Strona główna » Obyczajowe i romanse » Sekrety i kłamstwa

Sekrety i kłamstwa

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379760206

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Sekrety i kłamstwa

Magdalena po latach wraca do rodzinnego domu, żeby pogodzić się z najważniejszą osobą jej dzieciństwa – charyzmatycznym i apodyktycznym dziadkiem. Ludwikowi zależy na tym, by ukochana wnuczka z nim zamieszkała, lecz ona stawia warunek – chce w końcu poznać jego skrzętnie skrywaną przeszłość. W opowieściach Ludwika losy rodziny splotą się z burzliwą historią Szczecina z czasów drugiej wojny światowej. Jaką tajemnicę chronił przed światem? Magdalena, wędrując po śladach z przeszłości, odwiedza miejsca znane z młodości i na nowo buduje relacje z dawnymi sąsiadami. Czy w rodzinnym mieście czeka na nią również miłość?

Sylwia Trojanowska odkrywa tajemnice, o których nikt już nie pamięta. „Sekrety i kłamstwa” to mieszanka emocji, uśmiechu i wzruszeń zapisanych w pożółkłym rodzinnym albumie.

 

Polecane książki

Sprawozdanie finansowe za 2016 rok w 3 dni. Sprawdź, jak zaprezentujesz aktywa w bilansie!...
Stanisław Lem był nie tylko genialnym pisarzem, ale również błyskotliwym i pełnym pasji krytykiem. Jego przenikliwe, często zaskakujące interpretacje dają nam wyjątkową okazję poznania zakamarków kuchni literackiej, niedostępnych najczęściej dla zwykłych śmiertelników. Książka odkrywa przed nami Lem...
Na dzień kończący dany rok obrotowy następuje zamknięcie ksiąg rachunkowych. Przed ich zamknięciem jednostka powinna przeprowadzić określone czynności, aby rzetelnie i jasno przedstawić sytuację majątkową i finansową oraz prawidłowo ustalić wynik finansowy.Czynności związane z zamknięciem ksiąg rach...
Wiersze z początku pisane były tylko do szuflady. Ten skromny tomik jest zbiorem przemyśleń, obserwacji, wielu rozmów, ale przede wszystkim skrywanych i bardzo osobistych uczuć....
Dane James był moim sąsiadem. Silny i sumienny, stanowił dla mnie zakazany owoc. Ale zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia. Choć pragnęliśmy być razem, nie mogliśmy poddać się uczuciu. Kochaliśmy się przez większość życia, ale los miał dla nas inne plany. Wiedział, że się zakochamy, wiedz...
”Wesołe kumoszki z Windsoru” to komedia autorstwa Williama Shakespeare’a. Jest to jedyne dzieło dramatyczne Shakespeare’a osadzone dokładnie w czasie i miejscu, w których sam żył. Pomijając jego siłę komiczną, uważa się je za mistrzowski portret obyczajowości epoki.   Sztuka rozgrywa się wśród mies...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sylwia Trojanowska

Copyright © Sylwia Trojanowska, 2018

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2018

Redaktor prowadząca: Adriana Biernacka

Redakcja: Malwina Błażejczak

Korekta: Anna Grelewska

Pro­jekt okład­ki: Joanna Wasilewska

Fotografia na okładce: © DragonImages | Depositphotos

Choć niektóre postaci i wydarzenia są autentyczne, powieść jest fikcją literacką.

ISBN 978-83-7976-020-6

CZWARTA STRONAGrupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

Pamięci mojego dziadka Ludwika, człowieka pełnego miłości, oraz dla moich Chłopców

Rok wcześniej

Magdalena leżała, wtulając się w ramię kobiety o krótkich, bursztynowych włosach. Po jej policzkach spływały łzy, tworząc na szarej bluzce dwie mokre plamy.

– Wiem, teraz myślisz, że świat się skończył… – wyszeptała kobieta. – Że życie straciło sens… Ale musisz zrozumieć, tak nie jest! To, co się wydarzyło… To był zaledwie, hmm…, jakby to powiedzieć, jeden z przystanków na mapie twojego życia. – Jeszcze mocniej przytuliła Magdalenę i pocałowała ją w skroń. – Zostań na tym przystanku jeszcze przez chwilę, króciutko, a potem odjedź.

– To nie jest takie łatwe, Marylu.

– Jasne, że nie jest, ale musisz spróbować. Pogrążanie się w rozpaczy nic nie da. Po co ci kolejny rok rozpamiętywania czegoś, czego w żaden sposób nie jesteś w stanie zmienić? Na przeszłość nie masz wpływu.

– Nie mam. Ale to, co było, ma wpływ na to, co jest teraz – bąknęła Magdalena, siadając na łóżku po turecku.

– Owszem, przeszłość wpływa na teraźniejszość. Ale jej nie tworzy. Tworzysz ją ty. Tylko ty. Swoim zachowaniem, słowami i myślami. Tymi ostatnimi najbardziej. – Maryla dotknęła podbródka Magdaleny i delikatnie go uniosła. – Dostajesz to, o czym myślisz. – Uśmiechnęła się, ale Magda nie odwzajemniła uśmiechu. – Jak patrzę na ciebie, to wydaje mi się, że siedzisz w jakiejś mrocznej, dusznej norze. Kiśniesz w niej. Musisz spróbować ją porzucić. Wyjść na słońce, bo tu jest życie.

– Ale… Mój Wiktor… On był i… i zniknął… Tak po prostu, bez ostrzeżenia… Zostawił mnie samą, samiusieńką.

W głowie Magdy natychmiast pojawiła się migawka tego popołudnia, które wywróciło jej życie do góry nogami. Po pracy wróciła do domu. Jak zwykle, z zakupami w rękach, pierwsze kroki skierowała do kuchni. Miała bardzo dobry nastrój. Nawet pomrukiwała zasłyszaną w radiu melodię. Ale kiedy weszła do sypialni, zamilkła. W łóżku zobaczyła Wiktora, swojego męża. Leżał na wznak. Pomyślała, że musiał się źle poczuć i dlatego nie poszedł do pracy. Zbliżyła się do niego na palcach, chcąc powitać go całusem. Kiedy dotknęła wargami jego skóry, przeraziła się. Czoło Wiktora było zimne jak lód. Jego dłonie, jego całe ciało – również. Nie żył. Magdalena przysiadła na skraju łóżka. Trzęsła się, ale nie płakała. Wpatrywała się tępo w mężczyznę, z którym poprzedniego wieczora piła wino i jadła lazanię. Po chwili ocknęła się i z trudem wybrała numer sto dwanaście. Kiedy skończyła rozmowę z przyjmującym zgłoszenie, położyła się obok swojego ukochanego męża i bez słowa, palcem wskazującym, zaczęła przemierzać profil jego lodowatej twarzy, jakby chciała nauczyć się go na pamięć. Nie wypowiedziała już ani słowa, bo żaden dźwięk nie przechodził jej przez gardło. Po prostu patrzyła na niego i w przedziwny sposób celebrowała ich ostatni wspólny czas.

– A myślisz, że on to planował, że on tego chciał? – zapytała ciotka Maryla. – On kochał życie i kochał ciebie. Jestem pewna, że ostatnią rzeczą, o jakiej myślał, była jego własna śmierć.

– Wiem…

– Więc nie mów, że cię zostawił, bo to ci w żaden sposób nie pomaga! I przestań myśleć o tym, co straciłaś, tylko zacznij o tym, co dzięki niemu miałaś. Przecież tyle lat przeżyliście razem.

– Szesnaście.

– Właśnie! Masz co wspominać. Byłaś z nim szczęśliwa.

– I dlatego tak mi ciężko. Bez niego jest mi po prostu źle.

– Ale skarbie, on już nie wróci! – powiedziała Maryla dobitnie, choć było widać, że zawahała się przed użyciem tych słów. – Nie cofniesz tego!

– Wiesz, że to, co mówisz, bardzo mnie boli?

– Wiem. Ale taka jest prawda! Ktoś w końcu musiał ci to powiedzieć! Umartwiasz się już dobry rok!

– Przecież nie mogłam inaczej! Wiktor… jest częścią mnie!

– I dobrze! Niech nią pozostanie, ale reszta ciebie musi zacząć żyć! Jestem przekonana, że Wiktor nie chciałby, abyś tkwiła w domu i rozpaczała po jego odejściu. Wydaje mi się, że on chciałby, abyś ułożyła sobie życie na nowo i po prostu była szczęśliwa.

– A ty myślisz, że to w ogóle możliwe?

– Co takiego?

– Żebym jeszcze kiedykolwiek była szczęśliwa?

– Skarbie ty mój. – Maryla chwyciła jej dłoń i pocałowała ją po matczynemu. – Ty jeszcze masz kawał życia przed sobą. Będziesz szczęśliwa, jeśli wyciągniesz do tego szczęścia rękę. Bo jak inaczej ono ma do ciebie przyjść? Szczęście nie zjawia się nieproszone. Musisz się na nie otworzyć.

Magdalena spuściła wzrok i przetarła opuchnięte oczy.

– Pomogę ci żyć. Najlepiej jak będę potrafiła. Tylko zacznij chcieć. I… – Maryla zawahała się, starając się dobrać słowa.

– I co?

– I spróbuj… Spróbuj dać szansę jakiemuś mężczyźnie i… I Ludwikowi również.

Dusia

Kobieta stanęła w progu spowitego dymem pokoju. Gdyby nie włączona lampka, miałaby zapewne problem z dostrzeżeniem starca siedzącego w fotelu nieopodal okna. Palił cygaro.

– Magdalena? – zapytał, nie ukrywając zaskoczenia. – Dusia?!

Poczuła przebiegający po ciele dreszcz. Dawno nikt tak do niej nie mówił. W milczeniu wykonała kilka kroków w głąb pokoju. Spojrzała w zbielałe oczy mężczyzny, w których właśnie pojawił się błysk nadziei.

– To… To naprawdę ty?

Próbował się uśmiechnąć, ale na jego twarzy pojawił się tylko dziwny grymas. Zadrżała mu dłoń. Cygaro wylądowało na podłodze. Magdalena schyliła się, podniosła ogarek i zgasiła go w stylowej mosiężnej popielnicy.

– Nie… powinieneś…

– Dusia… – wyjąkał.

– Dobry wieczór – wycedziła.

Chciała jeszcze dodać krótkie, ale ważne dla niej słowo: „dziadku”, ale nie potrafiła go wymówić. Zupełnie jakby zapomniała jego brzmienia, jakby wykreśliło się z jej osobistego słownika.

Spojrzała w szare, utkwione w niej źrenice. Czuła, że chce, aby coś powiedziała, aby coś dodała do swojego lakonicznego powitania. Opuściła wzrok, zatrzymując go na jego chromej nodze.

– Dobrze wyglądasz – skłamała.

Ostatni raz widziała dziadka niemal dwadzieścia lat temu. Ludwik Starkowski był wówczas eleganckim, szczupłym blondynem po sześćdziesiątce, który w swojej zaskakująco bujnej czuprynie nie miał ani jednego siwego włosa. Zawsze wysoko nosił głowę, przez co niektórzy mawiali, że się wywyższa, że ma się za coś lepszego, choć nie miał ku temu powodów. Nie był ani wysoko urodzony, ani szczególnie zamożny.

Magda z trudem rozpoznawała w nim kogoś, kogo przez dwadzieścia pierwszych lat swojego życia darzyła bezwarunkową miłością. Zaczęło ją szczypać pod powiekami. Wzięła głęboki wdech i odwróciła głowę. Po chwili poczuła na swojej dłoni zimne, chude palce. Drgnęła, ale nic poza tym. Nie chciała na niego patrzeć, nie chciała, żeby odkrył jej słabość: jak bardzo jej na nim zależało. W ciągu ostatnich miesięcy, nie rozumiejąc powodów, zaczęła za nim tęsknić. Myślała o nim coraz częściej i coraz dłużej. Rozmawiała o nim ze swoją najbliższą krewną, ciocią Marylą. To ona zachęcała Magdę, aby zrobiła pierwszy krok i przełamała wieloletnie milczenie. Przez te wszystkie lata Dusia wielokrotnie chciała przyjechać do dziadka, porozmawiać, wypić herbatę rumiankową, którą uwielbiał. Chciała – ale coś chorobliwego, co pielęgnowała w sobie przez wiele lat, nie pozwalało jej na zrobienie nawet najmniejszego kroku.

Mężczyzna jeszcze mocniej ścisnął jej dłoń. Spojrzała na niego i pierwszy raz zobaczyła w jego oczach łzy.

– Dusia… Nareszcie… Dobrze, że jesteś…

– Dostałam twój list – oznajmiła.

– Inaczej byś nie przyjechała, prawda?

Nie odpowiedziała, tylko odwróciła na chwilę wzrok i spojrzała na złote grzbiety tomów, stojących na półkach za jego plecami. Pomyślała o listach na dnie swojej torby. Dwanaście listów, na które nigdy nie odpowiedziała, dwanaście listów, przypominających jej o tym, co jest w życiu najważniejsze, o korzeniach, o pustce i… o miłości – uczuciu, którego z jednej strony chciała się wyzbyć, a z drugiej pragnęła niczym powietrza.

Pierwszy list dostała niemal dwa lata temu.

Przepraszanie nie jest moją mocną stroną, dobrze o tym wiesz.

Tobie jednak słowo „przepraszam” z moich ust po prostu się należy.

Przepraszam, Dusiu.

Za wszystko.

I współczuję ci, z całego mojego skamieniałego serca.

Ludwik

Choć rzadko jej się to zdarzało, płakała potem przez pół wieczora. Nie tylko dlatego, że dziadek po raz pierwszy napisał do niej list ani że powiedział „przepraszam”, którego akurat od niego nie spodziewała się usłyszeć; ani że napisał o swoich emocjach, choć unikał takich wyznań jak ognia – ale dlatego, że przeczytała ten list w chwili, kiedy dławiła ją rozpacz i czuła się tak samotna, jak nigdy dotąd. Nigdy.

Jednak to nie pierwszy list zrobił na niej największe wrażenie, a ostatni. Spowodował, że zadzwoniła do cioci Maryli, spakowała walizkę i przyjechała do Szczecina, na Skalistą, do rodzinnego domu Starkowskich.

Tlą się już we mnie resztki życia.

Nie wiem, jak długo jeszcze nosić mnie będzie ziemia, ale wiem, że chciałbym choć raz cię jeszcze zobaczyć.

Ze wszystkich osób, które są wśród żywych, ty jesteś dla mnie najważniejsza, Dusiu.

Niemal każdego dnia żałuję tego, co zrobiłem. Wielu rzeczy żałuję, ale twojej krzywdy najbardziej.

Liczę na to, że po tylu latach rozłąki, którą sam sprowokowałem, zechcesz jednak przyjechać i ucieszyć me kaprawe oko.

To mój ostatni list i… jeśli nie przyjedziesz, to proszę, byś pochyliła się nad moim grobem i wybaczyła mi, mimo wszystko. Liczę jednak na „do zobaczenia”.

Klucz jest tam, gdzie zawsze.

Kocham cię.

Ludwik

– Mam rację? – zapytał, wyrywając ją z zadumy.

– To nie było takie łatwe – stwierdziła.

– Domyślam się.

– W sumie… Już drugi dzień jestem w Szczecinie i dopiero teraz…

– Dobrze, że przyszłaś – przerwał jej, pocierając oko. – Nie liczyłem na to. Sam do siebie chyba bym nie przyjechał, ale ty jesteś.

– Tak.

– Zostaniesz na dłużej? – wystrzelił, zaskakując ją tak bezpośrednim pytaniem.

Nie spodziewała się go usłyszeć. Nie spodziewała się wielu rzeczy. Tego, że zastanie Ludwika Starkowskiego w tak dobrej kondycji również. Wyobrażała sobie go na łożu śmierci, mamroczącego coś pod nosem w przypływie świadomości. Ale on, jak na niemal osiemdziesięciosiedmiolatka, który swoje w życiu przeżył, włącznie z poważnymi złamaniami, których na koncie miał więcej niż palców u rąk i nóg razem wziętych, trzymał się całkiem dobrze.

– Wynajęłam pokój. W hotelu.

– To go zwolnij.

– Eee… – zająknęła się.

– Możesz wziąć dowolny pokój na górze. W twoim nikt po tobie nie mieszkał.

– Przez dwadzieścia lat? – Dusia nie kryła zaskoczenia.

– Dokładnie przez osiemnaście, nawet niecałe – poprawił ją. – Pani Krysia tam bywa. Wyręcza mnie w sprzątaniu. I Ewa. Ona dogląda wszystkiego.

– Krysia? Ewa?

– Pani Krysia zajmuje się porządkami, a Ewa to sąsiadka. Pomaga mi w tych sprawach, w których już sobie nie radzę albo nigdy sobie nie radziłem.

– Tylko ci pomaga? – Magda zdobyła się na grymas przypominający uśmiech.

Zignorował jej pytanie.

– Podasz mi cygaro? W tamtym pudełku. – Wskazał drżącą dłonią. – Na kredensie.

– Tylko ci pomaga? Ta Ewa? – zapytała ponownie Magda, choć nigdy nie była wścibska.

Poczuła złość, że zapytała i dreszcz zawstydzenia przebiegający po plecach. Życie prywatne Ludwika Starkowskiego nie powinno jej w ogóle obchodzić. Mógł przecież robić to, na co miał ochotę.

– A czy to dla ciebie ważne?

– Nie, oczywiście, że nie. Przepraszam, że o to pytam.

– Ale gdyby było ważne, to odpowiem, że Ewa jest nie tylko pomocna. Czasami przychodzi na Julietę.

– A co to takiego?

– Cygara dla kobiet – odparł. – W tym drugim pudełku są. Trochę inne niż te moje.

– Aaa – mruknęła. Podeszła i stanęła przy kredensie, ale nawet nie otworzyła pudełka. Nie w głowie jej były damskie cygara.

– Możesz się poczęstować.

– Nie. Nie palę.

– Czasami Ewa przychodzi także na partyjkę pokera – ciągnął, zaskakując ją tym wyznaniem.

Dziadek nigdy nie był zbyt rozmowny i nie miał zwyczaju się tłumaczyć. To inni tłumaczyli się przed nim.

– Nie musisz mi o tym opowiadać. Przepraszam, nie powinnam pytać o twoje prywatne sprawy.

Podała mu cygaro. Zapalił je i przez chwilę delektował się smakiem.

– Pójdę już.

– Nie. Proszę… – Odłożył cygaro.

Wstał, podpierając się kulą, którą wydobył zza fotela. Zachwiał się. Próbował się wyprostować, ale nie był w stanie. Na jego twarzy pojawił się grymas bólu.

– Nie rób mi tego. Nie odchodź. Nie… Nie liczyłem, że się pojawisz, ale jak już jesteś, to… – Dusia patrzyła na niego, nie dowierzając. – …to zostań.

– Nie wiem, czy jestem na to gotowa.

– Chociaż na jeden dzień.

Westchnęła, a dziadek ponownie chwycił ją za rękę.

– Wiesz, o co mnie prosisz? Czego ode mnie oczekujesz?

– Wiem, ale jesteś tu.

– Z twoich listów wynikało, że… – zająknęła się.

– Umieram – wyręczył ją, czerpiąc z tego słowa jakąś nadmierną satysfakcję. – Bo to prawda. Ja rzeczywiście umieram.

– Jak każdy – powiedziała z lekką kpiną.

– Tylko mnie, na szczęście, nieco bliżej niż dalej.

Ponownie się zachwiał. Dusia wzięła starca pod ramię i pomogła mu usiąść w fotelu. Rozczulił ją ten widok. Było jej go żal.

– Zostanę – oznajmiła po chwili milczenia. – Ale pod jednym warunkiem.

– Zgadzam się.

– Przecież nie wiesz, czego chcę.

– Nie ma to dla mnie znaczenia. Już nie.

– A gdybym oczekiwała, że przeskoczysz przez płot? Ten wysoki, który odgradza jednostkę wojskową od ulicy? – powiedziała, co zabrzmiał nieco sarkastycznie.

– To bym to zrobił, a potem zapewne bym skonał, co oznacza, że cokolwiek byś chciała, wyjdzie mi na dobre.

Ludwik starał się być zabawny, ale jego słowa nie sprowokowały Dusi nawet do niewielkiego uśmiechu.

– Przyjdę jutro – odparła po chwili.

– I zostaniesz?

Nie odpowiedziała. Zatrzymała wzrok na jednym z okazalszych książkowych grzbietów.

„Album rodziny Starkowskich” – przeczytała w myślach.

Jak dobrze go znała. W dzieciństwie oglądała go setki razy, zazwyczaj pod czujnym okiem dziadka, który dbał o tę rodzinną pamiątkę jak o coś niezwykle cennego. Nie każdemu pozwalał zgłębiać jej tajemnice. Dusia należała jednak do osób, które znajdowały się w zaufanym kręgu. Miała do albumu nieograniczony dostęp.

Ludwik Starkowski powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem i lekko uniósł brwi.

– Możesz go wziąć. Album jest twój – powiedział.

– Tu jest jego miejsce – odpowiedziała, choć kusiła ją propozycja dziadka. – Przyjdę jutro. Po… – urwała, słysząc w korytarzu stukot obcasów.

Odwróciła się.

– Ludwiku? – doszedł ich zaniepokojony kobiecy głos.

– W bibliotece – odpowiedział mężczyzna.

W drzwiach pokoju stanęła blondwłosa szczupła kobieta o bardzo subtelnych rysach. Drobny, lekko zadarty nos, piwne oczy o migdałowym kształcie, podkreślone starannym, bardzo delikatnym makijażem, i wysokie, niczym nieosłonięte czoło sprawiły, że Dusia natychmiast przypomniała sobie damy ze starych portretów. Doskonale znała je z albumów dziadka, które w dzieciństwie przeglądała namiętnie. Do każdego portretu dopowiadała wówczas osobną historię, nadając wytwornym damom zupełnie inne imiona, niż te, które nadano im na chrzcie.

– Eee… – zająknęła się. – Najmocniej przepraszam za to jak jestem ubrana.

Rzeczywiście, ubrana była dość szczególnie. Czarne spodnie dresowe, sportowe buty, czarna bluza z aplikacją różowego króliczka i zarzucony na to elegancki, granatowy płaszcz nie bardzo ze sobą harmonizowały.

– Myślałam, że coś się stało. Nie odbierałeś telefonu, a zobaczyłam, że, jak na ciebie, masz za dużo włączonych świateł, Ludwiku, i się zaniepokoiłam.

– Zupełnie niepotrzebnie – odparł. – Dusia, znaczy Magdalena mnie odwiedziła.

Kobieta zbliżyła się do Dusi, wyciągnęła w jej stronę rękę i uśmiechnęła się ciepło.

– Ewa Majer, sąsiadka. Miło mi panią poznać.

– Magdalena Ossolińska, jestem… – Dusia zawahała się – …jestem wnuczką.

– Może zrobię wam herbaty? – zaproponowała tamta po chwili niezręcznego milczenia. – To znaczy, ja zaparzę, a wy sobie rozmawiajcie. Nie chcę przeszkadzać.

– Dziękuję, Ewo, to naprawdę miłe z twojej strony – odezwał się Ludwik.

– Czarna czy rumianek?

– Dla mnie rumianek, a dla ciebie, Dusiu?

– Jeśli mogę, poproszę o kawę.

– Oczywiście. Mamy tu… To znaczy Ludwik ma tu wszystko, co trzeba. Kawa też się znajdzie. Z mlekiem?

– Poproszę. Bez cukru.

Ewa uśmiechnęła się i wyszła z biblioteki.

– Taka sąsiadka to skarb – wyszeptał dziadek. – Bez niej nie dałbym sobie rady w wielu sprawach.

– Domyślam się – odparła Dusia.

– Rozmawiamy. Dużo rozmawiamy.

– To dobrze.

– A ty… Chcesz porozmawiać?

– Po to tu przyjechałam.

– Przystaw tamten fotel. – Wskazał na stary, zielony fotel, pamiętający jeszcze lata siedemdziesiąte. Wyglądał jednak jakby był odrestaurowany. – Lubiłaś go.

Kiedy Dusia usiadła w fotelu, poczuła się dziwnie. Jakby wróciła do lat dzieciństwa, z których miała tylko dobre wspomnienia.

– Lubiłam go, kiedy byłam mała.

– Pamiętam… Niedawno… – zawahał się i odwrócił wzrok, ale po chwili spojrzał wnuczce prosto w oczy. – Dokładnie dwa lata temu kazałem go przynieść z piwnicy i zrobić z nim porządek.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. W głębi domu słychać było jedynie kroki Ewy.

Mężczyzna potarł oko i nie patrząc na Dusię, westchnął.

– Każdy centymetr sześcienny tego domu rodzi we mnie jakieś wspomnienia. Niektóre cieszą, inne bolą. Patrzę na ten dom i na pojedyncze obrazy z przeszłości, nie na całość, żeby nie okazywać słabości, ale… nie mógłbym mieszkać w innym miejscu. Tu już zostanę. Do końca.

Po plecach Magdaleny przebiegł zimny dreszcz. Było oczywiste, że osiemdziesięciosiedmioletni człowiek nie ma przed sobą pięćdziesięciu lat życia. Ba! Najczęściej nie ma nawet dziesięciu. Ale wizja śmierci Ludwika Starkowskiego, kiedy siedziała z nim twarzą w twarz, była dla Magdy przerażająca. Nie miała pojęcia, jak powinna zareagować. Co powinna odpowiedzieć. Z opresji wyratowała ją Ewa, która szczęśliwie zjawiła się w pokoju.

– Przepraszam, że tyle to trwało, ale rumianek musiał się zaparzyć.

Zostań

– Jesteś naprawdę niezastąpiona, Ewo. Twój rumianek czyni cuda z moim obolałym żołądkiem.

– Ludwiku, to zwykły napar. Nie przesadzaj! – prychnęła Ewa, jednak z jej zachowania można było wywnioskować, że słowa mężczyzny sprawiły jej przyjemność.

– Mówię szczerze, już mi lepiej. Chyba pierogi nie były najświeższe.

– Zupełnie nie rozumiem, po co jesz te gotowce. Przecież ja codziennie robię obiad. Mogłabym ci jedną porcję podrzucać.

– Nie lubię się uzależniać od innych, dobrze wiesz.

– Wiem, ale to nie jest mądre.

– Widzisz, Dusiu? – Ludwik zwrócił się do wnuczki. – Nic się nie zmieniłem. W wielu sprawach jestem tak samo uparty, jak kiedyś.

– To prawda. Zawsze byłeś – odparła. – Szczególnie w niektórych kwestiach.

– No… Tak. Zasadniczo byłem i jestem uparty.

– Znam większych uparciuchów, Ludwiku – wtrąciła się Ewa. – I uczciwie powiem, że niejeden pobiłby cię na głowę.

– Być może – odparł zdawkowo.

– No dobrze, to ja uciekam – zreflektowała się Ewa. – Nie będę przeszkadzać. Przecież wpadłam tu na chwilę sprawdzić, czy wszystko gra, a siedzę już dobre pół godziny.

– Ale… Nie przeszkadza pani ani trochę. To ja będę się zbierała – stwierdziła Dusia.

– Zostań… – poprosił Ludwik. Dotknął dłoni Magdy. – Proszę…

Ewa, dostrzegłszy zupełnie inną twarz Ludwika niż ta, którą znała, i widząc jakiś niewyobrażalny niepokój i troskę jednocześnie, opuściła dom, nie zważając na zachęty obojga, by została. Wiedziała, kim dla Ludwika była Dusia. I ani przez sekundę nie myślała, że mogłaby ją zastąpić.

– Nie wiem, co mam powiedzieć – odezwał się Ludwik po dłuższej chwili.

– Chciałeś, żebym przyjechała, więc…

– Przepraszam – wszedł jej w słowo. – Przepraszam za… wszystko.

Magda poczuła napływające łzy. Kilkakrotnie zamrugała i odchrząknęła. Czytać słowo „przepraszam”, które nakreślił w liściku, a słyszeć je na własne uszy – to były dwie zupełnie różne sprawy.

– Nie musisz – mruknęła.

– To akurat muszę.

Dusia upiła ostatni łyk kawy. Ludwik siorbnął herbatę.

– Chciałabym obejrzeć zdjęcia. Mogę?

– Oczywiście.

Wstała i wyjęła gruby album. Przesunęła palcem po jego grzbiecie i uśmiechnęła się do siebie.

– Zawsze lubiłaś go oglądać.

– Bo traktowałam to jak spotkania z nimi. Bardzo mi ich brakowało.

Otworzyła album na przypadkowej stronie. Dwójka młodych ludzi. Patrzyli w obiektyw. Uśmiechali się. Poczuła się dziwnie. Nie widziała tego zdjęcia przez niemal osiemnaście lat. Osiemnaście piekielnie długich lat, w czasie których kilka wyblakłych i sfatygowanych zdjęć stanowiło dla niej jedyny arsenał wspomnień. Przymknęła oczy. W jednej chwili przywołała w pamięci podsłuchaną opowieść sprzed niemal trzech dekad. Dzięki niej poznała historię dwóch bardzo ważnych osób, które powinny być jej najbliższe, a których tak naprawdę nigdy nie poznała. Nie zdążyła.

Historia kołem się toczy

Magdalena doskonale pamiętała tamten wieczór. To były urodziny jej dziadka, Ludwika. Nie mieli licznej rodziny, ale ta, z którą utrzymywali kontakty, zawsze późną jesienią pojawiała się w ich domu w komplecie. Sześćdziesiąte urodziny dziadka okazały się jednak szczególne i to nie tylko ze względu na okrągły jubileusz, ale również z uwagi na niespodziewanego gościa. Tamtego wieczora odwiedziła ich kuzynka babci Antoniny, która nie przyjeżdżała do Polski przez ponad pięćdziesiąt lat. Tuż przed II wojną światową jej rodzice wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych i już nigdy nie powrócili do ojczyzny.

– Diana Rowson – przedstawiła się. – Z domu Mazur­kiewicz. Oh, God! Ja to język polski zapomniała, wybaczcie.

Nikt jednak nie miał ciotce za złe jej braków językowych, bo jak to określiła Antonina: „Mało kto po pięćdziesięciu latach niemieszkania w Polsce mówiłby tak dobrze jak ty”.

Ciotka Diana rzeczywiście całkiem sprawnie dawała sobie radę, tłumacząc to coniedzielnymi wprawkami w polskim kościele.

– Gadamy tylko po polski. Proboszcz nam organizuje różne imprezy, to gadamy. Gdyby nie to, pewnie bym miała huge… znaczy, wielki problem z tym… dogadaniem się, a tak? Jakoś idzie.

– Jest doskonale! – podsumowała Antonina.

– Jest znośnie, jak mawia proboszcz, słysząc nasze rozmowy. On taki optymista to nie jest – zaśmiała się rubasznie ciotka. – Ciągle nam mówi, że więcej mamy gęba po polski otwierać, ale niby jak? W pracy i w domu tylko amerykański, więc zostaje nam ten kościół.

Ciotka w bardzo krótkim czasie podbiła serca wszystkich domowników. Nawet Ludwika, zazwyczaj sceptycznie nastawionego do krzykliwych, zwracających na siebie uwagę osób. Nikt nie potrafił się oprzeć jej urokowi, tym bardziej że obdarowała wszystkich prezentami przywiezionymi prosto z Nowego Jorku.

Urodziny Ludwika przeciągnęły się niemal do północy, a kiedy w końcu goście rozjechali się do swoich domów, Diana z Antoniną zamiast iść spać, rozsiadły się w kuchni.

– Teraz to my już jesteśmy alone… same, znaczy – powiedziała, nie zdając sobie sprawy, że tuż za uchylonymi kuchennymi drzwiami stoi jedenastoletnia Magdalena. Przyszła napić się wody, ale coś kazało jej zostać w korytarzu i podsłuchiwać rozmowę kuzynek.

– Możesz ta historia mi powiedziała, eee… powiedzieć.

– Naleję herbaty – zaproponowała Antonina.

– Może lepiej bourbon, my dear. Herbata to tylko przy… choroba jakaś… flu… grypa, znaczy.

– Ja to już za bourbona podziękuję. W głowie mi się kręci. Ale tobie mogę nalać. Bardzo proszę! – Podała kuzynce pękaty kieliszek z bursztynowym trunkiem.

Kobieta upiła spory łyk i pomrukując pod nosem coś, co najwyraźniej oznaczało zachwyt nad smakiem jej ulubionego napitku, ponagliła Antoninę, by rozpoczęła swoją opowieść.

– Przy Ludwiku w ogóle o tym nie wspominam – zaczęła Antonina. – Dobrze, że już poszedł spać. Byłby zły, gdyby się dowiedział.

– Nic mu nie powiem – odpowiedziała bez wahania Diana. – I swear, przysięgam.

– Dziękuję, Diano. To nadal są świeże rany, choć minęło już dziewięć długich lat. – Antonina głęboko westchnęła. – Czasami historia kołem się toczy, kończy się w miejscu, w którym się zaczyna, albo kończy ją coś, co ją rozpoczęło – stwierdziła. – Wiem, że może to dziwnie brzmi, ale w przypadku Adama i Grażynki tak właśnie było. Dokładnie tak.

Magdę przeszył zimny dreszcz. Pojawiał się zawsze, kiedy ktoś wspominał jej rodziców. Miała nadzieję, że tym razem pozna całą prawdę o nich. Prawdę, której zawsze jej szczędzono, a której tak bardzo się domagała. „Jesteś za mała. Jeszcze masz czas” – mawiała babcia i każdy inny krewny, którego wypytywała o rodziców. Teraz nikt jej nie widział, dzięki czemu szansa, że pozna to, co budowało również jej tożsamość, była naprawdę wielka.

– Adam to twój syn? – zagadnęła Diana, a Antonina pokiwała głową.

– Wyrastał na przystojnego i bardzo mądrego kawalera. Sąsiedzi i krewni mówili, że przejął ze mnie i z Ludwika tylko najlepsze cechy – westchnęła. – Mieli trochę racji, bo Adam był i przystojny, i pracowity, i ambitny, i bardzo obowiązkowy. Szybko podjął decyzję o tym, kim chce w przyszłości zostać. Marynarzem.

– O!

– Nas też to zaskoczyło. W szczególności Ludwika. Tro­chę narzekał, odwodził go od tego, bo planował mu karierę medyka, ale… Adam miał swój charakter i niezależnie od wszystkiego i wszystkich chciał studiować w Wyższej Szkole Morskiej, a potem popłynąć w daleki rejs, ku przygodzie. Przyjaciel Ludwika, Maciej Moruś był wykładowcą na wuesemce… – Diana zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc. – Wyższej Szkole Morskiej, w skrócie mówimy o niej wuesemka – wyjaśniła Antonina. – W sumie to on odpowiadał za zaszczepienie pasji do morza u naszego syna. Jak się spotykaliśmy, ciągle rozprawiał o rejsach, portach i życiu na statku, a Adam słuchał go i coraz bardziej tym wszystkim przesiąkał. I tak jakoś wyszło.

– A ta dziewczyna? Też chciała studiować na tym university, znaczy, na tej uczelni?

– Grażyna? Nie! Nic z tych rzeczy, ale gdyby nie to, że Adam tego chciał, pewnie nie poznaliby się. – Antonina upiła łyk herbaty. – To było dokładnie siódmego grudnia sześćdziesiątego siódmego roku. Z samego rana Adam jechał do Maćka na uczelnię, na wuesemkę. Pamiętam, że nie chciało mu się wstawać, ale pokusa obejrzenia jakiegoś nowego sprzętu do nawigacji, który obiecał mu pokazać Maciek, zwyciężyła. Tamtego dnia Adam nie zobaczył jednak tego sprzętu, następnego dnia również, bo tramwaj linii „6”, którym zmierzał w stronę uczelni, wykoleił się… To była największa katastrofa tramwajowa w historii naszego kraju, ponoć nawet w historii Europy.

– Oh my God! – stęknęła Diana.

– Straszna sprawa! To prawda. Adam znalazł się wśród poszkodowanych. Miał jednak dużo szczęścia, nic wielkiego mu się nie stało. Ot, potłukł się, nabił sobie guza, rozciął wargę, rozumiesz… Ale piętnaście osób straciło życie. Kiedy pomyślę, że Adaś mógł być jedną z ofiar… Aż mnie ciarki przechodzą po plecach… – Antonina wzdrygnęła się, a Diana dopiła bourbon. – Ale nic mu się nie stało. A ten wypadek zapoczątkował najpiękniejszy okres w jego życiu.

– Nie rozumiem!

– W tym nieszczęsnym tramwaju poznał Grażynę, swoją największą miłość. Siedzieli obok siebie. Ona w tym wypadku poważnie ucierpiała. Miała połamane nogi i żebra. Adam wyniósł ją i położył na trawniku. Czekał przy niej, aż zabrali ją do szpitala. A potem… Potem to już nie odstępował jej na krok. Zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Tak zawsze powtarzał. Ona w nim nieco później. Musiała się do niego przekonać. Adaś, po Ludwiku, należał do uparciuchów i dopiął swego. Czasami trudno mi w to uwierzyć, bo oboje byli wtedy tacy młodzi, ale, jak się okazało, również bardzo stali w uczuciach. Mieli przecież raptem po siedemnaście lat.

– Seventeen?

– No właśnie. Tylko tyle. Z tego powodu Ludwik na początku był przeciwny. – Antonina mruknęła. – Jak to Ludwik. Ale przekonałam go, bo przecież my też młodo zaczęliśmy. Kiedy się poznaliśmy, Ludwik był jeszcze młodszy od Adama. Nie miał nawet szesnastu lat. Tyle, że wtedy to były zupełnie inne czasy. Burzliwe.

– Musisz mi wasza historia też opowiedzieć, ale najpierw skończ o nich.

– Co tu dużo mówić… Byli szczęśliwi, zakochani. Tacy bardzo zgodni i poukładani. Czasami wydawało mi się to nazbyt idealne. – Nalała Dianie jeszcze odrobinę bourbona i ponownie usiadła przy stole. – Wzięli cichy ślub w kościele przy Bogurodzicy. Nie chcieli wesela. Potem długo, bardzo długo starali się o dziecko, aż w końcu pojawiła się Madzia.

Dziewczynka drgnęła. Jej jedenastoletnie serce niemal wyskakiwało z piersi. Wiedziała, co za chwilę powie babcia. Znała przecież finał tej historii, ale mimo to cała drżała. Odnosiła wrażenie, że przestała oddychać, że coś oddycha za nią, a ona jest gdzieś daleko, tuląc się do swoich ukochanych rodziców.

– I co dalej?

– Było im dobrze. Mała zdrowo się chowała. On pływał, a ona zajmowała się domem. Byli tacy szczęśliwi razem. – Antonina chlipnęła, a potem westchnęła głęboko. – Adaś wypływał w trzymiesięczne rejsy, ale zawsze tak to organizował, aby nie opuścić żadnych urodzin: ani żony, ani córki. Tuż przed drugimi urodzinami Dusi, znaczy Magdaleny, dostał dużą premię i… kupił motocykl. Zawsze bardzo tego chciał, a tamta maszyna była najbardziej upragniona. Taka grafitowa, marki nie pamiętam. Mówił, że kiedy Dusia dorośnie, będzie z nią jeździł na wycieczki. Tamtego dnia na wycieczkę zabrał Grażynkę. Na ostatnią wycieczkę jego i jej… – Antonina załkała.

– Oh my God… Oh my God… – powtarzała Diana. – Horrible… znaczy, straszne!

Antonina wysmarkała nos, roztarła twarz i wzięła kilka głębokich oddechów.

– Tamtego dnia ich straciliśmy – powiedziała przesadnie spokojnie, jakby miała to wyuczone. – Zginęli na miejscu.

Diana chciała zapytać: „Jak?”, ale Antonina ją uprzedziła i sama wyjaśniła.

– Jechali aleją Wojska Polskiego. To taka długa ulica w Szczecinie. Jechali za szybko. Wpadli w poślizg – z trudem mówiła Antonina. – Adam ostro hamował. Za ostro… To były sekundy. Gdyby nie ten piekielny tramwaj… Otarli się o niego i motocykl się wywrócił. Wpadli wprost pod koła pędzącej z naprzeciwka ciężarówki… Miałam problem, żeby ich zidentyfikować…

Antonina rozpłakała się na dobre. Diana przytuliła ją i przez dłuższą chwilę po prostu gładziła po włosach.

– Cii… Cii… – powtarzała.

Magdalena długo tkwiła pod drzwiami. W końcu odważyła się i stanęła w drzwiach kuchni.

– Dusia? – Antonina natychmiast oprzytomniała.

Wnuczka podbiegła do babci i bez namysłu wtuliła się w jej ramiona.

– Ja chcę, aby oni wrócili! Dlaczego? Dlaczego ich nie ma?! Babciu, zrób, żeby oni wrócili! Zrób to!

– To niemożliwe… – Antonina mówiła przez łzy.

– Zawsze mi powtarzasz, że wszystko jest możliwe! Że wszystko można zmienić.

– Ale to dotyczy przyszłości, tego, co przed nami. Prze­szłości nie da się zmienić. Można ją wspominać, ale niczego, zupełnie niczego nie da się w niej zmienić. To, co już się wydarzyło, jest po prostu niezmienialne.

Drzwi, których nie było

– Do zobaczenia – powiedziała, kiedy zakładała buty.

– Jutro przyjdziesz, tak?

– Na chwilę.

– Nie przychodź na chwilę, tylko na dłużej.

– Wiesz, że nie mogę ci tego obiecać.

– Po prostu ze mną zamieszkaj.

– Dopiero przyjechałam. Jeszcze nie wiem, czy zostanę na dłużej – powiedziała bardzo zdecydowanym tonem.

Dobrze znała swojego dziadka i jego metody. Uważała, że nie może mu dać się zmanipulować, a czuła, że właśnie zaczął to robić.

– I wcale nie musisz ze mną rozmawiać – dodał enigmatycznie, sprawiając, że Dusia uniosła ze zdziwienia brwi.

– Przecież to niemożliwe. Sam chyba siebie nie słyszysz.

Ludwik mruknął.

– Masz rację. Nie da się mieszkać pod jednym dachem i ze sobą nie rozmawiać.

– Aha – potwierdziła.

– Chyba że są dwa osobne wyjścia.

– No tak, ale u ciebie nie ma osobnych wyjść.

– A gdybym powiedział, że są?

– Przestań! Nie zapominaj, że mieszkałam tu przez wiele lat, a dokładnie przez dwadzieścia i jako tako orientuję się w liczbie wyjść z tego domu.

– Chodź! – Ludwik nakazał tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– I pewnie chcesz mi pokazać to magiczne wyjście? – zapytała.

Podpierając się dwoma kulami, Ludwik bez słowa dokuśtykał korytarzem do zaułka, tuż przy schodach na piętro. Wskazał na drzwi.

– Zaskoczona?

– Nawet bardzo. Po co ci drugie drzwi?

– To był pomysł na biznes – uśmiechnął się kwaśno. – Ale nigdy nie wypalił.

– Zamierzałeś wynajmować pokoje?! – zapytała z niedowierzaniem.

– W naszej dzielnicy wiele osób tak sobie dorabia.

– Przecież ty nigdy nikogo obcego do domu nie chciałeś wpuścić! Żadna moja koleżanka nie mogła u mnie nocować, chociaż tak bardzo mi na tym zależało. A ty chciałeś obcym pozwolić tu mieszkać?

– Pewne rzeczy się zmieniają – burknął, okazując lekkie oburzenie. Nie przywykł do tego, żeby ktoś zwracał mu uwagę.

– Przepraszam, ale… po prostu mnie zaskoczyłeś. Eee… Wstawiłeś fajne drzwi. – Magda chciała nieznacznie załagodzić napiętą atmosferę.

– Mało używane. Nawet wcale.

– Przyjdę jutro na obiad.

– Na drugą?

– Będę. Mogę wyjść tymi nowymi drzwiami?

– Wyjmij klucz z zamka i weź go sobie.

– Jutro ci oddam.

„Mam nadzieję, że nie będziesz musiała” – pomyślał, ale zamiast tego mruknął przeciągle.

– Do jutra – powiedziała, otwierając drzwi.

– Do jutra, Dusiu. Do jutra.

Kiedy zamknęła za sobą drzwi, rozejrzała się. Rzadko przebywała po tej stronie domu. Chaszcze królujące w ogrodzie wskazywały, że dawno nikt tu nie zaglądał. Pro­wizoryczna alejka wiodła do bramki wejściowej. Magda stanęła tuż za nią i obejrzała się. Miała nadzieję, że w oknie będzie stał dziadek, że będzie do niej machał i uśmiechał się. Tak jak w filmach.

„Nic się nie zmienił” – pomyślała, kiedy w żadnym z okien nie dostrzegła zgarbionej męskiej sylwetki. W głębi serca czuła jednak, że Ludwik Starkowski, którego przed chwilą odwiedziła, nie był już tym samym człowiekiem, co dawniej.

Topór wojenny

– Myślałam, że będzie i gorzej, i krócej – skwitowała Magdalena podczas wieczornej rozmowy telefonicznej z ciocią Marylą.

Bliska kuzynka jej matki była jedyną osobą w rodzinie, z którą Magda nigdy nie straciła kontaktu. Maryla stanowiła dla niej swoisty łącznik ze światem jej krewnych, od którego odcięła się osiemnaście lat temu. Od dwóch lat była też dla niej najlepszą przyjaciółką. Taką, która znała jej lęki i kompleksy. Radości także, choć w ostatnim czasie nie było ich wiele. Maryla zaliczała się do bardzo wąskiego grona osób, które Magda dopuściła do siebie po nieoczekiwanej śmierci Wiktora. To ona tuliła ją, kiedy czarne myśli przesłaniały Magdzie świat. Ona też potrząsała nią, stawiała ją do pionu wtedy, kiedy dostrzegała, że dobre słowo to za mało.

– Ludwik nie jest złym człowiekiem, mówiłam ci.

– Nigdy nie twierdziłam, że jest zły.

– Tylko że go nie rozumiesz.

– Wiesz… Kiedyś wydawał mi się inny. Nigdy nie było łatwo go zrozumieć, ale dogadywałam się z nim dobrze. Przynajmniej tak mi się wydawało. Miałam wrażenie, że wytworzyła się między nami unikalna więź, że rozumiemy się bez słów. Kiedy poznałam jego prawdziwą twarz, tę okrutną, zmieniłam zdanie.

– On zawsze miał tę twarz, bo… – Maryla zawahała się – …życie go nie rozpieszczało. Uwierz mi. Znam jego historię trochę lepiej niż ty i… nie chcę go bronić, ale on ma prawo być taki, jaki jest – świsnęła, wciągając głęboko powietrze. – Ma moralne prawo mieć tę okrutną i niezrozumiałą dla ludzi twarz.

– Być może, ale… Ja nie wiem nic na temat jego przeszłości. Nigdy mi się nie zwierzał. Trudno mi go zrozumieć, a przecież nie jestem dzieckiem. No i ten przerażający brak krewnych! Ja nigdy nie poznałam żadnej osoby z jego rodziny! Przecież to niemożliwe, aby wszyscy zaginęli w czasie wojny, aby nikt się nie odnalazł. Nie uważasz? – Ciotka w odpowiedzi zaledwie mruknęła. – Ktoś musiał ocaleć… Ktoś musi nadal gdzieś żyć… Chciałabym go lepiej rozumieć, chciałabym móc powiedzieć, że wiem, dlaczego jest taki, a nie inny, że rozumiem powód, dla którego tak bardzo mnie zranił, zresztą nie tylko mnie, ale… nie potrafię.

– Mam nadzieję, że kiedyś to zrozumiesz.

– Może. Jeśli on będzie tego chciał.