Strona główna » Obyczajowe i romanse » Randka pod jemiołą

Randka pod jemiołą

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379760831

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Randka pod jemiołą

Czy pocałunek pod jemiołą zawsze przynosi szczęście?

 

Joanna jest szczęśliwą mężatką. Nie przeszkadzają jej nawet staroświeckie poglądy jej męża dotyczące tego, jak powinna wyglądać i zachowywać się jego żona. Musi mieć długie włosy, zapinać guziki bluzki niemal pod samą szyję i zawsze trzymać w ręce najważniejszy atrybut domowego ogniska – ściereczkę do kurzu. Wszystko jednak się zmienia, gdy Joanna odkrywa, że mąż ją zdradza. Wraz z radykalną zmianą fryzury, bohaterka postanawia całkiem odmienić swoje życie.

 

Jej decyzja pociąga za sobą szereg konsekwencji – Joanna będzie musiała stawić czoła flirtującemu dyrektorowi szkoły oraz na nowo przemyśleć swój stosunek do pracy. Na szczęście, odkryje wokół siebie ludzi, którzy zawsze będą gotowi jej pomóc.

 

A gdy nadejdzie grudzień i pod butami zacznie skrzypieć śnieg, a wokół unosić się zapach pierników i pomarańczy, nikt nie będzie potrafił oprzeć się uczuciu.

W te święta każdy potrzebuje odrobiny bliskości.

Polecane książki

Poznaj 7 zadań dyrektora związanych z organizacją nauczania indywidualnego. W publikacji odpowiadamy na takie pytania jak: jaka jest podstawa organizacji indywidualnego nauczania, jaki uczeń może być objęty indywidualnym nauczaniem, komu powierzyć takie nauczanie, w jaki sposób dokumentować przebieg...
Kazimierz Nowak w latach 1931–1936 odbył samotną podróż po Afryce, trasą z Trypolisu na Przylądek Igielny i z powrotem na północ kontynentu. Przemierzył łącznie około czterdziestu tysięcy kilometrów, głównie rowerem, a także pieszo oraz konno. Siedemdziesiąt lat po jego ekspedycji, młodzi podróżnicy...
Poradnik do strategii Robin Hood: Defender of the Crown przedstawiający najlepszy według autora sposób prowadzenia rozgrywki, efektywne posunięcia, oraz rady dotyczące rozmieszania wojsk i zajmowania kolejnych hrabstw. Robin Hood: Defender of the Crown - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez gra...
Poradnik do gry „Race Driver GRID” stanowi przede wszystkim kompletny przewodnik po głównym trybie, czyli GRID Word, jak również wskazówki na temat proponowanego rozwoju kariery kierowcy wyścigowego, a także opis wszystkich dostępnych samochodów.Race Driver: GRID - poradnik do gry zawiera poszukiwan...
Ebenezer Scott niejedno w życiu widział i niejedno przeżył. Jest człowiekiem twardym, przekonanym, że jego powołaniem są misje specjalne w obcych krajach. Ponieważ nieustannie ryzykuje życie, unika związków z kobietami. Los jednak sprawia, że znów spotyka na swojej drodze Sally, kobietę, która kiedy...
Pamiętniki - zbiór pamiętników Jana Chryzostoma Paska. Pasek spisywał swoje wspomnienia pod koniec życia, prawdopodobnie w latach 1690-1695. Rękopis drukiem wydany zostały dopiero w 1836 roku przez hrabiego Edwarda Raczyńskiego. Pamiętniki dzielą się na dwie części. Część pierwsza obejmuje lata 1655...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Agnieszka Olejnik

Copyright © Agnieszka Olejnik, 2018

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2018

Redaktor prowadzący: Szymon Langowski

Redakcja: Malwina Błażejczak

Korekta: Paulina Płatkowska / Słowne Babki

Skład i łamanie: Grzegorz Kalisiak

Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Zdjęcie autorki na skrzydełku: Krzysztof Olejnik

Zdjęcia na okładce: © Candus Camera, © Saquizeta, © Nebula Cordata, © Scisetti Alfio, © Slavko Sereda, © maritime_m / Shutterstock.com

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Wydanie elektroniczne 2018

eISBN 978-83-7976-083-1

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

Dla Kasi,

która dała radę

21 grudnia

Dekoruję dziś ciasteczka na choinkę. Kto by pomyślał, że tyle z tym zachodu! Jeden lukier w wersji tradycyjnej — śnieżnobiały. Drugi zielonkawy, z sokiem ze szpinaku. Trzeci — z kropelką soku z buraczków. Ładny, pastelowy róż. Właściwie powinnam się tym stresować — bo co, jeśli nie wyjdzie, nie zastygnie, rozleje się? Albo przynajmniej pukać się w głowę i komentować: „A po co to? Czy nie mogłyby być po prostu ciasteczkowe? Nie wystarczyłby zwykły cukier puder lub polewa czekoladowa?”.

Tymczasem ja bawię się tymi kolorami jak dziecko. Kombinuję, czy z dodatkiem modrej kapusty nie wyszłoby niebieskie. Potem pluję tym sinofioletowym lukrem o kapuścianym zapaszku i pękam przy tym ze śmiechu. Z lubością wdycham zapach korzennych przypraw i miodu. Zapamiętuję dobre chwile, kolekcjonuję je tak, jak małe dzieci zbierają nad morzem kolorowe kamyki.

Kiedyś przygotowania do świąt były dla mnie źródłem stresu. Czy zdążę umyć okna i czy nie zostawię smug? Czy uszka nie rozkleją się w gotowaniu? A jeśli bigos nie wyjdzie, okaże się za tłusty, za słony, za chudy, za kwaśny…? Jeżeli teściowa skrytykuje, teść nie zechce skosztować, mąż się skrzywi? Byłam wiecznie wystraszoną, sfrustrowaną gospodynią domową, zakompleksioną kobietą, zabieganą żoną, nieumiejącą odpuścić i machnąć ręką na głupstwa. Ba, nie potrafiłam się nawet wyspać. W weekendy zrywałam się wcześnie, aby niczego nie zaniedbać, ze wszystkim zdążyć. Żeby tylko świat był ze mnie zadowolony. Nie zastanawiałam się wówczas, czy ja sama jestem zadowolonaze świata.

Gdybym miała wskazać moment, w którym to wszystko się zmieniło — lub raczej w którym rozpoczął się żmudny proces przemiany, musiałabym sięgnąć do stycznia tego roku. Prawie dwanaście miesięcy temu. Właśnie wtedy stało się „to” z Kamilem.

Część I

Zima

czyli witamy w czarnej d…

Siedziałam przed lustrem i gapiłam się we własne odbicie jak sroka w gnat.

— No więc? — ponaglił mnie fryzjer.

— Niech pan tnie! — rzuciłam desperacko. — Całkiem.

— Ale że jak? Na zapałkę?

— Na jaką znowu zapałkę? — zdenerwowałam się. — Na Halle Berry. Kiedyś mi znajomy powiedział, że jestem do niej podobna. Więc niech będzie na Halle Berry. Mam na myślę tę fryzurę, którą miała, gdy odbierała Oscara.

— A skąd ja mam, do licha, wiedzieć, kto to jest jakaśHolibery i jaką ma fryzurę?

Prychnęłam potępiająco i wyciągnęłam z torebki telefon. Poszukiwania zdjęcia trwały tylko chwilę. Fryzjer przyjrzał mi się krytycznie, przekrzywiając głowę.

— Może i jest pani trochę podobna — potwierdził. — Ale włosy ma pani inne. Ona jest… nie całkiem biała.

Widać było, że próbuje zachować poprawność polityczną.

— Nic nie szkodzi. Niech pan tnie.

— Ale kark ma być podstrzyżony? — upewnił się. — Bo na tym zdjęciu nie widać. Z tyłu bardzo krótkie?

— Tak. Koniecznie.

Odkryty kark miał być moją manifestacją wolności i niezależności. Brzmi głupio, przyznaję, ale kiedy się znało mojego męża, cała sprawa stawała się jasna. Kamil miał bardzo staroświeckie poglądy na temat tego, jak powinna wyglądać i zachowywać się „przyzwoita kobieta”. Po pierwsze, musiała mieć długie włosy i nie powinna upinać ich wysoko, bo widok odkrytego karku uważał za lubieżny. Po drugie, guziki bluzki czy koszuli zapięte niemal pod szyję. Po trzecie, żadnych mini ani spodni rurek, nie wspominając już o legginsach. Bo za bardzo opięte na pupie, bo obcisłe na udach, bo erotycznie i zachęcająco. I tak dalej. Mogłabym wymieniać jeszcze długo, a każde kolejne zdanie byłoby głupsze od poprzedniego.

Najgłupsze zaś wydawało mi się to, że kiedyś mi się te jego chore poglądy podobały. Uważałam za bardzo męskie, trochę romantyczne, a już na pewno bardzo seksowne — że on chce mnie mieć na własność, że jest zazdrosny nawet o potencjalne spojrzenia innych mężczyzn, które mogłyby musnąć mój kark.

Malowałam się dyskretnie, bo Kamil nie lubił makijażu. Nie nosiłam krótkich sukienek, ponieważ on twierdził, że kiedy siadam i zakładam nogę na nogę, wyglądam prowokująco, a jego trafia szlag, że inni mężczyźni to widzą. Gotowałam niskokaloryczne zupy-kremy, najlepiej porową albo brokułową, choć sama ich nie lubiłam — ponieważ on je uwielbiał. Dla niego dom bez zupy to nie dom, a seksowna żona to nie żona, a flama. Żona powinna mieć w ręce szmatkę do kurzu, nie szminkę. Szmatka do kurzu w żoninej dłoni jest potrzebna nie tylko po to, że trzeba posprzątać. To także symbol ciepła domowego ogniska.

W porządku. Nie kupowałam sobie szminek, błyszczyków ani drogich perfum — choć przyznaję, że lubiłam czytać, z jakich nut składają się kultowe zapachy. Chodziłam w wygodnych butach na płaskim obcasie, zwanych w naszej rodzinie „cichobiegami” — nie dlatego, że nie lubiłam szpilek, lecz z powodu gustu mojego męża. Zresztą po jakimś czasie sama zapomniałam, jakie są moje upodobania, czy wolę spodnie, czy sukienki, jakiej muzyki chętnie bym posłuchała, co najbardziej lubię jeść albo jaki jest mój ulubiony kolor lakieru do paznokci.

Oczywiście to nie było tak, że jak słodka idiotka godziłam się na ów dziwaczny rodzaj zniewolenia. Było znacznie gorzej: nie zdawałam sobie sprawy z tego wszystkiego. Zmiany we mnie i wokół mnie dokonywały się podstępnie, powolutku, po cichu. Takie są najtrudniejsze do zauważenia. Uświadomiła mi to moja siostra Jagoda pewnej zimowej nocy — po tym, jak zaryczana, zasmarkana i z rozwianym włosem zjawiłam się w jej domu w Solcu Kujawskim.

— Przestań! — zawołała od progu. — Tylko nie ciągaj nosem, szanuj moje nerwy! Masz tu ręczniki papierowe. No, teraz lepiej. Siadaj i opowiadaj, co się stało.

— Przyłapałam go — zaszlochałam. — To jest absolutnie niewiarygodne, tandetne, obrzydliwe… Takie rzeczy zdarzają się tylko w kiepskich filmach i głupich książkach.

— Ewentualnie na odwrót — rzuciła filozoficznie Jagoda. — Ale w sumie to nie ma większego znaczenia. Nalać ci koniaku?

Jagoda uwielbiała koniak. Co do mnie, nie wiedziałam, czy go choć trochę lubię, bo Kamil nie znosił kobiet pijących alkohol. Nie zdążyłam więc skosztować koniaku. Nie wiedziałam też, czy jestem amatorką wina albo na przykład kolorowych drinków. Jedyne, na co mój mąż nie kręcił nosem, to odrobina ponczu albo piwa z sokiem na przyjęciach rodzinnych. Na których zresztą bywaliśmy rzadko. Raz zobaczył mnie z kieliszkiem słodkiej wódki w dłoni. Powiedział wtedy, że do kompletu brakuje mi tylko kabaretek i latarni, a ja zastanawiałam się, czy powinnam dać mu w pysk, czy się rozbeczeć. Ostatecznie zrobiłam to drugie, a on przepraszał mnie potem, tłumacząc, że po prostu wyglądałam wulgarnie, więc musiał mi to powiedzieć, bo się za mnie wstydził. A poza tym alkohol jest przecież wysokokaloryczny. Kalorie były niezwykle ważnym zagadnieniem dla mojego małżonka.

— I co z tym koniakiem? — powtórzyła Jagoda.

— Nie, dziękuję — powiedziałam mechanicznie, ponieważ po tylu latach abstynencja weszła mi w krew.

Siostra z satysfakcją pokiwała głową, jakby moja odpowiedź spełniła jej oczekiwania. Zaparzyła mi wielki kubek herbaty, a sobie przyniosła pękaty kieliszek i butelkę. Jeszcze przez jakiś czas nie mogłam się uspokoić, ale ona nie zwracała na to uwagi. Jako pani psycholog była przyzwyczajona docudzych łez.

— Chłopcy pojechali z ojcem do babci do Włocławka — oznajmiła. — Nie wracają na noc, więc mogę sobie pofolgować.

Wiedziałam, że w przypadku mojej siostry „pofolgować sobie” znaczyło po prostu wypić tyle koniaku, aż zrobi się senna. Jagoda się nie upijała. Nigdy. Miała najmocniejszą głowę z naszego rodzeństwa. Zresztą, by być szczerą, musiałam przyznać, że nie miała wielkiej konkurencji — ja nie piłam, nasze dwie pozostałe siostry sączyły jedynie szampana, a brat Grzesiek uaktywnił się alkoholowo dopiero po tym, jak poznał swoją drugą żonę, Agatę, która była wielką amatorką wytrawnego wina. Ale potem pojawiło się dziecko, więc wino poszło w odstawkę.

— Mów wreszcie — zażądała Jagoda, kiedy już upiła łyczek połyskującego bursztynowo trunku.

— Przyłapałam go — powtórzyłam, tym razem bez łez, za to z rosnącą wściekłością, ponieważ przypomniałam sobie scenę, której świadkiem byłam przed zaledwie godziną. — Z pulchną cizią. Wróciłam wcześniej z kursu, bo skończył się godzinę przed czasem… Mówiłam ci, że byłam na kursie?

— Nie.

Upiła kolejny łyk i przyglądała mi się z chłodną ciekawością. Nie wygląda na zszokowaną, przemknęło mi przez myśl.

— No więc kurs. Doskonalenie umiejętności twórczego pisania na lekcjach języka obcego, bla bla bla — paplałam nerwowo. — Dyrektor każe się nam dokształcać, a już zwłaszcza teraz, po reformie, żeby móc łatać etaty, dlatego zapisujemy się, na co tylko się da. A jeśli ktoś nie robi kursów, to za karę, na przykład, pisze protokoły, robi ewaluację albo ma dyżury na tym piętrze, gdzie są maluchy.

— Żartujesz! — Jagoda pokręciła głową i chyba chciała wyrazić swój pogląd na temat reformy edukacji oraz osoby mojego dyrektora, ale nie dałam jej powiedzieć nic więcej.

— Pojechałam po Kamila do pracy, żeby go zabrać do domu. Jego auto jest w warsztacie, wiedziałam, że właśnie skończył się pilates, a przecież taki mróz i musiałby wracać tramwajem, więc… W każdym razie zastałam go w ramionach tej bździągwy! — wypaliłam wreszcie. — Choć właściwie trudno to nazwać ramionami…

Utknęłam. Znowu zaczęłam popłakiwać, bo obraz, jaki ujrzałam w lustrze po wejściu do sali, w której mój mąż prowadził zajęcia, pojawił się przed moimi oczyma z najdrobniejszymi szczegółami. Zaczerwieniona twarz Kamila, trójkątna plama potu na jego klatce piersiowej, przymknięte z rozkoszy powieki i ręce tej dziewczyny na jego… na jego…

— Czyli co dokładnie robili? — zapytała Jagoda zimnym tonem badacza, co pomogło mi się uspokoić.

— Ona go tak jakby ugniatała — wyjaśniłam. — No wiesz, pieściła jego…

— Okej. Rozumiem, nie musisz wchodzić w szczegóły. Widział cię?

— Nie. Miał zamknięte oczy, stał tyłem do drzwi, a przodem do lustra… I ja właśnie zobaczyłam ich odbicie, bo wiesz, gdyby nie lustro, to mogłabym jeszcze mieć wątpliwości, czy to na pewno on.

— Ale nie masz?

— Nie mam.

Pokiwała głową i wysączyła koniak do dna, po czym nalała sobie jeszcze. Cierpliwie czekałam, żeby mi podpowiedziała, co teraz. Byłam w rozsypce, a ona w końcu zawodowo zajmowała się takimi popapranymi sytuacjami.

— Co teraz zrobisz? — zapytała, burząc mój spokój, bo naprawdę spodziewałam się, że poda mi receptę na naprawienie tego wszystkiego, co się właśnie tak piekielnie popieprzyło.

— Nie wiem. Myślałam, że ty mi powiesz. Mam w głowie mętlik. Byłam w takim szoku, że po prostu odwróciłam się i wybiegłam… Wsiadłam do tramwaju i pojechałam na dworzec. Na gapę.

— No, to faktycznie dowodzi szoku — zażartowała ponuro Jagoda.

— Nie kpij sobie.

— Nie kpię, siostrzyczko. — Uśmiechnęła się smutno i przesiadła się do mnie na kanapę. Nie zapomniała jednak o zabraniu ze sobą kieliszka. — Mówię całkiem serio. Jeżeli ty, najgrzeczniejsza, najpokorniejsza, najbardziej potulna istota pod słońcem, buntujesz się do tego stopnia, że jedziesz na gapę komunikacją miejską, to musisz być w prawdziwym szoku.

— To nie był bunt — mruknęłam. — Po prostu ręce mi się tak trzęsły, że nie mogłabym prowadzić samochodu, a biletu nie miałam gdzie kupić.

— Więc twoje auto zostało pod tym klubem fitness?

Pokiwałam głową. Nie potrafiłam jeszcze dojść do tego, co to oznacza. Jakie to będzie miało skutki? Po pierwsze, jeśli Kamil zobaczy, że na parkingu stoi mój seat, domyśli się, że już wiem o jego kochance. To dobrze czy źle? Nie miałam pojęcia. Po drugie, jutro będę musiała tam podjechać taksówką, żeby zabrać samochód przed pójściem do pracy. To zdecydowanie źle.

— Okej. Teraz przede wszystkim wyłącz telefon.

— Dlaczego?

— Bo jeśli on za chwilę zadzwoni, zaniepokojony faktem, że nie wróciłaś na noc, to wszystko nam zepsuje.

— Niby w jaki sposób miałby jeszcze cokolwiek zepsuć?

— W taki, że wciąż jesteś miękka jak koński pączek. Musisz stwardnieć.

Nie bardzo rozumiałam, od czego miałabym stwardnieć, ale rzeczywiście czułam się miękka, słaba, rozpaćkana jak coś, co rozdeptano po drodze i kompletnie nie zwrócono na to uwagi. Czyli w sumie rzeczywiście jak koński pączek.

Rozczuliłam się nad sobą i chlipnęłam raz i drugi, przy okazji wyłączając telefon.

— Pociągiem też jechałaś na gapę? — zapytała Jagoda.

— Nie, kupiłam bilet. Nie przesadzaj.

— Spokojnie, tylko diagnozuję. Okej. To teraz zapytam jeszcze raz: co zrobisz?

— Nie wiem, Jaguś! — zawołałam z rozpaczą. — Przyjechałam do ciebie po ratunek.

— Ratunek nie oznacza, że ja za ciebie podejmę decyzję — odparła spokojnie Jagoda. — Psycholog nie może decydować za pacjenta.

— Ale przecież jesteś moją siostrą!

— To w końcu wybieraj. Przyjechałaś do psychologa czy do siostry?

Przez chwilę patrzyłam na nią w oszołomieniu. Jeszcze do mnie nie docierało, że mój świat właśnie wali się w gruzy i że rzeczywiście — tak jak powiedziała — nikt nie zdejmie z moich ramion tego ciężaru, nikt za mnie nie zadecyduje, jak zareagować na zdradę człowieka, który przysięgał mi miłość oraz wierność. I którego ja kochałam oraz któremu byłam wierna.

— Do siostry — odparłam wreszcie, widząc, że ona wciąż czeka na odpowiedź.

Jagoda uniosła koniakówkę w moją stronę, jakby wznosiła toast.

— W takim razie — powiedziała z ulgą — mogę szczerze i prosto w oczodoły nazwać rzecz po imieniu: tak oto wygląda czarna dupa.

Tamtej nocy żadna z nas nie zmrużyła oka. Co więcej, do żółtego domku w Solcu Kujawskim zostały w trybie pilnym wezwane moje pozostałe siostry: Gosia i Patrycja (brata nie wzywałyśmy, bo jego córeczka była przeziębiona — uznałyśmy, że tym razem Grzesiek jest bardziej potrzebny żonie). Uściskały mnie serdecznie, wypowiadając przy tym kilka pocieszających oraz wulgarnych słów (te ostatnie pod adresem Kamila). Każda z nich — z tego samego powodu co ja — wyłączyła telefon, po czym ucięłyśmy sobie pogawędkę do rana, podlewaną skąpo koniakiem, a znacznie obficiej gorącą herbatą z sokiem malinowym oraz moimiłzami.

Najpierw obgadałyśmy ze szczegółami scenę, której świadkiem stałam się w sali do ćwiczeń. Musiałam opisać wygląd cizi, wyraz twarzy mojego niewiernego męża, a przede wszystkim własną reakcję.

— Czyli jesteś bardziej zrozpaczona czy wściekła? — zapytała rzeczowo Małgosia.

— Zrozpaczona! — palnęłam. — Wściekła — poprawiłam się natychmiast. — Nie wiem.

— To dobrze — orzekła Jagoda. — Bo może dzięki temu nie będziesz taka szybka z wybaczaniem.

— Z wybaczaniem?! — prychnęła Patrycja. — Mam nadzieję, że to w ogóle nie wchodzi w grę. Skopać mu dupsko i tyle.

— I obić gębę. Jemu oraz tej cizi — dodała mściwie Małgosia, która miała najprzystojniejszego faceta z nas wszystkich, w związku z czym uważała wierność małżeńską za jedną z najważniejszych cnót pod słońcem.

— Ale ja go kocham… — Próbowałam się wtrącić, lecz kompletnie mnie nie słuchały.

— Tylko nie daj sobie wmówić, że to jednorazowy skok w bok — podjęła Jagoda tonem osoby, które wie absolutnie wszystko. — Takich historii to ja słyszałam setki. Facet mówi, że chwila zapomnienia, że hormony, powiew szaleństwa, życiowy błąd… Że kocha tylko żonę i zrobi wszystko, żeby jej nie stracić. Jeśli naiwna małżonka łyknie takie tłumaczenie, to wracają razem do domu i mielą ten temat przez resztę życia…

— Skąd wiesz? — przerwałam. — Przecież może tak być, że on naprawdę żałuje…

— Tak, jasne. Tego, że dał się przyłapać.

— Skąd w tobie tyle cynizmu?

— To nie cynizm, siostrzyczko. To znajomość tematu. Czy wyobrażasz sobie, że wracasz teraz do domu, Kamil cię przeprasza, ty mu wybaczasz i od tej pory żyjecie sobie długo i szczęśliwie?

Zamrugałam, żeby powstrzymać łzy. Nie potrafiłam sobie wyobrazić powrotu do domu, a co dopiero całej reszty.

— Temat zdrady wróci za każdym razem, gdy dojdzie do sprzeczki. A nawet bez tego. Zadawałabyś mu pytania, jak to się zaczęło, jak długo trwało, gdzie i kiedy dotknęli się po raz pierwszy… Chciałabyś wiedzieć, co takiego miała ona, czego tobie brakuje, jakie miała piersi, a jakie pośladki. Pytałabyś, czy było mu dobrze, co ze sobą robili i w jakich konfiguracjach, i choć bolałoby jak diabli, musiałabyś tego słuchać ciągleod nowa.

— Nie da się inaczej? — zapytałam z rozpaczą. — Przerobić to, przegadać, a potem wybaczyć i zapomnieć?

— Zwariowałaś? Wybaczyć i zapomnieć? — wtrąciła się Patrycja. — Ani nie jesteś Jezusem, ani nie masz alzheimera.

— Pewnie się da — odparła z namysłem Jagoda, nie zwracając uwagi na słowa naszej niesfornej siostry. — Pod warunkiem, że przestaniesz go kochać. Tylko… w takim wypadku po co miałabyś nadal z nim być?

Około drugiej nad ranem całkiem przestałam beczeć; nie było już wątpliwości, że miejsce rozpaczy zajęła wściekłość. Moje siostry zadbały także o to, żebym nieco przystopowała galopadę myśli. W tym celu najpierw przeprowadziłyśmy klasyczną burzę mózgów, a potem Patrycja wzięła długopis, żeby na ręczniku papierowym zapisać punkt po punkcie, co zrobię rano.

— Podrzucę cię pod klub i weźmiesz auto — zaczęła Gosia, powtarzając to, co ustaliłyśmy wcześniej.

— Pojedziesz do domu, wstawisz wodę na kawę i oblejesz skurczybyka wrzątkiem — dodała Patrycja.

— Przestań się wygłupiać — syknęła na nią Jagoda, po czym zwróciła się do mnie tonem tak łagodnym, jakby mówiła do dziecka: — Zaparzysz kawę, zapalisz światło w sypialni i usiądziesz sobie przy toaletce, obserwując, jak ten skunks się budzi.

— To musi być koło piątej. Będzie zaspany i niezdarny, a dzięki temu od razu zyskasz przewagę. Jeszcze ustaw lampkę tak, żeby mu świeciła w oczy.

— Zapytasz go, jak dziunia ma na imię.

— Albo czy nie pogniotła mu skorupek — rzuciła Patrycja.

— Nie wygłupiaj się, Pati! — Jagoda najwyraźniej traciła cierpliwość. — Tu nie ma miejsca na improwizację, Aśka musi być rozsądna, zimna i twarda jak skała.

— Oj tak, skała jest zazwyczaj bardzo rozsądna. — Patrycja spróbowała być ironiczna, ale wszystkie trzy spojrzałyśmy na nią w taki sposób, że natychmiast umilkła.

Zajrzałam jej przez ramię i zobaczyłam, że zanotowała kolejny punkt: „pytasz o imię”.

— Dajmy na to, że Jola — odezwałam się. — On powie, że Jola, i co wtedy mam powiedzieć? Przecież się rozbeczę.

— Absolutnie nie możesz się rozbeczeć!

— Nie dam rady!

— Musisz dać radę. Bo jeżeli się rozbeczysz, on podejdzie do ciebie, zacznie cię głaskać po plecach i mówić coś w rodzaju: „Kochanie, ona dla mnie nic nie znaczy, nawet nie pamiętam, jak ma na imię…”.

— No przecież Jola — przypomniała Patrycja.

— A może powinnaś raczej zapytać, kiedy Kamil zamierza się wyprowadzić? — odezwała się Gosia. — Powiedz mu… niech spada na bambus, niech teraz tamta mu pierzegacie.

Rozmowa trwała jeszcze dobre parę minut. Moje siostry plotły piąte przez dziesiąte dla rozładowania emocji, podczas gdy do mnie właśnie dotarło, że absolutnie nie zgadzam się,żeby inna kobieta prała gacie mojego męża. Że nie zamierzam się nim z nikim dzielić, a rozstanie w ogóle nie wchodzi w grę. Chcę wybaczyć i zapomnieć, chcę być żoną Kamila, żyć z nim, gotować mu zupy, prać, prasować, sprzątać i co tam jeszcze, dopóki śmierć nas nie rozłączy. I koniecdyskusji.

Ostatecznie cały nasz plan okazał się zupełnie do bani, a to z tej przyczyny, że Kamila po prostu nie było w domu.

— Włącz telefon i sprawdź, czy do ciebie dzwonił — doradziła mi Jagoda, gdy zatelefonowałam do niej i zdałamrelację.

— Skoro z tobą rozmawiam, to chyba włączyłam, co?

— Rzeczywiście. To tylko dowodzi, że jestem na samym dnie, jeśli chodzi o sprawność intelektualną. Muszę się zdrzemnąć. Tobie radzę to samo.

— Przecież muszę iść do pracy.

— Ale jest czwarta czterdzieści. Zdążysz się przespać i nawet wziąć prysznic.

— I tak bym nie zasnęła. Cała się trzęsę.

— Jak uważasz. Tylko żebyś potem nie gadała od rzeczy na lekcji, bo dzieciaki cię zjedzą żywcem. A Kamil dzwonił w końcu? Bo nie powiedziałaś.

— Dzwonił.

— Aha! — zawołała triumfalnie. — Ile razy?!

— Raz — szepnęłam. — Koło dziewiętnastej.

— Czyli zaraz po tym, jak wsiadłaś do pociągu? Zapewne wyszedł z klubu, zobaczył twoje auto i domyślił się, że musiałaś go nakryć…

Urwała. Chyba obie pomyślałyśmy o tym samym. Zatelefonował, usłyszał, że abonent jest w tym momencie nieosiągalny, po czym zamiast zrobić to, co zrobiłby każdy kochający małżonek: zacząć mnie szukać, obdzwaniać siostry i znajomych… Zwyczajnie pojechał do swojej cizi. No bo jeśli nie do niej, to dokąd?

Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Chodziłam nerwowo po domu i dotykałam wszystkich tych przedmiotów, które w jakiś sposób wiązały się z moim mężem. Jego bluza z kapturem, niedbale zawieszona na oparciu krzesła. Jego maszynka do golenia, krem pod oczy (bo Kamil bardzo dbał o cerę), kapcie w kratkę, a przy nich zwinięte w kulkę skarpetki, napoczęta krzyżówka w gazecie z programem telewizyjnym… Znowu zaniosłam się płaczem, choć bardzo chciałam pozostać dzielna i twarda.

Gdy już się nieco uspokoiłam, zrobiłam lekki makijaż, bo przecież wyglądałam koszmarnie po hektolitrach wylanych łez i nieprzespanej nocy. Następnie zaparzyłam sobie kawę, usiadłam na krześle przy toaletce i w wyobraźni odegrałam całą scenę, tak jak zaplanowałyśmy to z siostrami. Poszło mi naprawdę znakomicie. Byłam wyniosła, chłodna i spokojna, a Kamil (którego rolę chwilowo grała jedna z poduszek) — wystraszony i skruszony. Nastrój poprawił mi się na tyle, że postanowiłam pójść za radą siostry i zdrzemnąć się odrobinę, bo powieki zaczęły mi opadać. Nastawiłam budzenie na szóstą trzydzieści. Ostatnią moją przytomną myślą było, że w tej sytuacji malowanie się i picie kawy było bez sensu.

Obudziło mnie niejasne przeczucie, że dzieje się coś bardzo złego. Wątłe styczniowe słońce stało już na tyle wysoko, że zaglądało do sypialni. Zerwałam się i natychmiast opadłam z powrotem na łóżko. Po pierwsze dlatego, że zakręciło mi się w głowie, a po drugie — bo na krześle obok toaletki siedział mój wiarołomny mąż i przyglądał mi się z troską.

Miało być odwrotnie, pomyślałam. To znaczy, oczywiście, bez tej troski, bo ja miałam mu się przyglądać z chłodną wyniosłością oraz pogardą, i to ja miałam siedzieć, a on leżeć, i to on miał być zaspany, rozczochrany oraz niezdarny.

— Co tu robisz? — zapytałam niewyraźnie.

— To raczej ja powinienem o to zapytać — odparł. — O tej godzinie powinnaś być w szkole.

W panice rzuciłam się do telefonu, leżącego na szafce nocnej. Jasna cholera, rozładował się. Rzut oka na zegar — dochodziła dwunasta! Nie poszłam do pracy! Gorączkowo myślałam, co powiem dyrektorowi. Może trzeba skłamać, że migrena? Albo zatrucie pokarmowe, o tak, to jest znacznie lepsze, bo ludzie w instynktowny sposób unikają drążenia tegotematu…

Po chwili jednak dotarło do mnie, co się właśnie dzieje: mój podły, wiarołomny małżonek siedzi sobie jak gdyby nigdy nic i gapi się na mnie bez cienia skruchy na swej mordzie zdradzieckiej!!!

Ty szujo! — chciałam zawołać; nawet już wzięłam oddech i otworzyłam usta, lecz, niestety, Kamil mnie uprzedził.

— Posłuchaj, Joanno — zaczął. — Wiem, że mnie widziałaś… Że zobaczyłaś mnie z Martą. Błażej mówił, że wybiegłaś z klubu, kiedy akurat wychodził po aerobiku…

Urwał, a ja zastanawiałam się, co mogłabym powiedzieć. W głowie miałam kompletną pustkę. Chyba spodziewałam się, że będzie się wypierał. A już na pewno nie byłam gotowa na to, że tak od razu poda mi jej imię. Przecież miałam o nie zapytać, to był jeden z punktów. W tej chwili nie mogłam sobie przypomnieć nic więcej z całego sprytnego planu opracowanego przez moje siostry.

— Kochamy się — dodał Kamil gorąco, po czym z westchnieniem wstał z krzesła. Nie umknęło mojej uwadze, że zerknął przy tym w lustro, jakby chciał sprawdzić, czy ma wystarczająco zbolałą minę. — Długo z tym walczyłem, ale na próżno. Kochamy się i chcemy być razem.

— Aaa… — Wydałam z siebie dziwny dźwięk, ni to krótkie ziewnięcie, ni to kłapnięcie żuchwą. Albowiem dopiero teraz uświadomiłam sobie, że wciąż mam otwarte usta. Moi uczniowie powiedzieliby, że opadła mi kopara. Tyle razy słyszałam to powiedzonko, a dopiero w tej chwili w pełni zrozumiałam jego sens.

— Myślę, że będzie lepiej, jeżeli oboje nabierzemy dystansu do całej sprawy. Emocje opadną, uspokoimy się i wtedy będzie nam łatwiej porozmawiać.

— Emocje? — warknęłam, bo wreszcie odzyskałam głos. — U ciebie to niby jakie emocje? Chyba podniecenie seksualne. A u mnie już opadły, jeśli chcesz wiedzieć. Jestem gotowa na spokojną rozmowę…

— Wydaje ci się — odparł łagodnie, jakby rozmawiał z dzieckiem, co, oczywiście, rozwścieczyło mnie jeszcze bardziej. — Jesteś w rozsypce. Za parę dni zadzwonię, spotkamy się, porozmawiamy… Ustalimy, jak uporządkować nasze sprawy. Wszystko się jakoś ułoży, zobaczysz. Oboje mamy prawo do szczęścia.

Po czym zwyczajnie wyszedł z pokoju. Jeszcze przez chwilę wsłuchiwałam się w odgłosy dobiegające z garderoby, a potem z łazienki. Najwyraźniej oprócz ubrań postanowił też zabrać kosmetyki. Aż wreszcie trzasnęły drzwi i zapadła cisza.

Siedziałam na łóżku, potargana jak nieboskie stworzenie, łzawiło mi lewe oko, bo przecież zasnęłam w makijażu i trochę tuszu dostało mi się pod powiekę. Gapiłam się bezmyślnie na tę bluzę Kamila, wiszącą krzywo na krześle. Nie zabrał jej, choć było to jedno z jego ulubionych ubrań. Uczepiłam się tej myśli, jakby fakt ów stanowił coś w rodzaju gwarancji, że mąż do mnie wróci.

Wszystko było nie tak. On miał błagać o wybaczenie. Ja zamierzałam się dąsać, wściekać, rzucać w niego kapciami, wywrzeszczeć parę obelg, ale potem miałam mu darować winy — po tym, jak już mnie zapewni, że kocha, żałuje i się wstydzi. Na koniec miałam powiedzieć, że ja także kocham.

Rzecz w tym, że rzeczywistość okazała się nieco prostsza, niż sobie zaplanowałam. Nikt nie oczekiwał, że cokolwiek daruję. Nikt nie chciał ani mojego wybaczenia, ani mojej miłości.

Wreszcie wstałam, poszłam pod prysznic i zmyłam z siebie nieprzespaną noc, rozmazany makijaż, łzy, ileś tam brudu, włosów, potu, złuszczonego naskórka i diabli wiedzą czego jeszcze. Niestety, choć bardzo mocno tarłam i szorowałam, nie udało mi się zmyć ani odrobinki upokorzenia oraz poczucia, że poniosłam totalną życiową klęskę.

— Dopiero teraz jej mówicie, że to był dupek patentowany? — obruszył się mój brat Grzegorz, kiedy już siostry wystrzelały swoją amunicję. — A wydawało mi się, że szczerość w naszych relacjach to podstawa. Trzeba było wcześniej Aśce powiedzieć, że Kamil jest kobieciarzem.

Siedzieliśmy u Jagody w Solcu Kujawskim. Zawsze, ilekroć w naszej rodzinie działo się coś złego, zjeżdżaliśmy się właśnie tam, co było nielogiczne — zważywszy, że czworo z nas mieszkało w Bydgoszczy, a tylko Jagoda w Solcu.

— Po co miałyśmy jej mówić, skoro wyglądała na szczęśliwą — mruknęła Gosia, nie patrząc mi w oczy, z czego wywnioskowałam, że miała odrobinę poczucia winy. — Kamil to, Kamil tamto. Ugotowałam dyniową z kluseczkami gryczanymi, bo on uwielbia. Nie zetnę włosów, bo on lubi długie. Nie jadę z wami na narty, bo Kamil nie jeździ… Myślałam, że ta forma niewolnictwa sprawia jej przyjemność.

— Niewolnictwo! — fuknęłam. — Dlaczego zaraz takie ostre słowa?!

— Było coś o szczerości — przypomniała mi Patrycja. — Słuchaj, już pomijam fakt, że twój mężulo bywał wobec nas żałośnie uwodzicielski, że jest narcyzem, który robi sobie selfie z wciągniętym brzuchem i wrzuca na Instagrama…

— Taki ma zawód — jęknęłam. — Jako trener fitness musi się w ten sposób promować!

— Bzdura — ucięła Jagoda. — Mógłby promować swoje treningi, zamieszczając zdjęcia klientek. Wiesz, na przykład takie metamorfozy, jak wyglądała przed, a jak po. To działałoby znacznie lepiej niż fotki jego wypiętego tyłka. Zresztą zastanów się, jak to świadczy o jego osobowości.

— Ale teraz mieszacie dwie sprawy. Osobowość to jedno. Niewolnictwo to zupełnie inna historia.

— Pierwsze wynika z drugiego… Albo na odwrót, nie jestem pewna, co właściwie chcę powiedzieć — odrzekła mętnie Jagoda. — Ale może i racja, zostawmy w spokoju jego charakter i nawet tę umięśnioną dupkę. W końcu twoje prawo mieć perwersyjne gusta. Zajmijmy się tym, co on z tobą zrobił przez te dziesięć lat małżeństwa.

— Nic nie zrobił. Nic, czego bym nie chciała — próbowałam się bronić.

Jagoda skierowała na mnie spojrzenie swych wielkich, brązowych oczu.

— I to mnie właśnie niepokoi — oznajmiła. — Że wszystko działo się za twoją zgodą. Nie jestem pewna, czy jesteś jeszcze do naprawienia.

— Naprawdę uważasz, że to ja potrzebuję naprawy? A przypadkiem nie on?

Grobowa cisza, jaka zapadła po tym pytaniu — wydawało mi się, że retorycznym, lecz najwyraźniej się myliłam — dowodziła, że moje rodzeństwo ma inne zdanie.

Poznaliśmy się na pierwszym roku studiów — to znaczy, ja byłam na pierwszym roku, on zaś właśnie kończył kierunek o nazwie „turystyka i rekreacja”. Zamierzał założyć firmę organizującą piesze rajdy i obozy wędrowne, ale nim zdążył rozkręcić ten interes, zakochał się w siłowni, a potem w szeroko pojętym fitnessie. Pewnego dnia poprosił jedną ze swoich koleżanek, żeby przyprowadziła grupę dziewczyn, bo chciał spróbować swoich sił jako instruktor. Jako że byłam wówczas osobą ze skłonnością do kształtu doskonałego — czytaj: kuli — znalazłam się wśród zainteresowanych studentek.

W czasie tego pierwszego treningu wszystkie cztery, czyli ja i moje trzy koleżanki z anglistyki, zakochałyśmy się w Kamilu o boskim ciele, który powtarzał rytmicznie niskim głosem: dwa, trzy, zepnij pupę, dwa, trzy, i rozluźnij. Kiedy po kolejnym treningu podszedł do mnie i zapytał, czy sobotni wieczór mam wolny, poczułam się najpiękniejszą dziewczyną na świecie.

Nasze narzeczeństwo trwało krótko. Już pierwsze studenckie wakacje spędziłam u Kamila, bo rodzice kupili mu mieszkanie, zanim jeszcze skończył studia (okej, powinnam może powiedzieć, że kupili je sobie, prawnie było bowiem zapisane na nich, czego nie omieszkali mi przypomnieć w dniu ślubu). Ojciec męża był właścicielem sieci sklepów mięsnych, a mama nie pracowała, prowadziła dom oraz dbała o swojego mężczyznę. Dość szybko się zorientowałam, że ode mnie oczekuje się tego samego.

Kiedy tak tłukłam temat z rodzeństwem, utwierdziłam się w przekonaniu, że zupełnie mi to nie przeszkadzało. Czułam się wyróżniona, wybrana, może nawet uprzywilejowana, bo przecież wybrał mnie. MNIE.

— To trochę tak, jakbyś została wybrana spośród kandydatek na sprzątaczki oraz kucharki — zauważyła Jagoda, kiedy wypowiedziałam tę myśl na głos.

— Nie zapominaj także o funkcji ciepłej wkładki do łóżka oraz pielęgniarki na wypadek choróbska — dodała Patrycja, która zawsze była najmniej delikatna z nas wszystkich. — To było wliczone w obowiązki.

Nie wytrzymałam i walnęłam pięścią w ławę, co skończyło się przewróconym kubkiem i niewielką kałużą kawy na bieżniku, a w dodatku — bólem w moim małym palcu.

— Co wy opowiadacie?! — wybuchnęłam. — Wszyscy, jak tu siedzimy, jesteśmy w związkach i wiemy, jak jest! Każdy ma jakieś obowiązki, prawda? Co w tym złego, że ja prałam, sprzątałam, gotowałam obiady, skoro on…

— No właśnie, co właściwie „on”? — zainteresowała się Jagoda przesadnie uprzejmym tonem. — Co takiego robił po pracy twój małżonek?

— No… On miał inną pracę, wyczerpującą fizycznie… Musiał brać kąpiele w płatkach magnezowych, potem ćwiczył na rowerze stacjonarnym, codziennie rano jogging…

— Nie rozumiesz czy udajesz? Co robił w domu, pytam. W jaki sposób ci pomagał?

— Ale dlaczego właściwie o tym rozmawiamy? — zdenerwowałam się. — Ja was nie pytam, jaki macie podział ról w związkach! Uważam, że każdy ma prawo podejmować takie decyzje, jakie mu pasują. I mnie akurat pasowało takie życie…

Urwałam. Próbowałam znaleźć jakieś wspomnienie, które dowodziłoby, że mam rację. W głowie pojawiło się coś w rodzaju slajdów, które przesuwały się, zanim zdążyłam im się porządnie przyjrzeć. Przez chwilę czułam się jak w wehikule czasu, w którym wskazówki zegara gnają wstecz i nie mogę ich zatrzymać. Wreszcie migające obrazki zwolniły, a ja zorientowałam się, że dotarłam do samego początku mojego małżeństwa.

Oto scena sprzed dziesięciu lat. Wprowadzam się do Kamila. Wcześniej, oczywiście, tam pomieszkiwałam, ale większość rzeczy miałam w mieszkaniu Gosi. Teraz noszę kartony z samochodu, mój świeżo upieczony mąż, naturalnie, także. Jeden z pracowników firmy przeprowadzkowej pomaga wyciągać je z wnętrza paki, drugi opiera się niedbale o szoferkę i zapala papierosa. Pot zalewa mi czoło, ale dźwigam pakunki w jakimś uniesieniu, bo przecież oto spełnia się moje marzenie — jestem żoną i panią domu. Nareszcie ostatnie pudło; opadam bez sił na fotel i odpoczywam przez chwilę. Kamila nie ma, więc podchodzę do okna i wyglądam. Rozmawia z facetami od przeprowadzek, wdrapuje się na pakę do tego, który nam od początku pomagał. Nie wychodzi stamtąd przez dłuższy czas, więc wzdycham i zabieram się do rozpakowywania.

Wreszcie mój mąż wraca. Ma wódczany oddech. Jest bardzo czuły, próbuje się przytulać. Nie ukrywam, że mnie to podnieca, mam ochotę kochać się wśród tych wszystkich pudełek, ale jestem spocona i przykurzona, więc tylko cmoka mnie w czoło i idzie do łazienki. Sądzę, że odpocznie chwilę, po czym dołączy do mnie, ale nie. Bierze prysznic i kładzie się spać. Ja waham się przez chwilę, bo też padam na twarz, ale ostatecznie bohatersko rozpakowuję pudła aż do ostatniego drobiazgu.

— Coś się tak zamyśliła? — zapytała Małgosia, przyglądając mi się uważnie.

— Wspominałam — mruknęłam. — Próbowałam sobie przypomnieć początki małżeństwa. I nadal twierdzę, że z tym niewolnictwem to grubo przesadzacie. Kamil po prostu jest, jak by to określić… No okej, może zwyczajnie trochę leniwy.

— Kochana, wszyscy jesteśmy „zwyczajnie trochę leniwi” — przerwała mi Jagoda. — Ludzie, podobnie jak zwierzęta, wolą odpoczywać niż pracować. Zresztą dawaj to swoje wspomnienie, rozwałkujemy je na płasko i wtedy sama zobaczysz.

Opowiedziałam więc o tamtym pierwszym dniu, a właściwie o nocy, bo rozpakowywanie kartonów przeciągnęło się do białego rana.

— Chcesz powiedzieć, że on po prostu poszedł spać, kiedy ty walczyłaś z przeprowadzką?! — zapytał Grzesiek.

— Nie rozumiecie — odparłam wyniośle, no bo przecież naprawdę nie pojmowali, w czym rzecz. — W kartonach były moje rzeczy. To ja wprowadzałam się do niego, nie na odwrót.

— I co z tego wynika? — Patrycja udawała, że nie rozumie.

— Przecież facet nie będzie mi rozpakowywał kosmetyków albo biustonoszy! — rzuciłam. — Poza tym on sobie chlapnął ociupinkę z tym gościem od przeprowadzek.

— Ciebie nie zawołał? — zainteresowała się Jagoda. — Może też byś sobie chlapnęła.

— Dobrze wiesz, że nie piję wódki.

— A czasem powinnaś, to by ci dobrze zrobiło. Zresztą tu kompletnie nie o to chodzi. Chodzi o to, że on powinien był ciebie zawołać, a przynajmniej zaproponować. Powinnaś być dla niego partnerką zarówno w noszeniu kartonów, jak i w golnięciu sobie z gościem od przeprowadzek. Powinien z tobą rozpakowywać to wszystko do białego rana albo zaciągnąć cię do łóżka i powiedzieć, że zrobicie to następnego dnia. Rozumiesz?

Niby rozumiałam, ale nie czułam. Nie odczuwałam żadnej z tych rzeczy jako słusznej; żadnego stawianego Kamilowi zarzutu nie postrzegałam jako trafnego. Nie miałam do niego żalu, że traktował mnie tak czy inaczej ani że mu gotowałam, prałam i parowałam skarpetki. Mogę to robić do końca życia, myślałam. Pragnęłam tylko, żeby wrócił i nadal był moim mężem. Żeby od tamtej dziewczyny wolał mnie.

Następnego dnia — jak można się było spodziewać — słońce wstało jak zawsze, Ziemia nadal obracała się leniwie i w ogóle świat nie zamierzał nijak zareagować na fakt, że mnie się zawaliło życie. W związku z tym i ja musiałam normalnie wstać, wypić kawę (a nawet dwie, bo z przyzwyczajenia zaparzyłam też dla Kamila, w jego ulubionym kubku), ubrać się i pójść do pracy.

Przed szkołą akurat parkował Błażej, nauczyciel wychowania fizycznego i nasz serdeczny kolega. Wieczorami dorabiał w tym samym klubie fitness, w którym pracował Kamil, a w weekendy prowadził zajęcia nordic walking dla seniorów. Przypomniałam sobie, że właśnie Błażej widział mnie tamtego dnia w dzikim szale zdradzonej żony, a ponieważ absolutnie nie chciałam się rozbeczeć przed lekcjami, postanowiłam zwiać, by uniknąć rozmowy na bolesne tematy.

Zamiast do pokoju nauczycielskiego udałam się do gabinetu dyrektora. Sekretarka sprytnym ruchem brwi i gałek ocznych pokazała, że szef jest u siebie. Nieśmiało zapukałam i weszłam.

— Witam, pani Joanno — powiedział dyrektor, podnosząc wzrok znad jakichś dokumentów. — Przeglądam właśnie tegoroczny arkusz organizacyjny, bo to już pora robić przymiarki do następnego… Pamięta pani, jak wspominałem, że przynajmniej dwie osoby trzeba będzie w przyszłym roku zwolnić… Niestety, reforma edukacji wymusza na nas pewne ruchy…

Dobrze wiedziałam, że problem braku etatu mnie nie dotyczy — godzin dla anglisty było w naszej szkole aż za dużo. Znałam jednak dyrektora i zdawałam sobie sprawę, że nie przepuści okazji, by kogoś — w tym wypadku mnie — nastraszyć, a przy okazji ukarać za to, że wczoraj odważyłam się nie przyjść do pracy. Choć jednocześnie nie spodziewałam się surowej reprymendy, bo szef zawsze miał do mnie słabość.

— Przepraszam, panie dyrektorze — zaczęłam. — Chciałabym prosić o możliwość wzięcia urlopu bezpłatnego za wczorajszy dzień… Zdaję sobie sprawę, że powinnam była zadzwonić i uprzedzić, że nie przyjdę, ale byłam w bardzo złym stanie i dopiero nad ranem zasnęłam… A kiedy się obudziłam, było koło dwunastej, moje zajęcia dobiegały już końca. We wtorki mam akurat tylko pięć lekcji.

— Całe szczęście — rzekł z wyczuwalną urazą. — Ale i tak musiałem iść na zastępstwo do piątej c.

Piąta c była klasą, od której wszyscy wychodziliśmy ze strużkami potu na czole. Doskonale rozumiałam, że dla dyrektora takie przeżycie musiało być niemal traumatyczne.

— A dowiem się przynajmniej, co pani dolegało? — zapytał po chwili. — Tak szybko pani wydobrzała?

Miałam przygotowane zgrabne kłamstwo na temat zatrucia pokarmowego i nawet zaczęłam:

— Bardzo źle się czułam… — Ale nagle coś we mnie pękło. Opadłam na krzesło stojące po drugiej stronie dyrektorskiego biurka, ukryłam twarz w dłoniach i wyszeptałam: — Mąż mnie zostawił.

Zapadła cisza. Dyrektor milczał, a ja nie miałam odwagi na niego spojrzeć. Zaraz mnie obsztorcuje, że życie prywatne pracowników guzik go obchodzi. Albo coś w tymrodzaju.

— Więc pani również została sama — westchnął, a ja dopiero w tym samym momencie przypomniałam sobie, że jemu także posypało się życie rodzinne.

Jakie to dziwne, pomyślałam. Trzy lata temu, kiedy w gronie pedagogicznym huczało od plotek, że naszego dyrektora porzuciła żona, wszyscy z cichutką satysfakcją myśleliśmy, że zasłużył sobie na to, dziad jeden. Teraz przeszło mi przez myśl, że zapewne znajdzie się kilka osób, które w ten sam sposób skwitują moją sytuację. Czy to była prawda? Czy rzeczywiście zasłużyłam? Zapracowałam sobie na to, aby mąż odszedł do młodszej?

— Pani Joanno — podjął dyrektor znacznie cieplejszym tonem — gdyby pani sobie nie radziła z emocjami, to zawsze można pójść do lekarza… Czasem lepiej wziąć zwolnienie niż przychodzić w takim stanie do pracy, bo wie pani, dzieci zaraz wyłapują naszą niedyspozycję i z takich lekcji jest niewielki pożytek…

— Ależ ja się czuję na siłach, panie dyrektorze — odparłam wystraszona, ponieważ myśl o tym, że miałabym siedzieć w domu i jedynie beczeć, wprawiła mnie w popłoch. — Tylko wczoraj… To przez tę nieprzespaną noc.

— Rozumiem — szepnął, a potem niespodziewanie pochylił się nad biurkiem i położył swoją dłoń na mojej.

Tak mnie tym zaskoczył, że nawet się nie poruszyłam. Leciutko ścisnął moje palce, a potem chyba się zorientował, jakie dziwne jest to, co robi, bo szybko zabrał rękę.

Była środa, równie wredna jak wiele wcześniejszych śród. Wredna dlatego, że miałam osiem lekcji, że wśród nich była ta z najtrudniejszą klasą w szkole; że Nikodem z siódmej b miał wyjątkowo kiepski dzień (a kiedy Nikodem ma kiepski dzień, to na przykład pluje na zeszyt albo pełza pod ławkami i szczypie kolegów po kostkach); że rano zapomniałam zrobić sobie kanapkę, wskutek czego paskudnie burczało mi w brzuchu już od jedenastej; że od rana pełniłam dyżur na wszystkich przerwach do długiej włącznie, przez co omal się nie posiusiałam, i wreszcie: że była to pierwsza środa, odkąd porzucił mnie mąż. Bycie porzuconą wydawało się wystarczająco okropne we wtorek, ale wtorki przynajmniej lubiłam (bo przecież miałam tylko pięć lekcji). Natomiast w znienawidzoną środę fakt bycia porzuconą stawał się koszmarny w dwójnasób.

Nie umiałabym powiedzieć, czego w tym dniu uczyłam i czy byłam choćby w najmniejszym stopniu efektywna. W moim wzroku musiało pojawić się coś szczególnego, bo dzieci zachowywały się wyjątkowo cicho, a Nikodem, który — jako się rzekło — z racji kiepskiego dnia usiłował pociąć nożyczkami ćwiczenia do angielskiego, upomniany przeze mnie i obdarzony znaczącym spojrzeniem, uspokoił się przynajmniej na tyle, że ćwiczenia ocalały.

Kiedy już skończyłam dyżur i z (chwilowym, niestety) poczuciem niebiańskiego szczęścia skorzystałam z toalety, przez resztę dnia starałam się nie wychodzić z klasy, ponieważ z jakiegoś absurdalnego powodu byłam przekonana, że wszyscy już wszystko wiedzą i będzie się za mną ciągnął długi ogon plotek i fałszywego współczucia. Do cierpienia spowodowanego faktem, że zostałam zdradzona i porzucona, doszło jeszcze to jedno — wstyd. Choć przecież to nie ja powinnam go odczuwać. A jednak mi towarzyszył i nie chciałsobie pójść.

Zanim wyszłam ze szkoły, dopadł mnie Błażej. Nerwowo poprawił okulary i kaszlnął dwa razy, nim odważył się zacząć rozmowę.

— Cześć, Joasiu. Słuchaj, głupio mi strasznie…

— Tobie? A niby dlaczego miałoby być ci głupio? — zapytałam, bo naprawdę wyglądał na tak okropnie zmieszanego, że zrobiło mi się go po ludzku żal.

I nagle mnie olśniło: on wiedział. Od dawna, może od początku. Stanęłam w drzwiach szkoły, nie zwracając uwagi na to, że zatarasowałam drogę, a dzieciaki potulnie ustawiają się za mną, sądząc, że to może jakiś dziwaczny test dobrego wychowania albo inny niezrozumiały nauczycielski pomysł. Na szczęście Błażej pociągnął mnie za rękaw, likwidując korek i uśmiechając się porozumiewawczo do uczniów, którzy czym prędzej ruszyli przed siebie.

— Od kiedy? — zapytałam samym ruchem warg, bo moje narządy mowy najwyraźniej przeżywały szok razem ze mną.

— Od kiedy co? Od kiedy wiem? — upewnił się, a ja pokiwałam głową. — Kilka miesięcy, może pół roku… Ale zrozum, wyglądało na to, że Kamil się otrząśnie. Pomyślałem sobie, że jeśli powiem ci o wszystkim, to już nie będzie szans, a tak to przecież mogło się różnie skończyć…

Nie słuchałam dalej. Od pół roku?! A więc to nie była świeża sprawa, coś jak kaprys ostatniego weekendu, lecz rasowy romans?! Wybiegłam ze szkoły, tłumiąc w gardle szloch. Dopadłam samochodu, drżącymi rękami wetknęłam kluczyk do stacyjki i odpaliłam silnik. Zerknęłam w lusterko, czy Błażej za mną nie idzie. Na szczęście zrezygnował. Zgasiłam więc i w skupieniu, z pewnym nawet nabożeństwem, poddałam się wypłakaniu tych resztek łez, które jeszcze w sobie nosiłam.

Mniej więcej tak wyglądało kilkanaście kolejnych dni — na przemian brałam się w garść i rozlatywałam niczym felerna konstrukcja z zapałek. Miałam wrażenie, że wystarczyłby silniejszy podmuch wiatru, żebym rozpadła się na dobre.

Dopadały mnie huśtawki nastrojów. Budziłam się z buńczucznym postanowieniem w stylu: „Ja mu jeszcze pokażę! Zobaczy, co stracił!”, by już po godzinie tonąć we łzach. Dzwoniłam do Kamila, po czym rozłączałam się w popłochu. Wpadałam na pomysł, aby porozmawiać z jego matką, a chwilę później przychodziło mi do głowy, że to najgłupszy z pomysłów, bo przecież niemożliwe, aby w tej sytuacji ona stanęła po mojej stronie. Ze dwa razy śledziłam go, gdy szedł do klubu. Na szczęście nie upadłam na tyle nisko, by sterczeć tam, a potem szpiegować go do mieszkania ukochanej. Zachowałam resztki godności.

Mieszkanie wydawało mi się teraz za duże i obce. Idealnie wysprzątane, sterylne, ciche. Odłożyłam do kosza na pranie wszystkie ubrania Kamila, których nie zabrał, żeby nie musieć na nie patrzeć. Schowałam dekoracje świąteczne, które wciąż jeszcze stały tu i ówdzie, bo kochałam Boże Narodzenie tak bardzo, że zwykle usuwałam ozdoby dopiero pod koniec karnawału. Teraz drażniły mnie bezczelnie radosne gęby aniołków oraz zadowolone pyski reniferów, ponieważ wydawały się kpić z tego, co się porobiło w moim życiu.

Wieczorami zwijałam się w kłębek na łóżku i odgrywałam w wyobraźni sceny przeprosin Kamila. Nie, nie przeprosin. „Przeprosiny” to za słabe słowo. To, co wyświetlałam sobie na tym mentalnym ekranie, przypominało raczej skrzyżowanie pokuty z torturami.

Taki stan trwał aż do sobotniego poranka pod koniec stycznia. Obudziłam się o szóstej, mechanicznie zaparzyłam dwie kawy, jeszcze bardziej mechanicznie je wypiłam, po czym usiadłam przy toaletce i spojrzałam w twarz swojemu odbiciu.

— Dwa pytania — zagaiłam.

Patrzyły na mnie podpuchnięte oczy wcale niebrzydkiej brunetki. Niestety, przy całej sympatii dla siebie samej musiałam przyznać, że w tej chwili było to spojrzenie niezbyt inteligentne.

— Pierwsze brzmi: czy ty go nadal kochasz? — kontynuowałam. — Przemyśl to. Bo jeśli tak, to może pora zacząć działać, zamiast tak siedzieć i biadolić.

Na obliczu spoglądającym na mnie z lustra nie pojawił się najlżejszy nawet cień zrozumienia.

— A jeśli nie kochasz, to właściwie wcale nie ma powodów do biadolenia.

W tym miejscu zastanowiłam się głęboko nad tym, czy w ogóle potrafiłabym wpuścić Kamila do łóżka, czy byłabym w stanie robić mu to, co robiła tamta dziewczyna… Od tego myślenia zrobiło mi się tylko niedobrze. Poszłam zaparzyć jeszcze jedną kawę, na szczęście w porę się zorientowałam, że jeśli wypiję na czczo trzeci kubek, to niechybnie trafi mnie szlag. Ostatecznie w ramach terapii zastępczej zjadłam ciastko owsiane i zaparzyłam sobie melisy.

— Odpowiedź brzmi: tak. Do cholery, tak. Kocham.

Westchnęłam głęboko i wróciłam do sypialni.

— Pytanie drugie — podjęłam, siadając ponownie przy lustrze — jest takie: czy z całej tej gadaniny Jagody, Grzegorza oraz reszty rodzeństwa cokolwiek wynika?

Znów to zapuchnięte spojrzenie bez cienia zrozumienia.

— A owszem — odpowiedziałam sobie po chwili. — Wynika mianowicie to, że wina leży zapewne po obu stronach. Oczywiście, że po stronie Kamila bardziej, ponieważ okazał się kłamczuchem, zdrajcą, szują i gnojkiem. Ale po mojej też. Byłam zbyt uległa, potulna, nudna, bez wyrazu, bez charakteru, ciepłe kluchy po prostu.

Wypiłam ziółka, wzięłam prysznic i zadzwoniłam do Jagody.

— No, co tam? — powiedziała. — Coś się stało?

W tle słychać było głosy jej synów. Jeden z nich mówił coś o wkładaniu dżemu do ucha. Wolałam nie wnikać. Powiedziałam Jagodzie o moich przemyśleniach, bo bardzo potrzebowałam pozytywnego wzmocnienia. Jak foka albo orka, która uczy się robić sztuczki.

— Wreszcie mądrze kombinujesz — orzekła Jagoda, wysłuchawszy mnie spokojnie. — Pamiętaj, że sukces ma wielu ojców, ale porażka zazwyczaj jest sierotą. A szkoda, bo gdyby ludzie przyznawali się do swoich porażek i otwarcie o nich rozmawiali, udałoby się im uniknąć w przyszłości powtarzania tych samych błędów. Wasze rozstanie jest wielką klęską. Ale jeśli oboje przyznacie, że zawaliliście, że spapraliście wasz związek, wówczas w najlepszym razie uda się go naprawić, a w najgorszym… No cóż, w najgorszym wyciągniecie wnioski i dzięki temu następny okaże się trwalszy.

— Najlepsze — chlipnęłam. — Interesuje mnie tylko to najlepsze wyjście. On musi do mnie wrócić. Powiedz mi, Jaguś, co ja mam teraz zrobić. Od czego zacząć?

Przez chwilę milczała, a potem nagle wypaliła:

— Ja na twoim miejscu zaczęłabym od fryzjera. I butów na obcasie. Aha, jeszcze… butelki wina albo koniaku.

I właśnie dlatego w tamto sobotnie popołudnie wyszłam z salonu fryzjerskiego ostrzyżona na Halle Berry, czując się półnaga, bezwstydna i w bardzo małym stopniu kobieca. Starając się zignorować to odczucie, udałam się następnie do supermarketu i nabyłam parę tanich, ale wcale niebrzydkich kolczyków, które zwisając po obu stronach mojej nagiej szyi, stanowiły jakiś substytut długich włosów. Nie omieszkałam też zakupić butelki dobrego wina, a na koniec jeszcze poszłam do pobliskiego obuwniczego. Potem zadzwoniłam po taksówkę i pojechałam do domu. Podczas jazdy zdjęłam stare buty i włożyłam nowe.

Tak oto po raz pierwszy przekroczyłam próg naszego mieszkania w botkach na kosmicznie wysokich szpilkach. Kiedy otwierałam drzwi, omal nie wywinęłam orła, bo obcas zaplątał się w wycieraczkę. Na szczęście utrzymałam równowagę, z niezamierzonym impetem wpadłam do mieszkania, trzasnęłam drzwiami i odwróciłam się na pięcie. Po czym zastygłam w pozie co najmniej dziwnej, ponieważ na końcu korytarza stał — przyglądając mi się podejrzliwie — mój niewierny mąż.

Gdyby to była komedia romantyczna, można by się spodziewać, że Kamil padnie na kolana i zawoła: „Wybacz!”. Albo coś w tym rodzaju. Można by też obstawiać, że się rozszlocham, jak to robią zdradzone bohaterki melodramatów, i wybaczę mu wszystko. Tymczasem ani on nie padł, ani ja nie szlochałam. Owszem, zatrzęsła mi się broda, ale raczej z nerwów niż ze wzruszenia.

— Błażej mówił, że jesteś w totalnej rozsypce — zaczął Kamil, spoglądając z dezaprobatą na moje buty, a następnie przenosząc spojrzenie na fryzurę i dyndające kolczyki. Chyba sam nie wiedział, co powinno go bardziej zniesmaczyć.

Milczałam wyniośle, bo przyblokowało mnie z emocji, a poza tym — właściwie nie miałam pojęcia, jaka odpowiedź byłaby wskazana. Czy byłam w totalnej rozsypce? Nie, chyba już nie. Właśnie zaczynałam składać się do kupy, tak mi się przynajmniej wydawało. Nowa fryzura oraz para botków, które tymczasem zaczęły mnie paskudnie uwierać w małe palce, bo miały wąskie noski, były przecież niewątpliwym dowodem na wzięcie się w garść.

— Joanno, musisz zrozumieć… — podjął Kamil. — To było jak żywioł. Coś absolutnie nieokiełznanego, silniejszego ode mnie… Taka miłość zdarza się raz w życiu. Nie chcę cię skrzywdzić, naprawdę mi na tobie zależy, wiele nas przecież łączy. Musisz jednak zrozumieć, że to, co się stało, nie jest zdradą. Nie możesz tego rozpatrywać w takich kategoriach.

— Serio? — Odblokował mi się nagle język. — W takim razie jak to nazwiesz, jeśli nie zdradą?

Wciąż staliśmy naprzeciwko siebie, lekko przyczajeni, gotowi do walki, zupełnie jak szeryf i opryszek w jakimś kiepskim westernie. Poczułam, że jeśli zaraz nie zdejmę butów, padnę trupem. A chwilę potem przyszły mi do głowy jeszcze dwie sprawy: że należało kupić o numer większe i że chyba rzeczywiście nie jestem już w okropnej rozsypce, skoro w takim momencie myślę o komforcie moich stóp.

— Może wejdziemy do pokoju i porozmawiamy spokojnie? — zaproponował Kamil, zupełnie nieświadom tego, jak bardzo wdzięczna mu byłam za pretekst, by zsunąć ze stóp cholerne botki.