Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Sekret Wesaliusza

Sekret Wesaliusza

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-593-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Sekret Wesaliusza

Spirytyzm, mroczne legendy, brutalne morderstwa i zapierająca dech w piersiach sceneria XIX-wiecznej Barcelony! Prawa do książki sprzedano do 18 krajów! Barcelona, maj 1888. W przededniu rozpoczęcia Wystawy Światowej miastem wstrząsa seria przerażających wydarzeń, które stawiają pod znakiem zapytania powodzenie całego przedsięwzięcia. W mieście grasuje szaleniec, który zabija młode kobiety i masakruje ich ciała. Zbrodnie mają wyjątkowo okrutny charakter. Przebywający w Oksfordzie młody naukowiec, Daniel Amat, otrzymuje wiadomość o śmierci ojca i po długiej nieobecności wraca do Barcelony. Po powrocie zostaje wciągnięty w poszukiwania bezwzględnego mordercy, a jednocześnie musi stawić czoła swojej własnej mrocznej przeszłości. Podążający za sensacją barceloński dziennikarz, Bernat Fleixa, i student medycyny, Pau Gilbert, jednoczą siły, aby odnaleźć starożytny manuskrypt Andreasa Wesaliusza, XVI-wiecznego flamandzkiego uczonego, twórcy nowożytnej anatomii. Okazuje się jednak, że manuskryptu poszukuje również morderca. „Jordi Llobregat, debiutujący powieściopisarz, biznesmen z Walencji i dyrektor festiwalu kryminałów Valencia Negra, ma wszystko, co potrzebne, by stać się fenomenem na skalę autora Cienia wiatru”. El Mundo „Jordi Llobregat napisał książkę, która spodoba się miłośnikom powieści Carlosa Ruíza Zafóna”. El Periodico „Sekret Wesaliusza jest idealnie skonstruowany. To niezwykła kombinacja thrillera i tradycyjnej powieści w odcinkach”. La Razón „Wspaniały obraz dzikiej, wiktoriańskiej Barcelony”. Jodi Nopca, Ara

Polecane książki

Różne osoby, różne historie, wspólne pokrewieństwo a inne charaktery. Wspólne wspomnienia i zapiski są stracone przez ciągłe unikanie tego co uchowane w cieniach muru ogniska domowego zakryte pozorami kłamstw jak i prawdziwych odcieni życia. Zgoda nie spowoduje usunięcie wszystkich tajemnic tylko po...
Susie Sadler umówiła się na randkę przez internet. Gdy w restauracji dostrzega mężczyznę, który na nią czeka, od razu wie, że to nieporozumienie. W panice dosiada się do jedynego samotnego mężczyzny w lokalu. Jest nim milioner Sergio Burzi, właściciel restauracji. Sergio przyzwycza...
Poradnik do gry strategicznej Faces of War zawiera opisy ukończenia wszystkich misji dla trzech dostępnych kampanii wojennych. Faces of War: Oblicza Wojny - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Misja 7 (Kampania niemiecka)Misja 8 (Kampania niemiecka)Misja 1. (K...
”Miarka za miarkę” to komedia autorstwa Williama Shakespeare’a z roku 1603. Trudno ją jednoznacznie zaklasyfikować do kategorii komedii lub tragedii.   Głównym tematem sztuki jest kontrast między władzą polityczną a sprawiedliwością w kontekście biblijnym. Dramat jest oparty na motywach z twórczości...
Wielka i szanowana w Europie Rzeczpospolita przestała istnieć w końcu XVIII wieku. Znikła w dramatycznych okolicznościach. Naród utracił niepodległość, ale przecież nigdy się z tym nie pogodził. Dążenie do suwerenności i walka z tyranią zaborców stały się narodową cechą Polakó...
Trzy kobiety przyjechały na wakacje do Rzymu. Wśród zabytkowych uliczek i uroczych zaułków spotkały... miłość. Trzy dni w Rzymie Rico Rossi, właściciel sieci hoteli, poznaje Ellę Chandler, która omyłkowo bierze go za przewodnika po Rzymie. Zauroczony, nie wyprowadza jej z bł...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jordi Llobregat

Tytuł oryginału:

EL SECRETO DE VESALIO

Copyright © Jordi Llobregat Mateu,

Published by special arrangement with The Ella Sher Literary Agency

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Joanna Rodkiewicz, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-7999-593-6

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla ciebie, morze

Krótka i wygodna jest ścieżka spekulacji, lecz prowadzi donikąd; długa i uciążliwa jest droga eksperymentu, ale wiedzie nas do poznania prawdy.

GALEN, 216 R.

Dzisiaj może odkryć swe błędy, a jutro ujrzeć w nowym świetle to samo, co dziś wydaje się takie pewne.

MAJMONIDES, 1185 R.

Tylko własny geniusz pozwala człowiekowi żyć wiecznie.

WESALIUSZ (ANDREAS VESALIUS), 1564 R.

1

ROK 1888, BARCELONA, PORT VELL.NIEDALEKO NABRZEŻA LAZARETO

Przyjrzawszy się cieniom po raz trzeci, staruszek zaklął pod nosem. Otaczała go cisza, cisza zakłócana tylko uderzeniami wody o kadłub. Strugi deszczu, smagane porywistym wiatrem, chłostały łódź, zalewając pokład rufowy i zgromadzone pod nim skrzynie z tytoniem. O tej porze, kiedy świt zaczynał się dopiero rumienić, Port Vell i nabrzeże spowijała mgła, toteż zakotwiczone łodzie i budynki w dokach były jedynie zamazanymi plamami; granicę między wybrzeżem a morzem dawało się zaledwie wyczuć i podpływanie tak blisko do falochronu stało się bardzo ryzykowne. A jednak robił to już setki razy i zrobi jeszcze nieraz. Nie to budziło jego niepokój. Ucisk w żołądku wywoływała pewność, że tej nocy zdarzy się coś przerażająco złego.

Podniósł się wiatr i wzburzył wodę. Oczy marynarza, otoczone legionem zmarszczek, uważnie przebiegały pokład łodzi od dziobu, gdzie spał jego syn, po dobrze przymocowany do masztu bawełniany żagiel, który teraz zaczynał trzepotać. Marynarz odruchowo pociągnął zręcznie jego koniec i stwierdziwszy z zadowoleniem, że płótno znów wypełniło się wiatrem, zabezpieczył je kawałkiem drewna. Zacisnął ręce, a palce w wełnianych rękawiczkach zaprotestowały jak stare liny. Wilgoć przenikająca do kości sprawiała, że grube ubrania, które miał na sobie, stawały się bezużyteczne. Westchnął. Ta praca z dnia na dzień robiła się cięższa, wkrótce nie będzie sobie radził z prowadzeniem łodzi. Właściwie miał przeczucie, że już nie zobaczy końca wieku ani tych cudów, o których głośno jest w świecie. Ale kogo w końcu obchodzą te przeklęte maszyny? Jaki pomyleniec mógłby uwierzyć, że te hałaśliwe urządzenia są lepsze od porządnych ludzkich ramion? Splunął do wody i przesunął ster o ćwiartkę.

Z lewej burty zostawili za sobą wzgórze Montjuïc i spoza mgły stopniowo zaczęło się ukazywać niewidoczne dotąd miasto. Staruszek prowadził łódź w stronę nabrzeża Lazareto, gdzie miał nadzieję wyładować towar, unikając spojrzeń rzucanych z zamku oraz parostatków, które o tej porze zaczynały już przemierzać wodę.

Prąd spychał ich na skały. Marynarz mocno chwycił rumpel, by poprawić kurs, gdy jego uwagę przyciągnął jakiś ruch na powierzchni morza. W pobliżu basenu portowego mgła była nieco rzadsza i pozwalała dostrzec upstrzone bryzgami piany falochrony. W odległości kilku metrów, wśród drewna i pozostałości zniszczonego otaklowania unosiło się na wodzie coś sporego. W pewnej chwili zniknęło, zakryte falami, i nie wynurzyło się ponownie. Staruszek klasnął językiem i czekał. Nie byłby to pierwszy raz, gdy jakiś kupiec zgubił część ładunku. Łut szczęścia dla tych, którzy ją znaleźli.

Mijał czas i stary marynarz zaczynał z niechęcią myśleć, że wzrok spłatał mu złośliwego figla. Zabierał się do wyprowadzenia łodzi z nurtu, kiedy usłyszał plusk. Duży pakunek ukazał się znowu, podrygiwał na fali kilka sążni bliżej. Staruszek uśmiechnął się szeroko, ukazując poczerniałe zęby, i przesunął rumpel. Zrównawszy się z dryfującym pakunkiem, stwierdził, że to dębowa skrzynia wielkości baryłki na wino. Ze stempli odciśniętych na drewnie wywnioskował, że pochodzi z Francji. Zachowały się na niej mocno zawiązane liny, dzięki czemu zapewne pozostała szczelna, co było bardzo ważne: zamkniętego w środku towaru nie zniszczyła woda. Żabojady często przewoziły porcelanę, wysokogatunkowe tkaniny i trunki. Cokolwiek znajduje się w skrzyni, zapewne okaże się cenną zdobyczą. Marynarz przymocował ster i znowu popatrzył na syna.

– Apa, wstań i weź bosak.

Chłopak spojrzał na niego, nie rozumiejąc, o co chodzi, aż spostrzegł skrzynię unoszącą się na wodzie przy burcie. Podniósł się z trudem i pogmerał pod ławką. Wyciągnąwszy sieć rybacką i jakieś linki, wydobył ze schowka długi kij z żelaznym szpicem i hakiem na końcu. Słuchając wskazówek ojca, sięgnął bosakiem i zaczepił hak o jedną z lin obwiązujących pakunek. Staruszek, zaopatrzony w okuty drąg, ciągnął z drugiej strony. Powoli przysunęli skrzynię do burty i szykowali się do wywindowania jej na pokład.

– Dawaj. Ostrożnie… Święty Boże!

Starego marynarza chwyciła za ramię szponiasta, jakby nie ludzka ręka o szpiczastych palcach. Ne wierząc własnym oczom, wpatrywał się w nią sparaliżowany, a ona wciągała go w ciemne wody. Zanim zdołał zareagować, łódź podskoczyła na fali i upiorne zjawisko zniknęło sprzed jego oczu, jakby w ogóle go nie było.

Chłopak przebiegł przez pokład i szarpnął materiał osłaniający latarnię. W jej świetle ukazał się jakiś stwór dryfujący tuż obok skrzyni. Uczepiony opasujących ją lin, z trudem utrzymywał się na wodzie. W jego twarzy miejsce oczu zajmowały dwie ciemne dziury. Usta wykrzywił groteskowy grymas, gdy stwór usiłował coś powiedzieć, lecz zamiast słów wydobył się z nich niezrozumiały bełkot, po którym nastąpił jęk. Nie wyglądało na to, żeby był w stanie dłużej znosić napór fal.

Po chwili wahania stary marynarz polecił synowi:

– Przytrzymaj skrzynię.

Chłopak się nie poruszył. Pobladły, nie potrafił oderwać wzroku od topielca. W tym momencie rozdzieliła ich kolejna fala.

– Do diabła, synu!

– Ojcze, czy jesteś… jesteś pewien?

Skrzynia zaczęła tonąć.

– Vinga!

Chłopak ponownie wziął bosak i wbiwszy hak w drewno, przysunął skrzynię z powrotem do łodzi. Tymczasem jego ojciec zaparł się nogami o ławkę i chwycił obiema rękami ramię, które wyciągnął do niego stwór. W dotyku było zimne i śliskie. Staruszek zamknął oczy, nabrał powietrza i szarpnął z całych sił. Topielec wystrzelił z wody na pokład i wylądował na plecach. Zamiast rybiego ogona, którego spodziewał się marynarz, miał nogi. Był całkiem nagi i pozbawiony włosów, a jego skóra była tak biała, że zdawała się przezroczysta. Na brzuchu widniały poczerniałe brzegi strasznej rany. Chłopakowi przypomniały się sprzedawane na targu obrane z łusek, wypatroszone ryby.

Staruszek zbliżył się ostrożnie, pochylił i przyjrzał piersi tamtego, by znaleźć jakieś oznaki życia. Wzdrygnął się, zauważywszy i tutaj rany. Nacisnął delikatnie i jego ręka zagłębiła się w mięśniach, jakby to był smalec. Z wnętrza buchnął przyprawiający o mdłości fetor. Marynarz oddalił się chwiejnie, aż upadł wśród skrzynek z tytoniem, ledwie panując nad przerażeniem. Syn pośpieszył mu z pomocą i przywarli do siebie, przyglądając się nieruchomej, zmaltretowanej postaci.

– Ojcze, co myśmy wpuścili na łódź?

– Jak mi Bóg miły, nie mam pojęcia.

Wtem ciało stwora rozświetlił jakiś blask i pod skórą zarysował się kształt podobny do gałęzi drzewa. Po lekkim migotaniu światło zniknęło tak nagle, jak się pojawiło. Ojciec i syn przeżegnali się równocześnie.

PowrótDwadzieścia cztery dni do rozpoczęciaWystawy Światowej2

– To wszystko, panowie.

Przez ciszę sali przetoczył się hałas przesuwanych ławek. Na katedrze młody profesor zbierał papiery i wkładał je do teczki, popatrując na tłum zmierzających do wyjścia studentów. Silił się na poważny wygląd, ale zdradzał go uśmiech. Kończył właśnie swój drugi tydzień zajęć na uniwersytecie – tym samym, na którym zaledwie kilka miesięcy temu otrzymał tytuł.

Skierował kroki do jednego z okien sali. Na zewnątrz ciemne chmury przesłaniały niebo, ale w przeciwieństwie do innych dni szarość pogody nie zakłócała mu odczuwanego szczęścia. Na tę katedrę dotarł długą, krętą drogą i niech to diabli, jeśli nie zasłużył na swe stanowisko. Powiódł spojrzeniem po uczelnianych budynkach. Miał właśnie westchnąć z satysfakcją, kiedy z tyłu ktoś go zawołał.

– Profesorze Amat!

W drzwiach czekał jakiś student.

– Tak?

– Wybaczy pan, profesorze, sir Edward chciałby się z panem zobaczyć.

– Zatem już idę.

Jak to pięknie brzmi. Profesor. Profesor i członek Magdalen College, jednego z najbardziej prestiżowych kolegiów uniwersytetu oksfordzkiego. Objął co prawda posadę doktora Browna, którego niestety zmogła podagra, ale to nie miało znaczenia. Wkrótce otrzyma własne stanowisko. Pojawiła się okazja i nie mógł jej przepuścić. Pozbierał swe rzeczy i wyszedł z sali, w której spędził trymestr, nauczając greki. W korytarzu zauważył podążające za nim spojrzenia. Studenci wciąż obserwowali go z ciekawością.

Po wyjściu na zewnątrz poprawił sobie togę. Kampus zalany był deszczem, któremu towarzyszył lodowaty wiatr. Mimo że zbliżał się koniec kwietnia, dni wciąż były zimne. Pośpiesznym krokiem ruszył bitą drogą, dostrzegając, że grupy ludzi siedzących dotąd w salach rozprzestrzeniły się po całym kolegium. Rok akademicki osiągał swój szczytowy okres. Po prawej minął kaplicę, w której ćwiczył chór, i przeszedł pod portykiem prowadzącym na dziedziniec otoczony budynkami porośniętymi bluszczem. Bez wahania skierował kroki na ukośnie przecinającą zieleniec żwirową ścieżkę. Przemókł, ale nie przejmował się tym – czuł się tak dobrze, że musiał się powstrzymywać, by nie skakać z radości.

Drzwi otworzył mu Walter – widział, że nadchodzi. Staruszek był w tym kolegium osobną instytucją. Studenci opowiadali, że miał posadę odźwiernego od czasu założenia uniwersytetu, co było wielce nieprawdopodobne, wziąwszy pod uwagę, że uczelnia istniała już od czterystu lat. Jednakże ciało pokurczone jak rodzynek i twarz zniekształcona niezliczonymi zmarszczkami kazały się zastanawiać, czy ta plotka nie miała w sobie odrobiny prawdy. Staruszek był dobrze znany ze swoich pokątnych transakcji; za odpowiednią cenę mógł załatwić tytoń, alkohol czy dowolne inne specjały. Rzecz jasna tego rodzaju handelek był na uczelni zakazany, dzięki czemu interes Waltera prosperował.

– Pan Amat… O, proszę wybaczyć. – Zdradził go półuśmiech. –  P r o f e s o r  Amat…

Daniel skinął głową i przywitał się ze staruszkiem. Wiedział, że odźwierny docenia go, chociaż uważa za „przeklętego cudzoziemca” – jak go nazwał, gdy się spotkali po raz pierwszy.

– Jak się pan dzisiaj czuje, panie Walter?

– Nie tak dobrze jak pan, jak mniemam. Zimno jest jak sto diabłów, bolą mnie wszystkie kości.

– Sądzę, że idealnym rozwiązaniem byłby jod. Mogę też panu polecić doskonałego lekarza.

Staruszek przybrał urażony wyraz twarzy.

– Za kogo mnie pan ma? Za późno, żebym powierzał się konowałom.

Daniel się uśmiechnął.

– Sir Edward na mnie czeka.

– Oczywiście, profesorze, proszę wejść, proszę. Niech się pan nie zatrzymuje z powodu chorowitego starca, który lada dzień opuści świat żywych.

Daniel nie mógł się powstrzymać od śmiechu.

– Dziękuję, panie Walter. Później może będę potrzebował jednej z tych butelek, które trzyma pan w swym magazynku.

– Zobaczę, co da się zrobić. – Odźwierny zrobił zrezygnowaną minę. – Niczego nie obiecuję. – Odwrócił się i pomrukując, wtopił w cienie portierni.

Daniel wspiął się na górę, rozmyślając o wszystkich światłych profesorach, którzy w przeszłości przemierzali te schody. W jednej chwili znalazł się na piętrze. Drzwi gabinetu rektora, usytuowane na końcu krótkiego korytarza, były uchylone. Daniel na wszelki wypadek zapukał. Głos z wewnątrz zachęcił go, żeby wszedł.

Miejsce pracy starego rektora zostało urządzone prosto. Dywan pokrywający podłogę zderzał się jak fala z biurkiem, które dominowało w pomieszczeniu, a z obu stron wzdłuż ścian ciągnęły się orzechowe regały biblioteki. W głębi, po lewej, pomiędzy dwoma uszatymi fotelami, płonął ogień na kominku w stylu wiktoriańskim, nad którym wisiał obraz przedstawiający bitwę pod Bannockburn. Daniel dobrze znał ten gabinet. Spędził tu wiele godzin, w tym najszczęśliwsze, jakie sobie przypominał. Rektor był jego opiekunem w pierwszych latach. Z czasem początkowa przyjaźń przekształciła się w relację podobną do tej, jaka łączy ojca z synem.

– Drogi panie Amat, niech pan nie stoi w drzwiach.

Skończona pięćdziesiątka, cienie pod oczami i wyraźnie rzednące proste włosy nie zmieniły dobrodusznego wyrazu twarzy sir Edwarda Warrena. Historyk poważany w najbardziej elitarnych kręgach intelektualnych cieszył się ponadto opinią znakomitego mówcy. Znawca języków martwych, tematu, którego nauczał Daniel, piastował urząd prezydenta, czy raczej rektora – jak sam się wolał nazywać – od dziesięciu lat, to jest od śmierci swego poprzednika.

– Jak minął panu dzień? – zapytał.

Daniel chciał uporządkować myśli, lecz jego umysł uparcie przeskakiwał z jednej strony na drugą. Odczuwał jednocześnie euforię i przygnębienie.

– Ee… wspaniale, sir Edwardzie.

– Bardzo się cieszę. Wie pan, że pokładam w panu wielkie nadzieje.

– Dziękuję. Postaram się zasłużyć na pańskie zaufanie.

Rektor odpędził wątpliwość machnięciem ręki i rozsiadł się wygodniej na krześle.

– Ile lat temu przybył pan do Oksfordu? Sześć?

– Prawie siedem.

– Siedem! Jak ten czas leci, do licha. – Przymknął oczy. – Wciąż pamiętam, jak wszedł pan przez te drzwi tuż po przyjeździe z Barcelony.

Przez twarz Daniela przebiegł cień. Rektor, nieświadom jego reakcji, ciągnął swe wspomnienia.

– Tak… Przemoczony do suchej nitki z powodu ulewy i z walizką jako jedynym bagażem. Pierwsze słowa, jakie skierował pan do mnie, były tak niezrozumiałe, a pański wygląd… Mój Boże, okropny! Wiedział pan, że przez chwilę kusiło mnie, by wezwać policję? – zapytał, wybuchając śmiechem.

Daniel przecząco potrząsnął głową.

– Zawsze się zastanawiałem, co pana skłoniło do przyjazdu. Był pan w tym względzie niezwykle dyskretny.

– Wie pan, że Oksford słynie jako najlepszy uniwersytet na świecie. Po prostu pragnąłem tutaj studiować.

– Tak, tak, bez wątpienia. – Sir Edward się wyprostował. – To prawda, że dawno przestał pan być tamtym młodzieńcem… Stał się pan mężczyzną o świetlanej przyszłości.

– Mam na nią nadzieję, sir.

– Oczywiście, Amat – przytaknął entuzjastycznie rektor. – Te dwa tygodnie zastępstwa za pana Browna wypadły nadspodziewanie dobrze. Właśnie dlatego pana wezwałem.

Sir Edward przerwał na chwilę przed dalszym wywodem.

– Jest pan utalentowany ponad wszelką wątpliwość. Dał nam pan więcej niż uzasadnione powody do zadowolenia. Wczoraj członkowie wydziału spotkali się na comiesięcznym zebraniu. Wśród innych spraw uzgodniliśmy jednogłośnie, by zaproponować panu stanowisko lektora języków klasycznych do końca roku akademickiego. Co pan na to?

Daniela opanowały ogromne emocje. Nie spodziewał się tej propozycji tak szybko. Sir Edward uśmiechnął się jeszcze szerzej, widząc reakcję swego protegowanego.

– Zatem jak brzmi pańska odpowiedź? Przyjmie pan tę pracę?

– O… oczywiście, sir. Jasne. To… to fantastycznie! Jestem bardzo wdzięczny, sir.

– Nie ma za co. Ta oferta to owoc pańskiego wysiłku. Oddanie, jakie pan okazywał, zadziwiło nas wszystkich bez wyjątku. Rzadko spotyka się kogoś tak utalentowanego jak pan.

Rektor wstał i podszedł do tacy z napojami. Hojnie nalał brandy do szklanek.

– Sądzę, że ta wiadomość ucieszy również moją córkę. Nie mylę się, prawda? – dodał z lekką ironią. – Miło mi pomyśleć, że wkrótce będzie pan moim zięciem. Dzisiejszego wieczoru, jak pan wie, będziemy świętować szczególną okazję. Ogłoszenie waszych zaręczyn to dla mnie wielka radość. Alexandra to wszystko, co mi zostało. Z panem będzie szczęśliwa, jestem tego pewien.

– Kocham pańską córkę.

Rektor skinął głową, podał Danielowi jedną ze szklanek i rzekł cicho:

– Chciałbym pana ostrzec, by później nie miał pan do mnie pretensji. Alexandra jest, podobnie jak jej matka, cudownym stworzeniem. Piękna, odpowiednio wykształcona, aby prowadzić dom, obdarzona wieloma przymiotami oraz… nieznośnym, nieprzewidywalnym walijskim charakterem. – Puścił do niego oko. – Bądź co bądź Walia to kraj smoków!

Roześmiali się obaj. Daniel niezwykle cenił tego człowieka, który niedługo miał zostać jego teściem i który przyjął go w momencie, gdy on tak bardzo tego potrzebował. Nie żądając wyjaśnień, zaoferował mu swoją wiedzę i przyjaźń. Gdy Daniel myślał, że utracił wszystko, sir Edward dał mu możliwość rozpoczęcia wszystkiego od nowa. Nigdy nie zdoła mu się odwdzięczyć za to, co od niego otrzymał.

– Wypijmy, Amat, za wnuki, które mi pan da!

Stuknęli się szkłem i Daniel zamoczył usta przez wzgląd na rektora. Potem podniósł się, zostawiając swojego drinka na stole niemal nietkniętego.

– Sir Edwardzie, mam kilka spraw do załatwienia przed dzisiejszą kolacją. Za pańskim pozwoleniem, pójdę już.

– Oczywiście, nie zatrzymuję pana. Do mnie także dotarły pogłoski o pewnej uroczystości zorganizowanej przez pańskich dawnych kolegów. Niech się pan nie martwi, ani pary z ust. Proszę się jednak nie spóźnić na kolację, bo Alexandra pana zabije.

Sir Edward roześmiał się serdecznie, odprowadzając Daniela do drzwi.

– Ach. – Zatrzymał się. – O mało nie zapomniałem. Proszę chwileczkę zaczekać.

Wrócił do biurka i przeszukał leżące na blacie dokumenty, aż wreszcie triumfalnym gestem podniósł kopertę koloru musztardowego.

– Dziś rano przyszła do pana ta wiadomość.

– Telegram? Do mnie?

– Tak jest, nadany w Barcelonie.

Daniel wziął kopertę z wyciągniętej ręki rektora; nerwy go zawiodły, o mało jej nie upuścił. Staruszek nie zwrócił uwagi na jego zaniepokojenie i Daniel zdołał schować depeszę do kieszeni płaszcza bez dalszych incydentów.

– Jeśli pan wybaczy, przeczytam później. Mam… jeszcze wiele spraw do załatwienia.

– Tak, tak, niech pan idzie.

Daniel wyszedł i pomaszerował tak szybko, na ile mu pozwalały roztrzęsione nogi.

Gdy przybył do swego starego pokoju, opadł na krzesło. Zakończenie studiów, przyznanie stanowiska profesora i zaręczyny z Alexandrą nastąpiły tak szybko po sobie, że nie zdążył się przeprowadzić. Kufry czekały w kącie. Nie zapakował jeszcze książek i niektórych ubrań. Jednakże w tej chwili nie miało to dla niego najmniejszego znaczenia. Poranna radość wyparowała. Niespodziewana propozycja pracy i zbliżający się ślub zdawały się przynależeć do życia jakiejś innej osoby. Skierował wzrok na spoczywającą na biurku małą kopertę. Jak to możliwe po tak długim czasie?

Podniósł rękę do karku tym samym niepewnym gestem co w ciągu ostatnich siedmiu lat. Powiódł opuszkami palców po stwardniałych fałdach, które ogień na zawsze wyrył na jego skórze. Te brzegi martwego ciała wciąż przypominały mu o przeszłości. Miał ochotę wybuchnąć śmiechem. Jaką naiwnością było sądzić, że wszystko to da się zapomnieć. Wystarczył zwyczajny telegram, żeby roztrzaskać iluzję w drzazgi.

Wstał z krzesła. Szybkim ruchem chwycił kopertę i rozerwał ją. W środku znajdowała się zgięta na pół różowa kartka. Rozłożył papier drżącymi palcami. Jego oczy przebiegły po zawijasach pisma, nie czytając go, aż wreszcie uspokoił się na tyle, żeby skupić wzrok.

Siedem lat rozwiało się nagle.

Opuścił rękę i oparł się o ramę okienną. U jego stóp łąki kolegium ginęły w ciemnym, niesłabnącym deszczu. Znaleźli go po tylu latach. Wiedział, że prędzej czy później może do tego dojść, lecz nigdy nie wyobrażał sobie, jak to będzie. Zastanawiał się, czy powinien doznawać jakiegoś bólu lub smutku, ale znajdował w sobie tylko złość i poczucie winy. Zamknął oczy i oparł czoło o okno. Starał się powstrzymać narastający w sercu niepokój. Zacisnął szczęki, napiął mięśnie. Ból przebiegł przez starą bliznę jak smagnięcie bicza. Zmiął depeszę obydwiema rękami i odrzucił daleko. Dopiero teraz pojawiły się łzy i zmieszały się ze spływającymi po szybie kroplami deszczu.

3

W pokoju rozlegało się chrapanie. Rozpięte na oknie prześcieradło bez powodzenia usiłowało zatrzymać wpadające do środka światło. Była to typowa stancja, jakich wiele wynajmowano w dzielnicy Raval. Nora równie dobra jak każda inna, by paść w niej i już nie wstać. Maleńka, kiepsko przewietrzona i przeciekająca podczas deszczu, wynajmowana jedynie czasowo. Lokator tej klitki zajmował ją od pięciu miesięcy.

– Na Boga i wszystkich świętych pańskich!

Spod koców wynurzyła się przygarbiona postać. Jej wyłupiaste oczy potoczyły spojrzeniem po pokoju, podczas gdy ich właściciel próbował zrozumieć, gdzie się znajduje. Postawiwszy stopy na deskach podłogi, opadł plecami na posłanie. Podniósł ręce do głowy i znów zaklął. Słowa wydobywające się z niego były tak ochrypłe, jakby miał gardło pełne piasku.

– Alzackie wino, akurat!

Burcząc pod nosem, niski mężczyzna z trudem zwlekł się z łóżka. Wyprostował się i zachwiał niepewnie na nogach. Z wielkim wysiłkiem dotarł do stołu, który mu służył jako biurko, i zaczął rozgarniać na nim stertę starych gazet przemieszanych z zabazgranymi kartkami. Na koniec wydał okrzyk triumfu, trzymając w powietrzu ciężki mosiężny zegarek. Otworzył wieczko i na widok wskazówek pokazujących niemal południe jego zamroczenie natychmiast zniknęło.

– Niemożliwe. Nie może być tak późno.

Przebiegł przez mały pokój w samych gatkach. Napełnił miednicę i wciąż bełkocąc przekleństwa, energicznymi ruchami opryskał sobie twarz lodowatą wodą. Jako że ból w skroniach nie ustępował, postanowił zanurzyć w niej głowę. Drżąc z zimna, osuszył się rogiem jednego z koców. W ciągu minuty włożył spodnie, koszulę i buty. Pociągnął łyk kawy ze stojącej na stole filiżanki i zaraz tego pożałował. Płyn był lodowaty i miał smak odstanej lury. Mężczyzna przypomniał sobie, że parzył te same ziarna już czwarty raz. Zdjąwszy z wieszaka słomkowy kapelusz i kraciastą marynarkę, wyszedł z pokoju. Schodząc na dół, wiązał sobie na szyi muszkę.

– Panie Fleixa!

Na drodze stanął mu człowiek o wydatnym brzuchu. Półprzymknięte oczy patrzyły na niego z poirytowaniem. Cuchnął czosnkiem, co nie pomagało lokatorowi w przezwyciężeniu kaca.

– Pan González! Właśnie o panu myślałem. Jak się miewa pańska świątobliwa małżonka?

– Jest mi pan winien trzymiesięczny czynsz, a zaraz kończy się czwarty miesiąc.

– Trzymiesięczny? Czy to możliwe? No dobrze, niech się pan nie martwi, przyjacielu. Wkrótce mam pobrać zaległe wynagrodzenie za parę artykulików i natychmiast spłacę panu ten śmieszny dług. Wie pan, że my, znani dziennikarze, mamy pewne zobowiązania towarzyskie i niestety miałem ostatnio sporo nieprzewidzianych wydatków.

– Już ja znam te pańskie zobowiązania towarzyskie. W zeszłym miesiącu mówił mi pan to samo.

– To musi być jakieś nieporozumienie. Pańska żona niezwykle uprzejmie odłożyła mi płatność.

– Jacinta? Kiedy pan z nią rozmawiał?

– Wczoraj w południe.

– Ale wczoraj była na mszy o dwunastej…

– Dobrze, więc może nieco później. Nieważne. Nie wyobraża pan sobie, jaki potrafię być zapominalski.

Na twarzy gospodarza zaczął się odmalowywać wyraz zrozumienia. Fleixa pomyślał, że nie było roztropnie mieszać do tej sprawy Jacintę i wspominać o ugodzie, jaką zawarł podczas ich wczorajszego ognistego spotkania. Cała dzielnica wiedziała, że pan González jest mało lotny, lecz może zaczynał się już domyślać rogów, które jego małżonka raz po raz mu przyprawiała. Dlatego na wszelki wypadek warto było szybko się z tego wyplątać. Fleixa dostrzegł szparę po prawej od Gonzáleza i prześliznął się obok niego, zanim ten zdążył zareagować.

– Niech pan zaczeka!

Dziennikarz udał, że nie słyszy, i dalej zbiegał po schodach.

– Obiecuję, że na końcu miesiąca zapłacę! – zawołał z dołu.

Przekleństwa gospodarza ścigały go za bramą.

Szedł raźnym krokiem zakutany w marynarkę. Dzielnicę opanowała zgnilizna, w Raval przeludnienie było czymś naturalnym od czasu, gdy lata temu powstały liczne fabryki i przy wąskich ulicach zamieszkali imigranci z całej Hiszpanii, przyciągani rosnącymi możliwościami zatrudnienia. Mimo wszystko Fleixa nie narzekał – podobało mu się tu, ponieważ takie nagromadzenie ludzi różnego autoramentu sprawiło, że okolica nabrała życia. Woda płynęła strumieniem po bruku, studzienki ściekowe nie przyjmowały nadmiaru deszczu, który padał od wielu dni, a niebrukowane przejścia zamieniły się w błotniste pułapki. Fleixa popatrywał to na grunt pod nogami, to na niebo.

– Jeśli dalej tak będzie lało, pewnego dnia skończymy w porcie. Co za koniec wiosny!

Minął sklepikarza, który opróżniał kubeł na ulicy, i dwóch węglarzy, którzy spieszyli dokądś swym wozem, bez skrępowania rzucając spojrzenia grupce kobiet. Dziennikarz, jak miał w zwyczaju, przywitał się krótko z paniami. Mimo zimna były lekko ubrane i szukały schronienia w bramie. Jedna z nich, z rozczochranym dzieckiem na ręku, oddzieliła się od reszty, żeby zagadnąć Fleixę.

– Dolors szukała cię wczoraj wieczorem, ty draniu.

– Witaj, Manuelo. Co porabiasz? Dziś rano wyglądasz wyjątkowo ładnie.

Kobieta poprawiła sobie włosy i posłała mu uśmiech odsłaniający zdziesiątkowane zęby. Rozchełstany dekolt zwiastował, niczym dojrzałe owoce, obfite piersi, które tańczyły przy twarzy śpiącego dziecka. Jej oddech czuć było wódką, cebulą i palonym drewnem.

– Nie wiem, co ona ci daje, złociutki, ale kiedy się nią znudzisz, przyjdź do mnie.

Fleixa odpowiedział uśmiechem.

– Pięknie! Bądź tak dobra i powiedz jej, że zobaczę się z nią dziś wieczorem.

Fuknęła w odpowiedzi i zamiótłszy spódnicą, odwróciła się, by dołączyć do koleżanek.

Fleixa opuścił zaułek i wyszedł na Ramble, gdzie o tej porze panował duży ruch. Wozy wyładowane owocami i warzywami przeznaczonymi do Boqueríi, dorożki, tramwaj linii biegnącej na plaza Cataluña, rozbrzmiewający tradycyjnym ostrzegawczym dzwonkiem, niańki, kwiaciarki i gazeciarze, dzieci sprzedające zapałki i bezczynni spacerowicze przepychali się, walcząc o miejsce. Nie zwlekając, dziennikarz przeszedł na drugą stronę deptaka i zagłębił się w ulicę Pi, gdzie wreszcie po kilku minutach dotarł do siedziby czasopisma.

„Kurier Barceloński” założono jedenaście lat temu. W tamtych czasach gazecie udało się znaleźć wśród najważniejszych dzienników miasta. Codziennie gazeciarze wykrzykiwali jej tytuł tuż obok monarchicznego „Dziennika Barcelońskiego”, „Awangardy” będącej organem Partii Liberalnej czy ostatnio utworzonych „Wiadomości Uniwersalnych”, które podkreślały swą niezależność. Wymagający barceloński czytelnik pragnął być poinformowany, a dzienniki stanowiły najlepszą formę dostarczania bieżących wiadomości. Biura „Kuriera” zajmowały cztery piętra starodawnego budynku w gotyckim stylu. Kamienne wejście sprawiało wrażenie szacowności, co odpowiadało właścicielom dziennika. Gdy tylko Fleixa przekroczył próg, portier przywitał go tym samym lekceważącym tonem, jakim zwracał się do wszystkich pracowników z wyjątkiem redaktora naczelnego.

– Późno pan przychodzi, panie Fleixa.

– Serafínie, wiadomości nie mają ustalonych godzin.

– Niech pan to powie panu Sanchísowi, nawet tu słyszałem, jak wykrzykiwał pańskie nazwisko.

Don Pascual Sanchís był redaktorem naczelnym „Kuriera Barcelońskiego”. Nikt nie pamiętał, kiedy ostatni raz się uśmiechał. Może tamtego dnia, gdy Josep Llanera udokumentował kompromitujący romans radnego Rusella i na pniu sprzedano cały nakład oraz dwa dodruki. Był miłośnikiem cygar, toteż z powodu dymu jego gabinet przypominał filię „Timesa”. Ogromne montecristo, które stale tkwiło w jego ustach, bardziej żuł, niż palił. Słynął z tego, że prowadził redakcję żelazną ręką, i to było prawdziwym powodem sukcesu „Kuriera Barcelońskiego”.

Fleixa wspinał się po schodach zaniepokojony. Jeżeli Sanchís go szukał, w dodatku wkurzony, to źle. Będzie gorzej, gdy szef się dowie, że jeszcze nie skompletował obiecanych wiadomości. Ale czy to jego wina, że informator się nie pojawił? Trzy razy bezskutecznie chodził do tawerny Set Portes na umówione spotkanie. Ostatniego razu sytuacja skomplikowała się nieco: żeby zabić czas, wypił trochę i zagrał kilka partyjek. Przegrał. Przekonany, że szczęście nie opuści go po raz drugi tej samej nocy, pojechał tramwajem do hipodromu. Przegrał kolejne piętnaście duros1… Do tego należało dodać sześćdziesiąt, które był winien La Negrze, znanej lichwiarce o bardzo złej reputacji. Ona jedyna zgodziła się mu zaufać, a on znalazł się teraz w niezłym kłopocie. Z gazety nie dostanie więcej zaliczek. Dali mu już tyle, że do końca roku będzie musiał pracować za darmo.

Zasapany dotarł na piętro redakcji. W drzwiach zderzył się z dwoma kolegami po fachu. Zignorował ich powitanie i skierował się do gabinetu, który dzielił z innym pracownikiem. Na biurku, zawalonym papierami i kilkutygodniowym kurzem, kiwały się czyjeś długie buty. Ich właściciel krył się za porannym wydaniem gazety.

– Dzień dobry! – przywitał się Fleixa, opadając na swoje miejsce.

Zza rozpostartego dziennika odezwał się wesoły głos.

– Ludzie, don Bernat Fleixa we własnej osobie! Cóż to za zaszczyt, że raczyłeś pojawić się w redakcji.

– Bardzo śmieszne, Alejandro.

Alejandro Vives od czterech lat odpowiadał za dział polityki. Był wyciągnięty jak latarnia uliczna, o małych oczach i wydatnym nosie – mówiono, że jego węszący kinol dociera do wiadomości przed nim samym. Zawsze miał doskonały humor, nawet kiedy rozmawiał z Fleixą. W końcu on jeden jakoś go znosił.

– Kolejna ciężka noc?

Fleixa docenił sarkazm towarzysza. Alejandro, niewzruszony, nie przerywał lektury.

– Trudna sprawa – wyznał w końcu. – W jakim nastroju jest dziś Sanchís? – zapytał, żeby zmienić temat.

– Zdaje się, że chwilę temu tęsknił za tobą.

– Dobra, to niech tęskni dalej.

Gmerając w szufladach biurka w poszukiwaniu tytoniu, Fleixa rzucił rozkojarzone spojrzenie na egzemplarz w ręku Alejandra. Było to ostatnie wydanie „Kuriera”. Wtem ze zdumienia aż otworzył usta. Oczy mu się rozszerzyły, gdy czytał krótką notatkę w rogu strony.

W ostatni weekend o świcie w wodach portu dostrzeżono pływającego człowieka. Nie mogli już jednak nic dla niego zrobić i wyzionął ducha. Był bliski śmierci, kiedy znalazło go dwóch rybaków. Zgon nastąpił – według tych samych źródeł – w wyniku nieszczęśliwego wypadku, do jakiego doszło w okolicy nabrzeża Lazareto. Policja odrzuciła motywy przestępcze, co pozwoliło oddać zwłoki do dyspozycji rodziny. Jak się okazuje, zmarły był uznanym lekarzem, którego tożsamości bliscy wolą nie ujawniać. Dziś w południe odbywają się msza i pogrzeb na cmentarzu zachodnim.

Pod notatką podpisał się Felipe Llopis.

– Gdzie, u licha, podział się mój reportaż?

Fleixa wypadł z pokoju i pomaszerował przez redakcję prosto do biura naczelnego. Minął kilku kolegów, którzy na jego widok silili się na żartobliwe miny. Na pewno już wiedzą, że jego kolumnę wymieniono na tę notkę. Wkurzyło go to jeszcze bardziej. Nie zatrzymując się, żeby zapukać, pchnął szklane drzwi, aż się odbiły od ściany. Za stołem pełnym próbnych wydruków, dalekopisów i egzemplarzy konkurencyjnych gazet siedział człowiek tak korpulentny, że gabinet przy jego gabarytach wydawał się mały. Podniósł wzrok, a na widok Fleixy przymknął oczy i zmarszczył brwi.

– Dlaczego podmieniłeś mój artykuł? – zapytał Fleixa urażonym tonem.

– Śmierć setki kurcząt zagrodowych z Sans jest niewątpliwie pierwszorzędną wiadomością – odpowiedział mu gładki głos dobiegający z tyłu.

Oparty o ścianę pokoju młodzieniec w garniturze o nienagannym kroju uśmiechnął się do niego. Felipe Llopis zawsze miał swoje blond włosy zaczesane i wygładzone na oliwie, a wąsy i bródkę tak idealnie przystrzyżone, że wyglądały jak trójkąciki naklejone na jego podłużną twarz. Eleganckimi manierami przyprawiał o palpitacje serca wszystkie maszynistki w redakcji, a dzięki urokowi osobistemu wyrobił sobie w branży prestiż zdolnego dziennikarza. Nikt nie wiedział, skąd czerpie informacje, zdobywając je przed innymi. Z tego powodu „Kurier” zatrudnił Llopisa niespełna rok temu, podkradając go czasopismu „Dzwon”. Fleixa uważał go za skończonego durnia.

– Llopis, człowieku, właśnie mówiłem, że coś tu bardzo brzydko pachnie.

– To pewnie ty albo ta twoja niechlujna marynarka, przyjacielu Fleixa.

– Słuchaj…

– Cisza!

Od donośnego głosu Sanchísa zadrżały szyby w biurze. Cała redakcja udawała, że nie przerywa pracy, ale w rzeczywistości wszyscy nadstawiali uszu, ciekawi tego, co się dzieje w gabinecie. Naczelny zwrócił się do Llopisa:

– Felipe, porozmawiamy później. Zamknij drzwi, gdy wyjdziesz.

Młody reporter pożegnał Sanchísa pełnym elegancji gestem, a mijając Fleixę, klasnął językiem i puścił do niego oko. Ten utkwił w nim wzrok i zacisnął pięści, aż poczuł wbijające się w dłoń paznokcie. Sanchís wskazał mu krzesło.

– Mecaguendeu, Pascual, o co chodzi, że ukradziono moją kolumnę?

– Siadaj i zamknij się!

Dziennikarz posłuchał niechętnie, choć zignorował drugie polecenie.

– Czemu ten grafokleta zajął moją kolumnę?

– Zacznijmy od tego, że to moja kolumna, nie twoja, podobnie jak reszta tej przeklętej gazety. A ten „grafokleta”, jak go nazwałeś, zdobywa wiadomości. Tymczasem ty co robisz?

– Wkrótce będę miał informacje w sprawie, o której ci mówiłem. Jestem już bardzo blisko. To będzie prawdziwa bomba.

Naczelny pokręcił głową, a jego podwójny podbródek zatrząsł się do rytmu. Dziennikarzowi przypominał teraz jednego z tych strasznie brzydkich angielskich psów.

– Od jak dawna się znamy? – spytał Sanchís.

Fleixa wzruszył ramionami.

– Widzisz, stawiasz mnie w bardzo trudnym położeniu. Przychodzisz spóźniony, pracujesz, gdy ci przyjdzie ochota, od tygodni nie przyniosłeś nic innego jak same zapchajdziury… – Popatrzył na niego prawie z wyrzutem. – Znamy się od wielu lat, ale nigdy nie widziałem cię w takim stanie. Spójrz na swoje ubranie, na zaczerwienione oczy. Śmierdzisz. Znowu grasz? Ile jesteś winien?

Fleixa nie odpowiedział.

– Powiem to jasno. Zastanawiam się, czy nie posadzić na twoim miejscu kogoś innego. – Wskazał cygarem redakcję. – Llopis ubiera się w drogie garnitury i nosi się jak panicz. To prawda, że zadziera nosa, ale co dzień nadstawia karku. Bywa we właściwych miejscach, węszy jak pies i przynosi mi to, czego chcę: wiadomości. Coś, czego ty nie zrobiłeś od dawna. To jest gazeta, a gazety żyją z publikowania informacji. Popatrz na Barcelonę. Niedługo rozpocznie się Wystawa Światowa. Miasto się zmienia. Świat się zmienia. A ludzie pokroju Llopisa mocno stąpają po ziemi.

Fleixa przełknął ślinę.

– Daj mi trochę czasu.

Sanchís ponownie pokręcił głową i jego obfite podbródki znów zafalowały. Potem głośno wciągnął powietrze i założył sobie owłosione ręce za kark. Długo się nie odzywał, aż mogło się wydawać, że wchłonął cały dym z cygara.

– Wiem, że będę tego żałował… Masz tydzień, siedem dni. Ani jednego więcej. Wtedy podejmę ostateczną decyzję, czy to jasne? – Pokazał mu drzwi. – Wyjdź stąd i, na Boga, wykąp się wreszcie.

Fleixa wstał, a idąc do wyjścia, słyszał, jak szef mruczy pod nosem:

– Gazeta, do cholery, pieprzona gazeta.

Stukanie maszyn do pisania i gwar rozmów wróciły do swojego zwyczajnego rytmu. Fleixa dostrzegł Llopisa otoczonego wianuszkiem młodych redaktorów. Czując, że na niego patrzy, rywal kiwnął do Fleixy, zadzierając brodę. Ten w odpowiedzi pokazał mu środkowy palec i się odwrócił.

Zmierzając do swojego pokoju, usłyszał, jak w jego głowie uruchamia się alarm, który nie ma nic wspólnego z Llopisem i ostatnią rozmową. Zaklął w duchu. Nagle odniósł wrażenie, że w ciągu minionej godziny coś mu umknęło, coś ważnego, jakiś szczegół, a on nie potrafi sobie uświadomić, o co chodzi. Parsknął ze złości. Kac nie pomagał mu w przemyśleniach.

– Jak poszło? – zapytał Alejandro, gdy Fleixa wszedł do pokoju.

– Mogło być gorzej.

Jego kolega, rozparty na krześle, wciąż czytał gazetę. W tym momencie Fleixa doznał olśnienia. Rzucił się ku swojemu biurku i zaczął gmerać wśród kartek.

– Która godzina? – zapytał.

– Bo co? A twój zegarek? Znowu go zastawiłeś?

– Jasna dupa, powiedz mi, która godzina! – krzyknął Fleixa.

– Dochodzi pierwsza. Czemu…?

Z furkotem papierów Fleixa wybiegł i skierował się do wyjścia z redakcji.

4

Z cmentarza Montjuïc roztaczał się piękny widok na morze. Tego dnia było jednak inaczej. Mimo że dzwony kościoła Poble Sec właśnie obwieściły południe, niebo wisiało nad wzgórzem tak ciemne, jakby była noc. Marmurowe krypty, obleczone w kir deszczu, połyskiwały w świetle błyskawic. Postacie świętych, aniołów i dziewic opłakiwały wściekłość niebios, nabierając życia, ilekroć Daniel na nie spojrzał. Podniósł rękę do nasady nosa i zamknął oczy. Był bardzo zmęczony po długiej podróży z Oksfordu.

Przesunął nogę, próbując przyjąć wygodniejszą postawę, i żwir zachrzęścił pod jego butami, jakby nadepnął na dywan karaluchów. Msza była krótka, bez specjalnej okazałości, co zapewne ucieszyłoby jego ojca. Daniela poproszono, by wygłosił kilka słów do zgromadzonych osób, ale odmówił. Przypomniał sobie tego eleganckiego mężczyznę o nienagannych manierach, który po śmierci małżonki stał się dla niego kimś obcym. Pustkę po nieobecnej żonie zajęła medycyna i od tamtego czasu rządziła życiem rodziny. Tamten poważny głos zdawał się wciąż rozbrzmiewać wśród ścian domu, domagając się ciszy, by nie przeszkadzano w pracy wielkiemu człowiekowi. Cisza, zawsze cisza, zakłócana jedynie pouczeniami na temat ich obowiązków i przyszłości, w nieunikniony sposób naznaczonej nadrzędnym celem: mieli zostać lekarzami na jego obraz i podobieństwo, a nawet lepszymi.

Jemu się to nie udało.

Przeniósł spojrzenie na inny grób, kilka metrów dalej, z tyłu. Spoczywał w nim jego brat. Daniel nieświadomie przesunął dłonią po bliznach na karku. Zacisnął usta i skupił się na uldze, jaką sprawiała mu woda, choć wiedział, że ten ulewny deszcz nie wystarczy, aby ukoić jego niepokój. Przyjrzał się nielicznym uczestnikom pogrzebu. Wykop otaczały skórzane grzyby parasoli, pod którymi tłoczyło się czterech mężczyzn wystrojonych w długie czarne płaszcze i filcowe cylindry. Dawni koledzy ojca. Wszyscy mieli te same obojętne miny ludzi, którzy widzieli już wiele śmierci.

Obecny był również sekretarz miasta, reprezentujący lokalne władze. W końcu ojciec zawsze miał dobre znajomości. Pogrzeb wybitnego lekarza i profesora don Alfreda Amata i Roures był nie byle jakim wydarzeniem, jednak wobec ulewy przedstawiciel ratusza szybko znalazł wymówkę, by się pośpiesznie oddalić.

Po prawej od Daniela, w ustronnym miejscu, skupiło się czterech czy pięciu studentów. Przestępowali z nogi na nogę w deszczu, zakutani w płaszcze, i też szukali – choć w znacznie bardziej oczywisty sposób – pretekstu, żeby już sobie pójść. Chyba zauważył przechodzącą z ręki do ręki piersiówkę.

W sumie na pogrzebie zebrało się nie więcej niż z tuzin osób, wliczając w to dwóch pracowników zakładu pogrzebowego zajętych wkładaniem przemoczonych lin konopnych pod trumnę. Pełne wyrzeczeń życie poświęcone medycynie tylko po to, by skończyć pod stertą ziemi w otoczeniu garstki nieznajomych. Trumna się opuszczała, kołysząc się bynajmniej nie uroczyście, aż pluśnięcie oznajmiło, że dotknęła dna. Tymczasem ksiądz – osłonięty parasolem trzymanym przez przemoczonego od stóp do głów ministranta – uroczystym tonem zacytował fragment z Księgi Koheleta. Robotnicy pociągnęli za liny i szuranie konopi o drewno zagłuszyło ostatnie słowa kapłana. Daniel pochylił się, wziął garść zbitej ziemi i wrzucił ją do wykopu. Odgłos uderzenia grudy o lakierowaną dębinę poniósł się po całym cmentarzu. Daniel drgnął, spodziewając się, że ojciec wyjdzie z trumny, aby go zganić za to, że narobił takiego hałasu. Poszły w ruch łopaty i wszyscy zaczęli się pośpiesznie żegnać. Do ulewy dołączył wiejący od morza lodowaty wiatr. Cmentarz Montjuïc nie był najlepszym miejscem na spędzenie wieczoru.

Najpierw podeszli do Daniela z kondolencjami nieliczni koledzy ojca, którzy raczyli przybyć na pogrzeb. Z poważnymi minami wygłaszali żałobne frazesy i przywoływali zasługi zmarłego. Co za wielki lekarz, jaki wspaniały obrońca nauki… Bez końca powtarzali pochwały, których Daniel słuchał, choć do niego nie docierały. Kiwał głową i automatycznie ściskał czyjeś ręce, unikając spojrzeń. Przykuśtykał ostatni z profesorów, wsparty na lasce. Nie miał parasola, chronił się przed ulewą pod nasuniętym na oczy kapeluszem.

– Ł-łączę się z panem w b-b-bólu. B-bardzo mi p-prz-przykro z powodu śmierci p-pana ojca.

Daniel wymamrotał podziękowanie, uścisnął mu dłoń i chciał się zwrócić do następnej osoby w szeregu. Lecz tamten nie odchodził; odchrząknął i mówił dalej urywanym szeptem:

– N-nazywam się Joan Gavet. Byłem, b-by tak rzec, przyjacielem pańskiego ojca.

Daniel skinął głową bez entuzjazmu.

– S-spodziewam się, że powrót do Barcelony p-po t-tylu la-latach był dla pana prz-przynajmniej p-przy-przyjemny.

– Niezupełnie. Właściwie gdy tylko wysiadłem z pociągu, spotkał mnie mały incydent.

– C-c-co takiego?

– Nic ważnego – odpowiedział Daniel, żałując, że poruszył ten temat. – Złodzieje ukradli mi bagaż. Walizka zawierała tylko ubrania i osobiste rzeczy, które łatwo można kupić.

– A-ale pech. Ja-jakże mi p-prz-przykro.

– Nic takiego. I tak nie zamierzałem na dłużej zatrzymać się w mieście.

– A-ach, nie? – Mężczyzna zdawał się rozczarowany. – W-wiel-wielka szkoda. Ż-żałuję, że nie mieliśmy o-oka-okazji porozmawiać n-nie-nieco dłużej. Miło mi było p-pana poznać.

Po tych słowach samotny lekarz odmaszerował ze swą laską, kuląc się w strugach deszczu.

Reszta grupy rozproszyła się niczym chmara kruków na dźwięk strzału. Daniel już miał pójść ich śladem, gdy jego uwagę przyciągnął młody człowiek stojący nieruchomo nad grobem. Wyraz smutku na jego twarzy był tak autentyczny, że zrobiło mu się go żal. Mimo wszystko ktoś szczerze lubił jego ojca. Młodzieniec podniósł wzrok i jego migdałowe oczy spoczęły na Danielu. Mina mu się zmieniła, jakby pożałował, że okazał więcej, niż zamierzał; wtulił głowę w kołnierz płaszcza i pośpiesznie oddalił się ścieżką.

Przyciszone głosy żywych umilkły i słychać było tylko szuranie łopat o ziemię. Daniel wciągnął do płuc napływające od morza wilgotne powietrze. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na grób, włożył cylinder, gotów też odejść, kiedy niczym pieszczota owionął go zapach jaśminu. Po przeciwnej stronie ścieżki, pod cyprysem, na tle pochmurnego nieba rysowała się ubrana na czarno postać.

Daniel zastanowił się, czy nie jest jedną ze zjaw zaludniających cmentarz. Zbliżył się do niej wolno, bojąc się, że ułuda zniknie. Kobieta uniosła podbródek i spojrzała na Daniela zza muślinowej woalki. Ściągnęła usta, nie spuszczając z niego oczu tak zielonych, jakimi je Daniel zapamiętał. Prawą ręką, ubraną w koronkową rękawiczkę, trzymała parasol, lewą zaś przytrzymywała sobie poły karakułowego płaszcza. Kruczoczarne włosy miała ukryte pod toczkiem, ale spod nakrycia głowy wysunął się jeden kosmyk i tańczył z porywami kapryśnego wiatru. Daniel zatrzymał się kilka kroków przed nią. Patrzyli na siebie długo, oceniając przepaść powstałą przez lata. Ona odezwała się pierwsza.

– Panie Amat.

Daniel odpowiedział skinieniem. Nadzwyczaj trudno mu było opanować drżenie głosu.

– Irene. Bardzo… miło, że przyszłaś.

– Lubiłam pana ojca. Jedyne, co mogłam zrobić, to przyjść na jego pogrzeb.

Przyglądał się jej, szukając dziewczyny, którą znał w przeszłości. Z wyjątkiem głosu niewiele się w niej zmieniło. Straciła karaibski akcent, teraz brzmiała poważniej. Wyjęła z kieszeni koronkową chusteczkę i osuszyła sobie nią oczy, unosząc woalkę. Gest szybki jak mgnienie oka, ale zdążył pokazać śniadą skórę twarzy.

– Minęło dużo czasu – zdołał wykrztusić Daniel.

– Zbyt dużo.

– Jak się pani miewa?

– Doskonale, dziękuję.

Zerknęła w lewo. Pod cmentarną bramą czekał mężczyzna ubrany w pelerynę stangreta. Przez chwilę na twarzy kobiety odbijał się niepokój, szybko się jednak opanowała, zdradzało ją tylko lekkie drżenie ręki trzymającej chusteczkę.

– Muszę iść.

Daniel chciał ją zatrzymać, chociaż nie wiedział, co powiedzieć. Ona zdawała się czekać na jego ostatnie słowa, skoro jednak nie padły, odwróciła się i ruszyła ścieżką przed siebie. Wówczas pod wpływem impulsu błyskawicznie pokonał dzielący ich dystans i przytrzymał ją za łokieć. Była tak blisko, że poczuł ciepło jej ciała. W jego głowie zaczęły się tłoczyć wspomnienia, cmentarz zdawał się w nich rozpływać. Wtem uświadomił sobie, że ona spogląda na niego zza woalki z wrogością. Jej pytanie wyrwało go z oszołomienia.

– Co pan robi?

– Powinienem był się skontaktować… – rzekł, zanim pomyślał.

– Ale nie zrobił pan tego, i może nawet lepiej.

– Chciałbym zobaczyć się z panią znów, nim wyjadę.

– To niemożliwe. Już nie.

Uwolniła się od jego ręki i poszła w swoją stronę, a on odprowadził ją wzrokiem. Patrzył, jak się oddala dróżką obrzeżoną smaganymi deszczem cyprysami.

Daniel został sam. Po raz ostatni rzucił spojrzenie na miejsce, w którym teraz spoczywał jego ojciec, i ruszył do wyjścia z cmentarza. Nie mógł się otrząsnąć po spotkaniu z Irene. Jak głupio wyszło! Czemu nie wpadło mu do głowy, że ona przyjdzie na pogrzeb? Jej widok obudził uczucia, o których – jak sądził – już zapomniał. Dlaczego miały dla niego znaczenie po tak długim czasie? Teraz miał nowe życie, narzeczoną, prestiżową posadę profesora. Przyszłość, której pragnęłoby wielu. Ona była przeszłością. Przeszłością, która już nie powróci.

Nim wyszedł na ulicę, w jego myśli wdarło się dobiegające z prawej strony sapanie.

– Pan Amat?… Przeklęty deszcz.

Jakiś człowiek niepokaźnej postury, ubrany w kraciastą marynarkę, muszkę i ociekający wodą słomkowy kapelusz, przechylał się w bok, żeby złapać oddech. Zaparowane okulary zjechały mu z nosa, ukazując wyłupiaste oczy. Mrugał, próbując pozbyć się wody, która zalewała mu twarz, i uśmiechał się, a sterczące wąsy nadawały mu przy tym zabawny wygląd. Daniel nie przypominał sobie, żeby go widział na pogrzebie.

– Czy my się znamy?

Tamten wyciągnął do niego mokrą rękę.

– Nazywam się Bernat Fleixa. Oto moja wizytówka.

Daniel wziął ją ostrożnie. Przeczytał tekst na awersie i uniósł brwi.

– Dziennikarz?

– Tak, proszę pana, z „Kuriera Barcelońskiego”.

– Czego pan ode mnie chce?

– Chciałbym chwilę porozmawiać, jeśli nie ma pan nic przeciw temu.

Daniel zwrócił mu wizytówkę i ruszył przed siebie.

– Nie mam panu nic do powiedzenia.

Fleixa podążył za nim do wyjścia.

– Dobrze, bo chodzi raczej o to, że ja mam coś do powiedzenia panu. Wie pan, że jest żywym odbiciem swojego ojca? Znacznie młodszym, rzecz jasna.

– Znał go pan? Och, oczywiście, pewnie, że tak – ironizował, nie zatrzymując się.

– Doktor Amat i ja mieliśmy pewien układ. Właściwie…

– Niech pan posłucha, panie Fleixa – zwrócił się do niego opryskliwie. – Jeżeli naprawdę miał pan do czynienia z moim ojcem, wie pan, że gardził dziennikarzami. Zarzucał im fabrykowanie prostackich pamfletów, zdolność do najgorszych kalumnii. Uważał, że uczciwi ludzie nie powinni nawet zaglądać do tygodników. Nigdy nie zamieniłby ani słowa z kimś pana profesji.

– W takim razie zrobił coś więcej, skoro to on mnie odszukał.

Daniel westchnął głośno, ostatnie emocje zupełnie go wyczerpały. Długa podróż, pogrzeb, Irene… Chciał tylko spać, przespać kilka godzin z rzędu i złapać pociąg powrotny do swojego prawdziwego życia.

– Niech mi pan da minutę – poprosił Fleixa. – Po wysłuchaniu zrobi pan, co zechce, nie będę pana więcej niepokoił.

Daniel nie odpowiedział i przyśpieszył kroku.

– Proszę zaczekać! Nie rozumie pan. Pański ojciec i ja mieliśmy umówione spotkanie, ale do niego nie doszło. Przeszkodzono nam. – Dziennikarz zniżył głos i rozejrzał się dookoła. – Panie Amat, podejrzewam, że pański ojciec został zamordowany.

5

Europa, jedna z wielu kawiarń usytuowanych pod arkadami Plaza Real, w ostatnich latach zrobiła się modna. O tej popołudniowej porze tylko kilka stolików było zajętych. Wśród kłębów dymu papierosowego grupa bywalców rozprawiała o nowych cłach zbożowych.

Młody profesor i dziennikarz usadowili się przy odosobnionym stoliku i czekali w milczeniu, aż kelner poda im napoje. Gdy w końcu zostawił ich samych, Daniel przysunął się bliżej i odezwał pierwszy.

– Panie Fleixa, przede wszystkim, dlaczego miałbym panu ufać?

– Bo pański ojciec to zrobił. Niech pan posłucha…

– Nie, to pan niech słucha. Nie chcę pana zwodzić. Jestem tutaj wbrew wszelkiemu zdrowemu rozsądkowi. Nie mogę sobie wyobrazić, że ktoś pragnąłby śmierci mego ojca. To po prostu nie do pomyślenia. Dam panu pięć minut na wyjaśnienie. Potem wyjdę tamtymi drzwiami i nigdy pan już o mnie nie usłyszy.

– W porządku – zgodził się dziennikarz. Wypił do dna absynt podany mu przez kelnera i odchrząknął. – Trzy tygodnie temu dostałem w naszej redakcji wiadomość od pańskiego ojca. Nalegał, abyśmy się niezwłocznie spotkali w kościele Sant Miquel del Port.

Daniel kiwnął głową. Dla jego ojca typowe było wysyłanie zaproszenia w tonie rozkazu.

– Niech pan mówi dalej.

– Spotkaliśmy się następnego dnia. Podczas rozmowy pana ojciec nieustannie rozglądał się dookoła i kilka razy urywał w pół słowa. Mówił pośpiesznie, jakby chciał jak najszybciej się pożegnać. Zdaje się, że nie spodobałem mu się za bardzo i z jakiegoś powodu uznał za odpowiednią niemal konspiracyjną formę naszego spotkania. Najwyraźniej potrzebował dyskrecji, ponieważ w innym wypadku umówiłby się ze mną w redakcji albo na uniwersytecie. Faktem jest, że gdy tylko usiedliśmy w kościelnej ławce, bez słowa wcisnął mi ten plik papierów.

Fleixa położył na stole szarą aktówkę przewiązaną rzemykiem.

– Co to jest?

– Zadałem mu to samo pytanie – odrzekł dziennikarz, rozwiązując węzełek i otwierając teczkę. – Pański ojciec powiedział, że od jakiegoś czasu zajmował się badaniami nad sytuacją higieniczną w najmniej uprzywilejowanych dzielnicach miasta. Od miesięcy gromadził dane i przeprowadzał dziesiątki analiz w Barcelonecie. Nie wiem, czy zna pan to miejsce. W ostatnich latach przeszło poważne zmiany. Powstało tam wiele przedsiębiorstw budowlanych, produkuje się ścierniwo, są zakłady La Maquinista Terrestre y Marítima oraz La Catalana de Gas. To gęsto zaludniona dzielnica, pełna rodzin przybyłych z różnych zakątków kraju w poszukiwaniu pracy. Pański ojciec powiedział mi, że w swoim studium badawczym postawił sobie za cel określenie związku między nędznymi warunkami życia i pracy, na jakie wystawieni są owi ludzie, a chorobami, na które cierpią z tej przyczyny. Te dokumenty to właśnie rezultat jego badań.

Daniel nie krył zaskoczenia. Dziwne było, że jego ojciec z własnej inicjatywy podjął się tego rodzaju zadania. Zajmował się znacznie bardziej zamożnymi i wpływowymi mieszkańcami miasta, był osobistym lekarzem jednego z nich, utrzymywał dobre stosunki z barcelońską wyższą burżuazją i chełpił się swoją pozycją społeczną. Gdyby wszystko to wyszło na światło dzienne, nie zyskałoby mu szczególnej sympatii.

– Mój ojciec nigdy…

– Otóż to. – Fleixa domyślił się dalszego ciągu. – Rzecz jasna nie była to praca, która przyniosłaby mu pochwały, raczej wręcz przeciwnie. Jednak pański ojciec poświęcił się jej z zapałem, jak rozumiem, na podstawie przeczytanych dokumentów. – Przerwał i niemal krzycząc, zamówił kolejnego drinka. – „Co pan sugeruje, co powinienem z tym zrobić?”, zapytałem pańskiego ojca. Bardzo wątpiłem w to, że moje czasopismo byłoby zainteresowane poróżnieniem się z najważniejszymi przedsiębiorcami Barcelony, zwłaszcza że niektórzy z nich to akcjonariusze „Kuriera”. Jednak pański ojciec powiedział, że to dopiero część sprawy. Na początku swoich badań w Barcelonecie – ciągnął dziennikarz – pański ojciec odnotował, tak jak się spodziewał, liczne przypadki zgonów. Przede wszystkim wypadki przy pracy, ale również infekcje spowodowane zanieczyszczoną wodą, świerzb, zapalenie płuc, gruźlicę… i głód. Wśród tych biednych ludzi śmierć jest czymś codziennym i pański ojciec zauważył to w ciągu kilku tygodni. Mijał czas, a on coraz bardziej angażował się w swe zadanie. Zaczął wprowadzać zasady higieniczne: wymógł na władzach miasta, aby poczyniły kroki w celu oczyszczenia wody i skanalizowania dzielnicy, osobiście zajmował się chorymi, a nawet z własnej kieszeni płacił za niezbędne lekarstwa. W rezultacie zyskał wdzięczność i zaufanie mieszkańców tego zakątka.

Fleixa wychylił drugi kieliszek i mówił dalej.

– Jednego wieczoru stary cieśla, któremu pański ojciec udzielił pomocy, powierzył mu pewną historię. Jak się okazało, chodziły słuchy, że w Barcelonecie zadomowiło się zło. W ciągu ostatnich miesięcy zawsze tuż po zachodzie słońca ginęły w niewyjaśnionych okolicznościach młode dziewczyny wracające z warsztatów albo śpieszące ze sprawunkami do załatwienia. Ich martwe ciała znajdowano po czterech czy pięciu dniach w strasznym stanie. Brakowało w nich krwi, a niektóre członki były amputowane. Najbardziej przerażające jednak było to, że zwłoki miały ogromne wygryzione rany, których brzegi wyglądały na spalone. Staruszek, ogarnięty prawdziwym strachem według słów pańskiego ojca, opowiedział, że wobec obojętności władz sąsiedzi, chcąc zatrzymać zabójcę, zaczęli organizować wieczorne patrole. Jednak wszystkie ich wysiłki okazały się próżne. Dziewczęta wciąż znikały. Wieczorami rodziny trzymały swe córki pod kluczem, modląc się, aby diabeł po nie nie przyszedł. Pański ojciec, co oczywiste, nie uwierzył w ani jedno słowo. Przypisał zasłyszaną historię przesądom biednego człowieka i zapomniał o sprawie. Aż tu tydzień później o świcie przyszli do niego ludzie. Znaleźli zwłoki, a ich stan był bardzo niezwykły.

Daniel nachylił się do swojego rozmówcy.

– Co pan rozumie przez „niezwykły”?

– Pański ojciec nie chciał się wdawać w szczegóły. Nalegałem, ponieważ to było ważne dla reportażu, i w końcu zgodził się wyjaśnić mi to podczas kolejnych spotkań… Spotkań, do których niestety nie doszło.

Fleixa zamówił kolejny kieliszek absyntu.

– Sęk w tym – na nowo podjął wątek – że znalezione ciało należało do bardzo młodej panny. Prawie dziewczynki. Pański ojciec, panie Amat, mówiąc o tym, z trudem powstrzymywał gniew. Polecił powiadomić straż miejską i przenieśli ciało do kostnicy w celu dokonania autopsji. Pański ojciec uważał, że kiedy je zbada, zdobędzie jakąś wskazówkę, która doprowadzi do pojmania sprawcy tych okropnych morderstw. Nie dane mu było jednak tego zrobić.

– Nie? Z jakiego powodu?

– Ciało dziewczyny zniknęło tej samej nocy.

– Niemożliwe.

– Pański ojciec też nie uwierzył. Pomieszczenie ma tylko jedno wejście i przez całą noc strzegł go asystent. Człowiek pełniący tej nocy służbę twierdził, że nie ruszał się z miejsca i że nikt inny się tam nie pojawił.

– Mógł kłamać. Przypuszczam, że władze zajęły się tą sprawą.

– Najwyraźniej potraktowano pańskiego ojca z pewną protekcjonalnością. W jakiś sposób podano w wątpliwość, że zwłoki w ogóle tam kiedyś były. Jego koledzy z uniwersytetu też nie udzielili mu szczególnego wsparcia.

Daniel wyobraził sobie frustrację, jaką musiał odczuwać ojciec – innymi czasy wystarczyło jedno słowo, by wszyscy dokoła podporządkowywali się jego rozkazom. Najwidoczniej podczas kilkuletniej nieobecności syna dużo się zmieniło.

– Doktor Amat zwierzył mi się wówczas, że zaczyna podejrzewać policję.

– Policję? To absurd.

– Być może. – Wzruszył ramionami. – Jego prace stały się naprawdę niewygodne dla określonych sfer, dlatego był przekonany, że zechcą zatuszować sprawę. Nie powstrzymało go to jednak. Rozpoczął nowe śledztwo, którego wyniki ma pan przed sobą.

Fleixa podsunął mu na stole kartkę na pozór taką samą jak reszta. Daniel rozpoznał staranny charakter pisma ojca. Papier zaszeleścił mu w palcach. Nabrał powietrza, odpędził natłok napierających wspomnień i zaczął czytać. Miał przed sobą zestawienie nazwisk z wypisanymi z boku adnotacjami. Obok tych danych widniała kolumna liczb.

– Jakaś… lista?

– Zajęło mu to sporo czasu. Wyobrażam sobie, że nie było łatwo wyciągnąć informacje od przerażonych mieszkańców Barcelonety. Udało mu się tylko dzięki poważaniu, jakim się wśród nich cieszył.

– Ale co to oznacza?

– Gromadząc zeznania, pański ojciec zebrał dane dotyczące imion i wieku zaginionych dziewcząt, dat znalezienia ich ciał oraz szczegóły związane ze stanem zwłok.

Daniel naliczył szesnaście linijek i z niedowierzaniem podniósł wzrok.

– Niewiarygodne, prawda? – mruknął Fleixa.

Młody Amat z powrotem przeniósł spojrzenie na listę. Niejaka Gracia Sanjuán została znaleziona z okaleczonymi nogami; inna dziewczyna, Adela Reig, miała wydrążone oczodoły; Sarze Fuster wyrwano ramię. Pierwszą ofiarę odnaleziono w styczniu, ostatnią – dwadzieścia dni przed jego przyjazdem do Barcelony. Najmłodsza liczyła zaledwie piętnaście lat. Nagle kartka zrobiła się cięższa. Daniel drżącą ręką poszukał szklanki. Pociągnął łyk wody, próbując powstrzymać narastające mdłości.

– A te cyfry z boku? – zapytał.

– To współrzędne.

– Współrzędne?

– Tak jest. Oznaczają miejsca, w których znaleziono zwłoki. Większość ciał pojawiła się w kanalizacji miejskiej albo unosiła się na wodzie w Port Vell.

Zapadła cisza. Daniel wreszcie zrozumiał, czemu ten człowiek podejrzewa, że jego ojciec nie zmarł w wyniku wypadku. Chociaż od siedmiu lat nie pił, w tym momencie zapragnął poczuć w żołądku pieczenie alkoholu. Powstrzymał się jednak, podniósł do ust szklankę z wodą i wypił do dna. Smakowała jak krew.

Dziennikarz z satysfakcją rozsiadł się na swym miejscu. Pięć minut minęło, a jego rozmówca najwyraźniej nie miał zamiaru odejść.

– Po tamtym spotkaniu uzgodniliśmy, że nie opublikuję ani słowa, dopóki pański ojciec nie zdobędzie więcej dowodów.

– Dowodów? Jakich niby dowodów? – zdziwił się Daniel.

– Pański ojciec wiedział, że ta lista nie wystarczy. Chciał odkryć, kto stoi za tymi okropnymi zbrodniami, a potem, z moją pomocą, oskarżyć go publicznie. Nie miałem od niego więcej wiadomości aż do ostatniego poniedziałku, kiedy otrzymałem pośpiesznie nakreślony list. Doktor Amat znalazł to, czego szukał, i był gotów opowiedzieć mi wszystko.

– Co panu powiedział?

– Niestety, mimo że czekałem trzy noce we wskazanym miejscu, pański ojciec nie przyszedł.

Daniel nie wiedział, co o tym myśleć.

– To był wypadek. Tak mi powiedziano – wykrztusił.

– A czy pozwolono panu obejrzeć zwłoki ojca?

– Nie – przyznał. – Poinformowano mnie, że woda okropnie zniekształciła ciało.

– Właśnie, tak jak podejrzewał pański ojciec, władze starają się ukryć te morderstwa… – stwierdził Fleixa. – Nic nie zamierzają zrobić w związku z jego śmiercią. – Obejrzał się ukradkiem przez ramię i zniżył głos. – Panie Amat, w tę grę zamieszane są sprawy znacznie ważniejsze, niż można sobie wyobrazić. Wiele z tych dziewcząt pracowało w fabrykach. Jeśli się to nagłośni, istniejące od niedawna związki zawodowe będą miały doskonałą okazję, żeby dać się zauważyć, a może nawet zwołać strajk. W ostatnich czasach w mieście nastroje są bardzo zaognione. Robotnicy domagają się poprawy warunków pracy i łączą się w organizacje. Pracodawcy mają po swojej stronie policję i straż miejską, a także dysponują pikietami przeznaczonymi do rozbijania protestów. Podejrzewa się nawet, że mogą być gotowi nająć płatnych rewolwerowców. Konfrontacja jest nieunikniona. Burmistrz za wszelką cenę nie chce do niej dopuścić i naciska na radę miejską, która z kolei jest zajęta przygotowaniami do Wystawy Światowej. Nie wiadomo jednak, czy zdążą z inauguracją. Strajk byłby katastrofalny w skutkach, nie wspominając już o następstwach na arenie międzynarodowej. Rozumie pan, jakie nam grożą konsekwencje?

– Po co mi pan to wszystko mówi? – spytał Daniel.

– Chcę wyłączności.

– Wyłączności?

– To uzgodniliśmy z pańskim ojcem. Proszę posłuchać. – Nachylił się w jego stronę. – Sądzę, że możemy sobie nawzajem pomóc.

– W jaki sposób?

– Ma pan dostęp do rzeczy swojego ojca. Gdzieś musiał się zachować ślad, dowód tego, co znalazł.

Daniel się zawahał. Cała ta sprawa była tak niezwykła… Ile zawierała prawdy, a ile machinacji? Czy to możliwe, że jego ojciec wymyślił nieistniejący spisek? A jeśli tak, to w jakim celu? Nagle do niego dotarło… Jakże naiwnie dał się wciągnąć w tę wysnutą z fantazji historię. Powstrzymał wybuch gorzkiego śmiechu. Na chwilę pozwolił sobie zapomnieć, jaką naturę miał naprawdę jego rodzic. Z frustracji omal nie walnął pięścią w stół.

– Przykro mi pana rozczarować, panie Fleixa, ale obawiam się, że wszytko to jest po prostu bzdurą. Mój ojciec był dość niezwykłą osobą. Doskonale umiał fabrykować kłamstwa potrzebne mu dla własnych korzyści. Wiedziałby to pan, gdyby znał go pan tak dobrze jak ja. Był manipulatorem i z przykrością muszę panu powiedzieć, że stał się pan po prostu ofiarą kolejnej jego machinacji.

– W jakim celu pański ojciec miałby to wszystko wymyślić?

– Ani tego nie wiem, ani mnie to nie obchodzi – odrzekł Daniel, wstając z miejsca.

– Niech pan nie odchodzi! – Fleixa podniósł głos. – Wiem, że ta historia wydaje się nieprawdopodobna, sam mam wątpliwości. Sprawdziłem jednak informacje pańskiego ojca.

Daniel, nie odpowiadając, sięgnął po płaszcz i kapelusz.

– Proszę pójść ze mną jutro w nocy, a pokażę panu, że wszystko, co powiedziałem, jest prawdą.

Daniel stanął przy drzwiach i spojrzał w sufit, zatrzymując na chwilę powietrze, zanim je wypuścił. Tak bardzo pragnął zostawić za sobą to przeklęte miasto i wrócić do Oksfordu. Śmierć ojca stała się okazją, aby definitywnie odciąć się od poprzedniego życia. W Anglii czekały na niego narzeczona, wytęskniony college i zajęcia na uczelni. Westchnął. Dziennikarz wyglądał na bardzo pewnego siebie. Może powinien dać mu szansę i wyjaśnić tę historię raz na zawsze. W ten sposób wróci ze spokojnym sumieniem, wiedząc, że zrobił wszystko co w jego mocy. W przeciwnym wypadku nigdy nie przestanie się zastanawiać, czy w tej całej sprawie nie ma jakiegoś ziarna prawdy, a wątpliwości będą go prześladować w nieskończoność.

– Dobrze. Odłożę mój wyjazd o kilka dni.

Odniósł wrażenie, że dziennikarz się uśmiechnął.

– Znakomicie! Nie pożałuje pan. Oto moja dłoń.

Daniel ją uścisnął.

– Jutro o jedenastej w nocy będę na pana czekał przed molem Fortuna, w bramie. Proszę przyjść w ciemnym ubraniu, niezbyt rzucającym się w oczy, rozumie pan. A! I bardzo proszę mieć ze sobą torbę swojego ojca. Może pan ją zabrać?

– Nie sądzę, żeby to był problem, ale po co…?

– Proszę mi zaufać.

6

Korytarzem pełnym regałów przesuwała się równym rytmem ciemna postać. W tym mrocznym labiryncie jedynym źródłem światła była niesiona przez nią lampa naftowa; płomień odbijający się w spoczywających na półkach szklanych pojemnikach pozwalał na krótko dostrzec unoszące się w nich groteskowe kształty; niczym szeregi milczącego wojska wzdłuż ścian ciągnęły się setki słoi ustawionych z wielką starannością.

Ostatni okaz rozwijał się najlepiej. Robił postępy. Po tak długim czasie…

Kroki zamaskowanej osoby zaprowadziły ją do sześciokątnej sali. Ponad wszelkie inne dźwięki przebijało się tu brzęczenie pszczół. Chłód i wilgoć były bardziej odczuwalne niż gdzie indziej. Człowiek zauważył pod stopami znajome drżenie wody płynącej kilka metrów pod posadzką i – jak tyle razy poprzednio – wyobraził sobie, że zanurza się pod wodospadem. Ruszył dalej, omijając po prawej klapę zamykającą studnię. Zatrzymał się obok pokrytej metalem kolumny, która w górze ginęła wśród łuków sklepienia. Światło lampy odbiło się od gładkiej powierzchni. Człowiek podniósł rękę i pogładził miedzianą płytę. Mimo że nosił rękawiczki, poczuł bijące od niej ciepło, jakby to była skóra żywej istoty. Z jego ust wydobył się gardłowy dźwięk. Oparł czoło o filar i wymruczał jakieś słowa.

Z trudem odsunął się od kolumny i przeszedł na środek pomieszczenia. Postawił lampę na stoliku i podkręcił knot. Światło wydobyło z mroku rozciągający się przed nim blok marmuru. Wielki stół wykuto z jednego kawałka kamienia sto dwadzieścia lat temu. Miał długość równą wzrostowi dorosłej osoby, a owalny kształt upodabniał go do płaskiego talerza. Niezwykły ciężar blatu podtrzymywały trzy skręcone ze sobą kolumny zwieńczone smoczymi głowami. Obłe zaokrąglenia harmonizowały z czystością linii prostych całej kompozycji. Rzemieślnikowi udało się tchnąć w ten kamień dar życia.

Osobnik powiódł dłonią po polerowanej powierzchni. Przesunął palcami po żłobieniach, którymi spływały płyny z ciał jego ofiar i uchodziły do metalicznego otworu pośrodku. Poczuł w opuszkach palców siłę emanującą z kamienia i rozkoszował się wrażeniem mocy. Wtem odsunął rękę, jak rażony prądem. Cofnął ciało o kilka centymetrów, nie przestając podziwiać stołu, i powoli, bardzo powoli zaczął się rozbierać.

Najpierw ściągnął skórzane rękawiczki. Robił to nieśpiesznie, odkładając jedną koło drugiej na znajdujący się obok stolik. Porządek był istotny. Porządek rządził każdym jego działaniem. Następnie zdjął marynarkę i kamizelkę i ostrożnie złożył je obok rękawiczek. Rozwiązał krawat i rozpiął koszulę, po czym odłożył je w ten sam sposób. Jednym ruchem zsunął spodnie i bieliznę, które zaraz zajęły miejsce obok reszty ubrań.

Jego nagie ciało z powodu chłodu emanowało nitkami pary. Kiedy się zbliżył do światła, na torsie ukazały się blizny otaczające talię jak sęki powykrzywianego drzewa.

Oparł obie dłonie o stół i położył się na nim. Gdy plecy zetknęły się z zimnym kamieniem, przymknął oczy i poczuł, jak kurczą się pory skóry. Blizny rozluźniły się i ból zaczął słabnąć. Jego oddech z sekundy na sekundę stawał się bardziej rytmiczny. Słyszał coraz rzadsze uderzenia własnego serca, aż osiągnęły niemal niedostrzegalny rytm. Wówczas, tak jak tyle razy poprzednio, wszystko się zaczęło.

Najpierw poczuł obecność tych, którzy w przeszłości leżeli w tej samej pozycji; duchy zwłok skradzionych z cmentarzy, ciał, którym odebrano wieczne odpoczywanie dla postępu nauki. Wspomnienia ruszyły jedno po drugim niekończącym się pochodem. Poczuł swoją gasnącą siłę, resztki straconej witalności kojące jego ból. Z ust wydarł mu się jęk. Ciało napięło się, czując obecność kolejnych ciał: ta nowa esencja życiowa rozlała się niczym wodospad na każdym centymetrze jego nagiej skóry. Te nie były takie same jak poprzednie: ich obecność, niemal fizyczna, promieniowała energią w takiej ilości, że zablokowała mu zmysły. Młode kobiety, zaledwie dojrzałe, w momencie gdy się kładły na zimnym kamieniu, jeszcze zachowały życie. Umysły owych dziewcząt nie oddzieliły się od ich serc, bijących rozpaczliwie do ostatniej chwili, kiedy ich krew spływała na środek stołu, a marmur wchłaniał całe ich ciepło. Lubieżne wrażenie wezbrało w nim niczym przypływ i jego ciało wygięło się w łuk w udręczonym orgazmie. Krzyknął, po czym bezwładnie opadł wyczerpany na stół. Wówczas, dopiero wówczas ból ustąpił zupełnie i ów człowiek mógł pomyśleć o niej. Jej głos, jej zadyszany głos przebił się ponad uporczywe brzęczenie pszczół.

– Wkrótce, już wkrótce znów będziemy razem.