Strona główna » Obyczajowe i romanse » Sen zimowy

Sen zimowy

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65595-49-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Sen zimowy

Bohaterowie Snu zimowego, opublikowanego po raz pierwszy w 1973 roku, to ludzie odizolowani od społeczeństwa, odklejeni od rzeczywistości – przeżywają życie w myślach i nie przestają żałować tego, co zdarzyło się w przeszłości. Nieustannie zaskakiwani przez świadomość upływającego czasu, sprawiają wrażenie bezwolnych i przekonanych o tym, że podejmowanie walki o własne życie jest pozbawione sensu.

Niespieszny rytm tej historii przerywają często humor i ironia, odsłaniając tragikomiczny rys zdarzeń, które stają się udziałem bohaterów. Sen zimowy to także przejmujący, symboliczny obraz społeczeństwa irańskiego lat 60. balansującego na granicy tradycji i nowoczesności, gdzie nie wykształciło się jeszcze poczucie odpowiedzialności za swój los, a niezależność jest traktowana jak odchylenie od powszechnie panującej normy.

Polecane książki

Poradnik do Edycji Rozszerzonej „Wiedźmina” zawiera opisy przejścia do podstawowej wersji gry, dwóch dodatków: Efektu Ubocznego i Ceny Neutralności, a także informacje uzupełniające nt. świata gry. Wiedźmin: Edycja Rozszerzona - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m...
Obecnie prowadzenie działalności gospodarczej bez komputera wydaje się rzeczą niemożliwą. Dlatego transakcje zakupu tych składników majątku są właściwie standardem. Zakup (nabycie) komputera nie jest jednak pozbawiony wątpliwości związanych z jego rozliczeniem. Publikacja zawiera wszystkie niezbędne...
Podstawą pracy są przekłady różnorodnych tekstów z epoki wczesnochrześcijańskiej, zachowanych głównie w dialekcie bohairskim (obecnie języku liturgicznym kościoła koptyjskiego w Egipcie) i w dialekcie saidzkim....
Najnowsza powieść autora bestsellerowego Blackoutu.Czy masz w sobie geny, które zapewnią ci przetrwanie? Oni nas zastąpią!Czy można wyleczyć poważą chorobę dzięki niewielkiej zmianie kodu DNA? A stworzyć zupełnie nowe gatunki roślin i zwierząt? Czy można genetycznie „zaprojektować” małego geniusza? ...
[color=rgb(18, 18, 18)][font=arial, helvetica, sans-serif]Oddajemy w Państwa ręce książkę z przepisami kulinarnymi charakterystycznymi dla regionu Pomorza i Kaszub. Korzystając z tych przepisów będziecie Państwo mogli poznać i posmakować potraw, które przygotowywało wiele pokoleń Polaków z tego regi...
Mia Crestwell już jako nastolatka durzyła się w przystojnym Gabie Hamiltonie, przyjacielu swego brata Jace'a, z którym prowadzi interesy. Gabe uchodzi za doskonałą partię. Również ma plany wobec Mii – chce w końcu skosztować „zakazanego owocu”, na którego punkcie ma od dawna obsesję. Proponuje Mii u...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Goli Taraghi

1

Skądś wie­je. Ze szpar okien­nych, spo­mię­dzy drzwi, z ja­kiejś nie­wi­docz­nej szcze­li­ny. Przy­szła zima, tak pręd­ko. Do­tąd spę­dza­li­śmy zimy we wspól­nym gro­nie: ja, Ha­sze­mi, An­wa­ri, Azi­zi, Ah­ma­di, Mah­da­wi, no i – rzecz ja­sna – Hej­da­ri. Jak to szyb­ko mi­nę­ło. Sie­dem­dzie­siąt pięć lat, sie­dem­dzie­siąt sie­dem, a może wię­cej? Sam nie wiem. Czas wy­mknął mi się spod kontroli. Dwa lata w przód, dwa lata w tył, jaka to róż­ni­ca? W któ­rym mo­men­cie za­czę­ła się sta­rość? Kie­dy śmierć za­anon­so­wa­ła swo­je przy­by­cie?

Pew­ne­go dnia usły­sza­łem za sobą: „Dziad­ku, uwa­żaj, że­byś nie upadł!”. Obej­rza­łem się za sie­bie i za­wtó­ro­wa­łem gło­so­wi: „Wła­śnie, wła­śnie. Uwa­żaj, że­byś nie upadł”. Od­wró­ci­łem się, by przy­trzy­mać za rękę czło­wie­ka, kim­kol­wiek by on był. I na­gle onie­mia­łem, za­py­ta­łem sa­me­go sie­bie: „Mó­wił do mnie?” – po czym od­da­li­łem się z nie­do­wie­rza­niem.

Hej­da­ri zwykł ma­wiać: „Ho, ho, gdzie nam do czter­dziest­ki! Jesz­cze tyle zo­sta­ło, pra­wie sto lat! A może ni­g­dy jej nie do­cze­ka­my?”.

Tak zim­no. Ta­kie ostre po­wie­trze. Świat za­ma­rza. Za­ni­ka po­ma­łu, po­ma­lut­ku, ra­zem ze mną. Za­pa­lam lam­pę. Przy­su­wam krze­sło jak naj­bli­żej pie­ca. Sia­dam i cia­sno owi­jam się ple­dem.

Ach, gdy­by tak jesz­cze było lato! Gdy­by­śmy wciąż byli ra­zem… Co się sta­ło? Co za nie­szczę­ście na nas spa­dło? I to na nas, któ­rzy, jak po­drwi­wał As­ga­ri, ani na chwi­lę nie spusz­cza­li­śmy z sie­bie oka. Jak­że wy­god­ne i bez­kon­flik­to­we było to na­sze gro­mad­ne ży­cie! Nie zda­wa­li­śmy so­bie z tego spra­wy. Któ­re­go z nas na­le­ży za to wi­nić?

Hej­da­ri ob­wie­ścił kie­dyś: „Moi dro­dzy, ta­jem­ni­cą na­sze­go suk­ce­su jest na­sza jed­ność. Po­wierz­cie mi swo­je oszczęd­no­ści”. „Nie­do­brze mi się robi, jak na was pa­trzę – po­wie­dział wte­dy Dżalili. – Na wa­sze czy­ny, wa­sze myśli i na to, jak pu­ste są wa­sze ma­rze­nia”. An­wa­ri zaś do­rzu­cił: „Moi mili, a moim zda­niem Dżalili tyl­ko się z nami prze­ko­ma­rza. Uda­je po­waż­ne­go dla hecy. Wszyst­ko to je­dy­nie za­ba­wa”.

Ale Dżalili mó­wił praw­dę. I z jaką ła­two­ścią prze­szła mu ona przez gar­dło.

Co za pa­skud­ny wie­czór. Zim­no, ciem­no, a czas cią­gnie się w nie­skoń­czo­ność. Wy­bi­ła do­pie­ro dzie­więt­na­sta trzy­dzie­ści. Ach, gdy­by tak czas mógł za­trzy­mać się choć na mo­ment, gdy­by mógł po­da­ro­wać mi jed­ną małą chwi­lę.

Za­du­ma­łem się. A może jeśli roz­trza­skam ze­gar na ty­siąc ka­wał­ków, za­cią­gnę za­sło­ny, a po­tem za­mknę drzwi i okna na czte­ry spu­sty, to ten upar­ty, cho­ler­ny czas wresz­cie się ode mnie od­cze­pi?

Co za nie­do­rzecz­ność! Prze­cież to moje ser­ce zli­cza­ło każ­dą mi­nio­ną chwi­lę. To moje ser­ce każ­dym ude­rze­niem po­twier­dza­ło nie­prze­rwa­ną wę­drów­kę ku śmier­ci. Pra­gną­łem wie­rzyć, że śmierć nie ozna­cza koń­ca. Chcia­łem wy­mknąć się ni­co­ści, któ­ra dnia­mi i no­ca­mi wy­sta­wa­ła pod moim oknem i nie spusz­cza­ła ze mnie oka. Jesz­cze więk­sza nie­do­rzecz­ność.

Po­wta­rzam so­bie: Dziad­ku, jeżeli te­raz się prze­zię­bisz, to już po to­bie. Być może ni­g­dy się nie do­cze­ka­my czter­dziest­ki? Co za non­sens, co za śmie­chu wart non­sens! Spo­glą­dam na ster­tę nie­umy­tych na­czyń le­żą­cych przy ścia­nie, na za­ście­la­ją­ce dy­wan okru­szy­ny chle­ba i sto­ją­cą na środ­ku po­ko­ju zdu­mio­ną mysz.

Naj­bar­dziej brak mi Ha­sze­mie­go. Przy­cho­dził po­po­łu­dnia­mi, każ­de­go dnia. Przy­no­sił swo­je ma­lo­wi­dła, róż­no­barw­ne pta­ki. Roz­kła­dał je przede mną i py­tał: „Sły­szysz, jak śpie­wa?”. Nie, nie sły­sza­łem. „No jak to? Po­słu­chaj” – dzi­wił się. A po­tem sia­dał i po raz ko­lej­ny za­czy­nał snuć opo­wieść o swo­jej żo­nie; słod­kiej, filigra­no­wej Szi­rin z krę­co­ny­mi wło­sa­mi; o tym, co robi i co mówi; o jej gło­sie, przy­po­mi­na­ją­cym gru­cha­nie go­łę­bia; o ze­zu­ją­cym spoj­rze­niu, lek­kim śmie­chu i upa­ja­ją­cym za­pa­chu cia­ła.

Na­słu­chu­ję. Do­bie­ga mnie nie­zna­ny głos, czy­jeś kro­ki, gwar za oknem. Może ktoś przy­szedł w od­wie­dzi­ny? Roz­glą­dam się za la­ską, szu­kam wzro­kiem pan­tofli, wy­pa­tru­ję oku­la­rów. Kto też mógł so­bie o mnie przy­po­mnieć? No kto? Nie­waż­ne. To zu­peł­nie nie­istot­ne. Na­wet jeśli to obcy, ktoś, kto przy­pad­kiem za­błą­dził w te stro­ny, ugosz­czę go i za­pro­szę na noc. No gdzie jest ta prze­klę­ta la­ska? Wsta­ję i idę, przy­trzy­mu­ję się ścian, sto­łu, krze­seł.

„Dziad­ku! Uwa­żaj, że­byś nie upadł”. Do mnie tak mó­wił! Do mnie, któ­re­mu sta­rość na­wet przez myśl nie prze­szła!

Uchy­lam drzwi. Wy­glą­dam na ze­wnątrz. Na­słu­chu­ję. Ale na ko­ry­ta­rzu tyl­ko egip­skie ciem­no­ści, chłód i za­pach zgni­li­zny do­cho­dzą­cy z ko­sza na śmie­ci.

– Jest tam kto? – ry­zy­ku­ję py­ta­nie. Ci­sza. Zbli­żam się do scho­dów. Przy­sta­ję w ocze­ki­wa­niu. Po­wta­rzam jesz­cze raz, nie­co gło­śniej: – Drzwi są otwar­te, pro­szę do środ­ka. – Nie. Ni­ko­go nie ma. Tak jak wczo­raj. Jak przed­wczo­raj i przed przed­wczo­raj.

W daw­nych cza­sach, kie­dy ktoś pu­kał do drzwi i nie wcho­dził do środ­ka, wie­dzie­li­śmy, że to Ah­ma­di. Hej­da­ri po­wia­dał wów­czas: „Chło­pa­ki, jemu nie moż­na już ufać. Bę­dzie le­piej, jeżeli w ogó­le nie bę­dzie­my mu otwie­rać”. „Ależ, Hej­da­ri! To nasz przy­ja­ciel – pro­te­sto­wa­li­śmy. – Wy­cho­wa­li­śmy się ra­zem. Tak się nie go­dzi”. „Tak, to ro­dzi pe­wien pro­blem, ale co po­ra­dzić? On je­den szko­dzi ca­łej na­szej szó­st­ce” – ob­sta­wał przy swo­im Hej­da­ri. „Jak chce­cie” – zga­dzał się Ha­sze­mi. „Jak uwa­ża An­wa­ri” – mó­wił Mah­da­wi, a Azi­zi do­da­wał: „Mu­szę po­my­śleć. Póź­niej wam po­wiem”.

Wra­cam na swo­je miej­sce pod pie­cem. Sia­dam, cia­sno owi­ja­jąc się ple­dem. Kto mógł­by te­raz przyjść mnie od­wie­dzić w ta­kie zim­no, w taką ciem­ną, za­śnie­żo­ną noc? Pod­krę­cam naf­tę w pie­cu. Drżę z zim­na. Kie­dyś za­py­ta­łem Szi­rin: „Dnia­mi i no­ca­mi trosz­czysz się, aby ża­den z nas się nie prze­zię­bił. Bez prze­rwy dzier­gasz dla nas zi­mo­we sza­le. Po­wiedz, jak to moż­li­we, że je­steś taka uro­cza, do­bra i ser­decz­na”. Ro­ze­śmia­ła się wten­czas jed­nym z tych swo­ich cu­dow­nych, dzie­cin­nych szcze­bio­tów, któ­re wciąż dźwię­czą mi w uszach i w nie­któ­re noce koją nie­spo­koj­ne sny.

Ach, gdy­by tak dzień do­pie­ro się roz­po­czy­nał! Gdy­by te­raz wła­śnie na­stał czas, w któ­rym za­pach lata prze­ni­ka przez ścia­ny i drzwi! Na­sta­wiam ra­dio. Chcę po­słu­chać wia­do­mo­ści. Nie mam po­ję­cia, co się dzie­je na świe­cie. Męż­czy­zna za­bił ko­bie­tę. Ktoś po­peł­nił sa­mo­bój­stwo. Gdzieś prze­szła po­wódź. Nie­ustan­nie trwa woj­na. Ja­kiś po­li­cjant zo­stał od­zna­czo­ny. Świat da­lej jest taki, jak przed­tem. Ga­szę ra­dio.

Za dwa­dzie­ścia mi­nut bę­dzie ósma. Za dzie­więt­na­ście mi­nut. Za szes­na­ście, pięt­na­ście, dwa­na­ście, dzie­sięć, dzie­więć, pięć; jest do­kład­nie ósma. Dzi­siej­sze­go wie­czo­ru pra­gnę przy­wo­łać w pa­mię­ci wszyst­kie ósme wie­czór mo­je­go ży­cia. Po­sta­wić py­ta­nia i przyj­rzeć się sa­me­mu so­bie, mi­nio­nym dniom i chwi­lom. Chcę jesz­cze raz uło­żyć do­oko­ła sie­bie te sie­dem­dzie­siąt kil­ka lat i przyj­rzeć się im do­kład­nie z bli­ska; tym wszyst­kim stra­co­nym dniom, któ­re roz­pły­nę­ły się, za­nim zdą­ży­łem je do­strzec, do­tknąć i po­czuć ich za­pach. Znik­nę­ły – tak nie­po­strze­że­nie, pod­stęp­nie i bez sło­wa.

Azi­zi za­py­tał mnie pew­ne­go dnia: „Chcesz za­cząć od po­cząt­ku?”. I wte­dy do­tar­ło do mnie, że nie. Na­praw­dę nie. Po co mam roz­po­czy­nać wszyst­ko od nowa? Żeby co zro­bić i cze­go do­ko­nać? No, może gdy­bym wie­dział o ist­nie­niu ja­kiejś dro­gi in­nej od po­zo­sta­łych, ale wiem, że ta­kiej nie ma. Przy­naj­mniej dla mnie ona nie ist­nie­je. Cho­ciaż­bym ty­siąc razy chciał za­czy­nać od nowa, w osta­tecz­no­ści i tak doj­dę do tego sa­me­go punk­tu, w któ­rym je­stem te­raz. Dżalili sprze­ci­wiał się: „Oczy­wi­ście, że ist­nie­je inna dro­ga, jest ty­siąc roz­ma­itych dróg. To ty nie wy­bra­łeś żad­nej z nich, tak było wy­god­niej”. „Moi dro­dzy, wszyst­kim wam wyj­dzie na do­bre, jeżeli bę­dzie­cie mnie słu­chać. Uwierz­cie, od­kry­łem ta­jem­ni­cę po­wo­dze­nia w ży­ciu” – ob­wie­ścił Hej­da­ri, a Azi­zi roz­ma­rzył się: „Ach, gdy­by moż­na było coś zro­bić, gdy­by moż­na było stąd wy­je­chać!…”. Wte­dy na­gle po­sta­no­wi­łem: „Ja też wy­ja­dę. Kto­kol­wiek się zde­cy­du­je, za­bio­rę się ra­zem z nim”. „Moi dro­dzy, nie bądź­cie nie­roz­sąd­ni. Nie za do­brze wam? Gdzie bę­dzie wam le­piej niż tu? Pa­mię­taj­cie, że ten, kto cho­dzi wiecz­nie z gło­wą w chmu­rach, ni­g­dy nie osią­ga sta­bi­li­za­cji i rów­no­wa­gi” – mi­ty­go­wał nas Hej­da­ri. „Całe mia­sto to­nie w świa­tłach. Świę­to, za­wo­dy, lo­so­wa­nie na­gród. Wszę­dzie peł­no dro­go­wska­zów. Chodź­cie, za­wróć­my i przyj­rzyj­my się temu. Do­brze nam to zro­bi” – wtrą­cił An­wa­ri, a Ha­sze­mi zgo­dził się z nim: „Co tyl­ko ze­chcesz”.

Za­wsze było tak, jak po­sta­no­wił Hej­da­ri.

O czym my w ogó­le roz­ma­wia­li­śmy?

Kim wła­ści­wie by­li­śmy?

Pa­mię­tam jed­ną sy­tu­ację. Szi­rin za­nie­po­ko­iła się: „Po­cze­kaj­cie na Ah­ma­die­go. Nie zo­sta­wiaj­cie go sa­me­go”. Hej­da­ri za­pro­te­sto­wał wte­dy: „Wy­klu­czo­ne. Daj­cie so­bie z nim w koń­cu spo­kój”. A ja spy­ta­łem Ah­ma­die­go: „Co się z tobą dzie­je? Co cię tak prze­ra­ża?”. Nie od­po­wie­dział. Jak zwy­kle był prze­peł­nio­ny go­ry­czą i dziw­nie obcy. W nie­któ­re wie­czo­ry mam nie­od­par­te wra­że­nie, że wró­cił. Sły­szę jego kro­ki – od­głos nie­po­rad­nej, nie­świa­do­mej celu pró­by uciecz­ki.

Coś ude­rza w szy­bę. Na­słu­chu­ję. Pró­bu­ję od­gad­nąć, czy to wiatr czy ziąb, czy może po pro­stu na­pie­ra­ją­ca ciem­ność. Gi­gan­tycz­na czar­na mysz pod­gry­za róg za­sło­ny. Gdy­by tak ktoś mnie od­wie­dził, gdy­by ktoś za oknem za­wo­łał mnie po imie­niu! W daw­nych cza­sach przy­naj­mniej za­glą­da­ła do mnie Fa­te­me. Nie, nie mia­ła na imię Fa­te­me. Ro­qa­je? Sa­ki­ne? Też nie. Nie­waż­ne. Za­po­mnia­łem. Jak­kol­wiek brzmia­ło jej imię, była do­brym czło­wie­kiem. Kimś in­nym niż ja sam. Od­ręb­nym czło­wie­kiem. Przy­cho­dzi­ła dwa razy w ty­go­dniu. Pod­no­si­ła za­sło­ny. Otwie­ra­ła okna. Trze­pa­ła po­ściel i wy­sta­wia­ła ją na słoń­ce. Zmy­wa­ła na­czy­nia i po­rząd­ko­wa­ła moje ubra­nia. A jak pięk­nie pach­nia­ła! W jej za­pa­chu wy­czu­wa­łem woń wszyst­kie­go, co na ze­wnątrz: ulic, ale­jek, skle­pi­ków i dżub – wy­peł­nio­nych wodą przy­droż­nych ro­wów. Ta ko­bie­ta ist­nia­ła. Na­le­ża­ła do tam­te­go świa­ta, ale sta­wa­ła na­prze­ciw­ko mnie. Od­naj­dy­wa­ła ze mną więź. Wie­dzia­łem, że jeśli będę mó­wić, usły­szy mnie. Jeżeli po­sta­wię kil­ka kro­ków na­przód, za­uwa­ży to. Zo­rien­tu­je się, czy je­stem, czy może mnie nie ma. Mia­ła w zwy­cza­ju mó­wić nie­prze­rwa­nie, choć nie do mnie. Roz­ma­wia­ła ze sto­ła­mi i krze­sła­mi, z klam­ka­mi i kur­kiem sa­mo­wa­ra, z mio­tłą, któ­rą wła­śnie dzier­ży­ła w ręce, i ubra­niem, któ­re pra­ła. Mia­ła kon­takt ze wszyst­ki­mi rze­cza­mi znaj­du­ją­cy­mi się w za­się­gu jej dło­ni: z noc­ni­kiem, dy­wa­nem, ku­frem, no­życz­ka­mi, a na­wet z szu­fel­ką. Ro­zu­mia­ła ję­zyk rze­czy. Była czę­ścią świa­ta rze­czy. Ze mną nie roz­ma­wia­ła. Nie­wy­klu­czo­ne, że od cza­su do cza­su zwra­ca­ła się i do mnie, ale na próż­no: moje uszy nie mo­gły ni­cze­go usły­szeć. Do­sko­na­le pa­mię­tam dzień, w któ­rym przy­szła po raz ostat­ni. Usia­dła na środ­ku po­ko­ju i za­la­ła się łza­mi. Wło­sy mia­ła przy­strzy­żo­ne przy sa­mej skó­rze. Jej chle­bo­daw­czy­ni ob­cię­ła je i za­nio­sła do za­kła­du fry­zjer­skie­go u wlo­tu uli­cy, aby zro­bio­no z nich pe­ru­kę. Ale znów: nie mó­wi­ła tego mnie. Zwie­rza­ła się ścia­nom, drzwiom i krze­słom, opo­wia­da­ła dy­wa­nom i ta­le­rzom. To było daw­no, ja­kieś sie­dem, może osiem lat temu. A po­tem so­bie po­szła i już ni­g­dy nie wró­ci­ła. Zo­sta­ły mi po niej tyl­ko my­szy, sza­re i ogrom­ne, uni­ce­stwia­ją­ce wszyst­ko ka­wa­łek po ka­wał­ku.

Cóż za upar­ty wiatr! Któ­rę­dy prze­do­sta­je się do środ­ka? Chy­ba przez tę szcze­li­nę w pie­cu… Dziś po­ło­żę się wcze­śniej. Wej­dę do łóż­ka i po­wiem so­bie: „Dziad­ku, uwa­żaj! Jeżeli te­raz się prze­zię­bisz, już po to­bie!”. Się­gam dło­nią do kie­sze­ni ma­ry­nar­ki. Wśród mnó­stwa dro­bia­zgów znaj­du­ję cu­kie­rek i kil­ka pe­stek sło­necz­ni­ka. Wy­cią­gam cu­kie­rek i wkła­dam go do ust. Jest twar­dy i pa­skud­ny w sma­ku. Wy­plu­wam z obrzy­dze­niem. To lan­dryn­ka Szi­rin. Mia­ła ich za­wsze peł­ne kie­sze­nie, moż­na też było w nich zna­leźć mnó­stwo no­chod­czi1 oraz róż­no­barw­ne nit­ki i płat­ki ja­śmi­nu.

Do­brze pa­mię­tam dzień, w któ­rym uj­rza­łem Szi­rin po raz pierw­szy. Drzwi domu Ha­sze­mie­go były otwar­te na oścież. „Ha­sze­mi ma go­ścia” – oznaj­mił An­wa­ri. Wsze­dłem do środ­ka. „Co się tu wy­pra­wia? Cóż to za ku­rio­zum i co ona tu­taj wła­ści­wie robi? Nic nie ro­zu­miem” – de­ner­wo­wał się Hej­da­ri. Szi­rin plu­ska­ła się w sa­dzaw­ce, ubra­na od stóp do głów. Wy­sta­wia­ła twarz pod stru­mień fon­tan­ny i śmia­ła się tak, jak­by śmiech do­bie­gał gdzieś z głę­bi jej du­szy. An­wa­ri nie wie­rzył wła­snym oczom: „Cze­goś po­dob­ne­go świat nie wi­dział! Jest ma­leń­ka jak mró­wecz­ka! Wy­ro­śnię­ta mró­wecz­ka!”. Ha­sze­mi sie­dział z pod­wi­nię­ty­mi no­ga­mi nie­opo­dal ogród­ka. Onie­mia­ły, z na wpół otwar­ty­mi usta­mi, z ocza­mi peł­ny­mi snu – na­wet nie mru­gnął. Tkwił w ab­so­lut­nym bez­ru­chu i wy­da­wa­ło się, że w ogó­le nie od­dy­cha. „Cud­na jest! Wszę­dzie się zmie­ści. Moż­na ją wło­żyć do kie­sze­ni i za­brać ze sobą do biu­ra”. – An­wa­ri był urze­czo­ny. „Naj­pierw trze­ba spraw­dzić, czym się zaj­mu­je i z ja­kiej ro­dzi­ny po­cho­dzi” – na­le­gał Hej­da­ri.

Go­łę­bie Ha­sze­mie­go fru­wa­ły wo­kół Szi­rin.

Szmer wody, w któ­rej się plu­ska­ła, i jej śmiech wy­peł­nia­ły całe po­dwó­rze. Po­ma­cha­ła do nas, bry­zgnę­ła wodą w stro­nę Hej­da­rie­go i po­wie­dzia­ła coś, cze­go nikt z nas nie zro­zu­miał. Cóż, w koń­cu mó­wi­ła z bu­zią peł­ną cu­kier­ków. Pa­trzy­ła na nas z taką ra­do­ścią, jak­by­śmy się znali la­ta­mi. Nie mie­li­śmy po­ję­cia, co mamy ro­bić ani jak się wo­bec niej za­cho­wać. A po­tem, mo­kra i bosa, wy­szła z sa­dzaw­ki. Przy­war­ła do Ha­sze­mie­go. Zło­ży­ła mu gło­wę na ra­mie­niu i szep­nę­ła coś do ucha. „Co za bez­wstyd­ni­ca!” – obu­rzył się Hej­da­ri. „Miej­my na­dzie­ję, że nie jest zło­dziej­ką” – tra­pił się An­wa­ri. „Naj­le­piej bę­dzie ją stąd wy­rzu­cić” – za­pro­po­no­wał Mah­da­wi.

Oszo­ło­mio­ny Ha­sze­mi nie od­ry­wał wzro­ku od ko­bie­ty. Nie mógł uwie­rzyć w to, co się dzia­ło. Nie­śpiesz­nie, ostroż­nie i z oba­wą raz po raz do­ty­kał ko­niusz­ków jej mo­krych wło­sów, a po­tem lep­kich od sło­dy­czy pal­ców, jak­by Szi­rin mia­ła za­raz po­de­rwać się do lotu i od­le­cieć. „To anioł mi­ło­sier­dzia ze­sła­ny przez Boga” – wy­szep­tał. Hej­da­ri od­su­nął go na bok i spy­tał: „Czy wiesz, kim ona wła­ści­wie jest? Jak się na­zy­wa? Znasz jej ro­dzi­nę?”. Ha­sze­mi rzu­cił nam nie­obec­ne spoj­rze­nie. Po­krę­cił prze­czą­co gło­wą. Nie, nic o niej nie wie­dział. „Drzwi były otwar­te. Po­ja­wi­ła się tak, jak przy­fru­wa go­łąb, jak mała ro­ślin­ka wy­ra­sta­ją­ca znie­nac­ka w ogród­ku. Skąd mam to wszyst­ko wie­dzieć? Po pro­stu zja­wi­ła się i już!”.

Było to w dniu uro­dzin Hej­da­rie­go.

My­śle­li­śmy o ja­kimś wy­jąt­ko­wym pre­zen­cie, o czymś, co za­trzy­ma jako pa­miąt­kę od przy­ja­ciół. „Spra­wię mu parę bu­tów” – ob­wie­ścił z dumą An­wa­ri. „Kup­my mu coś, co mu się przy­da. Może ze­staw na­rzę­dzi sa­mo­cho­do­wych lub elek­trycz­ną piłę do ogród­ka?” – za­pro­po­no­wał Mah­da­wi. „O świę­ty Boże! Zno­wu uro­dzi­ny Hej­da­rie­go?” – nie­po­ko­ił się Azi­zi. Szi­rin przy­nio­sła pa­puż­kę fa­li­stą. Gdy wrę­cza­ła Hej­da­rie­mu klat­kę, prze­chy­li­ła gło­wę na bok, jak za­wsze, kie­dy czu­ła się onie­śmie­lo­na i za­wsty­dzo­na. Po­tem do­wie­dzia­ła się, że na klat­kę z pa­puż­ką za­rzu­co­no płach­tę ma­te­ria­łu i zo­sta­wio­no tak w ja­kimś ma­ga­zy­nie. „Głos ma nie­brzyd­ki, ale w nie­od­po­wied­nim mo­men­cie za­czy­na swo­je tre­le. Ta­kie coś to tyl­ko kło­pot” – tłu­ma­czył jej Hej­da­ri, ale Szi­rin nie mo­gła się uspo­ko­ić. Za­no­si­ła się pła­czem i żą­da­ła zwro­tu pa­puż­ki. Pra­wie się po­cho­ro­wa­ła, aż w koń­cu Hej­da­ri zde­cy­do­wał się zwró­cić pre­zent. „Tyle ha­ła­su o jed­ną pa­puż­kę war­tą dzie­sięć tu­ma­nów! Weź tę klat­kę i od­daj Szi­rin – po­le­cił Ha­sze­mie­mu. – A przy oka­zji po­proś, aby nie ro­bi­ła nam wię­cej ta­kich nie­spo­dzia­nek”.

No i nie zro­bi­ła. Już ni­g­dy wię­cej.

Za­czę­ło in­ten­syw­nie śnie­żyć. Na­cią­gam pled pod samą bro­dę i bar­dzo wol­no wy­dy­cham mroź­ne po­wie­trze, tak by nie wy­wo­łać ata­ku kasz­lu. Wciąż liczę na to, że coś się wy­da­rzy: że przy­naj­mniej po­czu­ję głód, że ogar­nie mnie sen. Cze­kam, aż dane mi bę­dzie do­świad­czyć cze­go­kol­wiek poza sie­dze­niem i sa­mym tyl­ko ocze­ki­wa­niem.

Sły­szę spa­da­ją­ce płat­ki śnie­gu. Wy­da­je się, że spa­da­ją mi na gło­wę i z wol­na osia­da­ją na oczach i w ser­cu. Mó­wię so­bie: Ko­niec za­ba­wy, dziad­ku. Zima do­pie­ro się za­czy­na i ileż jesz­cze do lata, któ­re­go wy­cze­ku­jesz z ta­kim utę­sk­nie­niem!

Spy­ta­łem raz As­ga­rie­go: „Ko­cha­ny, a co z wy­jaz­dem, o któ­rym tyle mó­wi­łeś? Nie wy­jeż­dżasz? Nie wy­jeż­dża­my?”. Czu­wał przy mat­ce. Roz­cze­sy­wał jej wło­sy. Ma­so­wał ra­mio­na. Kar­mił. „Robi się póź­no – na­le­ga­łem. – Jeśli nie wy­ru­szy­my te­raz, to kie­dy?”. „Co po­ra­dzę? To moja mat­ka, mu­szę się nią za­jąć – od­po­wie­dział. Wziął ko­bie­tę na ple­cy i, to­ru­jąc so­bie dro­gę, spoj­rzał na mnie: – A ty? Co byś zro­bił na moim miej­scu? No, po­wiedz sam”.

Hej­da­ri ma­wiał: „Ży­cie jest pro­ste jak dwa plus dwa. Ma swo­je pra­wa i za­sa­dy. Czło­wiek po­stę­pu­ją­cy roz­sąd­nie za­wsze jest szczę­śli­wy”.

Le­piej bę­dzie, jak już wsta­nę i po­my­ślę o ja­kiejś ko­la­cji. O śnie i o prze­ni­ka­ją­cym do szpi­ku ko­ści zim­nie, i o tych za­wzię­tych, nie­ustę­pli­wych my­szach, któ­re zdą­ży­ły już wziąć w po­sia­da­nie cały dom. O ju­trze i wszyst­kich ko­lej­nych dniach.

1 No­chod­czi (per. ) – po­pu­lar­na prze­ką­ska z pra­żo­nej cie­cie­rzy­cy do­pra­wia­nej solą (o ile nie za­zna­czo­no ina­czej, wszyst­kie przy­pi­sy po­cho­dzą od tłu­macz­ki).

2

Ah­ma­di z wa­ha­niem ujął wy­cią­gnię­tą w jego stro­nę dłoń. Uści­snął ją z przy­mu­sem i ro­ze­śmiał się me­lan­cho­lij­nie. Pró­bo­wał być we­so­ły, roz­ma­wiać, przed­sta­wiać się, po­da­wać rękę na po­wi­ta­nie i py­tać ze­bra­nych o sa­mo­po­czu­cie. Pró­bo­wał ro­ze­śmiać się naj­gło­śniej ze wszyst­kich na po­twier­dze­nie, że żart był do­praw­dy wy­śmie­ni­ty. Sta­rał się po­ta­ki­wać, wy­ra­zić zdzi­wie­nie, po­pro­sić o wy­ja­śnie­nie, oka­zać żal i po­le­cić naj­lep­sze­go ga­stro­lo­ga. Pró­bo­wał za­cho­wać spo­kój i po­czuć, że ist­nie­je, żyje, znaj­du­je się po­śród in­nych, po­sia­da wła­sną toż­sa­mość, jest wol­ny od lęku oraz szczę­śli­wy i wdzięcz­ny za wszyst­ko.

– Pro­szę, to jest wła­śnie zdro­wa psy­chi­ka. Całe szczę­ście! – po­wie­dział Hej­da­ri.

– Bogu niech będą dzię­ki. Całe szczę­ście! – do­dał An­wa­ri. Mah­da­wi zaś w jed­nym ze swo­ich listów nad­mie­niał: „Ma­cie zu­peł­ną ra­cję. Czło­wiek za­wsze po­wi­nien za­cho­wy­wać po­sta­wę peł­ną wdzięcz­no­ści”. Tak­że i do­bro­dusz­ny Ha­sze­mi był cały ro­ze­śmia­ny. Przy­słał wszyst­kim ogór­ki ze swo­je­go ogród­ka i po­wie­dział:

– Wspa­nia­le! Ży­cie jest na­praw­dę prze­pięk­ne. Ja tam je­stem wdzięcz­ny z ca­łe­go ser­ca.

Je­dy­nie Szi­rin była za­sę­pio­na. Opar­ła gło­wę o róg pa­ra­pe­tu i ką­tem oka ob­ser­wo­wa­ła Ah­ma­die­go.

– Co za upior­na po­go­da. Nie ma czym od­dy­chać. Czło­wiek ma ocho­tę za­snąć albo wyjść stąd i już nie wró­cić – po­wie­dzia­ła. A po­tem po­szła za drze­wa wy­pła­kać się.

Te­raz zaś z wil­got­ny­mi od żalu ocza­mi i tym spoj­rze­niem, do­strze­ga­ją­cym i prze­ni­ka­ją­cym wszyst­ko, sta­ła dwa rzę­dy przed Ah­ma­dim, a jej ma­leń­kie rącz­ki gu­bi­ły się w dło­niach Ha­sze­mie­go. Ah­ma­di wy­cią­gnął przed sie­bie swo­ją na­puch­nię­tą, obo­la­łą nogę i przy­warł gło­wą do opar­cia krze­sła. W tym kłę­bo­wi­sku lu­dzi było coś ta­kie­go, co wpra­wia­ło go w drże­nie, coś wro­gie­go i dzi­wacz­ne­go, agre­syw­ne­go i nie­ludz­kie­go. Spoj­rzał na mo­rze ludz­kich głów: wszyst­kie zbi­te cia­sno koło sie­bie, tej sa­mej wiel­ko­ści i tego sa­me­go kształ­tu. Po­pa­trzył na za­trzę­sie­nie twa­rzy: przy­le­ga­ją­ce do sie­bie i jed­na­ko­we oraz na kłę­bo­wi­sko rąk: ze­spo­lo­ne, pod­po­rząd­ko­wa­ne i ule­głe. Przyj­rzał się tak­że bez­li­ko­wi nóg, mno­go­ści wy­pa­sto­wa­nych sznu­ro­wa­nych bu­tów, bez­mia­ro­wi za­pra­so­wa­nych w kant po­pie­la­tych spodni, wie­lo­ści par oczu wpa­trzo­nych w ten sam punkt i ze­psu­tych, po­żół­kłych zę­bów w dru­cia­nych apa­ra­tach oraz bły­ska­ją­cych go­li­zną wy­sta­ją­cych brzu­chów. Z tej jed­no­li­tej, zro­śnię­tej ze sobą gro­ma­dy po­wsta­wa­ło coś ta­kie­go, co kłu­ło Ah­ma­die­go w ser­ce, ści­ska­ło za gar­dło i nie po­zwa­la­ło od­dy­chać.

Trwa­ły ob­cho­dy pięt­na­sto­le­cia ist­nie­nia firmy Ha­mi­sze Gou­har. As­ga­ri i Ha­sze­mi sie­dzieli w dru­gim rzę­dzie. Ko­sze z kwia­ta­mi, któ­re przy­nieśli ze sobą, usta­wio­no w cen­tral­nym punk­cie sa­lo­nu. Za­łą­czo­ny do kwia­tów bi­let wi­zy­to­wy Hej­da­rie­go zdo­bi­ły pół­okrą­głe ząb­ki i po­zła­ca­ne brze­gi. Lśnił i błysz­czał. Wy­tło­czo­ne, wy­pu­kłe litery in­for­mo­wa­ły o na­zwi­sku, za­wo­dzie i uzy­ska­nym stop­niu na­uko­wym.

– Dro­dzy przy­ja­cie­le, dzi­siej­szy wie­czór jest praw­dzi­wym za­szczy­tem i sta­no­wi po­wód do dumy. Po­my­śl­cie tyl­ko, co świat by bez nas zro­bił? – po­wie­dział Hej­da­ri.

Krze­sło Mah­da­wie­go sta­ło pu­ste. Spo­dzie­wa­no się, że przy­je­dzie na uro­czy­stość z Gor­ga­nu. Wszy­scy trwali w ocze­ki­wa­niu, a An­wa­ri ani na chwi­lę nie od­ry­wał wzro­ku od drzwi.

– Zdą­ży. Wczo­raj wi­dzia­łem go we śnie. Za­raz się zja­wi, no już, za mo­men­cik. Jak­kol­wiek by na to pa­trzeć, on też, po­dob­nie jak ja, pra­cu­je w tej firmie i to, kim jest, za­wdzię­cza wła­śnie jej – prze­ko­ny­wał.

Ktoś wy­gła­szał ora­cję. Za ni­ski, aby do­się­gnąć mi­kro­fo­nu, cały czas wspi­nał się na pal­ce i po­sa­py­wał. Pot lał się z nie­go stru­mie­nia­mi. Na­pi­sa­ną przez sie­bie roz­wle­kłą ka­sy­dą wy­chwa­lał pod nie­bio­sa ar­ty­ku­ły hi­gie­nicz­ne mar­ki Ha­mi­sze Gou­har. Ki­wał gło­wą, przy­kła­dał dłoń do ser­ca i wzdy­chał głę­bo­ko na za­koń­cze­nie każ­de­go bej­tu2.

Od­po­wie­dzial­ność za prze­bieg ce­re­mo­nii spo­czy­wa­ła na An­wa­rim. Bie­gał za sce­ną w tę i z po­wro­tem, od cza­su do cza­su uchy­lał rą­bek ko­ta­ry i spo­glą­dał ze smut­kiem na pu­ste krze­sło Mah­da­wie­go.

Z głę­bi sali do­cho­dzi­ły ja­kieś szep­ty. Ah­ma­di od­wró­cił się i ro­zej­rzał z trwo­gą. Wszyst­kie twa­rze były dla nie­go obce. Spoj­rzał znów przed sie­bie i do­tknął blizn na gło­wie. Pod pal­ca­mi wy­czu­wał szwy, wciąż tkli­we. Znów po­czuł tę roz­cho­dzą­cą się pod skó­rą, nie­da­ją­cą się po­wstrzy­mać falę go­rą­ca, ten strasz­li­wy nie­po­kój, któ­ry – jak­by unu­rza­ny w dia­bel­skich wy­dzie­li­nach – wy­peł­niał mu wszyst­kie pory do­kucz­li­wą i bo­le­sną ciem­no­ścią. Na dnie ser­ca, w gło­wie i oczo­do­łach osa­dza­ła się ja­kaś sta­ła sub­stan­cja. Zu­peł­nie jak gdy­by był sę­dzi­wym drze­wem, na któ­rym osia­dał pył ty­siąc­let­nich wia­trów, i te­raz przy­gnia­ta­ło go brze­mię wszyst­kich hi­sto­rycz­nych chwil, wszel­kiej ma­te­rii, tego, co ist­nia­ło i co mo­gło za­ist­nieć. Przy­po­mniał so­bie swój sta­ry, po­zba­wio­ny do­stę­pu do słoń­ca po­kój i łóż­ko, któ­re za­pew­nia­ło mu wszyst­ko prócz sa­me­go snu. Wspo­mniał cięż­szą niż góra koł­drę, któ­ra nie chcia­ła oswo­ić się z cia­łem, i po­dusz­kę, no­ca­mi zmie­nia­ją­cą się w wy­schnię­tą, ja­ło­wą zie­mię peł­ną cier­ni i ostrych ka­mie­ni. Prze­by­cie nocy za każ­dym ra­zem sta­wa­ło się kosz­mar­ną po­dró­żą, pod­czas któ­rej prze­pły­wał pod po­wierzch­nią świa­ta. Szedł od­pro­wa­dza­ny przez ma­gicz­ne wia­try, ja­zgot de­mo­nów i ty­się­cy za­gu­bio­nych dusz. Wszyst­ko było tak po­zba­wio­ne sen­su i ładu, jak­by dzia­ło się przed stwo­rze­niem świa­ta, kie­dy nie było ni­ko­go ani ni­cze­go, na­wet Boga, jak­by ist­niał je­dy­nie cał­ko­wi­ty nie­byt i sa­mot­ność, a na­prze­ciw tego wszyst­kie­go – udrę­czo­ny czło­wiek, któ­ry do­świad­czał tych wszyst­kich strasz­li­wych chwil.

Przy­po­mniał mu się pie­cyk, któ­re­mu bra­ko­wa­ło naf­ty, i lam­pa z ko­ry­ta­rza ze spa­lo­ną ża­rów­ką. Wszyst­ko za­czę­ło się od tych ciem­nych, wą­skich i zim­nych scho­dów. Zie­mia roz­stą­pi­ła mu się pod no­ga­mi i stur­lał się aż na sam dół – po do­kład­nie czter­dzie­stu dwóch scho­dach. Sta­ło się to na­gle i nie­ocze­ki­wa­nie, jak na­dej­ście snu albo ma­rze­nia. Nie­wi­dzial­na dłoń trą­ci­ła go, a po­tem po­pchnę­ła. Po tam­tym zda­rze­niu przez trzy mie­sią­ce miał nogę w gip­sie. Do­ku­cza­ła mu zresz­tą i te­raz, zwłasz­cza no­ca­mi, gdy czuł prze­cią­gły ból i mro­wie­nie.

Hej­da­ri ro­ze­śmiał się na wieść o tym wy­pad­ku. Resz­ta przy­ja­ciół za­re­ago­wa­ła po­dob­nie. Na­wet do­bro­dusz­ny Ha­sze­mi mu nie uwie­rzył. To nic wiel­kie­go: wie­le osób przed nim upa­dło i ist­nia­ło duże praw­do­po­do­bień­stwo, że przytrafi się to każ­de­mu. Wła­ści­ciel domu za­świad­czył przed wszyst­ki­mi, że był na miej­scu i wi­dział, jak Ah­ma­di się po­śli­zgnął. Taki sam in­cy­dent przy­da­rzył się po­przed­nie­mu lo­ka­to­ro­wi. Żad­na no­wość, krop­ka. Mimo to Ah­ma­di miał pew­ność, że jego upa­dek nie był przy­pad­ko­wy. Nie spo­wo­do­wa­ła go nie­uwa­ga czy roz­tar­gnie­nie. Po­śli­zgnię­cie się też nie wcho­dzi­ło w ra­chu­bę, a jed­nak męż­czy­zna spadł. Ja­kim cu­dem i co było tego przy­czy­ną?

Śmiał się rów­nież An­wa­ri: „Trze­ba było ku­pić nową ża­rów­kę i wy­mie­nić prze­pa­lo­ną w ko­ry­ta­rzu, a jeśli już cho­dzi­łeś po ciem­ku, trze­ba było bar­dziej uwa­żać” – po­wie­dział.

Kto wie – za­sta­na­wiał się Ah­ma­di – może przy­ja­ciel miał ra­cję, ale jak w ta­kim ra­zie wy­tłu­ma­czyć tam­ten cho­ler­ny ka­mień? Ów ta­jem­ni­czy ka­mień rzu­co­ny nie wia­do­mo przez kogo i z ja­kie­go po­wo­du. Bli­zny po za­ło­żo­nych na gło­wie szes­na­stu szwach jesz­cze się nie za­go­iły. No­ca­mi moc­no pie­kły, co do­pro­wa­dza­ło go do bia­łej go­rącz­ki. Przy­ja­cie­le wy­razili współ­czu­cie. Tak, to było nie­przy­jem­ne do­świad­cze­nie.

Opu­chli­zna na