się i nie pochłonęłam całej duszkiem; nawet ta niewielka ilość sprawiła, że zrobiło mi się miękko w kolanach. Gdy kofeina dała mi kopa, poczułam się w pełni usatysfakcjonowana.

Powoli odwróciłam się w stronę doktora Thomasa, który stał w progu i zapisywał coś w swoim notatniku. W pomieszczeniu nagrywał mnie pewnie tuzin kamer rejestrujących każdy mój ruch, ale wszyscy dobrzy reporterzy wiedzą, że nie ma nic lepszego niż prawdziwe doświadczenie w terenie. Myślę, że to samo dotyczy naukowców. Doktor Thomas zauważył moje spojrzenie i opuścił długopis.

– Jak się czujesz? – zapytał. – Zawroty głowy? Najadłaś się? Mamy podać coś jeszcze? Trochę za wcześnie na bardziej skomplikowane dania, ale może uda mi się załatwić jakąś zupę, jeśli masz ochotę…

– Przede wszystkim wolałabym uzyskać odpowiedzi na kilka pytań. – Przełożyłam puszkę z jednej ręki do drugiej. Skoro nie miałam okularów, musiałam zadowolić się colą. – Wydaje mi się, że dotychczas dobrze współpracowałam. Ale to może się zmienić.

Doktor Thomas zmieszał się.

– Cóż, wszystko zależy od pytań.

– To powinno być proste. A z pewnością nie wykracza poza twoje kompetencje.

– Dobrze. Nie mogę niczego obiecać, ale z chęcią spróbuję odpowiedzieć. Zależy nam na twoim dobrym samopoczuciu.

– Świetnie. – Spojrzałam na niego uważnie, żałując, że nie mam już czarnych oczu. Zawsze pomagały mi wprawiać ludzi w zakłopotanie. Z takim wzrokiem łatwiej o szczerość… – Powiedział pan, że jest moim osobistym lekarzem.

– Zgadza się.

– A więc proszę mi wyjaśnić, jak długo jestem klonem?

Doktorowi Thomasowi długopis wypadł z ręki.

Nie spuszczając z niego wzroku, uniosłam puszkę coli, upiłam łyk i czekałam na odpowiedź.

Pacjent 139b został ugryziony wieczorem 24 czerwca 2041 roku. Dokładny czas nie został zarejestrowany, ale nie minęło więcej niż dwadzieścia minut między bezpośrednim kontaktem a pierwszym badaniem. Zainfekowanego odpowiedzialnego za ugryzienie zabrano z drogi. Pośmiertna analiza potwierdziła wysoką zaraźliwość i to od co najmniej sześciu dni, ponieważ wirus amplifikował we wszystkich częściach ciała. Próbki krwi pobrano z ręki Pacjenta 139b, a następnie ustalono ich DNA, by udokumentować pochodzenie. Analiza potwierdziła infekcję. (Aby uzyskać dowód na obecność aktywnej formy wirusa we krwi Pacjenta 139b, przejdź do załączonego pliku). Amplifikacja najwyraźniej rozpoczęła się normalnie i rozwijała zgodnie z typową sekwencją aż do utraty zdolności kognitywnej. Próbki pobrane z ubrań Pacjenta 139b potwierdzają tę diagnozę. Pacjent 139b został poddany badaniu krwi krótko po przybyciu, ale nie wykryto u niego aktywnej formy wirusa. Powtórna analiza przy wykorzystaniu urządzenia wyższej generacji również nie wykazała infekcji. Jako osoba wykwalifikowana poświadczam, że po czterdziestu ośmiu godzinach spędzonych w odosobnieniu, według standardowych procedur kwarantanny na wypadek zarażenia wirusem Kellis-Amberlee, Obiekt 139b jest zdrowy i nie stanowi zagrożenia ani dla siebie, ani dla osób postronnych. Bóg mi świadkiem, Joey, przysięgam, że Shaun Masonnie jestzarażony aktywną formą Kellis-Amberlee. Powinien być, ale nie jest. Zaczął amplifikować i w jakiś sposób udało mu się zwalczyć infekcję. To mogłoby wszystko zmienić… gdybyśmy mieli choć cień pojęcia, jak mu się to udało.

– z wiadomości wysłanej przez doktor Shannon Abbey do doktora Josepha Shoji z Kauaińskiego Instytutu Wirusologii, 27 czerwca 2041

W takich chwilach zastanawiam się, czy mama miała rację, przygotowując mnie do wystawnego życia żony bogatego męża. Przynajmniej miałabym mniejsze szanse na to, by chować się w nielegalnym laboratorium, które łapie zombie dla wykwalifikowanego szalonego naukowca. Chociaż z drugiej strony, kto wie.

– z Czarująco nieszczerej,
bloga Rebeki Atherton,
16 lipca 2041. Nieopublikowane

Dwa

– Shaun! Uważaj! – usłyszałem w słuchawkach głos Alarica, a pół sekundy później czyjaś ręka złapała mnie za łokieć, ciągnąc z tą dziwną mieszanką siły i nieporadności, charakterystyczną dla zombie, który przeszedł pełną amplifikację. Wyrwałem się i obróciłem gwałtownie, żeby uderzyć napastnika w głowę moim ościeniem do poskramiania bydła.

Na twarzy zombie pojawił się wyraz niemal komicznego zaskoczenia, kiedy potraktowałem go prądem. A potem nieumarły umarł. Kopnąłem ciało, ale się nie poruszyło. Dla pewności popieściłem go raz jeszcze. Prąd zawsze był bardzo użyteczny w walce z zombie, bo wprawia kontrolującego nimi wirusa w dezorientację, ale okazuje się, że można podkręcić napięcie tak, żeby umarlaka na jakiś czas unieszkodliwić.

– Dzięki za ostrzeżenie – powiedziałem z nadzieją, że mikrofon wychwyci mój głos. – Mam kolejne ciało. Wyślij w to miejsce ekipę. – Przyglądałem się pobliskim drzewom, szukając wzrokiem oznak ruchu, a tym samym kolejnego celu.

– Shaun… – W głosie Alarica zabrzmiała groźna nuta. Oczami wyobraźni widziałem, jak siedzi przy komputerze i łapie się za głowę, starając się nie pokazać po sobie irytacji. W końcu to ja byłem szefem, więc chłopak musiał przynajmniej udawać, że darzy mnie szacunkiem. Od czasu do czasu. – To już czwarty dzisiaj. Nie sądzisz, że wystarczy?

– Spróbuję pobić rekord.

Usłyszałem sygnał, który oznaczał, że Becks podłączyła swój własny kanał do rozmowy. Rzuciła cierpko:

– Przecież już masz rekord. Cztery zombiaki w jeden wieczór to dwa razy więcej niż ktokolwiek złapał. A teraz proszę, proszę, wracaj do laboratorium.

– A co mi zrobisz, jak nie posłucham? – zapytałem. Nie zauważyłem żadnego ruchu, nie licząc mojego zainfekowanego przyjaciela, który zaczął się szarpać. Znowu potraktowałem go prądem. Drgawki ustały.

– Krótko, Shaun: strzałki ze środkiem uspokajającym. A teraz wracaj.

Zagwizdałem.

– Nie grasz fair. A może obiecasz mi ciasteczka z czekoladą za posłuszeństwo? To znacznie lepsza motywacja.

– A może przestaniesz się zgrywać, a ja się nie wścieknę? Odporność nie daje ci nieśmiertelności. A teraz, proszę – jej ton z cierpkiego zmienił się w błagalny – wracaj do domu.

Ona ma rację, powiedziała George – a raczej jej duch; cichy głos w mojej głowie, czyli jedyne, co mi zostało po zmarłej siostrze. Niektórzy mówią, że mam problemy. Ja twierdzę, że są trochę do tyłu, bo od dawna jestem kompletnym świrusem. Musisz wrócić. Nic dobrego z tego nie wyjdzie.

– Nie wiem – stwierdziłem. Kiedyś trochę krępowałem się rozmawiać z George’em, ale potem zdecydowałem, że czas całkiem zwariować. To naprawdę zaskakujące, jak szaleństwo potrafi człowieka wyzwolić. – Przecież ja się dobrze bawię. Czy to nie ty ciągle marudziłaś, że powinienem wychodzić w teren? A co to jest twoim zdaniem?

Shaun. Proszę.

Z mojej twarzy zniknął uśmiech.

– Dobra. Nieważne. Skoro chcesz, żebym wrócił do głupiego laboratorium, wrócę do głupiego laboratorium. Zadowolona?

Nie, stwierdziła George. Ale będzie mi to musiało wystarczyć.

Jeszcze raz smagnąłem moją ostatnią ofiarę. Nie zareagowała. Odwróciłem się, żeby przejść między drzewami do zniszczonej drogi, przy której zaparkowałem motocykl. Po swojej lewej stronie usłyszałem wystrzały. Zawahałem się. Nie doczekałem się spodziewanych krzyków. Kiwnąłem głową i znowu ruszyłem. Może zabrzmi to bezdusznie, ale nie ja jeden zbierałem zainfekowane ciała dla doktor Abbey, szalonej wirusolożki, u której ukrywaliśmy się od jakiegoś czasu. Większość jej asystentów to byli wojskowi albo wyborowi strzelcy. Potrafią o siebie zadbać, a przynajmniej w kwestii zabijania. Nie jestem pewien, czy równie dobrze szło im przyprowadzanie żywych zombie. Na szczęście to wyłącznie ich problem.

Westchnienie ulgi Alarica sprawiło, że aż podskoczyłem. Już prawie zapomniałem, że on i Becks podsłuchują mnie, siedząc w przytulnym laboratorium.

– Dzięki, że poszedłeś po rozum do głowy.

– Nie dziękuj mi – stwierdziłem – tylko George’owi.

Żadne z nich nie skomentowało. Nie spodziewałem się niczego innego. Nacisnąłem przycisk na słuchawce i zerwałem połączenie, a potem ruszyłem w dalszą drogę.

Minął już prawie miesiąc od czasu, kiedy świat przewrócił się do góry nogami. Czasami budziłem się rano i niemal dziękowałem, że jestem w laboratorium. Pewnie, większość przechowywanych tu obiektów mogłaby mnie zabić – nie wyłączając głównej wirusolożki, która, jak podejrzewałem, skrycie marzyła, by mnie rozkroić i zbadać moje organy wewnętrzne – ale przynajmniej wiedzieliśmy, co się dzieje. Mieliśmy się gdzie podziać, dopóki nie opracowaliśmy planu działania. A to oznaczało, że znaleźliśmy się w lepszym położeniu niż ocaleli mieszkańcy południowo-wschodniej części Ameryki Północnej, którzy musieli stawić czoła czemuś, czego nikt z nas się nie spodziewał: wirusowi Kellis-Amberlee przenoszonemu przez owady.

Tropikalna burza przywiała znad Kuby nowy szczep komarów, wystarczająco dużych, by przenosić aktywną formę wirusa. Tamtego dnia nikt nie słyszał o tym, by Kellis-Amberlee można się było zarazić od owadów. Cały świat dowiedział się o tym dzień później, kiedy mieszkańcy obszaru dotkniętego nawałnicą odkryli nowe znaczenie określenia „klęski żywiołowej”. Wirus początkowo rozprzestrzeniał się razem z huraganem Fioną, ale kiedy wiatry osłabły, a komary postanowiły poszukać sobie świeżych dostawców krwi, zaraza zyskała niezależność. Wszystko zgodnie z prawdziwie apokaliptycznym scenariuszem, który nawet z doświadczonych lekarzy potrafi zrobić szczających w gacie maminsynków. To działo się naprawdę, a my nie mogliśmy nic na to poradzić.

Wiecie, co jest najgorsze? Nawet jeśli boimy się mówić o tym na głos, wystarczy jedno spojrzenie, by zrozumieć, że to wszystko wydarzyło się w momencie, gdy na serio nadepnęliśmy CZKC na odcisk – co oznaczało, że wybuch epidemii to prawdopodobnie żaden przypadek. Stąd z kolei płynie jeden wniosek: to nasza wina.

Nikt nie pilnował pojazdów. To głupi błąd; nawet gdybyśmy oczyścili teren ze wszystkich zainfekowanych ludzi, jakiś nieumarły szop mógł schować się pod jednym z vanów i zaatakować czyjeś kostki. Wsiadając na motocykl, zanotowałem sobie w pamięci, by porozmawiać z doktor Abbey o jej taktyce. A potem założyłem kask – Becks miała rację, odporność nie oznaczała nieśmiertelności – i ruszyłem ulicą.

Cóż, musicie coś zrozumieć. Nazywam się Shaun Mason i jestem dziennikarzem, a przynajmniej tak mi się wydaje, chociaż aktualnie wszystkie moje wpisy pozostają nieopublikowane. Teoretycznie nie jestem ścigany za żadne przestępstwo. Po prostu miejsca, w których się pojawiam, mają nieprzyjemną tendencję do znikania z mapy chwilę później, więc niekoniecznie lubię mówić ludziom, gdzie jestem. Myślę, że to zrozumiałe. Z drugiej strony, wydaje mi się, że rozmawiam ze zmarłą siostrą, więc co ja tam wiem.

Jakieś półtora roku temu – czuję, że to było wczoraj, a jednocześnie jakby minęła cała wieczność – razem z George’em i naszą przyjaciółką, Georgette „Buffy” Meissonier, zgłosiliśmy chęć śledzenia kampanii prezydenckiej senatora Petera Rymana. Wcześniej byłem zwyczajnym Irwinem, który marzył tylko o nękaniu zombiaków i spisywaniu swoich przygód ku uciesze gawiedzi. Proste, prawda? Nasza trójka miała wszystko, czego potrzebowała do szczęścia. Niestety, nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, więc kiedy pojawiła się szansa na sławę, skorzystaliśmy z niej. Chcieliśmy przejść do historii.

I udało się, owszem. Buffy i George dosłownie przeszły do historii, a ja zostałem sam, z misją pomszczenia poległych. Wiem tylko, że nikt nie napisał o tym w broszurze.

Kiedy zbliżyłem się do naszego aktualnego miejsca zamieszkania, droga stała się mniej wyboista. Shady Cove w stanie Oregon zostało porzucone w trakcie Powstania, kiedy zainfekowani wykurzyli resztę niewielkiej społeczności. Musieliśmy uważać, by zbytnio się nie wychylać, ale doktor Abbey wysyłała w nocy stażystów – chociaż nie wiem, po co im ten staż, skoro żaden z uniwersytetów nie oferował studiów w zakresie szalonej nauki – żeby łatali najgorsze dziury domowej roboty substytutem asfaltu, który wyglądał zupełnie tak samo jak ten prawdziwy.

Naprawianie drogi jest ryzykowne, bo może zdradzić naszą kryjówkę, ale z drugiej strony łatwiej przewieźć zapasy (chociaż najwyraźniej chyba nikt nie wiedział, skąd się biorą) i ewakuować laboratorium, gdyby zaszła taka potrzeba. Doktor Abbey nie przejmowała się liczbą ofiar, o ile cały jej sprzęt zostanie uratowany. Nie mogłem nie podziwiać jej samolubnego podejścia. Przypominała mi George’a.

Wszystko ci o mnie przypomina, stwierdziła George.

Prychnąłem, ale nie odpowiedziałem. Ryk wiatru zagłuszał nawet mój własny głos, a lubię udawać, że prowadzimy prawdziwe rozmowy. To pomaga. Nie wiem dokładnie w czym, ale… pomaga.

Pokonałem ostatni zakręt i wjechałem na parking Centrum Leśnictwa w Shady Cove, a każdy mój ruch rejestrowały ledwo widoczne czujniki umieszczone w poszyciu. W budynku panowała ciemność, a jego ogromne okna sprzed Powstania patrzyły w las niczym oczy ślepca. Wydawało się, że nikogo w środku nie ma. Otoczyłem go i wjechałem do znajdującego się z tyłu garażu dla pracowników, wyremontowanego i wzmocnionego, żeby służył za ochronę naszych pojazdów.

Ponieważ wybudowano go przed Powstaniem, nie potrzebowałem badania krwi, żeby dostać się do środka, mogłem bez przeszkód zająć swoje miejsce i wyłączyć silnik. Zdjąłem kask i zawiesiłem go na kierownicy, na wypadek gdybym musiał szybko stąd ruszyć. Wolałem być przygotowany na ewentualną ewakuację. Mam ku temu dobre powody.

Do drzwi podszedłem obserwowany przez kamery.

– Witaj, Shaun – powiedział komputer laboratorium. Miał przyjemny i kobiecy głos, z kanadyjskim akcentem. Może przypominał doktor Abbey jej dom. Nie miałem pojęcia.

Wiedziałem natomiast, że nie lubię, gdy komputery udają ludzi. To wywołuje u mnie ciarki.

– Mogę wejść? – zapytałem.

– Proszę położyć dłonie na panelu testera. – Bursztynowe światło pojawiło się nad urządzeniem, wskazując odpowiednie miejsce. Bo jakie ma znaczenie to, że teraz każdy przedszkolak potrafi korzystać z zestawów do badań. Inaczej nie przeżyłby pierwszego dnia.

– Nie widzę sensu. – Położyłem dłoń na panelu. Poczułem chłód dezynfekującej pianki, a sekundę później ból wbijanych w ciało igieł. Nienawidzę badania krwi. – Przecież wiesz, że nie jestem zarażony. Mnie nie można zarazić. Może przestaniesz się wygłupiać i wpuścisz mnie do środka?

– Wszyscy członkowie personelu muszą poddać krew analizie po powrocie z terenu, Shaun. Nie ma wyjątków. – Bursztynowe światło zniknęło, a na jego miejsce rozbłysły dwa kolejne, czerwone i zielone. Zaczęły na przemian zapalać się i gasnąć.

– Zanim doktor Abbey cię podłączyła, bardziej mi się tu podobało – stwierdziłem.

– Dziękuję za współpracę – odpowiedział beznamiętnie komputer. Czerwona lampka całkiem się wyłączyła, a zielona wreszcie się ustabilizowała, potwierdzając brak infekcji. – Witamy w domu.

Drzwi do głównego laboratorium odblokowały się i rozsunęły. Dezaktywowałem najbliższą kamerę i wszedłem do środka.

Pracownicy doktor Abbey mają duże doświadczenie w przerabianiu opuszczonych budynków w funkcjonalne obiekty naukowe. Centrum Leśnictwa w Shady Cove było dla nich przykładem lokum idealnego – przestronne, o solidnej konstrukcji, a do tego, co najlepsze, w absolutnym środku absolutnie niczego. Wejście z parkingu prowadziło do głównego pomieszczenia – wcześniej znajdował się tu hol dla gości, jak można wyczytać na mosiężnej tabliczce przy drzwiach. To wyjaśniało kolorowy mural z radosnymi zwierzętami leśnymi. Ludzie kiedyś postrzegali dziką przyrodę romantycznie. Teraz najczęściej po prostu przed nią uciekają.

Stażyści i technicy byli wszędzie, a każdy się krzątał, wykonując jakieś ważne naukowe zadanie. Większości prac tych ludzi nie rozumiem i wcale tego nie żałuję. Mahir ma trochę lepsze pojęcie i mówi, że nie może w nocy spać.

A skoro już jesteśmy przy Mahirze – chłopak właśnie sunął przez pomieszczenie z wyrazem skrajnej irytacji na twarzy.

– Czy ty próbujesz się zabić? – zapytał gniewnie.

– To interesujące zagadnienie natury filozoficznej i lepiej omówić je przy puszce coli – odpowiedziałem radośnie. – Ciebie też miło widzieć.

– Mam straszną ochotę rozkwasić ci nos, głupcze – stwierdził Mahir, wciąż patrząc na mnie spode łba.

Mahir pełnił kiedyś funkcję zastępcy George’a, a ponieważ ja nie mogę kierować jedną trzecią naszych pracowników bez piątej klepki, chłopak przejął dział informacyjny. Czasami myślę, że jest na mnie zły, bo jego zdaniem powinienem być bardziej wkurzony za zajęcie jej miejsca. Najwyraźniej nie rozumie, że miło jest mieć u boku jedynego człowieka na całym świecie, który też kochał George’a.

Poza tym przekomicznie się denerwuje.

– Ale nie zrobisz tego – powiedziałem. – Co słychać?

Mahir nieco się uspokoił.

– Alaric wciąż próbuje dociec, co się dzieje z naszymi siostrzanymi stronami. W ciągu ostatniej godziny puściliśmy sześć nowych wpisów od młodszych blogerów, żaden nie dotyczył tragedii na Florydzie, a trzy z nich i tak rozpłynęły się w powietrzu. Myślę, że jeszcze chwila i chłopak zacznie sobie rwać włosy z głowy.

– Właśnie tak się dzieje, gdy wkurzasz rządowych spiskowców. – Ruszyłem w stronę kuchni. – Jak Becks radzi sobie z planem odbicia Alisy?

Mahir w odpowiedzi nieznacznie potrząsnął głową.

– Ach, cholera. – Młodsza siostra Alarica, Alisa, była na Florydzie, kiedy Fiona trafiła na ląd. Dziewczynie udało się przetrwać pierwszą falę epidemii, co zawdzięcza mieszance bystrości i czystego farta. Potem… Alaric nie mógł pojechać i jej zabrać, bo doktor Abbey stwierdziła, że jeśli jedno z nas odejdzie, wszyscy odejdą. Myśleliśmy, że Alisa trafi do rodziny zastępczej, ale sytuacja na Florydzie okazała się zbyt poważna. Dziewczyna znalazła się w rządowym obozie dla uchodźców. Wysyłała regularne wiadomości i udało jej się trzymać z dala od kłopotów. Mimo to było jasne, że jeśli jej szybko stamtąd nie zabierzemy, Alaric zrobi coś głupiego. Rozumiałem go. Nie ma nic ważniejszego od rodziny.

– Tak, cóż. Jest jak jest. – Mahir mnie dogonił. Nie zawsze pracował w terenie, ale ćwiczył, odkąd pojawiliśmy się u doktor Abbey. Miało to coś wspólnego z jego chęcią pozostania przy życiu, gdy znowu przyjdzie nam uciekać przed bandą zombie. – Doktor Abbey prosi, żebyś do niej przyszedł, gdy tylko doprowadzisz się do porządku.

Jęknąłem bezwiednie.

– Kolejne badania?

– Tak, kolejne badania – potwierdził.

– Ja pieprzę. – Przekląłem, nie kierując swych słów do nikogo konkretnego. – Z odpornością jest więcej kłopotów niż pożytku.

– Owszem, tajemnicza odporność w czasie plagi zombie, która opanowała cały świat, to z pewnością ciężkie brzemię – odpalił Mahir.

– Hej, spróbuj oddawać krew codziennie i zobaczymy, czy ci się spodoba.

– Nie, dziękuję.

Westchnąłem.

– Czy to kolejna akcja pod tytułem „najpierw krew, potem kofeina”? Mówiła coś?

– Zdaje się, że nie.

– I dzięki Bogu.

Nie zrozumcie mnie źle. Nikt nie wie, dlaczego jestem odporny na działanie aktywnej postaci wirusa Kellis-Amberlee (a tak przy okazji, zdaniem CZKC jest to oczywiście niemożliwe). Ktoś lub coś cię ugryzie, przechodzisz amplifikację i tyle. Tylko okazuje się, że w moim przypadku wygląda to trochę inaczej: najpierw ugryzienie, potem irytacja, a jeszcze później mnóstwo antybiotyków, bo w jamie ustnej człowieka jest mnóstwo syfu, a śmierć z powodu infekcji bakteryjnej to nic fajnego. Rozumiem, dlaczego doktor Abbey potrzebuje mojej krwi praktycznie codziennie. Chodzi tylko o te igły.

W kuchni natknąłem się na Becks. Siedziała przy stole, trzymając puszkę coli.

– Tego szukasz? – zapytała.

– Moja zbawczyni. – Podszedłem do niej, wyciągając ręce. – Daj. Daj mi słodkiej, słodkiej kofeiny.

– Magiczne słowo to „proszę”, Mason. Sprawdź w słowniku. – Rzuciła mi puszkę delikatnym ruchem, nie wstrząsając zbyt mocno zawartości. Ludzie ostatnio często rzucają mi różne rzeczy, chcąc się upewnić, że moje zdolności manualne nie wysiadły. Trudno im uwierzyć w cudowne ozdrowienie po ugryzieniu. Wszyscy czekamy, aż mi przejdzie i zacznę szaleć w laboratorium.

Złapałem puszkę i otworzyłem, a potem długo smakowałem zimny napój. Wreszcie odłożyłem go na najbliższy stół, pytając:

– Jakiś nowy już do nas trafił?

– Właśnie pracujemy nad pierwszą partią – odparła Becks. – Udało nam się złapać w sieć dwudziestu czterech zainfekowanych, w tym twoich
czterech.

– Fajnie. – Nasza wspaniała gospodyni potrzebowała nieustannych dostaw świeżych obiektów do badań, co najmniej ze dwa tuziny naraz, ponieważ eksperymenty nie pozwalały im przeżyć dłużej niż trzy dni. Łowcze patrole wychodziły przynajmniej dwa razy w tygodniu, a przy ich wydajności Shady Cove zostanie całkiem oczyszczone w niecałe trzy miesiące.

– Skoro tak mówisz. – Becks ześlizgnęła się z krzesła, bacznie mi się przyglądając. – Co ty dzisiaj wyprawiałeś, Mason? Mogli cię zabić.

– To nie była moja pierwsza solówka w lesie.

– Pierwsza w nocy. – Pokręciła głową. – Zaczynasz mnie przerażać.

– Mnie też – wtrącił Mahir.

I mnie, dołączyła się George.

– Ty nie masz prawa głosu – wymamrotałem. Mahir się nie obruszył, bo wiedział, że nie mówię do niego. Normalnym tonem zapytałem: – Co twoim zdaniem mam zrobić, Becks? Nie znam się na nauce. Ledwo mogę znaleźć jakieś informacje w sieci. Narobiło się dużo bałaganu, a my utknęliśmy w nim po uszy i każdy zajmuje się swoją działką.

– Więc może przyszedł czas, żebyś przestał. – Cała nasza trójka odwróciła się w stronę doktor Abbey, która mówiła z podobnym, kanadyjskim akcentem co komputer. Jednak w przeciwieństwie do niego, nadawcą była niska, krągła kobieta z wyblakłymi pasemkami w brązowej czuprynie. Fartuch laboratoryjny miała rozpięty, a spod niego wystawała jasnopomarańczowa koszulka z napisem „Unia Głowonogów #462”.

Uniosłem brwi.

– Dobra, zamieniam się w słuch. Co kombinujesz?

Doktor Abbey pokazała nam pendrive’a.

– Zbierz swoich ludzi i spotkajmy się przy projektorze. Czas na małą pogawędkę o tym, co się dzieje na Florydzie. – Na jej twarzy pojawił się słaby uśmiech. – Możecie przynieść popcorn.

– Nauka i przekąski, idealne połączenie – stwierdziłem. – Do zobaczenia.

– Świetnie – rzuciła doktor Abbey i wyszła.

Mahir stanął obok mnie.

– Domyślasz się, o co jej chodzi?

– Nie. – Wzruszyłem ramionami i znowu sięgnąłem po colę. Drugi łyk był dokładnie tak dobry, jak pierwszy. – Ale hej, przecież nic strasznego nie może się wydarzyć, prawda?

Dowodzenia bez Georgii nigdy nie nazwałbym łatwym, ale przez ostatnie kilka miesięcy sprawiało mi to jeszcze więcej problemów. Zniszczenia wywołane przez Fionę same w sobie są straszne i wcale nie potrzebują dodatkowej dawki okropieństwa w postaci nowej drogi przenoszenia wirusa Kellis-Amberlee. Straty w ludziach przerażałyby nawet wtedy, gdyby zmarli nie wstawali, by zaatakować i zainfekować swoich towarzyszy. Kiedy patrzę na wiadomości, bardziej niż kiedykolwiek żałuję, że nie ma z nami Georgii Mason. Georgia miała szczególny dar przekazywania informacji bez zdradzania uczuć: widziała świat w czerni i bieli, nie dopuszczała żadnych odcieni szarości. W każdej innej profesji ta cecha okazałaby się niepożądana, ale w tej stanowiła źródło niezwykłej siły. Gdyby Georgia tu była, potrafiłaby zmienić śmierć ludzi w statystyki, a katastrofę w opowieść. Ale nie ma jej. Ona również stała się tylko statystyką i przeszła do historii. A to oznacza, że – chociaż jestem zupełnie nieprzygotowany – muszę wykonywać jej pracę. Mam nadzieję, że przyszłe pokolenie spojrzy na nasze działania łaskawym okiem. Zrobiliśmy, co w naszej mocy.

– z Newsów z frytkami,
bloga Mahira Gowdy,
16 lipca 2041

Obiekt 7c jest przytomny, samoświadomy i reaguje na bodźce. Zadano mu kilka pytań związanych ze zdrowiem i wydaje się wolny od wszelkich zaburzeń wzrokowych i umysłowych. Obiekt identyfikuje się jako „Georgia Mason” i potrafi odtworzyć z pamięci wszystkie wydarzenia aż do śmierci fizycznej (patrz: „Georgia C. Mason, raport z autopsji”). Na tę chwilę jesteśmy gotowi kontynuować badania z obiektem 7c. Pełna dokumentacja medyczna została wysłana w bezpiecznym kodowaniu.

– z wiadomości wysłanej przez doktora Matthew Thomasa, 10 lipca 2041

Georgia Mason żyje.

– graffiti znalezione w strefie zniszczeń w stanie Floryda, zdjęcie opublikowane na licencji Creative Commons

Trzy

Muszę przyznać, że doktor Thomas szybko otrząsnął się po pytaniu, którego najwyraźniej nie powinnam była jeszcze zadawać.

– Chyba nie wiesz, co mówisz. – Podniósł długopis z podłogi. – Może powinnaś usiąść.

– Moje oczy nie powinny tak wyglądać. Dałabym się przekonać, że istnieje metoda regeneracji blizn. Zaakceptowałabym nawet to, że działa na tyle głęboko, by usunąć tatuaż z numerem licencji. – Uniosłam nadgarstek, pokazując miejsce, w którym powinnam mieć trwale zapisane najważniejsze dane. – Ale nic nie byłoby w stanie naprawić moich oczu. Dlatego pytam jeszcze raz: jak długo jestem klonem?

Doktor Thomas zmrużył oczy, a ja się lekko wyprostowałam, żeby wyglądać na pewniejszą siebie. W piżamie CZKC nie było to jednak wcale takie łatwe.

– To naprawdę niezwykłe… – zaczął doktor Thomas.

– Klonowanie dziennikarzy też. – Wzięłam ostatni łyk coli, a potem zmusiłam się, by odstawić ją na stół. Kofeina już sprawiła, że czułam się roztrzęsiona. Jeszcze tego brakowało, żeby po całej puszce zaczęły mi drżeć ręce. – No daj spokój. Komu mam wygadać? Raczej nie dostanę połączenia z siecią w najbliższej przyszłości.

Doktor Thomas obrzucił mnie badawczym spojrzeniem. Nie spuściłam wzroku i miałam nadzieję, że z tymi nowymi oczami uda mi się wyglądać na szczerą i pełną najlepszych intencji. Łatwiej się żyło, gdy mogłam się schować za parą ciemnych okularów.

Wreszcie kiwnął głową, a na jego twarzy zagościł znany mi już wyraz. Widziałam go już w trakcie setek wywiadów, kiedy to rozmówcy myśleli, że mnie wykiwają. Nikt nie wpadł na to, że dyplom z dziennikarstwa zakłada co najmniej kilka zajęć z psychologii. Nawet jeśli sama nie umiem kłamać, dobrze wiem, kiedy ktoś próbuje mnie oszukać.

– Jak już mówiłem, to niezwykła sytuacja – powiedział niższym, cieplejszym głosem.

Próbuje zdobyć moje zaufanie przez szczerość. Raczej typowa zagrywka, nawet jeśli okoliczności typowe nie były.

– Wiem, ale proszę, chcę wiedzieć, co się dzieje.

Troska nigdy mi nie wychodziła. Tego nie było na egzaminach.

Może zza fasady dziennikarskiego profesjonalizmu wydostało się trochę prawdziwych uczuć, bo doktor Thomas powiedział:

– Rozumiem. Z pewnością jesteś zagubiona.

– Oprócz tego także przestraszona i zdezorientowana, a do tego ciągle nie dowierzam, że to nie sen – odparłam. Znowu sięgnęłam po puszkę coli, ale nie po to, by się napić; chciałam poczuć ją w ręku. Raczej słaby substytut tego, czego naprawdę potrzebowałam – okularów, broni i Shauna – ale musiał wystarczyć.

– Zrozum, że to eksperymentalna procedura. Nie mogliśmy w żaden sposób określić szans na powodzenie, a nawet tego, czy po przebudzeniu będziesz sobą. – Doktor Thomas cały czas na mnie patrzył. Nie kłamał, a przynajmniej tak uważał. – Szczerze mówiąc, wciąż nie mamy pewności, na ile twój stan jest stabilny.

– To chyba wyjaśnia ludzi z bronią, co? – Bezwiednie napiłam się coli i zdecydowałam, że mimo to jej nie odstawię. Zasługiwałam na małą pociechę. Wskrzeszenie okazuje się ciężkim doświadczeniem. – A więc czekacie, aż mi odbije i… co właściwie może się stać?

– Klonowanie to skomplikowany proces – stwierdził doktor Thomas. – Współcześni ludzie zostają zarażeni wirusem Kellis-Amberlee jeszcze w okresie prenatalnym. Ich ciała rosną, uczą się, jak radzić sobie z infekcją, aż w końcu… można powiedzieć, że się z nią dogadują. Teraz ludzie rzadko zarażają się dopiero w dorosłym wieku.

– Ale klonowana tkanka rośnie w warunkach laboratoryjnych – powiedziałam. – Jak wprowadziliście wirusa?

– Rozpyliliśmy go, kiedy… – Zająknął się i zamilkł, wyraźnie niepewny co dalej. Na tym etapie w swoich raportach z pewnością określali mnie mianem „obiektu” albo „ciała”. Użycie innej nazwy oznaczałoby nadanie tożsamości czemuś, co traktowali jako eksperyment.

Miałam ogromną ochotę mu to wytknąć, ale się powstrzymałam. Potrzebowałam sprzymierzeńca, nawet jeśli on myślał, że tylko skłania mnie do współpracy. To było ważniejsze niż poprawienie sobie humoru złośliwościami.

– Na którym etapie rozwoju tkanki? – zapytałam.

– W połowie cyklu – odpowiedział z wyraźną ulgą. – Wykorzystaliśmy technologię klonowania organów, żeby przyśpieszyć wzrost całego ciała. Układy odpornościowy i nerwowy w pełni się rozwinęły. Użyliśmy nawet próbki krwi z naszego oddziału w Memphis, żeby mieć pewność, że wykorzystamy szczep Kellis-Amberlee, którym zostałaś zarażona po raz pierwszy. Wydawał się najbardziej kompatybilny z twoim organizmem. Mimo całej naszej codziennej pracy z KA, cóż, nie była to czysta nauka…

Takie rzeczy są kwintesencją nauki. Właśnie przed tym ostrzegają nas Fikcyjni. Stwierdziłam, że to kolejny komentarz, którego nie powinnam wypowiadać na głos. Zamiast tego skupiłam się na tym, czego doktor Thomas próbował z całych sił unikać.

– Potrzebujecie ludzi z bronią, bo istnieje szansa, że przejdę samorzutną amplifikację, prawda?

– Tak – przyznał bez ogródek. Zdawał się przy tym szczerze mi współczuć. – Dopiero po kilku dniach twój organizm w pełni przyzwyczai się do infekcji. Do tego czasu niestety wszystkie twoje ruchy będą monitorowane. Możesz korzystać z interkomu, żeby upomnieć się o jedzenie czy picie, a w razie potrzeby skorzystania z toalety w każdej chwili możemy udostępnić eskortę. Prysznic będzie udostępniany regularnie.

– Mogę prosić o połączenie z Internetem? – zapytałam.

Najpierw odwrócił wzrok, a potem odpowiedział:

– To nie jest dobry pomysł. Wciąż prowadzimy badania, a nie chcemy narażać cię na stres bardziej niż to konieczne. Możemy przekazać materiały na wybrane tematy, ale w wersji offline.

– Pieczołowicie ocenzurowane, żeby mnie nie „stresować”? – Doktor Thomas był na tyle przyzwoity, żeby się zmieszać. – Musicie wiedzieć, że odosobnienie ma na mnie zły wpływ.

– Cóż, będziesz musiała je znosić jeszcze jakiś czas. Przykro mi. To konieczne ze względu na twoje zdrowie.

Mówił takim tonem, że aż ścisnęło mi się gardło. Tuzin koszmarnych scenariuszy przeleciał mi przez głowę, a wszystkie zaczynały się od strzału, który mnie zabił. Dopiero potężny łyk coli zdołał mnie uspokoić.

– Z Shaunem wszystko w porządku? Udało mu się wydostać z Sacramento? Proszę, powiedz mi chociaż tyle.

– Mamy 14 lipca 2041 roku. Dopiero po ośmiu miesiącach udało nam się doprowadzić cię do stanu pełnej przytomności – poinformował mnie doktor Thomas szybko i niemal monotonnie, jakby jak najprędzej chciał przejść do czegoś innego. – Wiele się przez ten czas zmieniło.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

– Wiem.

– Dlaczego? Co próbujesz…

– Panno Mason, nie mogę udzielić pożądanych odpowiedzi. Ale składam najszczersze kondolencje.

Gapiłam się na niego z otwartymi ustami i nie przestałam nawet wtedy, gdy wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Nie poruszyłam się ani o milimetr. Wreszcie puszka coli upadła na podłogę niczym łuska pocisku po wystrzale. Kolana miałam jak z waty i opadłam na podłogę, skupiając wzrok na nieskazitelnie białych drzwiach.

Na policzkach poczułam wilgoć. Podniosłam rękę i opuszkami palców dotknęłam prawej strony twarzy.

– Ja płaczę? – zapytałam samą siebie.

Siatkówkowe Kellis-Amberlee pozbawia swoje ofiary tej umiejętności. Dla mnie płacz był mniej prawdopodobny niż to, że stanowię poboczny projekt CZKC.

Podniosłam się i powłócząc nogami, podeszłam do łóżka, a potem padłam na pościel i zwinęłam się w kłębek, przyciskając kolana do piersi. Łzy zaczęły płynąć wartkim strumieniem, a ja trzęsłam się, z trudem łapiąc oddech. Po jakimś czasie zasnęłam.

Śniły mi się pogrzeby. Czasami moje, podczas których Shaun stał w pomieszczeniu pełnym ludzi, z zakłopotaniem próbując udawać, że wie, co robi. Te sny były przyjemne. Pokazywały rzeczywistość taką, jaką znam. Przez większość czasu śniłam jednak o trumnie z ciałem brata, a sama wygłaszałam mowę pozbawionym uczuć głosem albo moje miejsce zajmował Alaric i mówił, jak to wszystko było tylko kwestią czasu. Kiedy mnie zabrakło, nikt nie spodziewał się niczego innego.

Kiedy się obudziłam, w pokoju panowały ciemności. Oczy piekły w zupełnie mi nieznany sposób. Przesunęłam się, żeby uwolnić rękę i przetrzeć powieki, a wtedy odkryłam, że są spuchnięte i trochę nadwrażliwe. Zastanowiłam się, czy warto się tym denerwować, ale uznałam, że nie. Albo był to normalny skutek płaczu, albo doktor Thomas słusznie się o mnie martwił i rozpoczęłam amplifikację. Do pierwszego musiałam się przyzwyczaić. Jeśli chodzi o drugie, cóż. To już nie mój problem.

Usiadłam na łóżku i zmrużyłam powieki, żeby dojrzeć zarys sprzętów w pokoju. Nawet przy siatkówkowym KA nie widziałabym dobrze w takich ciemnościach. Mimo to miałam o czym myśleć przez parę sekund, czekając, aż oczy przestaną mnie boleć, a umysł zajmie się czymś pożytecznym. Zazwyczaj nie byłam tak rozbita. Z drugiej strony, rzadko mi się zdarza wrócić z zaświatów. Może potrzebowałam przekąski.

Minuty mijały niemal niezauważenie. Dopiero kiedy zdrętwiał mi tyłek, zdałam sobie sprawę, jak długo już siedzę, porażona zwykłą ciemnością.

– Pieprzyć to – mruknęłam i ześlizgnęłam się z łóżka, chwiejąc się lekko, gdy moje stopy natrafiły na podłogę. Proszę, pierwszy krok zaliczony: wstałam. Wszystko inne to tylko kwestia czasu.

Jeśli dobrze zapamiętałam, ściana z drzwiami powinna znajdować się jakieś dwa metry przede mną. Ruszyłam do przodu, wyciągając ręce w złudnej nadziei, że w nic nie uderzę. Z każdym krokiem czułam się trochę lepiej. W końcu wstałam i coś robiłam. Pewnie, skradałam się w skąpanym w mroku pomieszczeniu niczym bohaterka jednego z horrorów sprzed Powstania, które Maggie tak uwielbia, ale wreszcie podjęłam jakieś działanie, a to już postęp.

To niesamowite, jak efektywnym narzędziem do kontroli ludzi jest zwykła dezorientacja. Dziennikarze korzystają z niej zawsze, gdy wydaje im się, że ujdzie im to na sucho. Staramy się panować nad otoczeniem, wykorzystując wszystko – rekwizyty, hałas, a nawet temperaturę – by ludzie byli zupełnie rozluźnieni bądź wręcz przeciwnie, stale podenerwowani, w zależności od tego, jaki chcemy osiągnąć efekt. Cóż, ludzie z CZKC chcieli, żebym poczuła się zagubiona, a ja im na to pozwoliłam. Kto by się przejmował, że byłam własnym klonem, trzymanym pod kluczem w sekretnym obiekcie nie wiadomo gdzie? Nie przestałam być Georgią Mason – nazwijmy to „domniemaną tożsamością”. A skoro mam być Georgią Mason, nie mogę siedzieć i się nad sobą użalać. Muszę zacząć działać.

Moje ręce natrafiły na lustro. Zatrzymałam się i pochyliłam do przodu, dotykając czołem gładkiej powierzchni szyby. Wystarczyło zmrużyć oczy, żeby dojrzeć korytarz po drugiej stronie, ale przypominało to patrzenie na coś przez gęstą mgłę. A gdyby ktoś zgasił światła, w ogóle nic bym nie widziała. Nawet teraz udawało mi się wyróżnić zaledwie zarysy ścian i równie fałszywych „okien” wychodzących na inne, puste pokoje. Czekały na swoich własnych, tajnych lokatorów z probówki? Byłam pierwszym, ostatnim czy środkowym klonem?

– Przestań – mruknęłam, nie pozwalając sobie roztrząsać tej myśli. Oczywiście powinnam poświęcić jej czas (i to dużo czasu, a może nawet dołączyć tę kwestię do całego exposé na temat nielegalnego klonowania ludzi przeprowadzonego przez CZKC), ale nie teraz. W tej chwili nawet armia klonów nie miała żadnego znaczenia. Liczyłam się tylko ja.

Tylko ja…

Odsunęłam się od lustra, wpatrując się w ciemność przed sobą. Jeśli nagrywały mnie ukryte kamery – a nie miałam najmniejszych wątpliwości, że CZKC zainstalowało ukryte kamery, w końcupo to są– zapewne wyglądałam, jakbym miała wylew. Niech sobie myślą, co chcą. Nie mogłam skakać z radości, więc gapienie się w przestrzeń musiało mi wystarczyć.

Omal nie połknęłam haczyka, muszę przyznać, ale całe życie przede wszystkim podążałam za prawdą i wiem, kiedy ktoś próbuje nie skłamać. Doktor Thomas uparcie próbował nie podawać mi żadnych konkretnych odpowiedzi… i w tym tkwił problem. Złożył mi kondolencje, ale nie pozwolił połączyć się z Internetem, nawet gdyby zakładało to wyłączenie nadawania. I nigdy, nawet raz, nie posunął się do tego, by otwarcie stwierdzić, że Shaun nie żyje. Dlaczego miałby tego unikać?

Bo nie miał żadnego dowodu. Stare dobre internetowe powiedzenie: pokaż zdjęcia albo nie uwierzę. Doktor Thomas nie mógł wymyślić historyjki, w której nie znalazłabym dziur, a gdyby mówił prawdę, z radością by mi to udowodnił.

Shaun żył.

Ja mogłam być klonem, góra mogła być dołem, a czarne białym, ale Shaun musiał żyć. Na miejscu CZKC pokusiłabym się o sklonowanie potencjalnie krnąbrnej dziennikarki – a powiedzmy sobie szczerze, słynęłam ze swojego uporu, zwłaszcza gdy ktoś próbował mną dyrygować – tylko i wyłącznie wtedy, gdybym właśnie jej i tylko jej potrzebowała po swojej stronie. CZKC nie sprowadziłoby mnie z powrotem, gdybym nie musiała czegoś dla nich zrobić. A jest tylko jedna rzecz, której prócz mnie nikt inny nie mógł wykonać.

Mogłam powstrzymać Shauna.

Shaun żył i robił coś, co im się nie podobało. Coś, od czego chcieli go odwieść. Ale to było CZKC, a CZKC stało po dobrej stronie. Cokolwiek robił, ja musiałam być temu przeciwna, prawda? Shaun zawsze sprawiał kłopoty i zazwyczaj to ja musiałam trzymać go w ryzach. A beze mnie, cóż…

Poświęciłam chwilę na przyjemne rozmyślania o tym, jak dowiaduję się, że już wszystkie badania skończone, a ja mogę wracać do domu. Dostaję parę okularów przeciwsłonecznych i mogę bez przeszkód wyjść na świat, żeby odnaleźć Shauna i palnąć go w łeb. W końcu tylko mnie słuchał.

Niestety musiałam porzucić to piękne marzenie. Gdyby chcieli, żeby Shaun się uspokoił, wystarczyłaby do tego strzałka z odpowiednim środkiem czy coś takiego. Klonowanie jednego organu dla chorego pacjenta kosztuje miliony dolarów. Za moje świeżutkie ciało prosto z fabryki zapłacili pewnie miliardy. Shaun przy odpowiednich chęciach mógł wywołać sporo kłopotów, ale nie aż takich – a już na pewno nie tyle, by opłacało się mnie wskrzeszać.

A więc co takiego zrobił? Co miałam od niego wydobyć? Opuszkami palców natrafiłam na krawędź drzwi. Zatrzymałam się, odwróciłam i ruszyłam w przeciwnym kierunku, dotykając palcami ściany. Świetnie, w takim razie nie wskrzesili mnie z dobroci serca. Wiedziałam, że kosztowałam zbyt wiele czasu i pieniędzy, żeby służyć po prostu za eksperyment. Gdyby to samo wydarzyło się przed Powstaniem, być może ludzie postrzegaliby klonowanie jako szansę na przedłużenie życia. Twoje ciało już się zużyło? Spraw sobie nowe! Jeden prosty krok daje niewyobrażalne efekty kosmetyczne. Cóż, zakładając, że uznamy wyciągnięcie mózgu – czy co oni tam z nim zrobili – i przeniesienie go do innego ciała za „proste”.

Tak było przed Powstaniem. Nasze ogarnięte strachem przed zombie społeczeństwo nigdy nie zaakceptuje czegoś, co przywracało ludzi do życia, nawet jeśli nie stawali się agresywnymi kanibalami. Kiedy się stąd wydostanę – o ile się stąd wydostanę – będę musiała się gęsto i szybko tłumaczyć, żeby nie dostać kulki w łeb po raz drugi.

Coś mi tu śmierdziało. Dotarłam do ściany, odwróciłam się i szłam dalej.

Shaun żył i sprawiał kłopoty, a oni nie chcieli ryzykować, że złapię ich na kłamstwie. To mogło z kolei oznaczać, że planują mnie wykorzystać przeciwko niemu – przekonać, żebym wydała kryjówkę, w której chowamy klucze do sieci i dyski z kopią zapasową danych. Pomysł wydawał mi się nie do końca w porządku, jakby coś mi umykało, ale trzeba od czegoś zacząć. Każdy artykuł zaczyna się od zdania, które można jakoś zmienić, tworząc odpowiedni haczyk.

Dobra: CZKC wróciło mi życie, żeby wykorzystać mnie jako broń przeciwko jedynej osobie na świecie, którą kocham bardziej niż prawdę. Jak zamierzają tego dokonać, nie mam pojęcia. Shaun wiedział, że umarłam. Jeśli ktoś mógł być tego absolutnie pewien, to właśnie Shaun – w końcu to on nacisnął spust. Widząc kobietę, która wygląda jak ja, może zawaha się na sekundę, ale to nie wystarczy, żeby tu przybiegł w podskokach.

A może?

Drzwi nagle się otworzyły, wpuszczając do środka światło. Spodziewając się bólu, wzdrygnęłam się odruchowo i oparłam o ścianę.

Moje oczy nie zareagowały na światło bólem, tak jak kiedyś, ale i tak trochę mnie zapiekły, w dodatku na kilka dezorientujących chwil straciłam wzrok. Uniosłam dłoń, żeby się zasłonić, i mrużąc powieki, próbowałam dojrzeć rysy człowieka stojącego w progu. Nie poruszał się i odniosłam wrażenie, że stał nieruchomo, odkąd otworzyły się drzwi.

Opuściłam rękę.

– Słucham?

Nie podobała mi się niepewność w moim głosie. Wciąż byłam niestabilna, a CZKC miało za dużą władzę nad moim otoczeniem. Nienawidzę, gdy ktoś mnie kontroluje.

Właściwie to nienawiść mi pomogła. Wyprostowałam się i spojrzałam groźnie na postać w drzwiach. Piżama powinna chyba pozbawić mnie pewności siebie, ale zamiast tego tylko dodała mi animuszu, jakby ten jeden przejaw kontroli przelał czarę. Mogą zabrać mi kontakt ze światem, autonomię, a nawet i ciało, ale nie mają prawa mnie ubierać.

– Powiedziałam „słucham” – rzuciłam ostro i zrobiłam krok do przodu. – Kim jesteś? Co tu robisz? – Po chwili zdałam sobie sprawę, że zbliżanie się do człowieka, którego niezbyt dobrze widzę, nie jest najlepszym pomysłem. W końcu klonowanie jest nielegalne i bardzo możliwe, że w CZKC są ludzie niezadowoleni z mojego istnienia.

– Widziałem cię na monitorach – powiedział mężczyzna. Miał niski, przyjemny głos z nutką środkowowschodniego akcentu. Zrobił krok do tyłu i stanął w korytarzu, dzięki czemu mogłam po raz pierwszy przyjrzeć się jego twarzy. Skórę miał w odcieniu lekko brunatnym, o kilka tonów jaśniejszą niż Mahir, ale ciemniejszą od Alarica, a jego twarz przywodziła na myśl Indian. Jego ciemne, proste włosy były niemal tak długie jak moje. Opadały mu swobodnie na ramiona, założone za uszy, żeby nie zasłaniały twarzy. Muszę zapamiętać ten trik przynajmniej do czasu, kiedy dorwę jakieś nożyczki. Mężczyzna uśmiechał się do mnie ostrożnie, jakby miał do czynienia z wężem, który może w każdej chwili ugryźć.

Nigdy wcześniej go nie widziałam, ale miał na sobie fartuch lekarski i plakietkę z nazwiskiem. Był z CZKC, a to czyniło z niego jeśli nie sprzymierzeńca, to przynajmniej znajomego adwersarza.

– Kim jesteś? – zapytałam, robiąc kolejny krok do przodu. – Wysłał cię doktor Thomas?

– Nie – odpowiedział nieznajomy z ostrożną cierpliwością. – Jak już mówiłem, zobaczyłem cię na monitorach. Wydawałaś się zdenerwowana. Pomyślałem, że przyjdę sprawdzić, czy niczego ci nie trzeba. Szklanki wody, dodatkowego koca…

– A co jeśli chcę do łazienki?

Nie zawahał się ani sekundy.

– Zadzwonię po ochronę, która nas tam zaprowadzi. W ten sposób nie stracę pracy. Ale z chęcią najpierw przyniosę ci szklankę wody i koc. – Wyciągnął spod ręki podkładkę z klipsem, przekładając pierwszą kartkę. – Masz problemy ze spaniem? Napisali, że piłaś wcześniej kofeinę. Znam to uczucie. Kiedy wypiję za dużo kawy, nie mogę zasnąć nawet za milion dolarów.

– Dobrze mi się spało – powiedziałam. – A potem się obudziłam. Mój zegar biologiczny się rozregulował. Gdybym wiedziała, w jakiej strefie czasowej się znajduję, może by mi to pomogło.

– Zapewne tak – zgodził się. – Tak przy okazji, nazywam się Gregory. Miło mi cię widzieć w dobrym zdrowiu. – Mówiąc to, obrócił podkładkę i oparł ją o swoją klatkę piersiową, pokazując mi papier. – Wszyscy się tu o ciebie martwili.

Całe życie uczyłam się skomplikowanej sztuki powstrzymywania się od reakcji. Mimo to zamarłam, widząc duże litery na kartce Gregory’ego, wyraźnie skreślone wyłącznie dla moich oczu.

NIE JESTEŚ TU BEZPIECZNA.

Gregory patrzył na mnie błagalnym wzrokiem, prosząc, żebym nie dała po sobie poznać, że coś zobaczyłam. Zupełnie jakby zdawał sobie sprawę z dużego ryzyka, ale uznał, że warto je podjąć. Udało mi się więc przybrać w miarę neutralny wyraz twarzy, uniosłam delikatnie brodę, żeby ukryć szeroko otwarte oczy. W tamtej chwili zabiłabym za parę okularów przeciwsłonecznych, gdyby tylko ktoś mi to zaproponował.

– Nie jestem pewna, czy można mnie za to winić. Teoretycznie byłam wtedy martwa.

Na twarzy Gregory’ego pojawił się wyraz ulgi. Kiwnął głową i obrócił podkładkę do siebie, jakby chciał coś z niej wyczytać.

– To prawda. Zostałaś oficjalnie uznana za żywą dopiero wtedy, gdy nauczyłaś się oddychać bez wspomagania.

– To ciekawe. Kto wprowadził to fajne założenie?

– To część międzynarodowego porozumienia w sprawie technologii klonowania ludzi na potrzeby rozwoju medycyny – wyjaśnił Gregory, przekładając kolejną kartkę. – Dopóki klon oddycha za pomocą respiratora, nie stanowi istoty żywej. Jest tylko mięsem.

– A więc możesz nazywać mnie klonem?

– Doktor Thomas powiedział, że sama do tego doszłaś, a my możemy to potwierdzić, jeśli zajdzie taka potrzeba. Uznał, że dzięki temu będziesz miała więcej pewności siebie w kwestii identyfikacji. – Gregory spojrzał na mnie znad papierów i uśmiechnął się. – Chyba nikt się nie spodziewał, że tak szybko się zorientujesz.

– Cała ja, ciągle zaskakuję – rzuciłam, próbując nadać swojemu głosowi neutralny ton. Ten mężczyzna powiedział, że nie jestem bezpieczna. Pytanie brzmi, czy mu zaufam. Czy mogę mu zaufać.

Czy mam inny wybór?

– Teraz wymagamy od ciebie wyłącznie skupienia na rekonwalescencji– stwierdził Gregory ze sztywną, bezbarwną powagą, którą karmili mnie lekarze, odkąd skończyłam siedem lat. Mężczyzna obrócił znowu podkładkę, pokazując mi kolejną kartkę.

PRACUJĘ DLA ESW. WYCIĄGNIEMY CIĘ STĄD. RÓB WSZYSTKO, O CO CIĘ POPROSZĄ. NIE ZWRACAJ NA SIEBIE UWAGI.

Kiwnęłam głową.

– Postaram się – odparłam jednocześnie na to, co powiedziane, i na to, co napisane. – Dzięki za wizytę.

– Cóż, będziemy się często widywać. Jestem członkiem zajmującego się tobą zespołu. A teraz powiedz, czy na pewno niczego ci nie trzeba?

– Teraz nie – powiedziałam i zawahałam się, czując nagle strach na myśl o tym, że mam zostać sama w ciemności. – Właściwie… Nie wiem, czy ci wolno, ale możesz mi zapalić światło? Przy zamkniętych drzwiach panuje tu taki mrok, że nie wiem, czy będę mogła spać.

– Mogę włączyć lampy – zapewnił Gregory. – Mogę nawet je lekko przyciemnić, jeśli chcesz, żeby było ci łatwiej zasnąć.

– Świetnie – powiedziałam. Jutro będę musiała spróbować namówić doktora Thomasa, żeby dał mi lampkę.

– Załatwię to zaraz po powrocie do stacji monitorującej – obiecał Gregory, delikatnie podkreślając słowo „zaraz”. – Jeśli zdecydujesz się na coś jeszcze, wystarczy powiedzieć. Od razu zostanę powiadomiony.

– Jasne – rzuciłam i ucieszyłam się, że nie gadam przez sen. – Miło było cię poznać.

– I nawzajem, panno Mason – odparł Gregory. Obrócił swoją podkładkę po raz ostatni, chowając zapisaną na niej wiadomość, a potem cofnął się o krok. Drzwi zasunęły się niemal natychmiast: zbyt szybko, żebym mogła wybiec z pokoju, nawet gdybym chciała.

Zostałam na swoim miejscu, odliczając cicho. Lampy zaświeciły, kiedy dotarłam do stu czterdziestu pięciu. Do stacji monitorującej, gdziekolwiek się znajdowała, normalnym krokiem szło się dwie i pół minuty. Użyteczna informacja. Gdyby ktoś stamtąd miał tu przybiec, zajęłoby mu to co najmniej trzydzieści sekund. Jak się bardzo chce, można w tym czasie naprawdę wiele zrobić.

Wróciłam do łóżka i położyłam się pod kocem. A więc w sprawę wmieszała się ESW… i działają przeciwko CZKC. Ciekawe. Ciekawe i potencjalnie groźne.

ESW – Epidemiologiczna Służba Wywiadowcza – powstała w 1951 roku jako odpowiedź na niepokoje związane z rozwojem broni biologicznej w czasie drugiej wojny światowej.

Agenci ESW mieli swój wkład w wiele z najwcześniejszych działań przeciwko pandemii. Bez nich nigdy nie udałoby się wyeliminować ospy wietrznej, polio i malarii… a gdyby zdawali sobie sprawę z istnienia badań nad wirusami Marburg Amberlee i grypy Kellisa, wydarzenia, które doprowadziły do powstania Kellis-Amberlee, być może nigdy nie miałyby miejsca. Zawsze uważano ich za bezwzględnych i maksymalnie skupionych na pracy. Szkoda, że Powstanie zaprzepaściło większość ich dokonań. W świecie, w którym tylko jedna choroba pojawia się w nagłówkach, na co komu tacy epidemiologiczni detektywi?

Ale organizacja przetrwała. Bez względu na restrukturyzację CZKC i przesunięcie funduszy, ESW nie umarła. Kiedy wewnątrz CZKC pojawiały się głosy o korupcji, ESW wkraczała do akcji i wszystkiemu zaprzeczało, sprzątając bałagan. Większość ludzi uważa ich za bandę dziwaków, którzy nie chcą przyznać, że nikomu nie są już potrzebni. Ja sama zawsze tak uważałam.

Może nadszedł czas na zmianę poglądów.

Gregory był członkiem ESW; ESW była częścią CZKC; CZKC mnie wskrzesiło. Gregory powiedział, że nie jestem tu bezpieczna. Przekazał mi tę informację osobiście, bez asysty ochrony. Doktor Thomas pojawiał się wyłącznie w towarzystwie uzbrojonych ludzi i zasugerował, że Shaun nie żyje. Prawdopodobnie nie powinnam ufać żadnemu z nich. Ale skoro mam wybierać między nimi dwoma…

ESW chciała mnie stąd wydostać, a ja mogę liczyć na to, że uda mi się uciec od ESW. Zamknęłam oczy i przekręciłam się na bok. Nadszedł czas zagrać według ich zasad i zobaczyć, co się dzieje, bo kiedy Gregory i jego przyjaciele mnie uwolnią, ja i tak zamierzam wszystko ujawnić.

Tym razem nie śniły mi się pogrzeby. Zamiast tego szłam z Shaunem pod rękę przez pusty korytarz budynku, w którym zorganizowano Krajowy Zjazd Partii Republikańskiej, i nic nie próbowało nas zabić. Zresztą nie tylko tam.