Strona główna » Obyczajowe i romanse » Salon wiosenny

Salon wiosenny

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-07-03397-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Salon wiosenny

Powieść Györgya Spiró (ur. 1946), jednego z najwybitniejszych pisarzy węgierskich, dotyczy powstania 1956 roku i jego konsekwencji dla przyszłego kształtu Węgier. Akcja obejmuje czas od wybuchu  walk w październiku do pierwszomajowego pochodu w kolejnym roku. Głównym bohaterem jest przeciętny mężczyzna w średnim wieku, który dzięki pewnemu szczęśliwemu zbiegowi okoliczności nie musiał opowiedzieć się po żadnej ze stron, jednak wkrótce historia upomniała się o niego. Z dnia na dzień nasz bohater popadł w ogromne kłopoty, został wykluczony nie  tylko przez kolegów z pracy, ale i przyjaciół, pogłębiły się też jego nieporozumienia  z żoną, zajętą organizowaniem tytułowego Salonu Wiosennego, wielkiej wystawy prac współczesnych węgierskich malarzy i rzeźbiarzy. Zmiana spokojnej małej stabilizacji w kafkowski koszmar pokazana jest na tle historycznych, politycznych i społecznych zmian na Węgrzech. Występujące w powieści rzeczywiste postaci, faktycznie zaistniałe wydarzenia, prawdziwe życie ówczesnego Budapesztu, dopełnione opowieścią o fikcyjnym głównym bohaterze, dają w efekcie niezwykle oryginalny, przejmujący i smutny, acz niepozbawiony ironii, obraz tego, co właściwie zdarzyło się wtedy na Węgrzech.

Książka  ukazuje się w Polsce w 60 rocznicę powstania węgierskiego

Polecane książki

• CZY LUDZIE MOGĄ UWOLNIĆ SIĘ OD FIZYCZNYCH DOLEGLIWOŚCI? • CZY MOŻNA UNIKNĄĆ RAKA I INNYCH CHORÓB ZAGRAŻAJĄCYCH NASZEMU ŻYCIU? • CO ZROBIĆ, ABY WYRWAĆ SIĘ Z OBJĘĆ ALERGII, ASTMY CZY UNIKNĄĆ ALZHEIMERA? Czy myślisz, że warto poświęcić popołudnie na przeczytanie książki, by poznać odpowiedzi na powy...
Do bogatego dorobku i tradycji prawa, stworzonego w antycznym Rzymie należą paremie – krótkie sentencje prawnicze, określające podstawowe zasady lub rozwiązania prawne. Od starożytności po dzień dzisiejszy paremie znajdują zastosowanie jako gotowe instrumentarium w procesie tworzenia prawa. Są wykor...
Poradnik do gry I Am Alive ułatwia ukończenie wszystkich epizodów gry oraz wskazuje położenie przedmiotów niezbędnych do przeżycia w zniszczonym mieście. W jego drugiej części opisane są wszystkie ukryte lokacje z ofiarami kataklizmu.I Am Alive - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tema...
Publikacja skierowana jest do osób zajmujących się sporządzaniem analiz i raportów okresowych. Wyjaśnia ona w przystępny i prosty sposób jak tworzyć raporty podsumowujące na bazie tabel przestawnych. W szczególności omawia ona takie zagadnienia, jak:Tworzenie tabeli przestawnej - krok po kroku Modyf...
Obowiązkowa matura z matematyki to dla wielu uczniów nieprzespane noce, stres i niepokój. Jak dobrze nauczyć się do matury? Jak sprawdzić swoją wiedzę? Gdzie szukać zadań podobnych jakie będą na egzaminie?   Nic prostszego! Wystarczy rozpocząć naukę z arkuszami maturalnymi MegaMatma.pl.   Arkusz mat...
Publikacja omawia polski model skargi konstytucyjnej, zaprezentowany na tle podobnych instytucji w wybranych państwach o stabilnej demokracji, tj. w Niemczech, Austrii i Hiszpanii oraz w tych, które od 1989 r. starają się stworzyć sprawny system ochronny konstytucyjnych praw i wolności, a więc na Wę...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Gyorgy Spiro

György Spiró

Salon Wiosenny

Przekład, przypisy i objaśnienia
Irena Makarewicz

Czytelnik

Warszawa 2016

Salon wiosny

Nie zaszkodzi, jeśli na kilka dni przed wybuchem rewolucji człowiek
pójdzie do szpitala, zostanie tam aż ją stłumią, a w okresie represji
spokojnie będzie dochodził do zdrowia – u siebie w domu. W ten sposób
los uchroni go przed podjęciem złej decyzji w tych krytycznych dniach,
co więcej, ustrzeże go przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji, zatem ci,
którzy decydują o życiu innych, nie będą mogli podjąć złej decyzji
odnośnie do jego osoby ani w trakcie rewolucji, ani po jej stłumieniu.

Drugiego września bohater naszej opowieści, inżynier mechanik Gyula
Fátray, skończył czterdzieści sześć lat, a wczesnym rankiem w środę,
siedemnastego października, po całodniowej głodówce, poszedł do
szpitala. Tam, na miejscu, jeść już mu nie dali, jedynie coś do picia.
Rano, w południe i wieczorem zrobiono mu solidną lewatywę, zaś
następnego dnia, osiemnastego października, doktor Zoltán Kállai, kuzyn
drugiego stopnia ze strony żony, zoperował go.

Ból występujący przy oddawaniu pierwszego stolca po usunięciu hemoroidów
porównuje się do bólów porodowych, wskazane jest, by ten pierwszy raz
wypróżnić się w szpitalu, ponieważ mogą pojawić się komplikacje. Nasz
bohater przeszedł przez to w czwartej dobie po zabiegu, w poniedziałek.
Adiunkt Kállai go pochwalił i powiedział, że za dwa dni będzie mógł już
wrócić do domu.

Jednak w środę nie mógł wyjść ze szpitala, ponieważ dzień wcześniej, po
popołudniu, wybuchła rozróba.

Wszystkich ewakuowano do piwnicy, tam też od razu transportowano rannych
przynoszonych z ulicy. Z punktu widzenia taktyki działań militarnych
położenie szpitala św. Rocha1 nie jest szczęśliwe. Zbudowany
wcześniej niż pięcio-, sześciopiętrowe kamienice czynszowe, wystaje z linii zabudowy ulicy Rakoczego. Wielokrotnie nawet planowano jego
wyburzenie, ale w końcu pozostał tam, gdzie był. U schyłku XVIII
stulecia nie przypuszczano, że Peszt może stać się polem bitwy, a przecież jego budowniczowie byli dokładnie takimi samymi ludźmi, jak ci
żyjący przed nimi i po nich. Odbicie Budy2 nie miało nic wspólnego
z bezkrwawą potyczką, naprawdę należało o tym pamiętać sto lat później.
Z kolei pięćdziesiąt lat po otwarciu szpitala wybuchła rewolucja i rozpoczęła się walka o niepodległość. Ze szczytu Góry
Gellérta3 znakomicie można było ostrzeliwać cały Peszt, w tym
także szpital św. Rocha, znajdujący się wówczas na obrzeżach centrum
miasta. Podczas drugiej wojny światowej w budynek trafiło mnóstwo
pocisków; to wtedy po raz pierwszy zorganizowano w jego podziemiach
polową salę operacyjną. Na remont generalny zabrakło pieniędzy,
odbudowano jedynie zbombardowaną kaplicę. Ślady po pociskach z czasów
drugiej wojny światowej widać było na długiej ścianie od strony Teatru
Narodowego jeszcze jedenaście lat później.

Tym razem do tej części budynku szpitala, która wystawała z linii
zabudowy ulicy, z taką samą pasją strzelano zarówno od strony dworca
Keleti, jak i od strony wysadzonego podczas wojny, zardzewiałego korpusu
mostu Elżbiety, ze stanowisk umieszczonych na pętli tramwajowej. Ranni
nieustannie twierdzili, że to Węgrzy strzelają do Węgrów, w co chorzy i większość lekarzy nie chcieli wierzyć.

Jak to – Węgrzy do Węgrów? A nie Rosjanie do Węgrów?

Trzydzieści metrów od szpitala, przed Teatrem Narodowym ludzie rozwalają
na kawałki pomnik Stalina! No nie! Jak tam trafił z ulicy Györgya Dózsy?
Przyfrunął? Ależ tak, wysadzili go i aż tam doleciał! Przynosili do
szpitala mniejsze i większe odłamki brązu, że to niby z rąk, uszu czy
nosa idola.

Nie do wiary!

Z Bulwaru4 ostrzeliwują Teatr Narodowy, a przecież ten gmach
nie wystaje z żadnej linii zabudowy. Atakują też siedzibę gazety „Wolny
Lud”5, splądrowali już drukarnię na pierwszym piętrze. Paternoster
stanął, rozrąbali paździerzową ściankę pomiędzy przedziałem do ruchu w górę i w dół.

Huczały strzały z broni, nad głowami chorych wszystko trzeszczało i trzaskało. Choć dyrekcja szpitala tego zabraniała, co odważniejsi
pielęgniarze i pacjenci szli na parter i na pierwsze piętro, żeby przez
słuchawki radioodbiornika, zwisające ze ścian u wezgłowia łóżek,
posłuchać stacji Kossutha, jedynej, którą dawało się złapać i która
nieoczekiwanie zyskała nazwę Wolne Radio Kossuth. Przynoszący wieści
referowali stojące ze sobą w sprzeczności polecenia partii i rządu,
mówili też, że poza tym nieprzerwanie nadawana jest muzyka poważna. Od
czasu do czasu odbiór się urywał, brakowało prądu, piwnicę oświetlano
lampami naftowymi, kagankami i świeczkami; w takich to warunkach
przeprowadzano operacje.

We wtorek wieczorem Gyula Fátray akurat siedział na łóżku z czarnymi
dzięki galwanizacji słuchawkami na głowie i jadł kolację – już mógł
siedzieć, a to nie byle co – gdy usłyszał odgłosy strzałów, dobiegające
zarówno od strony ulicy Sándora Bródyego, jak i z radia. Nie chciał
wierzyć żadnemu ze swoich uszu, a kiedy uwierzył, poczuł się obrażony. O tym przecież nie było mowy, żeby miał przeżywać od początku do końca
jeszcze raz jakąś wojnę. Ludzie wokół niego drżeli ze strachu albo się
cieszyli. On popadł w rozpacz. Razem z tymi, którzy byli cali, nosił do
sutereny chorych w poważnym stanie, a także łóżka, szafki nocne i materace. Dobrze mu zrobił ten wysiłek fizyczny – póki dźwigał, nie
musiał myśleć.

Doktor Kállai latał niczym wiatr i za każdym razem, gdy przebiegał obok,
krzyczał na niego.

– Gyuszi, nie rób tego, zaczniesz krwawić! – ostrzegał, po czym pędził
dalej, aż furkotały poły jego białego fartucha.

Nim przyszedł środowy wieczór, nasz bohater oczywiście dostał gorączki.
W czwartek, dwudziestego piątego października, doktor Kállai,
przycisnąwszy ucho do pleców i klatki piersiowej pacjenta, stwierdził
zapalenie płuc.

– Mój Gyusziko, nawet mowy nie może być o tym, żebyśmy cię wypuścili do
domu! Musisz to wyleżeć.

– Wyleżę w domu.

– Cała ulica Rakoczego i cały Bulwar są pod ostrzałem! – zawołał doktor
Kállai. – Ja też nie mogę iść do domu! Do każdego, kto tylko wychyli
nos, strzelają serią!

Adiunkt Kállai mieszkał kilka kroków od szpitala, naprzeciwko kina
Uránia, a od wtorku wieczorem nie był w domu. Z żoną utrzymywał kontakt
telefonicznie. To zdumiewające, jeśli w mieście, w którym trwa wojna,
działa telefon – w Peszcie działał.

– Anikó histeryzuje – adiunkt Kállai dodał ironicznie – osobiście musi
się fatygować na dół po chleb.

Wszyscy nienawidzili uchodzącej za ładną, egoistycznej i ograniczonej
Anikó. Ją można było jednak zrozumieć: wyszła za mąż za bogatego, a dzięki swej profesji nieustannie pomnażającego majątek, chirurga i mogła
zawiesić na sobie tyle biżuterii, ile tylko dawała radę udźwignąć.
Trudno było natomiast pojąć, dlaczego Zoltán się z nią ożenił, skoro
przed ślubem zakomunikował Anikó, że nawet po zawarciu związku
małżeńskiego nie przestanie uganiać się za spódniczkami. Anikó przyjęła
to z niedowierzaniem i dumnym uśmiechem na tej swojej proporcjonalnej,
zimnej twarzyczce, po czym śmiertelnie się obraziła, bo Zoltán dotrzymał
obietnicy. Nie kochała go, teraz wręcz nienawidziła, lecz rozwieść się
nie chciała, szalę przeważyło życie w dostatku.

Zoltán powiedział jej też, że nie chce dziecka, już miał żonę i dwie
córeczki, które zginęły w wypadku, przejechane. Anikó nie upierała się w tej kwestii.

Adiunkt Kállai operował lub asystował przy operacjach osiemnaście godzin
na dobę, w pozostałym czasie spierał się z innymi i brał udział w głosowaniach, kogo należy przyjąć do komitetu rewolucyjnego, a kogo nie.
Ostatecznie jedną połowę komitetu stanowili lekarze, drugą – pozostały
personel szpitala.

W wąskim rodzinnym gronie doktor Kállai cały czas podkreślał, że
nienawidzi tego sytemu, teraz zaś powiedział także publicznie, że
komunistów trzeba odegnać od władzy. W roku 1945 wstąpił do partii
komunistycznej, ale z upływem lat coraz mniej podobały mu się zebrania
partyjne, mocno kwestionował antyinteligencką politykę, lecz mimo to
pozostał członkiem partii.

– Zoltán to reakcjonista – stwierdzała Kati, żona naszego bohatera,
ilekroć spotykali się z Zoltánem, a dla osłabienia ostrości tego
oświadczenia zawsze dodawała: – Już od małego był reakcjonistą.

Zoltán nazwał rewolucję historycznym zwrotem, jednak jego entuzjazm po
dwóch pierwszych zebraniach komitetu rewolucyjnego trochę osłabł. Głos
lekarza wart jest tyle, co jakiejś sprzątaczki – cóż to takiego, jeśli
nie kolejny przypadek dyktatury proletariatu? Żeby lekarze mogli stać
się mniejszością w szpitalu?!

Najpierw prowadzili spory, czy lepiej nazwać się „komitetem
rewolucyjnym”, czy „komisją rewolucyjną”. Zajęło im to półtorej godziny,
w tym czasie powinni byli przeprowadzić pilne operacje, zamiast tego
wszyscy bajtlowali na zebraniu. Ci, którzy opowiadali się za „komisją”,
z naganą wypominali tym, którzy optowali za „komitetem”, że zaprzeczają
ideałom 1848 roku, i nazywali ich labancami6 i zdrajcami,
lecz gdy dochodziło do wyboru składu tworzącego się ciała, oddawali głos
zarówno na nich, jak i na „swoich”. Następnie gadano o tym, czy udzielać
pomocy wszystkim rannym, czy tylko Węgrom, a spośród tych ostatnich –
czy tylko powstańcom, których udział w walkach nie budzi żadnych
wątpliwości. Rozprawiano też, jak właściwie powinno się rozstrzygać, czy
dana osoba naprawdę jest powstańcem – czy wystarczy dwóch świadków, czy
raczej należy się domagać pisemnego potwierdzenia, a jeśli tak, to
jakiego i od kogo. Przeciwko udzielaniu pomocy radzieckim rannym
najgłośniej krzyczeli ci, którzy jak wszyscy złożyli przysięgę lekarską
i jeszcze tydzień wcześniej należeli do największych stalinistów!

– Trzeba by uciec do Palestyny – powiedział Zoltán. – Doić krowy w jakimś kibucu! Tutaj do niczego nie doszliśmy, w tym komunizmie, za to
tam są prawdziwe komuny! Niczym się nie przejmować, tylko orać ziemię!
Tak trzeba by zrobić, bo to, co jest tutaj, to beznadzieja! A tam
szanuje się też lekarzy!

Palestyną nazywał Izrael, tak się przyzwyczaił, a od niedawna zaczęło
prześladować go przekonanie, że już w 1945 roku powinien był uciec za
granicę.

– Teraz już nie można, Anikó nie chce wyjechać, ona dobrze czuje się tu,
w kraju, powtarza, że wcale nie widać, że jest Żydówką.

– Jedź sam.

– Nie mogę jej tu zostawić, nie ma fachu, umrze z głodu!

– Jakąś pracę gdzieś w końcu dostanie. Może przyuczyć się i zostać
robotnicą czy sprzedawczynią.

– Tego nie mogę jej zrobić.

– Ale dlaczego?

– Bo się z nią ożeniłem.

– No to weź rozwód!

– Tak nie można.

– Wepchnij ją do jakiegoś biura któregoś z tych twoich wdzięcznych
pacjentów, a sam wyjedź, jeśli chcesz. I tak zostawisz jej mieszkanie,
obrazy…

– Ale pieniędzy z tego wystarczy jej tylko na pięć–sześć lat.

– Przez ten czas wyuczy się czegoś.

– Nie mogę być aż tak podły.

– Przecież zdradzasz ją na prawo i lewo!

– To co innego. O tym uprzedziłem ją z góry.

Wieści, także te zatrważające, ledwie docierały do świadomości naszego
bohatera, to nawet lepiej, że był rozpalony, przynajmniej nie musiał
myśleć.

W końcu gorączka mu spadła.

Nie mógł zadzwonić do domu, z urzędowej linii korzystali członkowie
kierownictwa szpitala. Była jeszcze publiczna budka telefoniczna na
parterze – pomimo zakazu chorzy raz za razem zakradali się do niej, więc
dyrekcja szpitala zmyślnie zamknęła drzwi budki na kłódkę.

Czekał, aż przyjdzie do niego do szpitala żona. Z tym swoim nosem
opadającym na górną wargę podróżowała tramwajem w części zarezerwowanej
wyłącznie dla chrześcijan i nie wpadała w panikę, nawet gdy legitymowali
ją nilaszowcy7: patrzyła im prosto w oczy, długimi,
pomalowanymi na czerwono paznokciami chwytała swoje fałszywe dokumenty i z pogardą podawała im te papiery, to działało. Ale Kati teraz się nie
pojawiała. Widocznie walki toczą się też w innych miejscach.

Tam, na zewnątrz, musiał panować duży chaos, codziennie zmieniał się
skład rządu, powstawały nowe partie, tworzono mnóstwo komitetów. Rzeczy
niemożliwe dementowali lub potwierdzali chorzy, lekarze, pielęgniarze,
nowi pacjenci; próbował nikomu nie dawać wiary i w ogóle nie myśleć.

Na placu Republiki8 został wzięty szturmem budynek
budapeszteńskiego komitetu partii, zlinczowali jakichś ludzi, a teraz
kopią i kopią – szukają kazamat, w których torturowani byli więźniowie.
Ryją również na placu Mari Jászai przy Białym Domu, nieopodal gmachu
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, tam też były kazamaty, proszę, pisały o tym i gazety, stamtąd zwłoki zamęczonych na śmierć wrzucali prosto do
Dunaju. Gazety przywozili członkowie załóg karetek pogotowia. Mówili, że
do wozów, które miały wystawione przez okna flagi z czerwonym krzyżem,
nie strzelali ani powstańcy, ani wojsko.

Zoli Kállai twierdził, że kilka razy udało mu się skontaktować z Kati
telefonicznie, w domu wszystko w porządku, kazała go ucałować. Albo
mówił prawdę, albo nie.

W końcu, niespodziewanie, Kati pojawiła się. Poruszała się cichutko, na
paluszkach, jak zazwyczaj byłe tancerki. Brzydkie, twarde włosy
przesłoniła ciemnoszarą chustką, miała na sobie wiatrówkę w podobnie
nijakim kolorze, uszytą z nieprzemakalnego płótna, taką, w jakich
wałęsali się rewolucjoniści. To była stara odzież z lat trzydziestych, w której Kati jeździła na wycieczki. Na ramieniu miała szeroką opaskę w narodowych barwach. Przyniosła zupę w aluminiowej menażce. To cud, że
jej nie wylała po drodze, bo menażka się nie domykała.

– Jedzenia jest tu dość, po co było to przynosić? – powiedział nasz
bohater w ramach podziękowania.

Kati machnęła ręką. Pochwaliła się, że do placu Oktogonu musiała iść na
piechotę, stamtąd zabrała ją wojskowa ciężarówka, a powstańcy pomogli
jej przedostać się przez niebezpiecznie odsłonięty teren. Kiedy
opowiedziała o tym swoim bohaterskim wyczynie, nie pozostało już nic
innego, czym mogłaby się poszczycić.

– Nie szukał mnie nikt z fabryki?

– Nie.

Szkoda było pytać. Nawet gdyby go szukali, żona z uwagi na niego i tak
by nic nie powiedziała.

– Po co wziąłeś się za dźwiganie tuż po operacji?! – wściekała się Kati.
– Zoltán powiedział mi o tym przez telefon. To nieodpowiedzialne,
lekkomyślne, niedojrzałe! Na pewno przez to się rozchorowałeś! O mało
nie umarłeś! Nigdy nie patrzyłeś na rodzinę!

Nasz bohater milczał.

Kati powiedziała swoje, następnie uporządkowała rzeczy na nocnej szafce,
odstawiła tam menażkę.

– Masz łyżkę? – spytała surowo.

– Mam.

Usiadła na brzegu łóżka, milczeli oboje.

– Jak dzieciak?

– Dobrze, bawi się sam ze sobą. Zwykle gra w kulki.

– Nie puszczałaś go na ulicę, prawda?…

– Oczywiście, że nie puszczałam!

– W naszym domu panuje porządek?

– Tak.

Rankiem dwudziestego czwartego października wujek Pista, dozorca złota
rączka, brzuchaty alkoholik o grubym karku, stanął przed domem pijany,
zaczął wyklinać Żydów i Ruskich; nikt nie zareagował, nie powiedział,
żeby przestał, choć wszyscy bali się, że usłyszą go Rosjanie. Tym jednak
nie warto denerwować chorego.

Pogłaskał rękę żony. Kati na to pozwoliła, ale nie oddała pieszczoty, z niezadowoleniem rozglądała się po suterenie.

– Zimno – stwierdziła.

– Nie zaplanowali tu ogrzewania.

– Pielęgniarka mówiła, że masz zapalenie płuc.

– Gorączka już mi spadła.

– Kiedy przeniesiecie się z powrotem na piętro?

– Nie wiem, pewnie wkrótce.

Kati siedziała na brzegu łóżka, oboje milczeli.

– Wyobraź sobie – powiedziała ponuro – zastrzelili Huszárową. Stała w kolejce przed piekarnią Gláznera, strzelili prosto w tłum i akurat ją
trafili! Dostała prosto w płuco! Maus tot!

– Biedaczka.

Kati zerwała się.

– Idę, wypytam Zolego!

– O co?

– O to, co ci jest.

– Nic takiego, tylko czuję się jeszcze słaby.

Kati pokręciła głową – ona wie lepiej: chory i tak by nie powiedział, co
mu dolega. Ale może wyjawić to lekarz.

Poszła poszukać kuzyna. Po pół godzinie zajrzała z powrotem, ale już
tylko na chwilę.

– Jest na sali operacyjnej, nie będę na niego czekać. Muszę iść.

– No to uważaj na siebie!

Wyciągnął się na łóżku, osłabiony, zmęczyła go ta wizyta.

Kati przyszła też w sobotę, przyniosła kluski z makiem.

– W poniedziałek mogę iść do domu! – zakomunikował nasz bohater.

Kati przytaknęła z roztargnieniem. Była w ponurym nastroju, posępnie
patrzyła przed siebie. Martwi się z powodu mowy Mindszenthyego, pomyślał
nasz bohater. Lepiej nie poruszać tego tematu w suterenie, przy obcych,
zdążą to zrobić w domu, jeśli będzie to konieczne.

Przez dłuższą chwilę milczeli więc, unikając rozmowy o tym, że
Mindszenthy ogłosił przywrócenie feudalizmu i kapitalizmu. W końcu Kati
się odezwała:

– Wezmę, co można, ty tego nie dźwigaj.

– Wszystko zabierze jutro karetka – wyraził przekonanie nasz bohater.

Kati poszła do domu z pustymi rękoma. Klusek z makiem wystarczyło też
dla pacjentów z sąsiednich łóżek.

Następnego dnia o świcie weszli Rosjanie. Znów odezwały się działa i pistolety maszynowe i znów przyniesiono wielu nowych rannych. Nasz
bohater tym razem nie pomagał dźwigać poszkodowanych, więc śladem
wcześniejszych wyrzutów sumienia nie pojawiły się nowe. Nie prosił, żeby
wojska radzieckie podbiły kraj; uważał, że to, co działo się teraz, nie
było wyzwoleniem, jak wtedy, przed czternastoma laty. Leżał; gdyby tylko
mógł, odwróciłby się do ściany, niestety jego łóżko stało w środkowym
rzędzie, pomiędzy dwoma wąskimi korytarzami, i ci, którzy dźwigali
nosze, stale go potrącali, kiedy przynosili nowych rannych.

W poniedziałek nie zawieźli go do domu, załogi karetek pogotowia znów
były zajęte czymś innym.

– Jutro cię przetransportują – powiedział Zoltán w środę, siódmego
listopada9. W tym wyjątkowym roku dnia tego nie uważano za
święto. – Kati będzie tu rano.

– Na miłość boską, po co?!

– Ja jej mówiłem przez telefon, że nie powinna przychodzić, ale ona się
uparła.

– Wstanie o świcie, żeby tu drałować?! A co, jeśli ją zastrzelą?!

Ósmego listopada, w czwartek, Kati wpadła do szpitala akurat w chwili,
gdy naszemu bohaterowi pomagano zająć miejsce w karetce. Zabrano jeszcze
dwóch pacjentów, Kati się nie zmieściła. Nasz bohater robił ceregiele,
Kati zaś machnęła ręką, drobnostka, pójdzie do domu na piechotę, ale
widać było, że poczuła się śmiertelnie obrażona. Torbę włożyli już do
środka, a przecież ona przyszła właśnie po to, żeby własnoręcznie to
zrobić.

– Dzieciak jest w domu, ale nie licz, że ci otworzy, możesz sobie
dzwonić, ile chcesz – powiedziała Kati. – Przykazałam mu, żeby
absolutnie nikogo nie wpuszczał… Masz tu mój klucz… Twój jest w domu, w górnej szufladzie kredensu… Dzieciak wie, że może go wyjąć
tylko w razie pożaru…

Podała mu swój klucz.

– Idę, porozmawiam jeszcze z Zolim!

Pośpieszyła do wnętrza budynku, nasz bohater spojrzał za nią. Zoli jest
na sali operacyjnej, nie wyjdzie stamtąd do wieczora. Kati wie o tym
doskonale, po co więc to ciągłe udawanie?

Powrót do domu stał się zbyt realny. Jak dobrze było się z niego wyrwać,
choćby do szpitala. Z powodu tego klucza też będzie histeria, ze
wszystkiego jest.

W szpitalu był zwolniony z małżeństwa. No dobrze, w domu też będzie
dochodził do zdrowia przez jakiś czas, jest jeszcze słaby, można brać to
pod uwagę.

Niczego nie widział przez matowe szyby w bocznych oknach karetki. Kiedy
spojrzał przed siebie, również nie zobaczył miasta, bo obok kierowcy
siedziały dwie osoby. Czuł się tak, jakby trafił do jaskini, z której
nie ma wyjścia. W suterenie szpitala też się dusił, teraz znów go
zamknęli w karetce i prawdopodobnie również w domu będzie wegetował jak
w jakiejś jaskini. O tym, co się dzieje wokół, będzie wiedział nie
więcej niż ludzie pierwotni o otaczającym ich świecie.

Załoga karetki siedziała w milczeniu.

– Co jest, towarzysze, aż tak trzeba stulić pysk? – zainteresował się
jeden z odwożonych do domu, tęgawy mężczyzna wyglądający na robotnika, z nogą w gipsie.

Załoga karetki nie odpowiedziała.

Nasz bohater uświadomił sobie w tym momencie z całą mocą: jakie to
niesamowite szczęście, że przez ten cały czas mógł być w szpitalu.

Przez cały czas, no bo przecież już się skończyło. Jeśli Rosjanie raz
zdecydują, że gdzieś wejdą, to już nigdy nie przepędzi ich stamtąd ani
człowiek, ani żaden bóg. Do Budapesztu wkroczyli ponownie i teraz pewnie
już nigdy nie pojawi się kwestia wychodzenia. Kiedy przed rokiem
opuszczali Austrię, wiele osób miało nadzieję, że wyjdą także z Węgier i wrócą do siebie. Mrzonki się skończyły, musieli stłumić rewolucję, stąd
już nie pójdą.

Na tych, którzy wzięli udział w rewolucji, zemszczą się okrutnie.

Jego represje nie dotkną, jako że nie miał możliwości, żeby się do niej
przyłączyć. Nic się nie stanie, jeśli na kilka dni przed wybuchem
rewolucji człowiek pójdzie do szpitala, zostanie tam aż ją stłumią, a w okresie represji spokojnie będzie wracał do zdrowia – u siebie w domu.

Na ten ratujący życie przypadek nie zasłużył sobie bardziej niż inni, po
prostu miał szczęście.

Piegowaty chłopczyk o bardzo jasnej karnacji – jego brwi wcale się nie
odcinały od skóry – gapił się przerażony, kiedy ojciec otworzył drzwi do
przedpokoju, i z wrażenia nie był nawet w stanie się przywitać. Rude
włosy miał ostrzyżone na krótko, co oznaczało, że męski fryzjer na ulicy
Pozsonyi już działa. Nasz bohater zatoczył się na łóżko ze świeżo
zmienioną pościelą i naciągnął na siebie pierzynę.

Kati dotarła do domu dwie godziny później, wybuchła płaczem, klęknęła
przy łóżku, objęła męża za szyję i nie chciała go puścić. Starał się
zapanować nad swoim rozdrażnieniem, głaskał ją po głowie, po tych
brzydkich, twardych włosach; po chwili znów zasnął.

* * *

Leżał w domu dwa tygodnie, nabierając sił. Lekarz rejonowy zalecił dwie
setki czerwonego wina dziennie, bo to korzystnie wpływa na krew.
Obowiązywał zakaz sprzedaży alkoholu. Dozorca, który na powrót wcielił
się w lubianego przez wszystkich wujka Pistę, zdobył czerwone wino dla
kochanej, wielmożnej pani Katiki.

Nasz bohater zdecydował, że zanim pójdzie do fabryki po raz pierwszy,
zrobi dłuższy spacer, żeby rozruszać mięśnie, a przy okazji obejrzeć
widoczne jeszcze ślady zniszczeń. Wszyscy twierdzą, że miasto zostało
przeorane pociskami; trudno to sobie wyobrazić, to wszystko nie mogło
przecież przypominać oblężenia.

– Wykluczone, żebym puściła cię samego! – krzyczała Kati.

– Nie powiedziałem, że pójdę sam!

Początkowo chciał dotrzeć do szpitala św. Rocha, ale Kati uznała, że to
za daleko. Wszystko jedno, wyruszą, a potem zobaczą, ile wytrzyma.

Szli nieśpiesznie ulicą Pozsonyi w kierunku mostu. Tramwaj linii
piętnaście, który przedostatni przystanek miał na rogu Pozsonyi i Balzaka, nie jeździł. Na pętli, nieopodal peszteńskiego przyczółka mostu
Małgorzaty, stały obok siebie dwa porzucone tramwaje, z opuszczonymi
odbierakami prądu i zaciągniętymi metalowymi kratami. Wiszące na
łańcuchu bolce, zwykle podtrzymujące kratę w górze i do niczego innego
się nienadające, zostały z obu pojazdów skradzione.

Niedaleko mostu ulica Pozsonyi zaczyna się wznosić. Na placu Mari Jászai
nasz bohater zatrzymał się przed zegarmistrzem, ciężko dyszał, obok
niego Kati, zatroskana, niecierpliwie dreptała w miejscu.

– Momencik… Nie uwierzyłbym… Myślałem, że do końca ud…

Śmiał się zmieszany, łapał oddech, w końcu zdecydowanie ruszył dalej.
Kati, z rękami w kieszeniach, zafrasowana, wlokła się obok, nie śmiała
wziąć go pod ramię, a nuż wtedy jeszcze trudniej będzie mu iść. Nie
wiedziała, co by wolała: żeby mężowi wróciły siły czy żeby już na zawsze
pozostał słaby. Budził w niej morderczy gniew, który nasilał się falami.

Na placu Oktogonu definitywnie stanęli. Nasz bohater, dysząc, podniósł
wzrok.

Na dachu budynku, znajdującego się na rogu bulwaru Lenina i ulicy
Andrássyego – nazwanej teraz ulicą Węgierskiej Młodzieży10
(wcześniej Stalina, później Republiki Ludowej) – widniała reklama
Tungsramu11: mapa Węgier na metalowych trawersach. Większe
miasta zaznaczono żarówkami, ale te się nie świeciły. Przeszli przez
jezdnię i drugą stroną bulwaru Lenina ruszyli wolnym krokiem do domu.
Znów przystanął, długo gapił się na budkę milicyjną, powaloną na ziemię
przy skrzyżowaniu.

Budka milicyjna to funkcjonalny obiekt w kształcie walca, z wielkimi,
wypukłymi oknami. Milicjant wchodzi do niej po kilku metalowych
stopniach, stamtąd przełącza sygnalizację świetlną; nie musi w pelerynie
z kapturem, smagany deszczem i wiatrem, skakać pomiędzy tramwajami,
autobusami i ciężarówkami i wymachiwać pałką w paski. W gazetach pisano
w lecie, jaki to wspaniały wynalazek taka budka, nawet w Związku
Radzieckim jest ich mało.

Musiał ją obalić czołg lub ciężarówka. Ale komu ona tam przeszkadzała,
na środku skrzyżowania? Czołg bez trudu zmieściłby się obok niej, po co
było ją przewracać? Przeszedł go dreszcz. Rozmyślnie w nią wjechali. Bez
żadnego powodu. Po to tylko, żeby zniszczyć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Węg. Rókus Kórház – szpital, który jeszcze pod koniec XVIII w. został
dobudowany do przytułku dla biednych pod wezwaniem św. Rocha; początkowo
nosił nazwę Peszteński Szpital Publiczny. W czasie II wojny światowej
uległ zniszczeniu w 40 procentach. Od 1952 r. oficjalnie nazywał się
Szpital Rady Narodowej Komitatu Peszt im. Semmelweisa. [wróć]

Chodzi tu o odbicie Budy z rąk Turków w 1686 r. [wróć]

Węg. Gellérthegy [wróć]

Węg. Körút [wróć]

Węg. „Szabad Nép” – organ partii komunistycznej w latach 1942–1956; od
listopada 1956 r. zastąpiony przez „Népszabadság” („Wolność Ludu”). [wróć]

Węg. labancok – pejoratywne określenie węgierskich stronników
Habsburgów austriackich w XVII–XVIII w.; przeciwnicy labanców, zwani
kurucami, uważali ich za zdrajców ojczyzny. [wróć]

Nilaszowcy, inaczej strzałokrzyżowcy – członkowie węgierskiej partii
faszystowskiej (węg. Nyilaskeresztes Párt), powstałej w październiku
1940 r., wywodzącej się z założonej w 1935 r. przez Ferenca Szálasiego
Partii Narodowej Woli, przemianowanej później na Węgierską Partię
Narodowosocjalistyczną. Zwani byli „zielonymi koszulami”. Po
internowaniu przez Niemców regenta Miklósa Horthyego w październiku 1944
r. nilaszowcy utworzyli własny rząd, jednak podporządkowany Niemcom,
ogłosili powszechną mobilizację, zaprowadzili terror w kraju, zwłaszcza
w stolicy, przystąpili też do eksterminacji ludności żydowskiej. [wróć]

Węg. Köztársaság [wróć]

Rocznica wybuchu tzw. Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej
w Rosji w 1917 r., święto państwowe na Węgrzech w latach 1950–1989,
ostatni raz obchodzone w 1988 r. [wróć]

Węg. Magyar Ifjúság [wróć]

Objaśnienia dotyczące wybranych osób, instytucji, miejsc, zakładów
pracy, pojęć znajdują się na końcu książki. [wróć]

Strona redakcyjna

TYTUŁ ORYGINAŁU: Tavaszi Tárlat

© György Spiró, 2010, 2016

PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Wiesław Rosocha

REDAKCJA: Anna Suligowska-Pawełek

Wydanie I elektroniczne

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”
ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl

© Copyright for the Polish translation by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2016
© Copyright fot the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2016

ISBN 978-83-07-03397-6