Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Scenariusz chaosu

Scenariusz chaosu

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788365904430

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Scenariusz chaosu

Współczesny terroryzm jest narzędziem politycznym, ukrytą przed światem wielką grą. 

W brutalną walkę wielkich mocarstw jak zawsze uwikłana jest Rzeczpospolita. Jej tarczą i ostrzem są służby wywiadowcze oraz siły specjalne.

 

Adam Thomal, policjant z Centralnego Biura Śledczego Policji, zostaje wysłany na przymusowy urlop. Już w samolocie staje się, mimo woli, uczestnikiem międzynarodowej rozgrywki...

Polecane książki

Niniejszy poradnik pozwala na zaznajomienie się z ciosami poszczególnych postaci w grze Street Fighter IV oraz z ich specyficznymi właściwościami, o których informacje mogą być pomocne zarówno dla nowicjuszy, jak i starych wyjadaczy. Street Fighter IV - PC - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez...
Nowa książka autorów, którzy podarowali nam jedną z najbardziej ikonicznych i wpływowych książek poświęconych strategii, jakie w ogóle zostały napisane, książkę, która na zawsze zmieniła język biznesowy, wprowadzając ważne pojęcia „czerwonych oceanów” i „błękitnych oceanów”. Książka Przemiana błękit...
Polecamy publikację z zakresu komunikacji autorstwa logopedy medialnego, coacha, eksperta personal brandingu Katarzyny Bąkowicz i dziennikarza prasowego, wydawcy portalu internetowego, redaktora i lektora telewizyjnego Marcina Kozłowskiego. Książka w przystępny sposób opisuje zagadnienia związane z ...
Tadeusz Gajcy - Do potomnego...
  Prezentowana książka dotyczy bardzo ważnego i trudnego problemu - przemocy wobec kobiet. Tematyka ta budzi zainteresowanie wielu środowisk, nie tylko akademickich. Autorka analizuje narracje kobiet w kontekście wyodrębnionych przez Fritza Schutze struktur procesowych. Jest to pierwsza znana mi teg...
Róża Osielska wraca z Paryża, by zaopiekować się swoją przyjaciółką Marylą Kamieńską, która przeżyła załamanie nerwowe. Brat Maryli Krzysztof, od lat będący wielką miłością Róży, próbuje poskładać swoje życie po tragicznej śmierci żony. Różne postaci, jedne znane z poprzedniej części wielkiej sa...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Piotr Langenfeld

PIOTR LANGENFELDScenariusz chaosu

 

 

© 2019 Piotr Lan­gen­feld

© 2019 WAR­BO­OK Sp. z o.o.

 

 

Re­dak­tor se­rii: Sła­wo­mir Brud­ny

 

Re­dak­cja i ko­rek­ta ję­zy­ko­wa: Agniesz­ka Zub, Ewa Bar­czyk

 

eBo­ok:Ilo­na i Do­mi­nik Trze­biń­scy Du Châte­aux, ate­lier@du­cha­te­aux.pl

 

Ilu­stra­cja na okład­ce: To­masz Two­rek

 

ISBN 978-83-65904-39-3

 

Wy­daw­ca: War­bo­ok Sp. z o.o.ul. Bład­nic­ka 6543-450 Ustroń,www.war­bo­ok.pl

Scenariusz chaosu

Oko­licz­ność była ni­ja­ka. Sza­ra jak ten wi­docz­ny wo­kół zi­mo­wy świt, po trud­nej nocy. Mimo ko­lej­nych lat tkwie­nia w tej pra­cy trze­ba było wie­le sa­mo­za­par­cia i siły, by nie pod­dać się odrę­twie­niu. Nie po­zwo­lić so­bie na za­mknię­cie oczu. Choć­by na mo­ment, któ­ry z chwi­li ulgi prze­ro­dził­by się nie­bez­piecz­nie w bło­gi sen.

Ad­re­na­li­na wy­pa­li­ła się wie­ki temu i tyl­ko na po­cząt­ku każ­dej no­wej za­sadz­ki, ofi­cjal­nie – re­ali­za­cji, da­wa­ła kopa. Na krót­ko. Nie jak kie­dyś. Obec­nie była to ru­ty­na i za­pla­no­wa­ne dzia­ła­nie we­dle okle­pa­ne­go sce­na­riu­sza, albo wła­ści­wie – pro­ce­du­ry. Wpraw­dzie ela­stycz­ność była za­wsze wska­za­na, ale o chłod­nym brza­sku mar­co­we­go dnia trud­niej było się o nią wy­sta­rać.

Smęt­na ja­koś prze­dziw­nie mu­zy­ka, są­czą­ca się z na wpół ści­szo­ne­go sa­mo­cho­do­we­go ra­dia, prze­szła w ser­wis in­for­ma­cyj­ny. Głos spi­ke­ra był obo­jęt­ny, nie po­ma­gał, do­da­jąc swo­je trzy gro­sze do od­czu­cia obez­wład­nia­ją­cej apa­tii.

– Afe­ra ban­ko­wa, jak okre­śla­ją to nie­miec­kie me­dia, roz­cho­dzi się co­raz więk­szym echem po struk­tu­rach fi­nan­so­wych… – Głos mó­wił zu­peł­nie obo­jęt­nie, jak­by opo­wia­dał o wi­zy­cie u ciot­ki. – Nowe ma­te­ria­ły, pu­bli­ko­wa­ne wczo­raj w In­ter­ne­cie, ujaw­nia­ją za­trwa­ża­ją­ce prak­ty­ki Ko­lon­ner West Bank i nie tyl­ko. Tym­cza­sem sej­mo­wa ko­mi­sja śled­cza, gło­sem swe­go prze­wod­ni­czą­ce­go po­sła Hram­ki, pla­nu­je wy­stą­pić o udo­stęp­nie­nie ma­te­ria­łów, któ­re, jak wy­ni­ka z pu­bli­ka­cji, do­ty­czą wąt­ków trans­fe­rów… Po­sło­wie opo­zy­cji ocze­ku­ją dal­szych in­for­ma­cji, su­ge­ru­jąc po­wią­za­nia ca­łej tej sy­tu­acji z nie­od­po­wied­nim, w ich mnie­ma­niu, nad­zo­rem fi­nan­so­wym…

Póź­niej były wy­po­wie­dzi przed­sta­wi­cie­li kil­ku par­tii, ban­ków i księ­go­wych od więk­szych cy­fe­rek, któ­rych na­zy­wa­no eks­per­ta­mi. Jed­ni mó­wi­li z bo­jo­wym za­pa­łem i dumą, słusz­nie wę­sząc pre­zent od losu i nad­cią­ga­ją­cą roz­ró­bę, inni zaś nie­udol­nie ha­mo­wa­li na­stro­je, nie bar­dzo wie­dząc, jak się od­nieść do spra­wy, któ­ra mia­ła się roz­wi­jać. Jesz­cze póź­niej była po­go­da. Nic szcze­gól­ne­go – sza­re, zgni­łe przed­wio­śnie. I zno­wu mu­zy­ka.

Aspi­rant Adam Tho­mal słu­chał jed­nym uchem, nie bar­dzo za­in­te­re­so­wa­ny tym wszyst­kim. Zły, że ci tam, w ra­dio­sta­cjach wszel­kiej ma­ści, utrud­nia­ją ro­bo­tę jemu i aspi­ran­to­wi Hu­ber­to­wi Ko­wa­liń­skie­mu. Ziew­nął gło­śno i się­gnął do ra­dia, ostat­kiem na­dziei szu­ka­jąc na fa­lach ete­ru cze­goś skocz­niej­sze­go.

Hu­bert osu­nął się na fo­tel, chwy­cił dłoń­mi kie­row­ni­cę i z prze­chy­lo­ną na bok gło­wą pa­trzył pół­przy­tom­nie na oko­li­cę.

Nie było tu nic ła­pią­ce­go za ser­ce i po­ry­wa­ją­ce­go es­te­tycz­nie zmy­sły. Albo tyl­ko tak się zda­wa­ło, bo oby­dwaj przy­wy­kli. Kil­ka ulic obu­do­wa­nych sta­ry­mi wil­la­mi. Za­nie­dba­ny­mi albo od­re­stau­ro­wa­ny­mi z róż­nym skut­kiem. Domy z wiel­ki­mi okna­mi, oto­czo­ne ku­ty­mi pło­ta­mi, na­gi­mi te­raz ży­wo­pło­ta­mi i krze­wa­mi w ogro­dach.

Ada­mo­wi po­wra­ca­ła głu­pa­wa myśl, że to lep­sze niż gni­cie gdzieś w rynsz­to­ku, choć­by na gdań­skiej Prze­rób­ce, „kwit­nię­cie” pod­czas ob­ser­wa­cji ja­kie­goś me­ne­la.

Czuł, że to głu­pie, bo prze­cież nie było re­gu­ły. Ani tam, w ko­mi­sa­ria­cie re­jo­no­wym, wo­je­wódz­kim, czy te­raz w CBŚP.

– Wil­le, kur­wa! – fuk­nął sam do sie­bie ze zmę­cze­nia i znów ziew­nął. „Zbó­je” byli wszę­dzie i prze­ko­ny­wał się o tym do­bit­niej i bo­le­śniej z każ­dą ko­lej­ną spra­wą. To­nął w ba­gnie nie­koń­czą­cej się woj­ny i znów, jak nie­gdyś, albo i jesz­cze bar­dziej, mu­siał ucie­kać we wszyst­ko, co po­zwa­la­ło mu za­po­mnieć o ro­bo­cie, któ­rą niby lu­bił. Speł­niał się, do­cie­ra­jąc pra­wie tam, gdzie chciał, ale mimo to to­nął.

– Co mó­wisz? – Hu­bert ock­nął się. Pod­niósł gło­wę, pa­trząc na kum­pla du­ży­mi ocza­mi, osa­dzo­ny­mi wą­sko przy dłu­gim no­sie, na szczu­płej, zwy­kłej twa­rzy.

– Nic, tak tyl­ko… – Mach­nął dło­nią Tho­mal i pod­parł gło­wę dło­nią.

Uli­ca był ci­cha, bez­lud­na. Nie­wie­le aut par­ko­wa­ło w ich ulicz­ce i tej przed nimi. Lu­dzie mie­li swo­je ga­ra­że, mało kto zo­sta­wiał auto na chod­ni­ku.

– Pier­dzie­lę, już dupa boli – sap­nął Ko­wa­liń­ski, mosz­cząc się nie wia­do­mo któ­ry raz na sie­dze­niu. Adam spoj­rzał na nie­go na wpół zdzi­wio­ny, na wpół roz­ba­wio­ny. Oby­dwaj mie­li dość, albo się sta­rze­li. Choć do czter­dziest­ki zo­sta­ło im jesz­cze kil­ka wio­sen, Adam czuł się cza­sem jak sta­ru­szek, wy­mę­czo­ny tą całą go­ni­twą i tak na­praw­dę co­raz do­głęb­niej od­czu­wa­nym stre­sem.

– Przej­dę się – oznaj­mił na­gle Tho­mal, niby to od nie­chce­nia. Też miał do­syć, a ta cho­ler­na „ci­sza przed bu­rzą” mal­tre­to­wa­ła go okrut­nie. W ja­kiejś de­spe­rac­kiej pró­bie za­ję­cia czymś umy­słu spró­bo­wał na­wet przy­wo­łać w pa­mię­ci ostat­ni urlop. Bło­gie nic­nie­ro­bie­nie. Chciał na szczyt, to do­stał za swo­je. Go­ni­twa i roz­jaz­dy w ślad za mniej­szy­mi i więk­szy­mi żu­la­mi. Dał za wy­gra­ną, uzna­jąc, że to może „do­bić” go jesz­cze bar­dziej. To nie było naj­lep­sze, nie za pięć dwu­na­sta.

– Siedź – syk­nął kie­row­ca – czas za­raz… – Spoj­rzał na ze­ga­rek. – We dwóch pój­dzie­my, nie ma co ro­bić ru­chu. Jesz­cze za­uwa­żą.

– Do­bra… – mruk­nął Adam, zbyt­nio nie prze­ję­ty, lek­ce­wa­żąc do­bry po­mysł, jak mie­wał w zwy­cza­ju, kie­dy się uparł albo już nie da­wał rady z nudą. Nie­bez­piecz­nie, na kra­wę­dzi, pod prąd każ­de­mu prze­pi­so­wi. – Tak tyl­ko – uspo­ka­jał kiep­sko. – Pod okna­mi im nie będę… – uciął i zła­pał za klam­kę.

Nie­bo prze­cho­dzi­ło z czer­ni w ciem­ną sza­rość. Auto, nie naj­młod­szy mo­del For­da Fo­cu­sa, sta­ło prze­zor­nie w miej­scu, gdzie po­śród luk­su­so­wych sie­dzib wy­sia­dła la­tar­nia. Nad­cho­dził zim­ny dzień. Adam na­ło­żył za­raz weł­nia­ną, przy­du­żą czap­kę. Na­kry­cie gło­wy, nie­co zu­ży­te i nie­świe­że, do tego wy­tar­ty po­lar i roz­cią­gnię­te spodnie czy­ni­ły zeń po­spo­li­te­go prze­chod­nia. Bar­dzo po­spo­li­te­go. „Pan Wło­dziu ru­sza po ja­bo­la” – my­ślał pra­wie za każ­dym ra­zem, kie­dy dzia­łał pod ta­kim, nie naj­pięk­niej­szym przy­kry­ciem.

Upew­nił się, że skry­ta po we­wnętrz­nej stro­nie spodni ka­bu­ra nie zsu­nie się, a chwyt Gloc­ka nie wle­zie pod lek­ką ka­mi­zel­kę kulo­od­por­ną, któ­ra opi­na­ła mu cia­ło. Wci­snął do ucha słu­chaw­kę łą­czą­cą go z ra­dio­sta­cją i na­cią­gnął czap­kę ni­żej.

Par­ko­wa­li po­śród kil­ku tyl­ko in­nych aut, na wą­skiej uli­cy, opo­dal je­dy­ne­go do­mo­stwa, któ­re cią­gle prze­cho­dzi­ło re­mont. Rusz­to­wa­nia i ani ży­we­go du­cha.

Cel był przed nimi. Wi­dzie­li go. Pię­tro­wa wil­la po­kry­ta blusz­czem wpi­ja­ją­cym się w wy­bla­kłą pia­sko­wą far­bę. Nic szcze­gól­ne­go w po­rów­na­niu z oko­li­cą – na­wet brzyd­ki za­pusz­czo­ny klo­cek. Mie­li go po sko­sie, da­le­ko na po­przecz­nej uli­cy. Wła­ści­wie ob­sta­wia­li tyły celu, jako je­den z punk­tów kor­do­nu. Na wy­pa­dek, gdy­by ktoś wy­rwał się ty­łem, kie­dy za­cznie się za­ba­wa. Cho­ciaż oby­dwaj wie­dzie­li, że to ra­czej nie­re­al­ne, je­że­li wszyst­ko się zgra­ło. Poza tym, cała spra­wa mia­ła się dziać od dru­giej stro­ny tej plą­ta­ni­ny po­nie­miec­kich za­uł­ków. Tam sku­pio­na była cała uwa­ga „wo­dzów”.

Nie tyl­ko ta dwój­ka ster­cza­ła pół nocy, wpa­trzo­na w na wpół zruj­no­wa­ne do­mo­stwo. Było ich wię­cej, znacz­nie wię­cej. Ob­sta­wia­li spo­ry kwar­tał, z nie­wiel­ką tyl­ko po­mo­cą lo­kal­nej po­li­cji. Za­wsze tak ro­bi­li, kie­dy szło o taką ska­lę prze­stępstw i lu­dzi, któ­rzy je po­peł­nia­li. Zbyt duże ry­zy­ko, że tam­ci zbla­to­wa­li się z lo­kal­nym sze­ry­fem, któ­ry opo­wia­da im, co się wy­ra­bia w oko­li­cy. Po­dob­no fi­gu­ran­ci nie byli tu­tej­si, lo­ko­wa­li się prze­jaz­dem, ale i tak dmu­cha­no na zim­ne.

Tho­mal po­czuł, jak owład­nia nim prze­ni­kli­we zim­no. Efekt sie­dze­nia w au­cie i nie­wy­spa­nia, te­raz po­tę­go­wa­ny zią­bem po­ran­ka. Mach­nął ko­le­dze i wol­no, z rę­ka­mi w kie­sze­niach, po­sta­no­wił zro­bić nie­wiel­ki ob­chód.

Byli da­le­ko od obiek­tu, pra­wie nie­wi­docz­ni, a mimo to Adam cof­nął się w uli­cę za nim. Ob­szedł pół kwar­ta­łu, dwie za­spa­ne ci­che ulicz­ki. Szu­kał ko­lej­ne­go wozu albo bu­sów „nin­dżów”, ale nie miał pra­wa ich do­strzec. Dru­gi wóz ope­ra­cyj­ny krył się u wy­lo­tu na głów­ną dro­gę, a „czar­ni” – też w go­ści­nie – za­me­li­no­wa­li się w dróż­ce koło ja­kie­goś la­sku. Kon­spi­ra­cja jak się pa­trzy, i to przy ta­kim tłu­mie.

Adam do­tarł na zbieg dwóch uli­czek, ro­biąc sze­ro­ki łuk od auta i celu. Wy­chy­lił się za je­den z ostat­nich par­ka­nów z ką­tow­ni­ków, wpa­tru­jąc się w obiekt. Żad­ne­go ru­chu, dźwię­ku z tam­tej stro­ny. Zu­peł­na pu­sty­nia, ni­czym po ja­kiejś woj­nie ato­mo­wej. Tyl­ko krzak aka­cji za­szu­miał za ogro­dze­niem. Ada­mo­wi już zda­wa­ło się, że za dłu­go ster­czy w jed­nym miej­scu. Dość tej roz­grzew­ki. Zro­bił krok w tył, nie za­mie­rza­jąc wra­cać opo­dal celu. W słu­chaw­ce za­trzesz­cza­ło na prze­zna­czo­nym im ka­na­le.

– Od Si­kor­skie­go wjeż­dża w re­jon… Czer­wo­ny Peu­ge­ot me­ta­lic. Lo­kal­ny ja­kiś, DWR… Spraw­dzam – rzu­cił fa­cet od „czuj­ki” na obrze­żu dziel­ni­cy, kie­dy do uszu Ada­ma do­biegł dźwięk pi­ło­wa­ne­go ostro sil­ni­ka. Mą­cił ci­szę spo­koj­ne­go po­ran­ka, wy­peł­nia­jąc uli­ce. Szyb­ko się zbli­żał. Ostro brał za­krę­ty. Wy­le­ciał zza za­ło­mu ka­mie­ni­cy po pra­wej, śli­zga­jąc się po wil­got­nym as­fal­cie.

Adam po­czuł, jak zim­no opusz­cza jego cia­ło, a w to miej­sce wdzie­ra się nie­przy­jem­ny elek­trycz­ny dreszcz. Ten mo­ment, ta do­pa­da­ją­ca czło­wie­ka ab­so­lut­na pew­ność, że po­peł­nił błąd. Tho­mal za­trząsł się. Wściekł się na tę swo­ją fan­ta­zję, z któ­rą pod­cho­dził do na­ka­zów, choć za­wsze wy­mi­gi­wał się kło­po­tom. Pra­wie za­wsze. Za to, po każ­dym wy­czy­nie, okła­my­wał sie­bie, że już bę­dzie jak na­le­ży.

Gli­niarz wtu­lił się w siat­kę ogro­dze­nia, kie­dy czer­wo­ny Peu­ge­ot 308 zbli­żył się.

Wia­nie by­ło­by nie­mą­dre. Zwra­ca­ło­by uwa­gę. Ale uda­wa­nie byle dzia­dy­gi na spa­ce­rze też było bez sen­su. Adam sku­lił się. Tak, tam­ten go doj­rzał. Był wy­czu­lo­ny. Było cią­gle sza­ro, a auto mia­ło przy­ciem­nio­ne okna, albo tak się tyl­ko zda­wa­ło Ada­mo­wi. Nie­waż­ne. Mógł­by przy­siąc, że pa­trzą w nie­go bia­łe, ża­rzą­ce się, wście­kłe oczy.

Mie­rzy­li się, jak wy­da­ło się Ada­mo­wi, cały wiek, póki wóz nie znik­nął za do­mem.

– Kur­wa! – fuk­nął, na­raz olśnio­ny jak ra­żo­ny pio­ru­nem, i już wie­dział, że ła­two nie bę­dzie. Nie przy ta­kich zwie­rzę­tach, któ­re nie­raz po­ka­zy­wa­ły, że nie li­czą się z ni­kim. Zwłasz­cza z byle psem. – Do wszyst­kich. – Przy­su­nął mi­kro­fon w ka­blu słu­chaw­ki. – To ten cały „Ak­tor”! Skąd się tu wziął…? „Ak­tor” przy­je­chał! – wy­krzy­ki­wał pod­nie­co­ny, bez spe­cjal­ne­go ładu, sza­mo­cząc się z ka­bu­rą w spodniach. – Wcho­dzić, wcho­dzić, już wie­dzą! – do­dał za­raz. – Wcho­dzić! – Wy­cią­gnął pi­sto­let i prze­ła­do­wał. W tej sa­mej chwi­li usły­szał gło­śny pisk ha­mul­ców. Zgrzyt, i czer­wo­ny wóz za­czął co­fać. In­tu­icja go nie za­wio­dła. Za­czy­na­ło się.

Adam przy­sta­nął na rogu i ser­ce po­de­szło mu do gar­dła. Sa­mo­chód gnał z dzi­ką pręd­ko­ścią zyg­za­ka­mi, pra­wie obi­ja­jąc tych kil­ka aut, któ­re były tam za­par­ko­wa­ne. W in­stynk­tow­nym od­ru­chu, ćwi­czo­nym wcze­śniej ca­ły­mi go­dzi­na­mi, uniósł ra­mio­na, ści­ska­jąc w dło­niach broń i szy­ku­jąc się na to, co we­dług nie­go naj­pew­niej mia­ło na­stą­pić.

Nie zdo­łał na­wet wy­cią­gnąć lufy, kie­dy wóz ude­rzył w za­par­ko­wa­ne auto. Szo­fer był po­de­ner­wo­wa­ny i nie ra­dził so­bie z jaz­dą do tyłu. W ryku wy­ją­ce­go sil­ni­ka dziw­nie za­brzmiał brzęk tłu­czo­nej szy­by. Uła­mek se­kun­dy. Na­raz grzmot­nął strzał. Cała se­ria. Moc głu­che­go huku ro­ze­szła się po dziel­ni­cy, jak­by te wszyst­kie domy na­gle za­czę­ły się wa­lić. Dru­gi grzmot i Adam prze­stał sły­szeć wła­sne my­śli, czuć swój strach. Go­rą­cy wiatr za­świsz­czał mu nad gło­wą; sły­szał, jak coś ło­sko­cze na tro­tu­arze. Jak ry­ko­sze­ty od­bi­ja­ją się przy pło­cie. Po­chy­lił się, wci­snął gło­wę mię­dzy ra­mio­na, jak na­ka­zał mu wy­uczo­ny od­ruch. Czas się za­trzy­mał.

Strze­lił raz, dru­gi. Tam­ten był co­raz bli­żej. Se­ria z bro­ni au­to­ma­tycz­nej zda­wa­ła się nie koń­czyć. Z roz­trza­ska­nej szy­by w ba­gaż­ni­ku ział pło­mień. Dzie­wię­cio­mi­li­me­tro­we po­ci­ski, dziw­nie ci­che­go te­raz Gloc­ka, odłu­py­wa­ły skraw­ki la­kie­ru z sa­mo­cho­du. Za­ułek za­niósł się cuch­ną­cym dy­mem. Zro­bi­ło się go­rą­co od tną­ce­go po­wie­trze oło­wiu. Adam nie my­ślał – strze­lał. Po­je­dy­nek Da­wi­da z zie­ją­cym ogniem po­two­rem.

Peu­ge­ot wbił się w po­sta­wio­ny przy kra­węż­ni­ku wóz. Pal­ba uci­chła. Adam wie­dział, że ra­czej na pew­no nie uci­szył tam­te­go, ale wie­rzył, że przy­naj­mniej go tra­fił. Albo po pro­stu ban­dy­cie skoń­czy­ły się na­bo­je.

Tho­mal opróż­nił ma­ga­zy­nek pi­sto­le­tu do koń­ca, ru­sza­jąc wol­no w przód. Mia­ro­we puk­nię­cia i ob­łocz­ki dymu na ka­ro­se­rii. Jemu też koń­czy­ła się amu­ni­cja. Mo­men­tal­nie wy­pu­ścił ma­ga­zy­nek i się­gnął po dru­gi. Ką­tem oka doj­rzał, że przy obiek­cie na po­dwó­rzu ktoś się ru­sza. Nie miał cza­su przyj­rzeć się le­piej. Za­ła­do­wał i pru­jąc mia­ro­wo, biegł do za­par­ko­wa­ne­go auta, od­dzie­la­ją­ce­go go od zbó­ja. Wsko­czył na ma­skę, gnąc ko­la­na, wy­ce­lo­wał w miej­sce kie­row­cy po­dziu­ra­wio­ne­go Peu­ge­ota i strze­lił jesz­cze kil­ka razy. Z wy­bi­tej szy­by bły­snął ogień. Znów ten okrop­ny, głu­chy ja­zgot. Ada­ma prze­szedł dreszcz pa­ni­ki, ale wy­trzy­mał. Po­szedł w dół. Ruch ra­mie­nia i strze­lał w nowy cel. Tho­mal po­jął, że ma do czy­nie­nia z dwo­ma na­past­ni­ka­mi. Ryk klak­so­nu wy­brzmiał nie­przy­jem­nie i za­wisł nie­prze­rwa­nym ha­ła­sem. Tho­mal wstrzy­mał ogień.

Z ulgą do­strzegł nad­cho­dzą­cą po­moc. Po­sta­cie w pla­mia­stych uni­for­mach. Heł­my, dłu­ga broń. „Nin­dża” z busa ob­ja­wia­li się świa­tu. Ktoś się zbli­żał. Chy­ba szli mu na po­moc.

Adam ze­sko­czył na jezd­nię, choć nie od­wa­żył się opu­ścić lufy z celu. Je­den szyb­ki gest ko­goś w środ­ku. Mi­gnię­cie ja­kie­goś przed­mio­tu i szó­sty zmysł pod­po­wie­dział gli­nie, że nie jest do­brze. Że to wca­le nie ko­niec. Zdo­łał zro­bić unik. Za­to­czył się do tyłu. Spod wozu obok wy­rósł pło­mień i ryk­nę­ło wdzie­ra­ją­cym się w umysł ha­ła­sem, in­nym niż wszyst­ko, cze­go dziś do­świad­czył.

Go­rą­cy po­dmuch wy­rwał go w po­wie­trze i sma­gał odłam­ka­mi. Cia­ło po­li­cjan­ta spa­dło na chod­nik.

Sza­ry ob­łok, ko­lor ja­śnie­ją­ce­go nie­ba i ból. Do­kucz­li­wy pisk w uszach. Do­strzegł śmi­gło­wiec, wiel­ki, po­tęż­ny. Huk wró­cił. Krzy­ki. Bo­le­sne déjà vu. Już to kie­dyś prze­ra­biał, wi­dział. Mie­sza­ło się w nim to, co było w prze­szło­ści. Kie­dyś. Ko­niec cho­ler­nie skom­pli­ko­wa­nej spra­wy i bi­twa, naj­praw­dziw­sza bi­twa. Kłę­bi­ło się w nim od wspo­mnień, tam­tych lę­ków. Te­raz tu­taj też były i strach, i wal­ka o ży­cie.

Po­tra­fił się po­zbie­rać. Zdu­sił z wy­sił­kiem lęk w so­bie. Wstał. Mózg sam pod­po­wia­dał mu roz­wią­za­nia. Nic wię­cej nie za­przą­ta­ło jego gło­wy. Był jak ma­szy­na sku­pio­na na jed­nym celu. Na prze­trwa­niu.

Przy­kuc­nął i w dwóch su­sach ob­sko­czył po­trza­ska­ne odłam­ka­mi wozy. Nie spusz­czał lufy z celu, te­raz za­kry­te­go sza­rym dy­mem. Od­szedł od ma­ski czer­wo­ne­go wra­ku. Ja­kiś cień za kie­row­ni­cą, ruch na jezd­ni, jak ciem­ny duch w tym ob­ło­ku. Adam nie za­mie­rzał cze­kać. Za­ry­zy­ko­wał. Trzy strza­ły.

Ru­szył w przód. Szyb­ko, ja­koś dzi­wacz­nie zwin­nie. Ad­re­na­li­na, któ­rej to niby nie od­czu­wał, pły­nę­ła stru­mie­niem.

Za po­trza­ska­ną szy­bą le­ża­ło cia­ło z gło­wą na kie­row­ni­cy. Nie­groź­ne. I tyl­ko ten wy­ją­cy klak­son.

Dru­gi męż­czy­zna le­żał na uli­cy. Ka­far, w sza­rej, tu­ry­stycz­nej kurt­ce. Bro­dacz o przy­dłu­gich, zmierz­wio­nych wło­sach. Wił się, coś mam­ro­tał usma­ro­wa­ny­mi krwią usta­mi. Chciał wstać, ale noga za­kli­no­wa­ła mu się w sa­mo­cho­dzie obok fo­te­la. Słał Ada­mo­wi peł­ne mor­du spoj­rze­nie i gdy­by mógł, nie za­wa­hał­by się…

Tho­mal pod­szedł ostroż­nie z wy­cią­gnię­tą bro­nią, ce­lu­jąc w czo­ło bro­da­te­go klo­ca. Na­stą­pił na prze­gub jego wy­cią­gnię­tej dło­ni. Tam­ten syk­nął prze­cią­gle i za­czął gło­śno kląć, jak szewc. Adam do­ci­snął sto­pę, póki nie po­lu­zo­wał tam­te­mu pal­ców dło­ni. Tho­mal zła­pał dzier­żo­ny przez ban­dy­tę gra­nat. Ode­tchnął z ulgą, wi­dząc za­wlecz­kę na miej­scu. Do­pie­ro wte­dy do­strzegł, że na uli­cy robi się tłocz­no, że sły­szy sy­re­ny, i że boli. ■

Rozdział 1

Sal­ka ukry­ta w prze­past­nych ka­ta­kum­bach Ko­men­dy Głów­nej była ja­sna i pach­nia­ła no­wo­ścią po re­mon­cie. Okna za­sło­nię­to, by nikt po­stron­ny nie za­glą­dał tu z ze­wnątrz ani, tym bar­dziej, nie ze­chciał ro­bić zdjęć. Pra­cu­ją­cy w „fa­bry­ce” zna­li za­sa­dy, a zresz­tą, nic tu na ni­kim nie ro­bi­ło wra­że­nia, zwłasz­cza na tych z „ce­bo­siu”. Ale przy ta­kim sta­dzie pi­sma­ków i fo­top­stry­ków, ja­kie się zje­cha­ło, na­le­ża­ło być czuj­nym. Wol­na pra­sa mia­ła swo­je pra­wa, ale pań­stwo re­dak­to­rzy, zwłasz­cza ci szczy­le po wie­czo­ro­wych kur­sach, już nie raz udo­wod­ni­li, że ogól­ne za­sa­dy i ja­ka­kol­wiek współ­pra­ca dla więk­sze­go do­bra nie­wie­le ich ob­cho­dzą. Nie ist­nie­ją, za­stą­pio­ne żą­dzą zdo­by­cia ma­te­ria­łu na do­bry lead czy zdję­cia. Je­że­li nie do new­sa, to na póź­niej. Może się przy­da.

– Roz­bi­cie gan­gu nisz­czy­cie­li ban­ko­ma­tów… – to zda­nie wice­mi­ni­stra hu­cza­ło Ada­mo­wi w gło­wie naj­bar­dziej – jest wiel­kim suk­ce­sem, oku­pio­nym nie­ste­ty ofia­ra­mi, i efek­tem cięż­kiej, żmud­nej pra­cy oraz ko­ope­ra­cji mię­dzy­na­ro­do­wej… – „Wi­cek” mó­wił dum­nie, ale bez zbęd­nej eg­zal­ta­cji i wy­nio­sło­ści, co zda­rza­ło się czę­sto wyż­szym po­li­tycz­nym no­mi­na­tom. Fa­cet był kie­dyś w ja­kiejś służ­bie ocie­ra­ją­cej się o po­uf­ne, skry­te dzia­ła­nie, a poza tym wie­dział, że re­to­rycz­ne po­pi­sy na ni­kim tu nie ro­bią wra­że­nia, a i na ze­wnątrz są zby­wa­ne obo­jęt­no­ścią albo prze­łą­cze­niem ka­na­łu.

Lu­dzie cze­ka­li na szcze­gó­ły. Na mię­so, bo­ha­ter­skie czy­ny i opi­sy strze­la­nin, opo­wie­ści, jak to się ban­dzio­rom do­sta­ło. I wi­ce­mi­ni­ster to wie­dział. Nie mógł mó­wić wszyst­kie­go, ale po zwy­cza­jo­wym wstę­pie, peł­nym po­chwał, do­rzu­cił coś o trud­nej pra­cy ope­ra­cyj­nej i ak­cji na Dol­nym Ślą­sku, któ­ra jesz­cze da­wa­ła się ukryć pod opo­wiast­ką groź­ne­go star­cia. Star­cia kon­tro­lo­wa­ne­go i za­pla­no­wa­ne­go, choć może nie do koń­ca.

Adam i Hu­bert wraz z kil­ko­ma jesz­cze fa­ce­ta­mi cze­ka­li cier­pli­wie, aż te pe­any się za­koń­czą. Adam czuł się dzi­wacz­nie wo­bec ta­kiej for­my do­ce­nia­nia jego za­sług. Stał, jak resz­ta, ty­łem do go­ści, ubra­ny w mun­dur. Ły­pał na ko­men­dan­tów, na „Wic­ka” i cze­kał, za­sta­na­wia­jąc się, czy aby na pew­no fot­ka, choć­by i ro­bio­na od tyłu, to już nie za wiel­kie ry­zy­ko.

Salę wy­peł­nia­ły bły­ska­ją­ce co rusz fle­sze, rzu­ca­ją­ce w świe­tle dłu­gie cie­nie. Szum ze­bra­nych dzien­ni­ka­rzy i go­rą­co, na­ra­sta­ją­ce od tłu­mu, lamp ka­mer, a może też tre­my.

Mi­ni­ster skoń­czył. Nie mó­wił dłu­go. Na szczę­ście. Wraz z ko­men­dan­tem głów­nym pod­szedł do piąt­ki funk­cjo­na­riu­szy i za­czął de­ko­ra­cję.

– Ser­decz­nie, ser­decz­nie gra­tu­lu­ję. – Mi­ni­ster, jako że był niż­szy, pa­trzył na Ada­ma z dołu. Okrą­gła, ja­sna twarz lek­ko przy­cięż­ka­we­go pięć­dzie­się­cio­kil­ku­lat­ka wy­ra­ża­ła szcze­ry po­dziw. Choć we wzro­ku miał coś ba­daw­cze­go. Być może chęć za­pa­mię­ta­nia twa­rzy? Nie, on go roz­po­zna­wał. Wie­dział coś, ale nie było to miej­sce ani czas, by o tym mó­wić. – Ka­wał so­lid­nej ro­bo­ty, pa­nie aspi­ran­cie. – Mi­ni­ster moc­niej uści­snął dłoń Ada­ma, mó­wiąc zwy­cza­jo­wą for­muł­kę ja­koś cie­plej, po czym przy­piął od­zna­cze­nie i klep­nął po­li­cjan­ta w ra­mię. Wy­da­wa­ło się, że mru­gnął ocza­mi.

„Psia mać” – dwa sło­wa w my­śli. „Wła­ści­wie cze­mu psia mać? Kur­de, czło­wie­ku, nie w ta­kiej chwi­li” – Tho­mal to­czył ze sobą we­wnętrz­ny dia­log. Pew­ny, że to, co wie­dział, to, co prze­czu­wał on i pół gma­chu na Pu­ław­skiej, wy­le­zie na po­wierzch­nię. A to mru­ga­nie, praw­dzi­we czy nie, to po­ro­zu­mie­waw­czy znak, by się trzy­mał. Że bę­dzie do­brze. „Masz, co chcia­łeś, Adaś. Albo ci od­wa­la” – jesz­cze jed­no zda­nie we­wnętrz­ne­go mą­dra­li i po­li­cjant po­czuł, że do­bry na­strój za­czął go opusz­czać.

Ce­re­mo­nia prze­szła spraw­nie. Mi­ni­ster po­wie­dział jesz­cze kil­ka słów. Tak bar­dziej pry­wat­nie, w ocze­ki­wa­niu na przej­ście dzien­ni­ka­rzy do in­ne­go po­miesz­cze­nia. Na­stęp­nie ru­szył tam wraz z resz­tą „wo­dzów”, już mniej skrę­po­wa­ny obec­no­ścią „taj­nia­ków”, mó­wić o suk­ce­sach swo­je­go re­sor­tu.

Lu­dzie ode­tchnę­li.

– Je­zu­sie, ale się spo­ci­łem… – Hu­bert po­lu­zo­wał kra­wat. – Się nie przy­zwy­cza­ję.

– Uwa­żaj… nie bę­dzie do cze­go. – To­mek, ły­sie­ją­cy fa­cet o sze­ro­kich ra­mio­nach, szturch­nął go w bok z szel­mow­skim uśmie­chem. – Or­der masz, to… do ro­bo­ty, bo wię­cej nie da­dzą – da­wał upust ner­wom mar­ny­mi do­cin­ka­mi.

– Adam! – Głos na­czel­ni­ka Gó­ral­czy­ka po­zba­wił Tho­ma­la szan­sy za­mie­nie­nia kil­ku słów z Hu­ber­tem. Ten uniósł brwi i ga­pił się smut­no, jak­by chciał rzu­cić: „Nie wy­daj. Trzy­maj się” – albo jed­no z tych dwóch.

Tho­mal bez­wied­nie przy­gryzł war­gę.

– Tak jest?

Gó­ral­czyk był czło­wie­kiem do­rów­nu­ją­cym Ada­mo­wi wzro­stem, i chy­ba na­wet le­piej zbu­do­wa­nym, mimo si­wych, rzed­ną­cych z każ­dym mie­sią­cem wło­sów i po­nad pięć­dzie­się­ciu wio­sen na licz­ni­ku. Jego zsza­rza­łe ob­li­cze, na­zna­czo­ne dwie­ma głę­bo­ki­mi bruz­da­mi, mia­ło wy­da­wać się ra­do­sne. Ale sztu­ka ak­tor­ska u nad­ko­mi­sa­rza lek­ko ku­la­ła.

– Ja ro­zu­miem… – Adam moc­niej skrzy­wił war­gę, na­bie­ra­jąc po­wie­trza. Skró­cił męki i wy­głu­py sze­fa. Zer­k­nął na pu­deł­ko od or­de­ru i ob­ró­cił je w dło­niach.

*

Po­kój na­czel­ni­ka był pu­sty. Świe­ży, na­wet pra­wie no­wo­cze­sny ga­bi­net o nor­mal­nym stan­dar­dzie, któ­ry tak pa­so­wał Ada­mo­wi. Nie te po­ma­za­ne olej­ną far­bą klit­ki po re­jo­nów­kach.

– Daj mi tak… kwa­drans spo­ko­ju – rzu­cił przez drzwi do se­kre­tar­ki Gó­ral­czyk.

Wska­zał młod­sze­mu pierw­szy fo­tel przy ja­snym sto­le łą­czą­cym się z jego biur­kiem. Miej­scem nie­jed­nej na­ra­dy wy­dzia­łu.

– Kawy chcesz? Może wody? – za­py­tał z ofi­cjal­ną uprzej­mo­ścią, wska­zu­jąc kil­ka kar­nie cze­ka­ją­cych bu­te­lek.

Adam po­krę­cił prze­czą­co gło­wą i za­raz zga­sił kon­we­nan­se, oszczę­dza­jąc wszyst­kim cza­su.

– To jak bę­dzie? Idę się po­wie­sić? – Stę­żał przy tym na twa­rzy, jak­by nie ocze­ki­wał nie­po­myśl­nej od­po­wie­dzi, a cio­su.

Szef naj­pierw mil­czał, ga­piąc się w bok, z pal­ca­mi sple­cio­ny­mi na ciem­nej pod­kład­ce na biur­ku. Mil­czał dłu­go, bar­dzo dłu­go. Wresz­cie wy­cią­gnął się w skó­rza­nym fo­te­lu i po­ło­żył ręce na brzu­chu.

– Roz­wa­li­li­śmy gang. Tur­cy z Raj­chu, Al­bań­czy­cy, nasi. Pół roku przy tym bie­ga­łeś. Na­ro­bi­łeś się, ale do­brze się na­ro­bi­łeś. Wie­lu się na­dy­ga­ło – pe­ro­ro­wał, jak­by nie miał po­my­słu, jak za­cząć mo­ra­ły i hio­bo­we wie­ści. – Do­bry je­steś… – Spo­waż­niał i za­marł w bez­ru­chu, chy­ba poj­mu­jąc, że już star­czy tego cu­kru. Draż­nią­ce uszy ba­na­ły.

– Ale… – po­wie­dział gło­śno Adam i zre­zy­gno­wa­ny też wy­cią­gnął się wy­god­niej w sie­dzi­sku.

– Kur­de, Adaś… – wy­ce­dził pół­gęb­kiem na­czel­nik. – Pa­ra­gra­fy ole­wasz. Wiesz prze­cież. Ile razy ci ga­da­łem? – Jako taki spo­kój pod­in­spek­to­ra prze­ista­czał się ła­two w iry­ta­cję. – No i kur­de, masz… – Od­dy­chał ci­szej, ha­mu­jąc to, co mia­ło prze­ro­dzić się w re­gu­lar­ny opieprz. – Na chuj żeś lazł na tę uli­cę? Ktoś cię przy­uwa­żył i dał na pa­pier. OK, do­rwa­łeś zbó­jów, dziad z okna po­twier­dzi. Ale mówi, żeś sam lazł. I ja py­tam po co? Owsi­ki masz? I co, pew­nie po­wiesz, że Hu­ber­cik szedł obok? To obu was udu­pią. Jak on po­wie, że to była two­ja sa­mo­wo­la, to co, jesz­cze pięk­niej bę­dzie? Nie ma ma­new­ru – zro­bił pau­zę, cią­gle lu­stru­jąc mło­de­go, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc się od praw­dzi­we­go ha­ła­su. Nie wy­pa­da­ło dziś, w taki dzień. – Tri­co­lo­res wie­dzą. Wiesz? Sły­sza­łeś? – rzu­cił okre­śle­niem, któ­rym cza­sem na­zy­wa­no wy­dział we­wnętrz­ny.

– Wiem – od­parł zwięź­le Tho­mal i za­ci­snął moc­niej pal­ce na udach. Skre­wił. To też wie­dział. Wy­bry­ki czy cho­dze­nie wła­sny­mi ścież­ka­mi były jed­nym. Taka wpad­ka to coś zu­peł­nie in­ne­go. Po­kło­sie cha­rak­te­ru, mimo lat nie za­wsze go­dzą­ce­go się na uzna­wa­nie hie­rar­chii. Taki ja­kiś fe­ler miał.

Ada­ma Tho­ma­la tu, w „fa­bry­ce”, trzy­ma­li i to­le­ro­wa­li. Choć nie, to złe okre­śle­nie. Nie był przy­błę­dą. Znał się na pra­cy, speł­niał się i miał wy­ni­ki. Do­bre wy­ni­ki. Jak kie­dyś w Gdań­sku. Dzia­łał w tym sa­mym, tyl­ko na więk­szą ska­lę i przy naj­gor­szych, naj­więk­szych mę­tach. Był może mło­dy, ale słu­żył kil­ka lat i do­świad­czał tej ca­łej „po­li­ty­ki”, za­sad. Do wo­je­wódz­kiej tra­fił po pro­tek­cji. To był fakt, choć Adam ni­ko­mu się z tego nie zwie­rzał. Miał pre­zent albo na­gro­dę za tę sza­lo­ną za­wie­ru­chę z ro­syj­skim sztan­da­rem, prze­bie­rań­ca­mi i całą ban­dą dzi­wacz­nych po­sta­ci. Za­wsze chciał iść wy­żej i każ­dy chy­ba ruch pod­po­rząd­ko­wy­wał tym sta­ra­niom. W wiel­kich fir­mach zdol­ni bez ple­ców gi­nę­li w tłu­mie. Mu­siał pla­no­wać, my­śleć trzy kro­ki w przód. Mię­dzy in­ny­mi pod ten cel do­bie­rał so­bie ko­bie­ty. Lu­bił je, bar­dzo. A one lgnę­ły do nie­go, wi­dzia­ły w nim „ko­goś”, choć żad­nym „kimś” nie był.

Ba­wił się, uwiel­biał to, od­prę­żał się, a je­że­li mógł jesz­cze coś ugrać? Nie­do­szły teść oka­zał się ele­men­tem tam­te­go baj­zlu, ale jego fir­ma, „abwe­ra”, się od­wdzię­czy­ła.

Mi­nę­ło kil­ka lat, przy­szło nowe, jak co ka­den­cję, dłuż­szą lub krót­szą, i oka­za­ło się, że ban­dy­tów trze­ba szu­kać le­piej, i jest ich wię­cej niż mniej. Do „sto­li­cy” Tho­mal tra­fił więc za wy­ni­ki, bo aku­rat szu­ka­li ta­kich wy­czy­now­ców jak on. Miał łeb na kar­ku, po­tra­fił my­śleć i to cał­kiem nie­prze­cięt­nie, choć co po­nie­któ­rzy uwa­ża­li, że in­te­li­gen­cję mar­nu­je na ko­lej­ne pod­ry­wy. Za­zdro­śni­cy.

An­gaż do ko­men­dy wo­je­wódz­kiej miał być ta­jem­ni­cą. Ale ta­kie ha­sło jest do­bre dla mo­tło­chu tam, na ze­wnątrz. Tu, w krę­gu pew­nych lu­dzi i in­sty­tu­cji, bla­dło. Ktoś wie­dział, co mu­sia­ło się dziać kie­dyś, i uznał za­trud­nie­nie mło­de­go tu­taj za po­wtór­kę. Do tego do­cho­dzi­ła za­wiść. Nie w ze­spo­le – tu każ­dy trwał przy swo­ich, ale po bo­kach zda­rza­li się tacy, któ­rzy naj­chęt­niej ko­goś by się po­zby­li i wci­snę­li w to miej­sce swo­je­go po­ciot­ka. Nie­koń­czą­ca się po­li­ty­ka i pro­tek­cja. Cią­gle, za­wsze, o każ­dej po­rze i w każ­dej kon­ste­la­cji. Te­raz Adam ro­bił ta­kim pre­zent. Mo­gli spró­bo­wać do­ci­snąć, je­że­li we­wnętrz­ni wska­żą kie­ru­nek.

– Dziad… – po­wie­dział w za­my­śle­niu Tho­mal.

Na­czel­nik nad­sta­wił ucha.

– Co? A tak. Udu­pi cię, udu­pi – wes­tchnął prze­cią­gle, ro­biąc minę zbo­la­łe­go.

Tho­mal nie miał ocho­ty na nie­go pa­trzeć i szu­kał ra­tun­ku w ka­len­da­rzu albo dy­plo­mach w ram­kach zdo­bią­cych ścia­nę.

– Wkrę­cam cię! – Gó­ral­czyk za­niósł się śmie­chem. – Kuź­wa, że­byś wi­dział swo­ją minę. – Kla­snął w dło­nie, pod­ska­ku­jąc w fo­te­lu. – O mamo! – Wstał, ob­szedł biur­ko i usiadł na bla­cie. – Pra­wie dzie­sięć lat bie­gasz w fir­mie. My­ślisz, że po­zwo­lę cię uto­pić? Kuź­wa! – W ko­micz­nym ge­ście zła­pał się za gło­wę. – Żeś ty ani razu nie do­stał tam, na uli­cy. – Po­krę­cił gło­wą, nie do­wie­rza­jąc, z za­tro­ska­ną miną. – Ty z pro­cą dzie­wiąt­ką, a oni do cię z ener­dow­skie­go ka­ła­cha! Dwa ma­ga­zyn­ki pra­wie opędz­lo­wa­li. To­bie tyl­ko dupę kil­ka okru­chów ef je­dyn­ki po­ka­le­czy­ło. Masz fart, masz, mło­dy, wiecz­nie fart. – „Mło­dy” draż­ni­ło, ale na­czel­nik rzu­cał nim do każ­de­go, kto nie do­ga­niał go wie­kiem. – Gdy­by nie two­je cho­dziar­stwo, to cho­le­ra wie, jak by to było. „Ak­tor” miał spie­przyć z kra­ju, ale za te bzdu­ry nie my od­po­wia­da­my. Sy­gnał był zza gra­ni­cy. Wiesz. To czub, po­jeb. Jak­by do­go­nił resz­tę, to po­strze­la­li­by się z ko­mi­nia­rza­mi. On lubi ta­kie hi­sto­rie. Zresz­tą, co ja ci będę… Ubi­li jed­ne­go u nas, Niem­ca. Cud, że tyle tych ma­szyn wy­wa­li­li i nikt ich nie do­rwał. Ge­niu­sze zbrod­ni, kuź­wa. – Mach­nął ręką. – No, ale wy­la­złeś i świr cię doj­rzał, sko­ja­rzył i nie po­tra­fił od­pu­ścić. Jak my­ślisz, prze­czu­wał, że się za­sa­dza­my, czy my­ślał, że na ra­zie re­con ro­bi­my? – Sta­ry był, ale uwiel­biał wtrą­cać te ame­ry­ka­ni­zmy po szko­le­niach za wodą. – Pier­do­li, że wie­dział, że ob­cza­ja­my te­mat, a na­praw­dę miał pe­cha. – Na­czel­nik lu­bił sam od­po­wia­dać so­bie na py­ta­nia. – Dzia­dem z okna się nie przej­muj. Ofi­cjal­nej skar­gi nie zło­żył. Zbyt prze­ra­żo­ny, ale i pod wra­że­niem. Choć cud, że ni­ko­go nie dra­snę­ło. Jak­by się ko­mi­nia­rze zwar­li z tam­ty­mi, toby się jak nic Sta­lin­grad zro­bił. Gło­śno było. Fakt, ale po­szło na ban­dę. Uwa­li­łeś „Che­mi­ka”, „Ak­tor” w ciur­mie. Pię­ciu pier­dzi w pa­siak. Ćwierć kilo tro­ty­lu, pół bań­ki pa­pie­ru. Do­brze jest. – Mru­gnął okiem. – Sor­ry za to stra­sze­nie. No nie mo­głem – znów za­niósł się śmie­chem, ale już nie tak dzi­kim. – Biu­rem się też nie de­ner­wuj. Ra­port jest ja­sny. Ja cię po­prę. Po to ta te­le­no­we­la dziś. „Mi­ni­stry” nie po­zwo­lą cię uwa­lić. Roz­ma­wia­li­śmy. Ro­zu­mie­ją. Jesz­cze mają dziś po­glę­dzić w te­le­wi­zo­rach, jaka to była faj­na ak­cja. To się na­zy­wa pre­sja albo pi­jar. Bę­dziesz, Adaś, kry­ty…

– Dzie… dzię­ku­ję – wy­stę­kał Tho­mal, czu­jąc, jak od­pusz­cza mu spię­ty do tej pory kark.

– Po­dzię­ku­jesz kie­dyś, po­dzię­ku­jesz… – Szef ści­szył głos i zszedł z biur­ka. Oparł się na pię­ściach o stół i po­chy­lił gło­wę. – Ale na „ba­da­nie” i tak pój­dziesz. Mó­wię, nic ci nie bę­dzie – za­brzmia­ło ja­koś nie­po­ko­ją­co. Nie było jed­nak tak ró­żo­wo. – Trze­ba, że­byś ład­nie po­opo­wia­dał. Coś se usta­li­my, żeby resz­ty nie ty­ka­li – znów umilkł, ba­cząc, czy mło­dy ro­zu­mie prze­kaz.

Ro­zu­miał. Tho­mal miał wziąć na sie­bie wszyst­ko. To było ja­sne, ale wi­dać na­czel­nik wo­lał być pe­wien. Nie­sub­or­dy­no­wa­ny ele­ment w wy­dzia­le to pro­blem, za­gro­że­nie. Nowy trop dla char­tów szu­ka­ją­cych luk w sys­te­mie. Zresz­tą, na­wet jak mia­ło być do­brze, to sam fakt wi­zy­ty w biu­rze mógł się do­kle­ić do nie­go i ścież­ki jego służ­by. Niby nic, nie te cza­sy, ale z tyłu gło­wy się plą­ta­ło.

– Spo­koj­nie, bę­dzie jak na­le­ży – Adam zdo­był się na zu­peł­ny spo­kój, żeby to za­brzmia­ło pew­nie. Si­ło­wa­li się chwi­lę na spoj­rze­nia, póki boss nie uznał, albo udał, że na­praw­dę jest, jak chce.

– Do­bra. – Wy­pro­sto­wał się. – Jak się czu­jesz? Trzy­masz się? – zmie­nił na­gle te­mat.

– Prze­ży­ję, ob­tłu­kło mnie tyl­ko. – Po­pi­sy­wał się, jak­by miał kil­ka­na­ście lat, a prze­cież cią­gle gdzie­nie­gdzie go łu­pa­ło.

– Spa­daj na zwol­nie­nie albo ja­kiś urlop zdro­wot­ny. Ju­tro po­ga­da­my, co ze­znasz. Mu­szę mieć pe­łen stan, bo jak bie­ga­li­ście za na­szy­mi sa­pe­ra­mi, to spraw w po­cze­kal­ni na­ro­sło. No, pa­nie Tho­mal – po­tarł bro­dę – bę­dzie tego, i to na gru­bo. – Wzro­kiem po­wę­dro­wał na biur­ko, na kil­ka świe­żych ar­ku­szy. – Skrza­ty mi mó­wią, że ten bur­del, co się za­czy­na za Odrą, do­trze i tu, i cza­su nie star­czy na tych wszyst­kich cwa­nia­ków księ­go­wych. – Mo­men­tal­nie zmar­kot­niał, chy­ba owład­nię­ty wi­zją spraw, wiel­kich spraw, któ­re już gdzieś się roz­po­czy­na­ły. Śledz­twa, co ocie­ra­ły się o po­li­ty­kę – taką czy inną, kra­jo­wą czy nie – były nie­bez­piecz­ne, bo nie wia­do­mo było, komu moż­na na­ci­snąć na od­cisk, a i po­win­ny być ro­bio­ne na wczo­raj. – Do­brze. – Gó­ral­czyk wy­da­wał się te­raz bar­dzo zmę­czo­ny. – Na dziś wy­star­czy, Adam.

*

Alej­ka w par­ku ską­pa­na była w przy­jem­nym, cie­płym, bia­łym świe­tle la­tar­ni. Nie draż­ni­ły oczu jak te daw­niej­sze, za­snu­wa­ją­ce wszyst­ko po­ma­rań­czo­wą łuną.

W po­świa­cie tań­czy­ły wol­no opa­da­ją­ce płat­ki śnie­gu. Zima nie mia­ła za­mia­ru od­pu­ścić. Było nie­omal ci­cho. Ży­wej du­szy w oko­li­cy i tyl­ko da­le­ki, rzad­ki szum aut na uli­cy.

Mało kto za­pusz­czał się w ten re­jon. Szcze­gól­nie nocą, ale i w dzień nie­wie­lu lu­bi­ło się tędy prze­cha­dzać. Zbyt dużo krę­ci­ło się tu róż­nych dzi­wa­ków, a od pew­ne­go cza­su rów­nież znu­dzo­nych mło­dych, bez za­ję­cia, któ­rzy na­pły­nę­li na­wet tak da­le­ko w głąb kra­ju.

Męż­czy­zna po­środ­ku alei przy­pusz­czał, że jest sam. Wsu­nię­ty za nagi krzew czuł się do­brze, choć prze­cież nie prze­pa­dał za spa­ce­ra­mi. Wyj­ście z domu, i to w taką po­go­dę, było dlań wiel­kim wy­czy­nem. Trud­no­ścią, któ­rą mu­siał po­ko­nać. Nie ro­bił tego dla byle bła­host­ki. Miał luk­sus, że mógł tak czy­nić.

Tej nocy marzł, dy­go­tał na ca­łym wą­tłym, chu­der­la­wym cie­le, ale ta cała oko­li­ca, wi­dok, jaki miał, ko­iły go, na­stra­ja­ły miło i go­tów był na­wet za­cząć my­śleć, że prze­chadz­ki, oczy­wi­ście ob­wa­ro­wa­ne pew­ny­mi wa­run­ka­mi, po­tra­fią być sym­pa­tycz­ne. Od­wykł od tego. Nie było go tu bar­dzo, bar­dzo dłu­go. Je­że­li nie miał od­po­wied­nie­go po­wo­du, nie zmu­szał się do po­ko­ny­wa­nia swo­ich fo­bii, któ­re w za­sa­dzie pie­lę­gno­wał i ka­zał uczyć się z nimi ob­cho­dzić wszyst­kim swym po­moc­ni­kom. Zwłasz­cza że te wszyst­kie cho­ro­bli­we dzi­wac­twa nie na­strę­cza­ły kło­po­tów w za­sad­ni­czej pra­cy.

Od za­cho­du usły­szał kro­ki na zmar­z­nię­tej zie­mi. Męż­czy­zna za­marł w bez­ru­chu, lek­ko za­nie­po­ko­jo­ny, czy to aby na pew­no ten, na któ­re­go cze­ka.

– Do­bry wie­czór, Mats. Uro­czy wie­czór, nie­praw­daż? – Głos był miły.

Męż­czy­zna za krza­kiem prze­su­nął ma­net­kę i jego elek­trycz­ny wó­zek wy­to­czył się bez­sze­lest­nie z ukry­cia. Odzia­ny był w lek­ko za duży płaszcz, gru­bą cza­pę i wiel­ki, dłu­gi szal, okry­wa­ją­cy szy­ję oraz pierś. Na twa­rzy Mat­sa za­go­ścił uśmiech.

– To praw­da, Klaus, praw­da. – Wy­cią­gnął chu­de, po­krzy­wio­ne ra­mię na dzień do­bry.

Gość, czło­wiek po sześć­dzie­siąt­ce, wy­so­ki, pro­sty i cią­gle trzy­ma­ją­cy for­mę, z si­wy­mi reszt­ka­mi wło­sów, od­wza­jem­nił uśmiech. Jego wzrok po­zo­sta­wał uważ­ny, jak i on sam. Roz­glą­dał się ostroż­nie, spo­zie­ra­jąc zza oku­la­rów w cien­kich srebr­nych opraw­kach, czy miej­sce jest przy­go­to­wa­ne.

Wie­dział, że dzię­ki ich „ko­le­gom” nic im ra­czej nie gro­zi, choć nie­bez­pie­czeń­stwo ist­nia­ło za­wsze. Wy­uczył się tego wie­le lat temu i trwał w tym prze­ko­na­niu ni­czym za­wo­do­wy pa­ra­no­ik.

– Mó­wi­my tu­taj? – Po­sta­wił koł­nierz czar­ne­go płasz­cza, roz­glą­da­jąc się wol­no po ciem­no­ści wień­czo­nej od­le­gły­mi świa­tła­mi mia­sta.

– Mo­że­my – Mats kiw­nął gło­wą. – Ale pew­nie za­mar­z­niesz. Przej­dzie­my się. – Wska­zał na alej­kę i nie cze­ka­jąc, ru­szył wóz­kiem.

– Miło cię wi­dzieć w do­brej kon­dy­cji. – Klaus zrów­nał się z po­jaz­dem. Mó­wił szcze­rze, ob­ser­wu­jąc kom­pa­na w taki spo­sób, aby ten nie oskar­żył go o nie­zdro­wą cie­ka­wość, a tym bar­dziej o li­tość. Ten nie­wiel­ki, sześć­dzie­się­cio­dwu­let­ni, nie­sym­pa­tycz­ny czło­wiek, „mały dia­beł”, jak cza­sem go na­zy­wa­no bez cie­nia sym­pa­tii, był bar­dzo wy­czu­lo­ny. Nie lu­bił swo­je­go cia­ła. Brzy­dził się po­krę­co­nym krę­go­słu­pem, przy­kur­czo­ny­mi koń­czy­na­mi. Ucie­kał w pra­cę, ob­da­rzo­ny – chy­ba jako za­dość­uczy­nie­nie od na­tu­ry – spraw­ną gło­wą i roz­wi­ja­nym la­ta­mi in­te­lek­tem.

Za­pa­dła, chu­da, ko­ści­sta twa­rzycz­ka, pa­su­ją­ca bar­dziej do wą­tłe­go na­sto­lat­ka, roz­pro­mie­ni­ła się. Okrą­głe, głę­bo­ko osa­dzo­ne oczy spoj­rza­ły na czło­wie­ka w płasz­czu. Wó­zek przy­sta­nął.

– Dzię­ku­ję. Trzy­mam się jesz­cze, jak wi­dzisz. – In­wa­li­da nie był­by sobą, gdy­by i zwy­kłe­go po­dzię­ko­wa­nia nie okra­sił uszczy­pli­wą nutą. – Nie­któ­rzy w moim sta­nie kor­ku­ją pręd­ko, ja zaś… jak wi­dać. – Chu­dzie­lec zro­bił pal­ca­mi znak na ser­cu.

Prze­by­li w mil­cze­niu kil­ka­na­ście mi­nut, nie­sko­rzy do szu­ka­nia ogól­nych, neu­tral­nych te­ma­tów. Klaus bał się ura­zić in­te­li­gen­cję sta­re­go zna­jo­me­go, dru­gi nie lu­bił mar­no­wać cza­su, choć w teo­rii miał go mnó­stwo.

– No więc co? – Mats za­czął wprost. Przy­sta­nął znów tuż za krę­giem świa­tła, ukry­ty w pół­mro­ku, co za­wsze lu­bił naj­bar­dziej.

Kosz­mar­nie chu­da twarz, po­chy­lo­na gło­wa i całe je­ste­stwo tego nie­wiel­kie­go, scho­ro­wa­ne­go czło­wie­ka ni­kło w cie­niu. Tyl­ko oczy, jak śle­pia głod­ne­go wil­ka, ża­rzy­ły się, od­bi­ja­jąc po­świa­tę ża­rów­ki. Ten „wilk” łak­nął in­for­ma­cji, chciał pe­anów i po­chwał. Po­trze­bo­wał wie­dzieć, że jesz­cze się przy­da, że jest po­trzeb­ny. Nie wie­dział tak na­praw­dę, ile bę­dzie mu jesz­cze dane mo­co­wać się z ży­ciem, ale jego skom­pli­ko­wa­ny umysł ra­do­wał się, że scho­dzą do nie­go z pie­de­sta­łu i będą py­tać. A on zro­bi, co moż­li­we, by po­móc. Ba­wił się tym, ra­do­wał i mógł za­po­mnieć o wy­glą­dzie. Po­tra­fił na­wet wy­przeć ze świa­do­mo­ści wstręt­ną myśl, że jest po pro­stu wy­god­ny. Po­trzeb­ny i wy­god­ny, bo od­cią­ga uwa­gę i czy­ni ręce in­nych czy­sty­mi.

– Gdzie zro­bi­li­ście błąd? Da­li­ście się po­dejść? – miast kon­cy­lia­cyj­nej opi­nii wy­pluł ko­lej­ny iro­nicz­ny przy­tyk. Nie po­tra­fił ina­czej.

– Zro­bi­li­śmy. – Klaus nie dał się wy­pro­wa­dzić z rów­no­wa­gi. Znał do­brze Mat­sa. Z nim tak się roz­ma­wia­ło. – Bę­dzie bu­rza, bę­dzie grad. Nie unik­nie­my tego, ale… – od­wa­żył się zaj­rzeć w wil­cze śle­pia czło­wie­ka na wóz­ku – moż­na mi­ni­ma­li­zo­wać stra­ty. Przy­naj­mniej pró­bo­wać. – Utrzy­mał spoj­rze­nie, usi­łu­jąc spra­wić, by nie wy­glą­da­ło zbyt bła­gal­nie.

– Tak, pró­bo­wać – po­wtó­rzył ci­cho Mats, ucie­ka­jąc my­ślą gdzieś da­lej. Roz­wa­ża­jąc. To było jego za­le­tą. My­śle­nie, ana­li­tycz­ne my­śle­nie i do­bie­ra­nie naj­wła­ściw­szych me­tod i roz­wią­zań w szyb­ki spo­sób. Do­bór lu­dzi, od­po­wied­nich i pew­nych, a tych miał mnó­stwo. Oce­niał ich na­wet le­piej niż nie­je­den psy­chia­tra po­trze­bu­ją­cy skom­pli­ko­wa­nych te­stów. On, ka­le­ka, po­tra­fił czy­nić to po jed­nym spoj­rze­niu. Wi­do­ku mi­mi­ki albo zdję­cia. Prócz wła­snych za­so­bów miał moż­li­wość uzy­ska­nia ci­chej, bo­ga­tej po­mo­cy z ze­wnątrz, a to czy­ni­ło in­wa­li­dę na wóz­ku ist­nym mo­ca­rzem, je­że­li po­wie­rzo­ne mu „pro­jek­ty” tego wy­ma­ga­ły.

– Jak za­zna­czy­łem, masz po­móc mi­ni­ma­li­zo­wać stra­ty. – Klaus scho­wał dło­nie w kie­sze­nie i za­czął krą­żyć wo­kół wóz­ka, uda­jąc, że nie sły­szy przy­ty­ku. – Na­le­ży wy­ko­nać ruch. Uciec do przo­du…

– Od­wró­cić uwa­gę? – Prze­ni­kli­wość my­śle­nia Mat­sa bu­dzi­ła re­spekt.

– Tak – od­po­wiedź był zwię­zła. Klaus przy­kuc­nął na śnie­gu i przy­sta­wił usta do gło­wy kom­pa­na. – Jest fun­dusz i wola. – Za­wa­hał się, czy na wstę­pie nie po­wie­dział za wie­le. Od­pę­dził wąt­pli­wość. Ufał temu nie­szczę­śni­ko­wi, wie­lu ufa­ło, bo ni­g­dy nie za­wiódł. Nie bał się pod­słu­chu, bo to, co no­sił w kie­sze­ni, za­głu­sza­ło na­gry­wa­nie, a i spra­wa była do­praw­dy gar­dło­wa.

– Mó­wisz… – Mats za­sę­pił się na mo­ment. Pa­trząc na de­li­kat­ne płat­ki śnie­gu sy­pią­ce się z nie­ba, my­ślał, mam­ro­cząc coś pod no­sem. – Tak, cią­gle mamy moż­li­wo­ści. – Ob­ró­cił gło­wę na cien­kiej szyi. – Co mi roz­ka­żesz? Moc­ne ude­rze­nie? – waż­kie py­ta­nie wi­sia­ło chwi­lę w po­wie­trzu bez od­po­wie­dzi.

– To bę­dzie two­je za­da­nie. – Klaus wa­żył sło­wa, z ulgą ucie­ka­jąc od od­po­wie­dzial­no­ści. Nie był w tym kon­kret­nym przy­pad­ku prze­wi­dzia­ny do pi­sa­nia sce­na­riu­szy. – Nikt nie da ci zle­ce­nia. Mó­wio­ne było ogól­nie, pół­słów­ka­mi, wiesz, jak to wy­glą­da. Mogę za­gwa­ran­to­wać ci wspar­cie. Co ze­chcesz, ile ze­chcesz, ale ka­na­łem zu­peł­nie po­bocz­nym, albo pro­ściej, tyl­ko prze­ze mnie lub po moim po­rę­cze­niu. Dzia­łasz w naj­ciem­niej­szym punk­cie cie­nia. Znasz to prze­cież, ale dziś z o wie­le więk­szy­mi moż­li­wo­ścia­mi ani­że­li do­tych­czas.

– A cze­góż mi brak? – Mats wy­dał z sie­bie chro­bo­tli­wy śmiech, przy­po­mi­na­ją­cy ka­szel. – Sta­ry już je­stem, scho­ro­wa­ny… – draż­nił się dla za­sa­dy, bo już mu się to wszyst­ko po­do­ba­ło. Sku­mu­lo­wa­na w jego chu­der­la­wym cie­le ener­gia mu­sia­ła gdzieś zna­leźć uj­ście, da­jąc jemu sa­me­mu sa­tys­fak­cję i… po­kaź­ne wy­na­gro­dze­nie, spo­re miesz­ka­nie oraz gwa­ran­cję, że nikt się o nim nie do­wie. Na­wet jego ka­mie­ni­ca na ulicz­nym wi­docz­ku na in­ter­ne­to­wej ma­pie zo­sta­ła „za­ma­za­na”.

– My­ślę tyl­ko tak… – Klaus roz­ka­zy­wał da­lej, uda­jąc, że sam to wy­kon­cy­po­wał. – Spra­wa musi być gło­śna. Moc­na i kom­pro­mi­tu­ją­ca w fi­na­le. Zresz­tą, do bu­do­wy nar­ra­cji mamy kil­ka hien. Po­tem nasi przy­ja­cie­le za­czną ostrzał ze swo­ich po­zy­cji.

– Nie za da­le­ko idziesz? – prze­rwał Mats. – Są pew­ne gra­ni­ce. Ja­kieś od­czu­cia, pa­trio­tyzm czy coś ta­kie­go. – Znów du­szo­ny ka­szel albo śmiech. – Nie mogą być zbyt agre­syw­ni.

– Wie­rzysz w to? – ko­le­ga pod­ła­pał i też za­niósł się krót­ko śmie­chem. – Jest po­rzą­dek, jak w woj­sku. Po­je­dyn­czy tak, będą się sta­wiać, ale nic nie zna­czą. A na­wet do­brze, bo dają rę­koj­mię. My­ślisz, że ktoś się za­sta­no­wi? Tu czy tam, lu­dzie w ma­sie są głu­pi i uwie­rzą w to, co In­ter­net im pod­su­nie. Zresz­tą, to aku­rat bę­dzie mój pro­blem. Zmon­tu­je się kil­ka sto­sów na po­kaz, żeby resz­ta nie pró­bo­wa­ła wy­cho­dzić przed sze­reg za da­le­ko i szła grzecz­nie. Kij, a może i mar­chew­ka. Dla oby­dwu stron. Dzie­lić, stra­szyć i rzą­dzić. W za­leż­no­ści od tego, co tam za­pro­po­nu­jesz, mają paść sami albo skom­leć o po­moc, a wte­dy nasi dziel­ni przy­wód­cy będą ich mie­li. Zresz­tą, u nas idzie na zmia­nę ster­ni­ka. A wła­ści­wie ster­nicz­ki. A nowy po­dob­no się po­do­ba. Więc cze­mu tego nie wy­ko­rzy­stać i nie utwier­dzać ich w prze­ko­na­niu… Pa­mię­taj – zro­bił się za­sad­ni­czy – ty masz wy­my­ślić coś pięk­nie du­że­go. Iskrę na proch. Cha­os.

– Tak w teo­rii – wciął się Mats, spla­ta­jąc na brzu­chu pal­ce – mam wol­ną rękę? Moi wszy­scy mi­lu­siń­scy mogą być uży­tecz­ni?

– Tak. Twoi, nasi – kogo wy­pa­trzysz. O kogo po­pro­sisz. „Har­cow­ni­cy”, jak ich na­zy­wasz, ja mó­wię o nich „re­ne­ga­ci”, choć po­wi­nie­nem wprost – „zdraj­cy”. Są po­tul­ni, od­kąd nie­któ­re struk­tu­ry zo­sta­ły prze­świe­tlo­ne. Ale nie chce­my za­bi­jać kury zno­szą­cej zło­te jaj­ka.

Mats był go­tów przy­siąc, że w tym na­bur­mu­szo­nym okre­śle­niu była skry­ta nuta sym­pa­tii do tam­tych, dzia­ła­ją­cych lata w głę­bo­kim ukry­ciu lu­dzi, któ­rych oka­za­ły się być całe set­ki.

– Przy­da­dzą się, ogrom­nie się przy­da­dzą – pra­wił da­lej Klaus. – Rób, co chcesz – pa­dła zwię­zła, twar­da od­po­wiedź. – I to nie teo­ria sta­ry, nie teo­ria. Czas jest trud­ny, a bę­dzie go­rzej. To całe gma­szy­sko – uniósł sze­ro­ko ra­mio­na, jak­by pod­trzy­my­wał wiel­ki cię­żar – za­cznie się chwiać i trze­ba ra­dy­kal­nych środ­ków. Trud­no. Ry­zy­ku­je­my okrop­nie, ale… kil­ka ta­kich ak­cji już było, praw­da? – za­dy­szał się chy­ba, a na jego twa­rzy za­go­ścił bla­dy, smut­ny gry­mas.

– No to musi być na­praw­dę nie­we­so­ło – Mats pierw­szy raz się za­sę­pił. Rze­czy­wi­ście zmar­twił się i prze­jął. Owład­nę­ła nim nie­po­ko­ją­ca myśl. Ze­zło­ści­ło go, że w przy­pły­wie do­bre­go na­stro­ju nie od­no­to­wał tego szyb­ciej. Prze­cież, przy ta­kim dzia­ła­niu, twór­ca sta­je się nie­bez­piecz­ny. Nie­po­trzeb­ny. A on, mimo że sła­by ka­le­ka, miał ocho­tę żyć i wy­dać tro­chę pie­nię­dzy. – My­śla­łeś o czymś tak cięż­kim ga­tun­ko­wo jak dzie­więć lat temu? Je­den po­waż­ny strzał, co się przy­tra­fił… – de­li­kat­nie i in­te­li­gent­nie pod­cho­dził Klau­sa.

Ten stę­żał na twa­rzy i wy­dął war­gi, nie bar­dzo wie­dząc, jak za­re­ago­wać.

– Nie – burk­nął wresz­cie. – Taka hi­sto­ria zbyt­nio wzru­sza. Kon­so­li­du­je lu­dzi w bólu. I jest na krót­ko. Moż­na to roz­wlec, ale roz­dra­py­wa­nie ran przy tylu ofia­rach bę­dzie kom­pro­mi­tu­ją­ce dla każ­de­go, kto się do tego do­rwie. Zwłasz­cza pi­sma­ka. – Zno­wu za­czął krą­żyć, ma­cha­jąc rę­ka­mi i wy­gła­sza­jąc wi­zję. – To musi być no­wo­cze­sne. Jak te wszyst­kie roz­ró­by za cza­sów RAF-u czy Car­lo­sa, ale na dzi­siej­szy czas. Live, na bie­żą­co, wci­ska­ne każ­de­mu do gar­dła i gril­lo­wa­ne, aż się spa­li. Żeby nie moż­na było uciec…

– A fi­nał? – Jesz­cze jed­no waż­ne py­ta­nie ka­le­ki za­wi­sło ma mo­ment w par­ku.

Klaus przy­sta­nął. Nie ru­szał się i tyl­ko pa­trzył z lek­ko roz­chy­lo­ny­mi usta­mi. Był za­dzi­wio­ny albo ra­czej spło­szo­ny. Bał się, bo ni­g­dy, na­wet sam so­bie, nie za­dał ta­kie­go py­ta­nia.

– Zro­bisz tak, żeby było do­brze. Znasz się – ba­nal­nie unik­nął bez­po­śred­niej od­po­wie­dzi. Oby­dwaj wie­dzie­li, że duży kry­zys wy­ma­ga moc­nych za­koń­czeń, je­że­li miał być opła­cal­ny, i je­że­li wszyst­kie po­wią­za­nia mia­ły zo­stać za­tar­te. – Będę szedł. – Klaus przy­gła­dził wło­sy i ści­snął koł­nierz płasz­cza u szyi. – Zim­no, cho­le­ra. – Co­fał się od dal­szej, kło­po­tli­wej dys­ku­sji. Roz­pra­wia­nie o lo­sie lu­dzi, tak wprost, prze­ra­ża­ło go, mimo wie­lu lat w nie­ła­twym za­wo­dzie. – Opła­ty przyj­dą w cią­gu ty­go­dnia. Pięć razy tyle co zwy­kle, je­że­li po­zwo­lisz.

– Po­zwo­lę. – Wzrok Mat­sa za­świe­cił ra­do­ścią. – Będę my­ślał i dam znać, co bę­dzie po­trzeb­ne.

– To co? Za ty­dzień w tym sa­mym miej­scu? – Klaus wy­cią­gnął dłoń na do wi­dze­nia.

– Do­kład­nie tak, sta­ry przy­ja­cie­lu. – Ka­le­ka po­dał od­cho­dzą­ce­mu wą­tłą pra­wi­cę, już za­do­wo­lo­ny na myśl o na­stęp­nym spa­ce­rze.

*

O tej po­rze roku szu­miał tam tyl­ko chłod­ny wiatr, nio­są­cy pu­styn­ny pył. Ka­wał wo­dosz­czel­nej maty chro­nił nie­co od zim­na cią­gną­ce­go od na­gie­go be­to­nu, na któ­rym le­ża­ła dwój­ka męż­czyzn. Umo­ści­li się wy­so­ko, na szczy­cie zruj­no­wa­ne­go domu. Kloc­ka o żół­tych ścia­nach. Wy­spie po­śród mo­rza ruin i pu­sto­sta­nów.

W świe­tle bla­de­go wciąż świ­tu miej­sco­wość wy­glą­da­ła jesz­cze bar­dziej po­nu­ro. Wręcz księ­ży­co­wo.

Po­rwa­ne ki­ku­ty ścian, po­dziu­ra­wio­ne pię­tro­we dom­ki ni­skiej tu, po­pu­lar­nej za­bu­do­wy nie stra­szy­ły i nie prze­ra­ża­ły tak bar­dzo jak wiel­kie, oto­czo­ne gó­ra­mi gru­zów roz­bi­te struk­tu­ry blo­ków w Alep­po albo Mo­su­lu, ale i tak da­wa­ły do my­śle­nia. Lu­dzie stąd ucie­kli, a je­że­li wra­ca­li, to ma­ły­mi grup­ka­mi, pew­ni, że to nie ko­niec. Że woj­na tu wró­ci. Z taką siłą, jak za Da­esh, choć to nie było moż­li­we, albo jako par­ty­zant­ka miej­ska, jak w cza­sach Ame­ry­ka­nów i no­wych rzą­dów bag­dadz­kich.

Ci nowi par­ty­zan­ci byli tu, czy­ha­li, li­żąc ran­ny. Garst­ki nie­do­bi­tych wa­ria­tów, któ­rym mało było po klę­skach z koń­ca 2017 roku i ak­cjach oczysz­cza­ją­cych, albo tych wszyst­kich raj­dach każ­dej chy­ba ze stron.

Dwóch lu­dzi na da­chu, ubra­nych jak tu­tej­si, jak arab­scy ba­za­ro­wi han­dla­rze pod­ra­bia­ny­mi ze­gar­ka­mi, z na­rzu­co­ny­mi ka­mi­zel­ka­mi ku­lo­od­por­ny­mi, mia­ło mieć na uwa­dze lo­kal tych fa­na­ty­ków. Je­den z kil­ku. Ulo­ko­wa­ny w kwar­ta­le tyl­ko na po­zór opusz­czo­nych bu­dyn­ków. Pia­sko­wych kloc­ków, z pa­ję­czy­ną pęk­nięć, z za­bi­ty­mi okna­mi.

Ob­raz w lu­ne­cie snaj­pe­ra, Jac­ka „Caro” Kow­nac­kie­go, był wy­raź­ny. Jego ob­ser­wa­tor, Wi­tek „Ski” Jan­kow­ski, miał jesz­cze lep­szy wi­dok. Dom, któ­ry wy­bra­li na sta­no­wi­sko nie bez przy­czy­ny, był wyż­szy od in­nych. Wy­bi­ta nocą szpa­ra w mu­rze z pu­sta­ków na pła­skim da­chu da­wa­ła im wgląd w „twier­dzę” świ­rów, jak na­zy­wa­li tam­tych, okre­śla­nych przez nie­ofi­cjal­ny słow­nik „bru­da­sa­mi”, albo i go­rzej. By­wa­ło to kło­po­tli­we, bo inni miej­sco­wi two­rzy­li – jesz­cze – so­jusz z ar­mia­mi Za­cho­du, któ­rych ofi­cjal­nie nie było za wie­le. Pol­ska, tu przy­naj­mniej, ucho­dzić mo­gła za iście za­chod­nią pań­stwo­wość, śląc w ten mało zro­zu­mia­ły, do­ga­sa­ją­cy kon­flikt swo­ich ko­man­do­sów. Jak kto wo­lał: na szko­le­nia czy na­wet gór­no­lot­niej – „za­bez­pie­cza­nie in­te­re­su Rze­czy­po­spo­li­tej”. Opie­ra­jąc się na ci­chych ukła­dach so­jusz­ni­czych.

Dwaj Po­la­cy na da­chu byli try­bi­ka­mi tej ukła­dan­ki. Każ­da ar­mia znaj­do­wa­ła się tu z ja­kie­goś kon­kret­ne­go po­wo­du. Za­zwy­czaj in­ne­go niż ofi­cjal­ne prze­ka­zy, je­że­li ta­ko­we były.

Cały taj­ny kon­flikt to­czył się bez ka­mer i szum­nych „niu­sów” w sie­ciach. Z wy­jąt­kiem kil­ku przy­pad­ków, do­ty­czą­cych dziw­nych hochsz­ta­ple­rów. Z za­sa­dą za­ka­zu ty­ka­nia sił nie­tu­tej­szych na­cji. Ci­cha woj­na w zmie­nia­ją­cych się so­ju­szach skła­da­ła się z po­ran­ków ta­kich jak ten. W ru­inach, bez zbyt wie­lu świad­ków. Lo­kal­nych wi­dzów nie po­win­no być. Za to swoi wie­dzie­li, co się dzie­je.

Ja­cek i Wi­tek mie­li nie­zgor­szy wi­dok. Dru­gi ze­spół, ulo­ko­wa­ny gdzieś znacz­nie da­lej, po dru­giej stro­nie celu, też wi­dział do­brze, obej­mu­jąc ob­ser­wa­cją prze­ciw­le­głą stro­nę.

Jed­nak naj­lep­szy, wręcz ba­jecz­ny ob­raz sy­tu­acji mia­ła ulo­ko­wa­na do­słow­nie u pro­gu domu, któ­ry mie­li „od­wie­dzić”, gru­pa dwu­na­stu lu­dzi o wy­glą­dzie sy­ryj­skich włó­czę­gów, tyl­ko że z heł­ma­mi typu FAST na gło­wach, wy­po­sa­żo­nych w broń i pół tony sprzę­tu ope­ra­cyj­ne­go.

Ro­bert „Mu­cha” Kra­wiec ster­czał przy ra­mie­niu po­rucz­ni­ka Ar­tu­ra Dzie­wiań­skie­go, wpa­trzo­ny w ekran „te­le­wi­zji prze­my­sło­wej”, dzię­ki któ­rej wi­dzie­li wszyst­ko, co dzie­je się na prze­strze­ni kil­ku­set me­trów. Na ca­łej uli­cy i kil­ku prze­czni­cach. Wi­dzie­li to w pod­czer­wie­ni, w do­sko­na­łej ja­ko­ści, jaką mo­gła dać tyl­ko no­wo­cze­sna opty­ka, wi­szą­ca hen, wy­so­ko, i łącz­ność z nią. Ko­lej­ne pary oczu, już bar­dziej do­kład­ne i pra­wie nie­wi­docz­ne, umiesz­czo­ne w nie­wiel­kich apa­ra­tach la­ta­ją­cych ,,za­glą­da­ły prze­ciw­ni­ko­wi do­słow­nie przez ra­mię”.

„Mu­cha” był do­świad­czo­nym już so­lid­nie żoł­nie­rzem, ale za każ­dym ra­zem, szcze­gól­nie ostat­nio, jego nie­wy­so­kie­go wzro­stu cia­ło przed ak­cją do­pa­dał ja­kiś stres. Nie, on nie miał wąt­pli­wo­ści, że po­do­ła. Ćwi­czył wszyst­ko, jak i resz­ta. W kół­ko. I gdy­by nie to, że ro­bo­ta spra­wia­ła mu fraj­dę, moż­na by po­wie­dzieć – do znu­dze­nia.

Cie­szył się na tę „wy­ciecz­kę”, w domu mó­wiąc, że bę­dzie szko­lił, choć sza­now­na mał­żon­ka chy­ba już nie wie­rzy­ła w ta­kie bzde­ty. Ma­new­ro­wa­nie ło­dzia­mi po fior­dach albo Za­to­ce Gdań­skiej ani na­wet kon­tro­l­ne, szko­le­nio­we abor­da­że na wy­ty­po­wa­ne stat­ki, któ­rych to ka­pi­ta­nom „za­pro­po­no­wa­no” udział w ćwi­cze­niach, nie rów­na­ły się z tym. Z woj­ną. Tym ca­łym pia­chem, ru­ina­mi i po­ukry­wa­ny­mi weń snaj­pe­ra­mi ISIS. I na­wet ło­mot, jaki usku­tecz­nia­li z kil­ko­ma ban­dzio­ra­mi na trój­miej­skich uli­cach, był jak po­ka­zów­ka przy tu­tej­szym bur­de­lu.

On i cała resz­ta szli do tej służ­by po to wła­śnie, by się spraw­dzać cią­gle i bez­u­stan­nie. Dzia­łać szyb­ko, spraw­nie, z naj­lep­szy­mi. I, choć pew­nie nikt ni­g­dy nie po­wie­dział tego pu­blicz­nie, by po­słać kil­ku gno­jów do pia­chu.

A mimo to w cia­ło wle­wał się dreszcz. Od­dech przy­śpie­szał.

„Sta­rość, kur­wa, sta­rość” – zży­mał się na sie­bie ten czter­dzie­sto­dwu­la­tek, za­sta­wia­jąc się, czy to aby nie ja­kiś znak od na­tu­ry, że szlus. Swo­je już wy­wal­czył.

– Do­brze – po­rucz­nik prze­mó­wił wresz­cie do za­ma­sko­wa­nych uczest­ni­ków ope­ra­cji. – Dwie mi­nu­ty i je­dzie­my – roz­ka­zał ofi­cer. Jego głos za­brzmiał dziw­nie do­nio­śle w ciem­nym, za­pusz­czo­nym po­ko­ju, peł­nym po­roz­rzu­ca­nych me­bli i sprzę­tów. To „do­brze” nio­sło ulgę. Na­dzie­ję, że nie idą w pu­łap­kę, o ja­kich się tu na­słu­cha­li. Że roz­po­zna­nie znów od­wa­li­ło do­brą ro­bo­tę.

– Kruk-1, tu Bra­vo – Ar­tur rzu­cał w eter do swo­ich z ze­spo­łu HUM­NIT, rów­nież ulo­ko­wa­nych gdzieś mię­dzy ru­ina­mi. Dzi­siaj kon­tro­lo­wa­li sy­tu­ację, wpa­tru­jąc się w oko­li­cę, w któ­rej roz­po­zna­li cele i przy­go­to­wa­li to wszyst­ko. – Daj nam dwie mi­nu­ty – mó­wił Po­lak. – Dzie­wiań­ski zdą­żył wy­ga­sić ekra­ny.

– Przy­ją­łem, Bra­vo… – W słu­chaw­kach włą­czył się „Mon­si­gno­re”. – Nasz „uber” bę­dzie cze­kał na LZ-1 za dwa­dzie­ścia mi­nut. Trans­port za­stęp­czy na LZ-2 do czter­dzie­stu mi­nut – Ka­mil „Mon­si­gno­re” mel­do­wał spo­koj­nie, jak­by ni­g­dy nic.

– Przy­ją­łem – po­twier­dził po­rucz­nik Dzie­wiań­ski i za­koń­czył tę część. – Bez od­bio­ru. – Odło­żył słu­chaw­kę do ple­ca­ka. – Do­bra, pany – po­rucz­nik oznaj­mił, jak mu się wy­da­wa­ło har­do, że to już. Wy­cią­gnął ner­wo­wo dol­ną war­gę i skrzy­wił usta, jak­by chciał splu­nąć. – Ma­ski! – roz­ka­zał pół­gło­sem.

Za­szu­mia­ło. Lu­dzie za­czę­li ścią­gać fa­sty, do­by­wa­jąc z gu­mo­wa­nych to­reb na udach czar­ne ma­ski prze­ciw­ga­zo­we. „Mu­cha” wcią­gnął swo­ją jako pierw­szy. Za­ci­snął pa­ski, wło­żył na po­wrót hełm i za­raz, jak na do­bre­go pod­ofi­ce­ra przy­sta­ło, po­czął spraw­dzać, czy resz­ta zro­bi­ła wszyst­ko jak na­le­ży.

– Jest OK – za­mel­do­wał wo­dzo­wi.

Ten uniósł kciuk w górę. Zza szyb­ki ma­ski pa­trzył chwi­lę na gołą ścia­nę przed sobą, wsłu­chu­jąc się w sy­czą­cy dźwięk od­de­chu.

„Mu­cha” trą­cił do­wód­cę w ra­mię.

– OK? – spy­tał ci­cho, naj­zwy­klej, jak po­tra­fił. Nie­wska­za­ne było, żeby resz­ta ze­spo­łu wy­czu­wa­ła roz­ter­ki sze­fa.

– Aha. Daję radę – sap­nął po chwi­li ofi­cer, na­pi­na­jąc się cały.

– Tre­ma, co? – „Mu­cha” klep­nął go raz jesz­cze, moc­niej, wy­gła­sza­jąc wy­mu­szo­ny, sła­by jak kon­struk­cja tego do­mo­stwa żart.

Dzie­wiań­ski naj­pierw spoj­rzał zdzi­wio­ny, nie ła­piąc, o co cho­dzi. Za­raz jed­nak po­krę­cił gło­wą i po­stu­kał się pal­cem w hełm.

– Tre­ma… – syk­nął zre­zy­gno­wa­ny, uwa­ża­jąc, by nie mó­wić wię­cej.

Po­pa­trzył w su­fit, jak­by chciał go prze­świe­tlić i doj­rzeć to, co wisi jak za­wsze nad nimi. Prze­ka­zu­jąc gdzieś da­le­ko kil­ku­na­stu wy­bra­nym oso­bom wszyst­ko, co ro­bi­li od po­ło­wy nocy. Usi­ło­wał wy­obra­zić so­bie, kto na nich pa­trzy u „ham­bur­ge­rów”, ale i w War­sza­wie. Dla pierw­szych taka mi­sja była pra­wie ru­ty­ną wpi­sa­ną w roz­pi­ski dnia na tym skraw­ku pu­sty­ni. Dla War­sza­wy – cią­gle wy­da­rze­niem. Zwłasz­cza dziś, przy tym celu i w tych oko­licz­no­ściach. Prze­cież to nie była zwy­kła młóc­ka.

Po­rucz­nik znów głę­biej na­brał po­wie­trza. Nie po­wi­nien zaj­mo­wać się czym in­nym niż to, co przed nim.

– OK, pa­no­wie – rzu­cił z jako taką we­rwą. – Pod­gląd! – za­żą­dał, wska­zu­jąc dło­nią w czar­nej rę­ka­wicz­ce ścia­nę przed nim. – Tań­czy­my – po­wie­dział krót­ko do ra­dia. – Del­ta-1 i -2. Hej tam, pla­żo­wi­cze, oczy otwar­te.

– Się wie – po­twier­dza­li ko­lej­no snaj­pe­rzy.

– Kruk-1, Bra­vo-1 i -2, idzie­my – mel­do­wał ope­ra­tor ra­dia. – Pil­nuj nas! – po­le­cia­ło w eter po­le­ce­nie do lu­dzi wła­da­ją­cych ob­ser­wa­cją nad ich gło­wa­mi.

– Bra­vo, ma­cie wol­ną dro­gę. Ci­cho i spo­koj­nie. – Głos opi­sał, co dzie­je się w oko­li­cy.

Wy­cho­dzi­li du­żym oknem ta­ra­su wy­zie­ra­ją­ce­go na ogród po­kry­ty wy­schnię­tą, prze­ro­śnię­tą tra­wą, w któ­rym sta­ła przy­ku­rzo­na pla­sti­ko­wa zjeż­dżal­nia. Sa­per jesz­cze nocą spraw­dził, czy nie ma tam min. Wróg lu­bił kryć nie­spo­dzian­ki w każ­dym do­słow­nie miej­scu. Upodo­bał so­bie do­mo­wej ro­bo­ty ła­dun­ki w wia­drach po far­bie, na­peł­nio­ne tro­ty­lem, gwoź­dzia­mi, z pro­stym, ale sku­tecz­nym za­pal­ni­kiem. Ale nie gar­dził mniej­szy­mi ła­dun­ka­mi, kry­jąc je w róż­nych przed­mio­tach – od za­ba­wek po sprzę­ty ku­chen­ne. Cza­sa­mi ca­ły­mi dzie­siąt­ka­mi.

Po­ra­nek od­ga­niał noc. Było zim­no. Wia­ło, nio­sąc nie­przy­jem­ny smro­dek od cen­trum.

Z resz­tek me­bli uło­ży­li ster­tę, coś à la dra­bi­nę, by prze­do­stać się na dru­gą stro­nę. Naj­pierw wszedł je­den. Ci­cho, jak kot po­lu­ją­cy na mysz. Po dru­giej stro­nie nie było już bez­piecz­nie. Ulicz­ka. Wą­ska, za­śmie­co­na gru­zem. I śle­pa ścia­na domu, któ­ry mie­li wziąć w po­sia­da­nie. Jed­ne­go z trzech, po­łą­czo­nych ze sobą, bro­nio­nych przez kil­ku dżi­ha­dy­stów. Da­lej, po obu stro­nach – prze­czni­ce. Gruz. Kil­ka wra­ków aut. Jesz­cze da­lej – coś na kształt im­pro­wi­zo­wa­nych ba­ry­kad prze­ciw­ko cięż­szym po­jaz­dom.

Szpe­racz dał znak, że nie wi­dzi ni­cze­go po­dej­rza­ne­go w ter­mo­wi­zyj­nej lor­net­ce. Żad­ne­go czło­wie­ka ukry­te­go w gru­zach, któ­re chro­ni­ły go przed sa­mym tyl­ko wzro­kiem.

Pierw­szy wsko­czył na szczyt muru i za­raz był na uli­cy. Resz­ta po­ru­sza­ła się rów­nie szyb­ko i bez­sze­lest­nie. Po­rucz­nik ski­nął po­ro­zu­mie­waw­czo na Ro­ber­ta i ru­szy­li.

Dwie gru­py ska­ka­ły rów­no­le­gle. „Mu­cha”, jako za­stęp­ca do­wód­cy, wiódł ze sobą sek­cje Bra­vo-2. Roz­mi­nę­li się z resz­tą, obie­ra­jąc kie­ru­nek na tył do­mo­stwa z po­dob­nym ogro­dze­niem i ukry­tym za nim po­dwó­rzem.

Dro­bi­li pręd­ko małe kro­ki, osła­nia­jąc się jak na ćwi­cze­niach. W od­stę­pach, z unie­sio­ny­mi w górę lu­fa­mi Hec­kler & Koch G-36K, za­ma­sko­wa­ni fan­ta­zyj­nym, od­po­wied­nim w wa­run­kach pu­styn­nych ko­lo­ry­stycz­nym ka­mu­fla­żem. Po­ci­li się, sa­piąc pod gu­mo­wy­mi na­kry­cia­mi.

„Mu­cha” szedł dru­gi, mie­rząc ostroż­nie w każ­dy ciem­ny oczo­dół zruj­no­wa­nych albo opusz­czo­nych do­mów. Mu­siał ba­czyć na skraw­ki ce­gieł, kop­ki gru­zu i prę­ty zbro­je­nio­we. Wie­dział, jak i resz­ta, że w tym cho­ler­nym kra­ju wszyst­ko, co ma u stóp, może być miną. Na samo wy­obra­że­nie ser­ce po­de­szło mu do gar­dła, ale po­tra­fił się opa­no­wać. Był za bar­dzo na­krę­co­ny i zbyt do­brze na­uczo­ny, jak okieł­znać lęk. Miał być sku­pio­ny i uważ­ny.

Omiótł wzro­kiem kil­ka naj­bliż­szych do­mów, wpa­tru­jąc się w nie przez so­czew­kę ce­low­ni­ka po­więk­sza­ją­ce­go. O jed­ną spra­wę mógł być ra­czej spo­koj­ny. W naj­bliż­szej oko­li­cy nie było praw­do­po­dob­nie wro­gich snaj­pe­rów. Ko­lej­nej pla­gi tego kon­flik­tu, zmu­sza­ją­cej każ­dy od­dział do prze­my­ka­nia na punkt wyj­ścia pod osło­ną ruin. Byle da­lej od uli­cy.

Sta­nę­li. Przy­kuc­nę­li ostroż­nie, nie spusz­cza­jąc oczu z do­mów po dru­giej stro­nie uli­cy. „Mu­cha” pod­szedł do pierw­sze­go. Wska­zał miej­sce. Wszyst­ko znów bez żad­ne­go zbęd­ne­go dźwię­ku. Jesz­cze pod­niósł gło­wę. Słu­chał, wszy­scy słu­cha­li. Spe­cjal­ny ze­staw w słu­chaw­kach zwie­lo­krot­niał dźwię­ki i po­zwa­lał wy­kryć wro­ga, je­że­li był w po­bli­żu.

Ro­bert po­pa­trzył na chło­pa­ków i ski­nął gło­wą, da­jąc znak, że ra­czej nikt ich nie śle­dzi, przy oka­zji szu­ka­jąc u nich po­twier­dze­nia, że się nie myli. Ku­ca­ją­cy obok sa­per uniósł kciuk.

– Na po­zy­cji – „Mu­cha” nadał krót­ką in­for­ma­cję do resz­ty. – Spraw­dzam.

– Przy­ją­łem – wró­ci­ło.

„Mu­cha” ski­nął na jed­ne­go ze swo­ich lu­dzi, któ­ry przy udzie tar­gał tor­bę skry­wa­ją­cą przy­dat­ną apa­ra­tu­rę. Coś jak nie­wiel­ki kom­pu­ter o trzech skrzy­dłach. Lek­ki, zie­lo­ny, z nie­wiel­kim ekra­nem. Chło­pak roz­ło­żył spraw­nie to cudo i przy­sta­wił do muru. Cze­ka­li chwi­lę, pa­trząc w ciem­ny ekran.

– Nic. – Po­krę­cił gło­wą nie­zbyt ra­do­śnie. – W ogro­dzie nic – uści­ślił, choć wszy­scy wie­dzie­li, co po­ka­za­ło urzą­dze­nie.

„Mu­cha” mach­nął, by pod­wład­ny skła­dał sprzęt i wra­cał.

– Bra­vo-1, tu Bra­vo-2. U nas ci­sza w ogród­ku. Wszy­scy w środ­ku. Żad­nych po­ga­du­szek. U was? – spy­tał pręd­ko Kra­wiec swe­go do­wód­cy.

– Tak samo – przy­szła zwię­zła od­po­wiedź. – Idziesz – do­tar­ła ko­men­da.

Znów ruch gło­wą i pa­lec Ro­ber­ta wska­zał miej­sce na mu­rze. Lu­dzie od­su­nę­li się bez jed­ne­go po­le­ce­nia, na­ucze­ni, co mają ro­bić. Czło­wiek tuż za Ro­ber­tem opu­ścił swo­je­go HK, za­wie­sza­jąc go na uprzę­ży na pier­si, i zdjął z ple­ców re­wol­we­ro­wy gra­nat­nik RGP-40. Od­bez­pie­czył.

Sa­per też nie cze­kał na spe­cjal­ny roz­kaz. Przy­padł do ścia­ny, zdjął nie­du­ży ple­cak i wy­do­był dłu­gi, pla­stycz­ny prze­wód. Dla pew­no­ści do­dał do ła­dun­ku dwie nie­wiel­kie pa­czusz­ki, mo­cu­jąc je rów­no­mier­nie mię­dzy prze­wo­da­mi.

– Go­to­we – po­wie­dział, upew­nia­jąc się, że prze­wód de­to­na­to­ra jest za­mo­co­wa­ny jak na­le­ży.

Wró­cił na miej­sce.

„Mu­cha” klep­nął go w ra­mię, da­jąc nie­mą ko­men­dę, i w tym sa­mym mo­men­cie coś trza­snę­ło. Gdzieś wy­żej, od góry. Chy­ba na da­chu.

Ro­bert zdę­biał, prze­szy­ty dresz­czem, i zda­ło mu się, że ser­ce, któ­re po­de­szło mu do gar­dła, za­mie­ra. Zła­pał sa­pe­ra za ra­mię, na­ka­zu­jąc, by się wstrzy­mał. Kie­dy pró­bo­wał doj­rzeć źró­dło ha­ła­su, w słu­chaw­kach ode­zwał się snaj­per.

– Je­den mniej. Za­raz się zo­rien­tu­ją.

– Je­dzie­my – rzu­cił „Mu­cha” i od­wró­cił gło­wę, jak resz­ta za­kry­wa­jąc uszy.

Wy­buch wlał się w bę­ben­ki i roz­szedł głu­chym ję­kiem po uli­cy, prze­obra­ża­jąc się we wzbi­ja­ją­cą się po­nad domy żół­tą chmu­rę dymu i ci­ska­jąc odłam­ka­mi ce­gieł. Nim zdą­ży­ły roz­sy­pać się po oko­li­cy, sie­dzą­cy za „Mu­chą” żoł­nierz dźwi­gnął się. Sko­czył spraw­nie w przód, ostroż­nie wy­zie­ra­jąc zza wy­rwy w mu­rze. Pod­niósł broń, wci­snął ją moc­no w ra­mię, pręd­ko upa­tru­jąc do­god­ne­go celu w ku­rzu i dy­mie. Dwa strza­ły w śro­dek, w reszt­ki okna. Szyb­ka ko­rek­ta. Jesz­cze dwa w pra­wo i tyle samo w lewo. Od­sko­czył za mur.

– Ła­du­ję. – Przy­kuc­nął i za­czął pa­ko­wać do ma­ga­zyn­ka gło­śniej­sze ła­dun­ki.

– Bra­vo-1, po­win­no dzia­łać – po­wie­dział „Mu­cha”, za­ci­ska­jąc pal­ce na chwy­cie ka­ra­bin­ka.

– Wcho­dzi­my – wy­brzmiał w uszach głos po­rucz­ni­ka.

Huk­nę­ło z prze­ciw­nej stro­ny. Krót­ka se­ria gdzieś na da­chu i spo­kój. Snaj­per chro­nił im tył­ki. Krót­ki, głu­chy zgrzyt ze środ­ka.

„Nie dzia­ła dzia­do­stwo”. – Stra­chli­wa myśl wpeł­zła w umysł Ro­ber­ta. Usi­ło­wał zło­wić wię­cej dźwię­ków. Nic.

– Do­bra, wcho­dzi­my – na­ka­zał i on.

Te­raz wszyst­ko dzia­ło się szyb­ciej. Prze­cho­dzi­li wy­rwę, roz­sy­pu­jąc się po ogro­dzie. Mie­rząc w dach i okna. Żad­nych drzwi. Wdra­py­wa­li się przez po­zba­wio­ne szyb otwo­ry. W środ­ku bły­snę­ły la­tar­ki. Uno­szą­cy się dym mi­go­tał w pro­mie­niu świa­tła i wą­skiej struż­ce la­se­ro­wych ce­low­ni­ków.

Zwy­kły dom. Ko­mo­dy, kil­ka ka­nap. Peł­no na­czyń. Reszt­ki je­dze­nia. Po­zo­sta­wio­ne w nie­ła­dzie ubra­nia, tro­chę ja­kichś skrzyń. Broń.

– Idzie­my, uwa­żaj­cie – ostrze­gał Dzie­wiań­ski.

– OK – po­twier­dził Ro­bert.

Pierw­sze­go zna­leź­li w prze­stron­nej, za­nie­dba­nej kuch­ni. Le­żał na po­sadz­ce. Przy nim ku­bek i roz­la­na kawa. Dy­go­tał. Śnia­dy, nie­mło­dy, z dłu­gą bro­dą, w zie­lo­nej kurt­ce kul­to­we­go wzo­ru M-65. Nie miał bro­ni, ła­dow­nic. Zszedł wi­docz­nie na śnia­da­nie. Wy­ba­łu­szo­ne oczy pa­trzy­ły zdzi­wio­nym wzro­kiem. Jesz­cze wi­dzia­ły po­chy­lo­ny nad nim cień z bro­nią.

– Przy­da się – rzu­cił „Mu­cha”, kle­piąc ko­le­gę w ra­mię.

– OK – od­parł tam­ten krót­ko i ru­szy­li do na­stęp­nych po­koi.

Lo­ka­to­rów było wię­cej. Pa­dli, gdzie sta­li. Na scho­dach, w ko­ry­ta­rzu.

„Mu­cha” li­czył. Czte­rech, sze­ściu.

Zwia­dow­cy ob­cho­dzi­li każ­dą wnę­kę, każ­dy po­kój i sza­fę, omi­ja­jąc ten cały chlew. Sta­re an­te­ny, pu­ste bu­tel­ki, pry­zmy su­che­go je­dze­nia, po­roz­bi­ja­ne do­nicz­ki. Zno­wu ja­kieś skrzy­nie, nie­któ­re z od­cho­dzą­cy­mi, mo­co­wa­ny­mi ta­śmą do ścian prze­wo­da­mi. Od każ­de­go le­żą­ce­go nie­ru­cho­mo czło­wie­ka od­su­wa­li no­ga­mi po­rzu­co­ną broń.

Spo­kój, żad­ne­go opo­ru, ru­chu. Tyl­ko te zdzi­wio­ne, otwar­te oczy w brud­nych, bro­da­tych twa­rzach. Na cia­łach roz­ma­ite ro­dza­je ubrań, ka­mu­fla­ży, po­mie­sza­nych z arab­ski­mi stro­ja­mi.

Lu­dzie „Mu­chy” prze­szli przez środ­ko­wy dom, kie­dy ich szef za­bie­rał się za dach. Zbli­ży­li się do szcze­li­ny w po­dwój­nej ścia­nie, dzie­lą­cej ich od ostat­nie­go ele­men­tu „twier­dzy”. Ro­bert dał znak ręką i ze­spół roz­sy­pał się po prze­stron­nym sa­lo­nie, za­bez­pie­cza­jąc okna i wyj­ście. Nie miał za­mia­ru ry­zy­ko­wać, idąc na rym­pał. Nie był pe­wien, czy śro­dek, któ­re­go uży­wa­li, wy­peł­nił szczel­nie całą bu­dow­lę. Dru­gi gest na znak, aby rzu­cić gra­nat. Sto­ją­cy naj­bli­żej wej­ścia żoł­nierz się­gnął do ła­dow­ni­cy. Wy­cią­gnął ła­du­nek, od­bez­pie­czył i ci­snął w głąb. Od­wró­ci­li gło­wy, za­ci­ska­jąc oczy. Krót­ki huk i go­re­ją­cy błysk. We­szli w ob­łok dymu, mie­rząc z ka­ra­bin­ków, go­to­wi ich użyć. We­wnątrz było jesz­cze wię­cej ru­pie­ci, sta­rych me­bli, ma­te­ra­cy, skrzyń, prze­wo­dów i ba­ła­ga­nu.

Wcho­dzi­li do po­miesz­czeń, prze­szu­ki­wa­li je pręd­ko, nie do­ty­ka­jąc ni­cze­go. Prze­szli przez par­ter. „Mu­cha” wska­zał trój­ce za sobą na su­fit. Pierw­szy ski­nął na znak, że ro­zu­mie, i po­szedł na pię­tro. Inny chło­pak za­trzy­mał sek­cję Ro­ber­ta przy scho­dach do piw­ni­cy. Tuż obok nie­do­mknię­tych drzwi. Wy­cze­ka­li, ufa­jąc so­bie na­wza­jem. Coś mu­sia­ło być nie tak, albo wy­ro­bio­ny in­stynkt da­wał ostrze­że­nie. War­to było mieć pew­ność.

Żoł­nierz ci­snął gra­nat hu­ko­wy. Wą­skie po­miesz­cze­nie spo­tę­go­wa­ło efekt. Zno­wu buch­nął dym. Po­la­cy ru­szy­li w dół. Ostroż­niej, cią­gle po­mni brzyd­kich nie­spo­dzia­nek. Oba­wia­jąc się, że te­raz coś może czy­hać pod stop­nia­mi.

Blask la­tar­ki roz­ja­śnił za­ku­rzo­ny mrok. Ro­bert otwo­rzył usta, wi­dząc w sno­pie świa­tła ist­ny ar­se­nał. Ster­tę zie­lo­nych skrzyń. Usta­wio­ne pio­no­wo, za­wi­nię­te w szma­ty ka­ra­bin­ki Ka­łasz­ni­ko­wa. Gra­nat­ni­ki RPG-22 w kar­nym rzę­dzie. Pró­bo­wał pręd­ko od­czy­tać cy­ry­li­cę na ła­dun­kach i zga­dy­wać, co kry­ją, ale miał co in­ne­go do zro­bie­nia. Mię­dzy pry­zma­mi le­żał ko­lej­ny fa­cet. Wy­so­ki, szczu­pły. Ubra­ny cie­pło, w czar­nej czap­ce na gło­wie.

– Ostat­nia nora, czy­sto – za­czął nada­wać star­szy cho­rą­ży. – Czy­sto. Same „wa­rzy­wa” – dy­szał do mi­kro­fo­nu.

– U mnie czy­sto – rzu­cił w eter Ar­tur i za­raz inni za­czę­li po­twier­dzać to samo. Ta­ras, pię­tro. Zdo­by­li dom. Żyli, bo byli spryt­niej­si i szyb­si.

– Pa­no­wie, zro­bić po­rzą­dek z tymi fa­jer­wer­ka­mi – zwięź­le roz­ka­zał po­rucz­nik. – Uwa­żać tyl­ko na sie­bie – do­dał nie­po­trzeb­nie, ale z tro­ską spo­wo­do­wa­ną scho­dzą­cym wol­no na­pię­ciem. Sa­pe­rzy od­wie­si­li broń, się­ga­jąc po na­rzę­dzia, by roz­bro­ić to, cze­go się oba­wia­no – ła­dun­ki, któ­ry­mi za­mi­no­wa­no kon­struk­cję na wy­pa­dek wy­kry­cia i ata­ku. Do ostat­nie­go sa­mo­bój­cze­go ude­rze­nia, tak cha­rak­te­ry­stycz­ne­go dla wa­ria­tów z Da­esh.

Kil­ku uczest­ni­ków ope­ra­cji ob­szu­ka­ło jeń­ców, po czym skrę­po­wa­li im nogi i dło­nie. Po­zo­sta­li, zgod­nie z za­sa­da­mi, ob­sta­wi­li dom od piw­nic po pię­tro, pil­nu­jąc sek­to­rów. W tym sa­mym cza­sie snaj­pe­rzy zwi­ja­li ma­nat­ki, szy­ku­jąc się do odej­ścia.

– Szu­ka­my na­sze­go chło­pacz­ka i kil­ku mą­drych – za­brzmia­ło dru­gie po­le­ce­nie ofi­ce­ra cho­dzą­ce­go po miesz­ka­niu.

– Kruk-1, tu Bra­vo-2. Obiekt za­ję­ty. Mamy kil­ku klien­tów. Cze­kaj­cie na zdję­cia. – Ar­tur zbiegł na par­ter i za­czął ob­cho­dzić do­mo­stwa z włą­czo­nym nie­wiel­kim ta­ble­tem, w gru­bej so­lid­nej obu­do­wie. Sta­wał przy każ­dym spa­ra­li­żo­wa­nym nie­bo­ra­ku, któ­ry nie po­tra­fiąc po­jąć, co się wła­ści­wie wy­da­rzy­ło i o co cho­dzi, za­le­gał na pod­ło­dze z tym nie­zmien­nie za­sko­czo­nym wy­ra­zem twa­rzy, z wol­na do­pie­ro czu­jąc, jak to coś mu od­pusz­cza.

Szef kro­czył od cia­ła do cia­ła, sta­wał nad twa­rza­mi i strze­lał fo­to­gra­fie ni­czym ja­kiś tu­ry­sta. Od razu wy­sy­łał je wy­żej, gdzie spe­cjal­ny al­go­rytm w kom­pu­te­rze, ob­słu­gi­wa­ny przez łeb­skie dzie­cia­ki, wy­szu­ki­wał dane ofiar w ogrom­nej ba­zie, zło­żo­nej z mi­liar­dów okru­chów wie­dzy. Zdjęć z sie­ci, fo­to­gra­fii ro­bio­nych te­le­fo­na­mi, mo­ni­to­rin­giem i w koń­cu w zbio­rach służb spe­cjal­nych wszyst­kich so­jusz­ni­czych kra­jów. Ar­tur do­tarł do ostat­nie­go, zro­bił zdję­cie i cze­kał. Na ekra­nie po­ja­wia­ły się pierw­sze po­twier­dze­nia.

– OK, pa­no­wie. Jak szóst­ka w to­to­lot­ku. Brać mi tego z kuch­ni. Ja­kiś duży Ah­med… – stresz­czał ży­cio­rys fa­ce­ta, któ­ry do­stał na ekran. – Ten ze środ­ko­we­go domu, ten grub­szy, też się przy­da. O! – pra­wie wy­krzyk­nął, szcze­rze za­do­wo­lo­ny. Stres opusz­czał go te­raz szyb­ciej, od­da­jąc pole po­trze­bie od­re­ago­wa­nia. – „Ja­siu”, sta­ry chu­ju – cmok­nął.

„Mu­cha” uniósł wzrok na sze­fa.

Twarz, któ­rą wi­dział Dzie­wiań­ski na zdję­ciu, róż­ni­ła się od tej na pod­ło­dze. Była gład­ka, lek­ko okrą­gła i bla­da. Na niej oczy – za­cię­te, pa­trzą­ce z wyż­szo­ścią , ale i znu­dzo­ne. Ca­ło­kształt ni­ja­ki. Jak na fot­ce z kla­so­wej zbiór­ki. Na­to­miast ten dru­gi, współ­cze­sny, no­sił rzad­ką blond bro­dę. Kil­ka dłu­gich kę­pek na li­nii żu­chwy, na już szczu­plej­szej twa­rzy. Ar­tur przy­kuc­nął i ścią­gnął ob­ser­wo­wa­ne­mu czap­kę. Brud­ne, tłu­ste, dłu­gie wło­sy. Tak, ten Po­lak, róż­nił się od tego na fot­ce, ale al­go­ryt­my się nie my­li­ły. Po­tra­fi­ły zna­leźć chy­ba z ty­siąc toż­sa­mych ele­men­tów, obo­jęt­ne na wszel­kie zmia­ny wy­glą­du.

– Co jest? – po­wie­dział gło­śno, ze wstręt­nie sa­dy­stycz­ną kpi­ną. – Nu­dzi­ło się w domu, pą­czuś? Nie le­piej było, Ja­siu, je­chać na wy­ciecz­kę albo babę se zna­leźć? – Mach­nął na „Mu­chę”. – Chcia­łeś wró­cić do do­mciu? No to patrz, nie­spo­dzian­ka. Mó­wisz – masz. – Roz­krę­cał się, co rusz sztur­cha­jąc chło­pa­ka nogą.

„Mu­cha” pod­szedł i bez sło­wa po­krę­cił gło­wą, pa­trząc spod ma­ski ga­zo­wej. Kum­pel nie po­wi­nien się za­pę­dzać. To nie było wska­za­ne. Ni­ko­go nie ob­cho­dzi­ło, że ma pro­ble­my. Każ­dy je miał, a im nie wol­no było dać tego po so­bie po­znać. Ina­czej ich ufor­mo­wa­no. Szko­da by było, żeby ktoś, kto tego słu­chał, po­słał go w „su­chy dok” na roz­mów­ki u psy­cho­lo­ga.

– Za­bie­ra­my Ja­sia. – Ar­tur na­raz się uspo­ko­ił. – Bę­dzie miał roz­mo­wę ży­cia – rzu­cił ostat­ni przy­tyk. Wy­pro­sto­wał się. Jego lu­dzie dźwi­gnę­li na wpół spa­ra­li­żo­wa­ne cia­ło z pod­ło­gi.

– Resz­ta? – „Le­cho” z er­ka­emem Mi­ni­mi za­dał za­sad­ni­cze py­ta­nie.

– Nie­po­trzeb­ni – wy­ja­śnił Ar­tur. – Koń­czy­my za­ba­wę i idzie­my. Śmi­gła cze­ka­ją! – Wszedł na scho­dy. Scho­wał elek­tro­ni­kę i się­gnął po Sig Sau­era p226. Prze­ła­do­wał, spo­so­biąc się do za­koń­cze­nia za­da­nia. – Kruk-1, tu Bra­vo. Sprzą­ta­my i koń­czy­my.

*

– Mó­wi­łem, że nie bę­dzie tak strasz­nie? – Gó­ral­czyk mó­wił pół­szep­tem, uda­jąc, że cze­goś szu­ka w no­te­sie. Swo­je w służ­bie prze­szedł, ale wi­dać te całe po­ga­dan­ki nad­wy­rę­ża­ły jego spo­sob­ność do za­cho­wy­wa­nia uprzej­me­go spo­ko­ju.

– Jest OK. – Adam Tho­mal po­pra­wił pa­sek u dżin­sów, jesz­cze pa­trząc na drzwi. – Olać ich. – Mach­nął dło­nią i ru­szył w głąb ko­ry­ta­rza. – Było, mi­nę­ło – po­zby­wał się resz­tek iry­ta­cji. Na­był tę umie­jęt­ność daw­no temu, co po­zwa­la­ło mu nie spa­lać się w roz­trzą­sa­niu na­wet naj­gor­szych wpa­dek.

– Wiesz, oni tak mu­szą. Po to ich tu po­sta­wi­li. – Gó­ral­czyk szedł za nim, z za­sa­dy wcho­dząc w rolę ad­wo­ka­ta dia­bła. Choć te alu­zje, py­ta­nia o to, czy wy­bryk Tho­ma­la był tyl­ko głu­pią wpad­ką, czy aby nie for­mą ostrze­że­nia dla gan­gu pi­ro­ma­nów, trud­no było znieść ze spo­ko­jem. A za­ska­ku­ją­ca dro­ga my­śle­nia, któ­rej nikt wcze­śniej nie su­ge­ro­wał, ob­ra­ża­ła wręcz sta­re­go gli­nę. Przy­naj­mniej spo­sób jej for­mu­ło­wa­nia. Taki do­bit­ny. Cóż, me­dial­ny za­chwyt mi­nął i we­wnętrz­ni po­czu­li krew. Uzna­li, że mogą, bo mają pra­wo.

– Pier­do­lić! – Na­czel­nik wal­nął nie­spo­dzia­nie ka­pow­ni­kiem w pa­ra­pet mi­ja­ne­go okna, wy­krzy­wia­jąc twarz, jak­by po­czuł smród. Do­bre za­cho­wa­nie po­szło w kąt, ale mu­siał so­bie ulżyć. – Nic nie zro­bią. Niech niu­cha­ją sępy, kuź­wa! – Przy­sta­nął i zła­pał Ada­ma za ra­mię. – Do­brze się spi­sa­łeś – stwier­dził w koń­cu za­do­wo­lo­ny, tak za­baw­nie, po­waż­nie pro­stu­jąc ple­cy i wy­cią­ga­jąc szy­ję, że prze­cho­dzą­cy obok ko­mi­sarz spoj­rzał za­cie­ka­wio­ny i lek­ko roz­ba­wio­ny. Na­czel­nik miał to głę­bo­ko gdzieś. Za­rzut, no może jesz­cze nie za­rzut, ale samo oskar­że­nie rzu­co­ne na jed­ne­go z jego lu­dzi było obe­lgą dla nie­go sa­me­go. Dla ca­łe­go wy­dzia­łu.

– Mó­wię ci, Adaś, od­szcze­ka­ją. Ale to po­trwa. Masz się nie przej­mo­wać! – rzu­cił to­nem roz­ka­zu.

Tho­mal uśmiech­nął się, nie­co za­że­no­wa­ny tym na­tar­czy­wym po­cie­sza­niem. Do­sko­na­le wie­dział, że in­ne­go wyj­ścia nie ma, ale w jego pod­świa­do­mo­ści zo­stał ja­kiś nie­smak.

– Udzie­lam ci urlo­pu. – Na­czel­nik kro­czył da­lej, mó­wiąc za sie­bie, bo te­raz Adam nie na­dą­żał. – Na­le­ży ci się. Wy­ku­ruj się, wy­grzej gdzieś ty­łek. Na­gro­dę przy­zna­li… – Za­dy­go­tał od śmie­chu, bar­dzo dum­ny z tego czar­ne­go żar­ci­ku. – Spo­żyt­kuj. Ko­bi­tę za­bierz na ja­kie lody. – Przy­sta­nął i pu­ścił oko. – No, to ci po­win­no wy­star­czyć. – Znów za­chwiał się od re­cho­tu.

W dzie­dzi­nie nie­wiast i ich zdo­by­wa­nia, lub bar­dziej ko­lek­cjo­no­wa­nia, uzna­wał skry­cie pry­mat Tho­ma­la i bar­dzo mu za­zdro­ścił tej ła­two­ści, z jaką przy­cho­dzi­ły mu ko­lej­ne pod­bo­je. Zde­cy­do­wa­nie spe­cy­ficz­ne, przez jego dość szorst­kie me­to­dy dzia­ła­nia. Tak, Adam ucho­dził w tym za­kre­sie za bez­wstyd­ne­go eks­per­ta.

– Złóż tyl­ko kwi­ty i wio! – Gó­ral­czyk klep­nął Ada­ma w ra­mię. – Jak chcesz, to dziś masz faj­rant. Ja wra­cam. – Po­dał pod­wład­ne­mu dłoń, któ­rą ści­snął moc­niej niż zwy­kle. – Nie damy się, chło­pie. – Po­pa­trzył mu głę­bo­ko w oczy peł­nym de­ter­mi­na­cji wzro­kiem, skra­ca­jąc dy­stans w nie­zwy­kły jak na prze­ło­żo­ne­go w tej ro­bo­cie spo­sób.

„Kur­de, chy­ba mnie zgred lubi” – przy­znał z sa­tys­fak­cją, nie wia­do­mo któ­ry raz Adam. Opie­prza­li go rów­no, ale – je­że­li trze­ba było – pil­no­wa­li, by nikt mu nie na­ro­bił w pa­pie­ry.

– Dzię­ku­ję – wy­dał z sie­bie nie­omal wzru­szo­ny głos. Od­pro­wa­dził wzro­kiem sze­fa, my­śląc chwi­lę, co zro­bić z tak „do­sko­na­le” roz­po­czę­tym dniem.

Zszedł po scho­dach, ska­cząc ocię­ża­le ze stop­nia na sto­pień. Miał tyl­ko je­den po­mysł. Bo co on, wiecz­ny ka­wa­ler, mógł ro­bić z wol­nym cza­sem w wiel­kim mie­ście? Nie miał ocho­ty od­wie­dzać ro­dzi­ców ani bra­ta z fa­mi­lią. Zresz­tą, był do­pie­ro co u nich wszyst­kich.

– Dwa mie­sią­ce? – po­wie­dział na głos i przy­sta­nął na schod­ku. Spoj­rzał w te­le­fon. Był już ma­rzec. – Ja pier­do­lę – gwizd­nął, uświa­da­mia­jąc so­bie, że to „do­pie­ro co” było w Boże Na­ro­dze­nie.

Oparł się cięż­ko o po­ręcz i za­my­ślił nad tym, co da­lej ro­bić. Wła­ści­wie uznał, że po­wi­nien ru­szyć czte­ry li­te­ry, ale… Od ży­cia też coś mu się na­le­ża­ło. W koń­cu dzwo­nił do sta­rych, kie­dy go od­zna­czy­li… Prze­cież unik­nął kul. W przy­pad­ku gdy­by gdzieś zro­bił błąd i pal­nął, że ze zbó­ja­mi się po­uma­wiał, tyl­ko coś nie wy­szło, w per­spek­ty­wie miał­by dal­sze „po­ga­dusz­ki” z tri­co­lo­res. Ko­lej­ne py­ta­nia i alu­zje. A prze­cież pro­ku­ra­tor uznał, że uży­cie bro­ni było w po­rząd­ku. Na­wet psy­cho­lo­ga za­le­ca­li, ale olał te­mat. Nie głu­piał od strze­la­nia się ze zbi­ra­mi.

– Pa­ra­no­ja, pa­ra­no­ja – wes­tchnął pew­ny, że spo­kój to te­raz jego pra­wo. „Myśl o so­bie, Adaś” – gor­sza część jego cha­rak­te­ru po­wta­rza­ła ego­istycz­ne roz­wią­za­nie. Nie opie­rał się dłu­go temu pod­szep­to­wi. Otwo­rzył li­stę kon­tak­tów w te­le­fo­nie i wy­szu­kał je­den nu­mer.

– Cześć – po­wie­dział prze­cią­gle, z szel­mow­skim uśmie­chem. Zwy­kle dzia­ła­ło. – Mo­żesz… Nie? Nie tym ra­zem? Ju­tro? Nie… – Ura­zi­ła go. – No to cześć.

Se­kun­da na­my­słu i jesz­cze je­den te­le­fon.

– Cześć, Ma­dzia! – Wlał w to po­wi­ta­nie tyle sło­dy­czy, ile po­tra­fił. Tam­ta tak lu­bi­ła albo tyl­ko pod­pusz­cza­ła Ada­ma. – Za­wa­lo­na ro­bo­tą? Nie. To fa­jo­wo. Wpadł­bym na kaw­kę, czy jak?

Tho­mal za­pu­kał w drzwi, choć nie mu­siał. Na­ci­snął klam­kę i wsa­dził gło­wę do spo­re­go po­ko­ju w wy­dzia­le ad­mi­ni­stra­cyj­nym, za­sta­wio­ne­go no­wy­mi me­bla­mi z ja­snej sklej­ki. Je­den ogól­no­kra­jo­wy styl od­na­wia­nia urzęd­ni­czych nor.

– Cześć – rzu­cił do wnę­trza, w stro­nę czte­rech za­sia­da­ją­cych tam ko­biet.

Dwie z nich były już nie­co star­sze. Nie jego tar­get. Z po­wo­du pe­se­lu, ale i nie naj­pięk­niej­szych, w jego ska­li, ga­ba­ry­tów. Dwie wy­fio­ko­wa­ne blon­dy­ny, już wy­pa­tru­ją­ce eme­ry­tu­ry, w gar­son­kach ku­pio­nych w roz­mia­rów­ce na za­pas. „Mer­ke­le” – znów nie po­tra­fił po­zbyć się ta­kie­go sko­ja­rze­nia.

Po­li­cjan­ta bar­dziej in­te­re­so­wa­ła dru­ga po­ło­wa tej eki­py. Były młod­sze, dużo młod­sze niż ich sze­fo­we. Przy­ku­te do tej pra­cy na lata i wy­raź­nie ocze­ku­ją­ce ja­kiejś zmia­ny, albo choć uroz­ma­ice­nia. Roz­po­zna­wał to w mig i po­tra­fił wy­ko­rzy­stać. Był jak dra­pież­nik po­lu­ją­cy na słab­sze ofia­ry. Czy­tał w nich jak w otwar­tych księ­gach, choć uda­wa­ły, gra­ły i przy­bie­ra­ły cza­sem ma­ski bo­jo­wych fe­mi­ni­stek.

– Cześć, Adaś – mło­de od­po­wie­dzia­ły z uśmie­cha­mi.

Tho­mal po­słał każ­dej dłu­gie spoj­rze­nie pro­sto w oczy. Bru­net­ka o peł­niej­szych kształ­tach wy­da­ła mu się rów­nie atrak­cyj­na jak głów­ny po­wód wi­zy­ty.

– Mogę cię pro­sić? – za­py­tał jed­nak, po­chy­la­jąc gło­wę ku Ma­dzi. – Je­że­li pani kie­row­nik ze­zwo­li. – Ukło­nił się jesz­cze głę­biej jed­nej z ma­tron. „Ober Mer­kel” – po­zwo­li­ła ła­ska­wie, uję­ta za­py­ta­niem i jed­nym z za­lot­nych uśmie­chów z ar­se­na­łu Ada­ma.

Mó­wi­li na nią Ma­dzia, choć na imię mia­ła Ma­tyl­da. Ory­gi­nal­nie. Zwłasz­cza jak na dziew­czy­nę gdzieś spod Gar­wo­li­na. Za­wsze le­piej niż Jes­si­ca.

Ru­szy­ła do sto­li­cy szu­kać szczę­ścia i nie­spo­dzie­wa­nie, jak na nią, „tra­fi­ła w to­to­lot­ka”, kwa­li­fi­ku­jąc się w po­śred­nia­ku do sta­żu tu, w ko­men­dzie. Po kil­ku mie­sią­cach do­sta­ła an­gaż i zo­sta­ła.

Obo­je więc byli „sło­ika­mi”, któ­rzy wy­ru­szy­li na pod­bój świa­ta.

Ma­tyl­da chcia­ła ucho­dzić za bar­dzo nie­za­leż­ną. Cza­sem wręcz wo­jow­ni­czą, wszak w opi­nii swo­jej ro­dzi­ny osią­gnę­ła wie­le już na star­cie. Ada­ma mniej ob­cho­dzi­ły te jej po­pi­sy. Znał ta­kie jak ona, roz­po­zna­wał je bez­błęd­nie i zdo­by­wał już kil­ka razy. Twar­de, buń­czucz­ne, sa­mo­dziel­ne, ale na po­kaz. W środ­ku – stę­sk­nio­ne za José Ju­sto z se­ria­lu, do cze­go się nie przy­zna­wa­ły. W domu trak­to­wa­no je jak słu­żą­ce, dla­te­go też ucie­ka­ły w świat, by nie zwa­rio­wać. Wma­wia­ły so­bie, że nie po­trze­bu­ją ni­ko­go na sta­łe i że to one ba­wią się fa­ce­ta­mi, ale Adam wie­dział, jak jest na­praw­dę. I bar­dzo go to cza­sem śmie­szy­ło.

Ma­tyl­da była pra­wie za­wsze, kie­dy miał na to ocho­tę. Two­rząc tyl­ko cza­sem at­mos­fe­rę wo­jow­ni­czej pa­nien­ki z pro­ble­ma­mi, z któ­rych mu­sia­ła się wy­spo­wia­dać. Nie miał za­mia­ru być dla niej an­ti­do­tum na roz­ter­ki i kom­plek­sy. To ona była atrak­cją, prze­ryw­ni­kiem i roz­ryw­ką. Fi­lo­zo­fia była pro­sta i Adam Tho­mal trzy­mał się jej z upo­rem, choć ostat­nio za­czy­nał mieć wąt­pli­wo­ści. Inne, nie­co już star­sze i na­praw­dę ży­cio­wo wy­ro­bio­ne, po­tra­fi­ły sta­wiać opór i nie szło mu tak ła­two. Albo nie był już dla nich ta­kim ślicz­nym mło­dzień­cem w ty­pie ma­cho jak kie­dyś. Znak, że na­le­ży wy­brać tę jed­ną i osiąść? Nie, jesz­cze da­wał so­bie tro­chę cza­su. Kil­ka szcze­bli ka­rie­ry… Pa­trzył więc bez­wstyd­nie, z tym pra­wie lu­bież­nym wy­ra­zem w oczach, któ­ry miał da­wać wy­raź­nie znać, co ma na my­śli. Ma­tyl­dzie to od­po­wia­da­ło, im­po­no­wa­ło na­wet. Ona sama nie­zmier­nie go raj­co­wa­ła. Nie była może w gu­ście ści­słej czo­łów­ki wy­ma­gań, ja­kie sta­wiał dziew­czy­nom, ale mia­ła to coś. Ory­gi­nal­ne imię. Gład­ką, wręcz je­dwa­bi­stą cerę. Przy czym ciem­niej­szą niż u in­nych. Pięk­ny od­cień opa­le­ni­zny, któ­ra trzy­ma­ła się cały rok. Była spo­ro od nie­go niż­sza, szczu­pła, a jej syl­wet­ce nie moż­na było ni­cze­go za­rzu­cić. Mo­del­ka o krą­gło­ściach nada­nych przez na­tu­rę do­kład­nie tam, gdzie Adam so­bie tego ży­czył, choć nie po­sia­da­ła nad­to ob­fi­te­go biu­stu, co lu­bił Tho­mal. Na do­da­tek cu­dow­ne spoj­rze­nie okrą­głych zie­lo­nych oczu, współ­gra­ją­ce z rzę­dem po­ka­zy­wa­nych w uśmie­chu bia­łych zę­bów i zwią­za­nych w ku­cyk wło­sów w od­cie­niu ciem­ne­go blon­du spra­wia­ło, że Adam za­po­mi­nał o każ­dej roz­ter­ce dnia co­dzien­ne­go. Au­to­ma­tycz­nie uru­cha­mia­ła się w nim opcja „Ca­sa­no­vy” i nic na to nie mógł po­ra­dzić.

– Część, pięk­na – po­wie­dział słod­ka­wo, cze­go te­raz nie uzna­wał za krę­pu­ją­ce, i mru­gnął okiem.

Ma­tyl­da, szcze­rząc pięk­ne, bia­łe ząb­ki, ro­zej­rza­ła się po ko­ry­ta­rzu. Upew­ni­ła się, że nikt z kil­ku prze­chod­niów nie pa­trzy, wspię­ła się na pal­ce i po­ca­ło­wa­ła po­li­cjan­ta z wiel­kim za­pa­łem. Jak na ko­bie­tę o po­zor­nie twar­dym cha­rak­te­rze i za­sa­dach, nie po­tra­fi­ła jesz­cze wprost oka­zać czu­ło­ści przy ob­cych, ale Adam miał to gdzieś. Wie­dział swo­je.

– Urlop mi wpadł – za­ko­mu­ni­ko­wał, mie­rząc spoj­rze­niem jej ciem­ny swe­ter i ob­ci­słe dżin­sy. – Może by­śmy dziś gdzieś, coś, ja­koś? Wy­sko­czy­li, co? – To „co?” za­brzmia­ło do­sad­nie i dwu­znacz­nie.

Dziew­czy­na przy­gry­zła te­atral­nie war­gę, stro­jąc minę nie­zde­cy­do­wa­nej. Ni­czym w ja­kiejś re­kla­mie. Tyl­ko jej oczy w nie­kon­tro­lo­wa­nym od­ru­chu za­bły­sły we­so­ło.

– Mo­gli­by­śmy… – Wsu­nę­ła kciu­ki w kie­sze­nie i wtu­li­ła gło­wę w ra­mio­na w za­baw­nym od­ru­chu. – Dziś, ale… – do­pa­dło ją ja­kieś prze­my­śle­nie – za­pro­po­nuj co nie­co – mu­sia­ła się po­sta­wić, za­ma­sko­wać tę swo­ją ra­dość. W jej mnie­ma­niu do­bre sa­mo­po­czu­cie było prze­cież ozna­ką sła­bo­ści.

– Ja­kieś, kino lep­sza ko­la­cja – rzu­cił au­to­ma­tycz­nie jak z pod­ręcz­ni­ka. – Po­tem… – nie chciał prze­sa­dzać i wyjść na de­spe­ra­ta.

– Co do po­tem – szturch­nę­ła go łok­ciem, sama pa­trząc ja­koś spro­śnie – to ewen­tu­al­nie ja będę mia­ła pro­po­zy­cje. Urlop, mó­wisz… Może by­śmy się gdzieś prze­mie­ści­li? – Gdzieś da­lej w ko­ry­ta­rzu skrzyp­nę­ły drzwi. – Do­bra, po­ga­da­my póź­niej. – Zła­pa­ła za klam­kę u drzwi swo­je­go po­ko­ju. – Po szes­na­stej za­dzwo­nię. Wy­bierz knaj­pę – nie­omal roz­ka­za­ła. – Film się ja­kiś wy­naj­dzie. – Po­sła­ła mu ca­łu­sa na do wi­dze­nia i znik­nę­ła w po­ko­ju.

*

Woj­ciech Ni­kom­ski stał przy oknie w swo­im ga­bi­ne­cie, opar­ty dłoń­mi o pa­ra­pet. Za­pa­trzył się na park, albo wła­ści­wie więk­szy ogród, roz­po­ście­ra­ją­cy się w dole, wo­kół rzą­do­we­go kom­plek­su. Nie było tego po­ran­ka ni­cze­go spe­cjal­ne­go w tym wi­do­ku. Kil­ka­na­ście na­gich drzew, cią­gle bru­nat­na tra­wa, oto­czo­na wit­ka­mi krze­wów roz­wle­czo­nych po skraw­ku te­re­nu chro­nio­ne­go so­lid­nym ogro­dze­niem.

Ni­kom­ski nie był czło­wie­kiem lę­kli­wym. Nie mógł, nie tu­taj, nie na tym sta­no­wi­sku. Ba­na­łem by­ło­by chwa­le­nie go, ale trze­ba przy­znać, że był do­świad­czo­ny, na­praw­dę wie­le prze­szedł i jesz­cze wię­cej wi­dział. Mimo to był ostroż­ny w są­dach, lek­ko wy­co­fa­ny i ob­da­rzo­ny do­sko­na­łym we wła­snym mnie­ma­niu, ale i w opi­nii róż­nych – by­łych i obec­nych – prze­ło­żo­nych zmy­słem ana­li­tycz­nym i in­te­li­gen­cją.