Strona główna » Obyczajowe i romanse » Silny wstrząs

Silny wstrząs

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-421-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Silny wstrząs

"Epicki rozmach, społeczne zaangażowanie, prawdziwe emocje  to siła prozy Jonathana Franzena, okrzykniętego największym żyjącym pisarzem amerykańskim. Louis Holland przybywa do Bostonu po serii trzęsień ziemi na północnym wybrzeżu. Dziwnym trafem pierwsze trzęsienie ziemi zabija jego babcię. Zdarzenie to staje się zarzewiem nieporozumień pomiędzy nim, jego siostrą Eileen i matką Melanie, bowiem ekscentryczna babka zostawiła w spadku 22 mln dolarów. Podczas wycieczki na plażę, Louis poznaje dr Reneé Seitchek, sejsmolog Uniwersytetu Harvarda, która jest przekonana, że odkryła przyczynę trzęsień ziemi w Peabody. Losy dwójki bohaterów oraz rodziny Holland zostają niepodziewanie uwikłane w sprawy petrochemicznego i handlującego bronią koncernu Sweeting-Aldren oraz działającego na rzecz „pro-life” Kościoła Działań w Chrystusie. „Śmiała i wielopoziomowa, pełna energii i rozmachu proza. Afirmacja wielkiej wyobraźni Franzena i charakterystyczny dla niego tragikomiczny styl.” The New York Times Book Review"

Polecane książki

Tom Papier Tom poświęcony rynkowi papierów graficznych przeznaczonych do druku książek. Zawiera zarys problematyki jaka pojawia się przy produkcji i dystrybucji papierów....
Kwiecień 1986 rok. Informacje o katastrofie w Czarnobylu i skażeniu promieniotwórczym docierają do Polski, ale o faktycznym stanie zagrożenia wiedzą tylko nieliczni. Prawdziwe informacje są skutecznie blokowane przez władze, które prowadzą politykę dezinformacyjną sugerującą niewielką skalę skażenia...
„Aktualności rachunkowości budżetowej” to fachowy przewodnik po najnowszych zmianach w przepisach oraz aktualnych problemach prezentujący uniwersalną wiedzę niezbędną w codziennej pracy skarbnika i księgowego jednostki sektora finansów publicznych. Znajdziesz w nim: konkretne informacje o najnowszyc...
Z poradnika „Firma Transportowa” dowiesz się, jak właściwie wykorzystywać najnowsze przepisy oraz jak uniknąć popełniania kosztownych błędów w ich interpretacji, obniżysz koszty prowadzenia firmy i zwiększysz jej konkurencyjność na rynku!...
Niezależnie od posiadanych przez ciebie zdolności, inteligencji czy doświadczenia 85 procent twoich szans na odniesienie sukcesu zależy wyłącznie od umiejętności zjednywania sobie ludzi i przekonywania ich – czyli od twojego uroku osobistego. Jeśli dziś uważasz się za osobę pozbawioną tej cech...
Obszerny tom poświęcony problemom, wyzwaniom, perspektywom i zagrożeniom polskiego i europejskiego prawa pracy. W tekstach znanych polskich i zagranicznych autorów Czytelnik znajdzie inspirujące przemyślenia dotyczące: wpływu rewolucji technicznej, technologicznej i informacyjnej, globalizacji, prze...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jonathan Franzen

Tytuł oryginału:

STRONG MOTION

Copyright © 1992 by Jonathan Franzen

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: © ACADEMICUS

Redakcja: Grzegorz Krzymianowski

Korekta: Anna Just, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-7999-421-2

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Dla Valerie

Pragnę wyrazić wdzięczność za wsparcie Fundacji pani Giles Whiting, społeczności artystycznej Corporation of Yaddo, Svenowi-Erikowi i Marianne Ekströmom oraz Dieterowi i Inge Rahtzom. Składam również podziękowania Lorrie Fürrer i Robertowi Franzenowi, a zwłaszcza Göranowi Ekströmowi za porady i sejsmogramy. Fragmenty rozdziału 13. są w dużej mierze oparte na książce Williama Cronona Changes in the Land (wyd. Hill & Wang, 1983).

Z wody wystawała skała, poszarpana i ostra, pokryta mchem – pozostałość po epoce lodowcowej i lodowcu, który niegdyś wyżłobił w ziemi ten basen. Przetrzymała deszcze, śniegi, mróz, upał. Nikogo się nie obawiała. Nie potrzebowała odkupienia, już była odkupiona.

I. B. Singer

IPłeć domyślna1.

Czasami Eileen Holland musiała się przez moment zastanowić, kiedy pytano ją, czy ma siostrę lub brata.

W szkole podstawowej, gdy na przerwach grała z koleżankami w kwadraty, a na drugim krańcu szkolnego dziedzińca dochodziło do bójek, zazwyczaj się okazywało, że jeśli ktoś rozbijał twarz na asfaltowej powierzchni, to tym kimś był jej młodszy brat, Louis. W takich sytuacjach ona i jej koleżanki dalej odbijały piłkę z jednego kwadratu do drugiego. Tamtego dnia, kiedy Louis bił się z jakimś chłopakiem na najwyższym szczeblu starych, rojących się od pałeczek tężca drabinek, a potem na każdej z rurek, w które uderzał, spadając i uszkadzając sobie kolejne części ciała – wybijając sobie przednie zęby na poziomie trzecim, obijając żebra na poziomie drugim, doznając wstrząśnienia mózgu oraz urazu kręgosłupa szyjnego na poziomie pierwszym i już na asfalcie doprowadzając do porażenia przepony – właśnie skakały przez skakankę. Koleżanki Eileen pobiegły przyjrzeć się najprawdopodobniej nieżywemu chłopcu. Pozostała sama ze skakanką w ręku, czując się, jakby to ona spadła i nikt nie zamierzał jej pomóc.

Eileen, z tymi jej pełnymi zdumienia oczami i cienkimi jak ołówek brwiami, wysokim czołem, wydatnymi policzkami i prostymi czarnymi włosami, stanowiła wierną i piękną kopię matki. Jej kończyny przypominały gałązki wierzby i czasami kołysała się nawet z zamkniętymi oczami jak to drzewo, kiedy była tak szczęśliwa w towarzystwie koleżanek, że zapominała o ich obecności.

Louis, podobnie jak ich ojciec, wyglądał mniej efektownie. Odkąd ukończył dziesięć lat, chodził w okularach, jakie noszą piloci, których metalowe oprawki z grubsza pasowały do jego włosów, kręconych, w kolorze starych mosiężnych śrub, i jeszcze zanim skończył liceum, zaczął chudnąć. Po ojcu odziedziczył również wydatny tors. Zarówno w gimnazjum, jak i w liceum nowe koleżanki Eileen na pytanie, czy Louis Holland jest jej bratem, spodziewały się odpowiedzi: „Nie, to żaden krewny”. Te pytania szczypały Eileen jak szczepionka. Słowa koleżanek, że brat  w   n i c z y m  jej nie przypomina, były zaś dla niej jak przykładany w miejsce ukłucia kojący gazik z alkoholem.

– Tak – zgadzała się – bardzo się różnimy.

Młodzi Hollandowie dorastali w Evanston, w stanie Illinois, w cieniu Uniwersytetu Northwestern, gdzie ich ojciec był zatrudniony na stanowisku profesora historii. Od czasu do czasu Eileen widywała popołudniami Louisa w McDonaldzie, w otoczeniu palantów, z którymi spędzał czas: żałosne menu, papierosy, ziemiste twarze i wojskowe ubrania. Bijąca z boksu negatywna aura sprawiała, że Eileen czuła się tak, jakby sama nie była w stanie odpowiednio mocno rozpychać się łokciami wśród rówieśników. Wmawiała sobie, że bardzo się różni od Louisa. Ale nigdy nie była przed nim w pełni chroniona. Nawet kiedy siedziała na środku zapchanej i roześmianej tylnej kanapy w samochodzie, zawsze musiała zerknąć przez okno, by zobaczyć brata maszerującego zaśmieconym poboczem jakiejś sześciopasmowej podmiejskiej arterii, w szarej od potu białej koszuli i okularach białych od oślepiających świateł na drodze. Zawsze miała wrażenie, że był tam tylko po to, by go spostrzegła, zjawa z tego równoległego prywatnego świata, który opuściła, kiedy zaczęła mieć koleżanki, a w którym Louis wciąż najwyraźniej żył – świata, gdzie było się samemu.

Pewnego letniego dnia przed wstąpieniem do college’u musiała nagle skorzystać z rodzinnego samochodu, żeby udać się na spotkanie ze swoim chłopakiem Juddem, mieszkającym kawałek dalej nad brzegiem jeziora Michigan w Lake Forest. Kiedy Louis zwrócił jej uwagę, że już tydzień wcześniej zarezerwował samochód, wściekła się na niego, jak człowiek wściekający się na martwy przedmiot, który stale upuszcza i z którym nieostrożnie się obchodzi. W końcu przekonała matkę, a ta poprosiła syna, żeby przynajmniej ten jeden raz zachował się bezinteresownie, pozwalając Eileen skorzystać z wozu i odwiedzić chłopaka. Kiedy dojechała do domu Judda, wciąż była jeszcze tak wściekła, że zostawiła kluczyki w stacyjce. Samochód natychmiast skradziono.

Policja w Lake Forest nie była wobec niej zbyt miła. Jeszcze mniej miła była dla niej matka w czasie rozmowy przez telefon. Kiedy w końcu dotarła do domu, Louis zszedł po schodach ubrany w maskę płetwonurka.

– Eileen – powiedziała matka. – Kochanie. Pozwoliłaś, żeby auto stoczyło się do jeziora. Nikt nie ukradł samochodu. Właśnie dzwoniła do mnie pani Wolstetter. Nie zaciągnęłaś hamulca ręcznego i nie przestawiłaś dźwigni biegów na pozycję postojową. Przetoczył się przez trawnik Wolstetterów prosto do jeziora.

– Pozycja postojowa, Eileen? – Głos Louisa był zaszklony i nosowy. – Takie małe P na końcu po lewej? N to pozycja neutralna i oznacza luz, tak? A P to postój, tak?

– Louisie – odezwała się matka.

– Chyba że N oznacza „nie”, a P… „posuwać”? A D to „dać sobie spokój”?

Po tym koszmarze Eileen nie była już w stanie zapamiętać, gdzie Lou­is jest czy też czym się zajmuje. Wiedziała, że poszedł do szkoły w Houston i chyba specjalizował się w czymś związanym z elektrotechniką, ale kiedy matka wspomniała o nim w rozmowie telefonicznej, być może chcąc powiedzieć, że zmienił specjalizację, w pokoju, z którego Eileen dzwoniła, nagle zrobiło się głośno. Nie mogła sobie przypomnieć, co matka przed chwilą powiedziała. Musiała zapytać: „No to jaki jest teraz… jego przedmiot kierunkowy?”. A w pokoju znowu zrobiło się głośno! Nie potrafiła zapamiętać słów matki już w chwili, kiedy je wypowiadała! I dlatego też nigdy nie potrafiła pojąć, w czym Louis się specjalizował. Kiedy spotkała się z bratem podczas ferii świątecznych na drugim roku studiów magisterskich – robiła MBA na Harvardzie – musiała na chybił trafił zgadywać, co robił po ukończeniu Uniwersytetu Rice’a.

– Mama mówiła, że zajmujesz się czymś w rodzaju projektowania mikroukładów?

Utkwił w niej wzrok.

Pokręciła głową: nie, nie, nie, nie, cofnij to.

– Powiedz, co robisz – poprosiła pokornie.

– Patrzę na ciebie ze zdumieniem.

Dopiero później matka powiedziała jej, że Louis pracuje w stacji radiowej w Houston.

Eileen mieszkała w Cambridge, w pobliżu Central Square. Jej mieszkanie znajdowało się na ósmym piętrze nowoczesnego wieżowca, betonowej wieży górującej nad otaczającymi ją cegłami i sidingiem, jak coś, co nie uległo zniszczeniu, z umieszczonymi w podziemiach sklepami i restauracją rybną. Pewnego wieczoru pod koniec marca – była właśnie w domu i robiła ciastka czekoladowe z karmelem – Louis, którego ostatnio widziała w Evanston czytającego jakiś kryminał pod choinką, zadzwonił do niej i oświadczył, że przeprowadził się z Houston do niedrogiej miejscowości Somerville, na północ od Cambridge. Zapytała, co go tam ściągnęło.

– Mikroukłady – oświadczył.

Kilka dni później, w zimny i mokry wieczór kończącej się zimy, do jej mieszkania rzeczywiście wszedł ktoś obcy. W wieku dwudziestu trzech lat Louis wyłysiał na czubku głowy, a z jego loków pozostało akurat tyle, by mógł się na nich zebrać deszcz ze śniegiem. Jego toporne czarne oksfordy piszczały na linoleum, kiedy z wolna odbijając się od blatów, przemierzał kuchnię Eileen po ścieżce w kształcie gwiazdy. Policzki i nos miał czerwone, a okulary białe od mgły.

– Jest bardzo nowoczesne – stwierdził, mając na myśli mieszkanie.

Eileen przycisnęła łokcie do boków i skrzyżowała ręce na piersiach. Wszystkie cztery palniki w kuchence buzowały pełnym ogniem, a na jednym z nich coś gotowało się w garnku.

– Nie da się tu odpowiednio  n a g r z a ć  – oświadczyła. Miała na sobie obszerny sweter, mechate kapcie i minispódniczkę. – Mam wrażenie, że piec wyłączają pierwszego kwietnia.

Odezwał się dzwonek domofonu. Nacisnęła przycisk.

– To Peter – powiedziała.

– Peter.

– Mój chłopak.

Po chwili usłyszeli pukanie do drzwi i wprowadziła do kuchni swojego chłopaka, Petera Stoorhuysa. Miał sine z zimna wargi, a jego opalona skóra była ziemisto szara. Podskakiwał w miejscu, trzymając ręce w kieszeniach spodni z diagonalu, podczas gdy Eileen dokonywała prezentacji, choć Peter najwyraźniej zbyt przemarzł, żeby zwracać na to uwagę.

– Cholera – odezwał się, kucając przy kuchence. – Zimno.

Z jego twarzy biło zmęczenie, jakiego nie skryłaby żadna opalenizna. Miał jedną z tych miejskich twarzy, które były tak wiele razy stwarzane, że ukazywały już tylko niewyraźny obraz, jak raz po raz plamione i wycierane kartki. Zza fasady jego aktualnego wizerunku nowego mieszkańca Los Angeles wyzierały ślady japiszona, punka, ucznia prywatnej szkoły i przywódcy. Wielokrotne zmiany fryzury, jak zbyt częste czesanie, osłabiły mu włosy. Dla ochrony przed pogodą założył marynarkę w kurzą stopkę i koszulę bez kołnierzyka.

– W zeszłym miesiącu byliśmy z Peterem w St. Kitts – wyjaśniła Eileen Louisowi. – Wciąż jeszcze nie dostosowaliśmy się z powrotem do tutejszych warunków.

Peter wyciągnął dłonie z pobielałymi kłykciami nad dwoma palnikami i przypiekał je, przydając tej czynności tak wielkiego znaczenia, że Eileen i Louis mogli jedynie na niego patrzeć.

– W czapkach wygląda jak zupełny czubek – odezwała się Eileen.

– Z tego względu uważam, że  k u r t k i  są przydatne – odparł Louis, rzucając w kąt kurtkę z syntetycznego włókna. Ubrany był w swój uniform, który nosił bez przerwy od ośmiu lat, białą koszulę i czarne dżinsy.

– Bo widzisz, w tym właśnie rzecz – stwierdziła Eileen. – Jego ulubiona kurtka jest w czyszczeniu. Czy to nie głupie, że akurat teraz tam jest?

Minęło jeszcze pięć minut, zanim Peter na tyle odtajał, żeby wszyscy mogli przejść do salonu. Eileen zwinęła się na sofie, naciągnęła sweter na gołe kolana i wyciągnęła rękę na oparciu sofy właśnie wtedy, gdy Peter podawał jej szklaneczkę whisky. Louis krążył po pokoju, zatrzymując się co chwilę i jak to krótkowidze mają w zwyczaju, przybliżając twarz do książek i innych przedmiotów. Całe umeblowanie było nowe i w większości stanowiło połączenie białych płaszczyzn, czarnych walców i wiśniowych plastikowych sprzętów domowych.

– W takim razie, Louisie – odezwał się Peter, dołączając z whisky do Eileen na sofie – powiedz nam coś o sobie.

Louis przyglądał się pilotowi od magnetowidu. Na wielkich zaparowanych oknach odległe światła Harvard Square tworzyły aureole w perłowym kolorze.

– Pracujesz w łączności – podsunął Peter.

– Pracuję w stacji radiowej – odpowiedział Louis bardzo powoli i bardzo spokojnie. – Słyszeliście o WSNE? O Wiadomościach z komentarzem?

– Jasne – odrzekł Peter. – Znam tę stację. Nie żebym jej kiedyś słuchał, ale kilka razy miałem z nią do czynienia. Prawdę mówiąc, z tego, co wiem, pod względem finansowym tkwią w niezłym bagnie. Co prawda, nie chcę przez to powiedzieć, że to rzadkość w przypadku stacji o małym zasięgu. Sugeruję, żebyś starał się odbierać wypłatę na koniec każdego tygodnia, a już na pewno nie daj im się wciągnąć w żadną współwłasność…

– Och, nie dam się – odparł Louis tak żarliwie, że ktoś postronny mógłby stać się podejrzliwy.

– No wiesz, możesz robić, co chcesz – ciągnął Peter. – Ale to… taka przestroga.

– Peter sprzedaje przestrzeń reklamową dla magazynu „Boston” – odezwała się Eileen.

– Między innymi – dodał Peter.

– Zastanawia się, czy jesienią nie starać się o przyjęcie do szkoły handlowej. Choć wcale tego nie potrzebuje. On tyle wie. Sto razy więcej ode mnie.

– Czy wiesz, jak słuchać? – nieoczekiwanie zapytał Louis.

Oczy Petera zwęziły się.

– Co masz na myśli?

– Czy wiesz, jak należy słuchać, kiedy zadajesz komuś dotyczące go pytanie?

Peter zwrócił się w stronę Eileen, jakby chciał zasięgnąć jej rady. Wydawało się, że nie jest pewien, o co chodzi w tej uwadze. Zerwała się na równe nogi.

– Chciał ci tylko coś poradzić, Louisie. Wszyscy mamy dużo czasu, żeby się nawzajem wysłuchać. Wszyscy jesteśmy bardzo zainteresowani… sobą nawzajem! Idę po pałeczki chlebowe.

Gdy tylko wyszła z pokoju, Louis usiadł na sofie i położył rękę na ramieniu Petera, po czym przysunął rumianą twarz do jego ucha.

– Posłuchaj, kolego – odezwał się. – Ja też mam dla ciebie pewną radę.

Peter patrzył wprost przed siebie, nieco rozszerzonymi oczami, jakby wskutek przełykanego uśmiechu. Louis nachylił się jeszcze mocniej.

– Nie chcesz posłuchać mojej rady?

– Masz jakieś problemy – zauważył Peter.

– Noś kurtki!

– Louis? – Eileen zawołała z kuchni. – Czyżbyś zachowywał się wobec Petera niestosownie?

Louis klepnął Petera w kolano i obszedł sofę od tyłu. Na podłodze na rozłożonej gazecie stała klatka z myszoskoczkiem. Zwierzę biegło w kołowrotku jakby z wahaniem, zatrzymywało się, żeby postukać mikroskopijnym pazurkiem w poprzeczkę, po czym galopowało dalej z wysoko uniesionym łebkiem i głową zwróconą w bok. Trudno byłoby powiedzieć, żeby sprawiało mu to frajdę.

– Ty głuptasku. – Eileen wróciła z kuchni z wielokątnym kuflem wypełnionym pałeczkami chlebowymi. Podała je Peterowi. – Opowiadam Peterowi o wszystkich naszych rodzinnych dziwactwach. Od kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, ostrzegałam go, żeby nie brał tego do siebie. – Nieoczekiwanie opadła na kolana z oszałamiającym wdziękiem, po czym otworzywszy drzwiczki klatki, wyciągnęła myszoskoczka za ogon. Uniosła go nad głowę i badawczo przyjrzała się drżącemu noskowi zwierzęcia. Jego przednie łapki bezskutecznie drapały powietrze. – Prawda, Miltonie Friedmanie? – Otworzyła usta niczym wilk, jakby zamierzała odgryźć myszoskoczkowi łebek. Następnie położyła go na zwróconej ku górze dłoni, a zwierzak wbiegł jej po rękawie na ramię. Eileen ponownie go złapała i zamknęła w złożonych dłoniach, tak że wystawała stamtąd tylko szpiczasta mordka z wąsikami. – Przywitasz się z moim bratem? – Gwałtownym ruchem podsunęła Louisowi pyszczek myszoskoczka pod nos. Mordka zwierzątka wyglądała jak puszysty penis z oczami.

– Cześć, gryzoniu – odezwał się Louis.

– Proszę? – Przysunęła myszoskoczka do ucha i uważnie słuchała. – Mówi: „Cześć, człowieku. Cześć, wujku Louisie”.

Wcisnęła zwierzątko na powrót do klatki i zamknęła drzwiczki. Nadal zantropomorfizowane, ale już wolne, sprawiało wrażenie imbecyla lub gbura, kiedy pobiegło do rurki poidełka i zaczęło skubać kropelkę wody. Eileen jeszcze przez chwilę nie podnosiła się z kolan, z dłońmi przyciś­niętymi do ud i przekrzywioną na bok głową, jakby miała wodę w uchu. Następnie szybkim i płynnym ruchem, wyraźnie zdumiewając tym Lou­isa, dołączyła do Petera na sofie.

– Peter i Milton Friedman – powiedziała – nie są obecnie w najlepszych stosunkach. Milton Friedman zrobił siusiu na popelinowe spodnie, do których Peter był bardzo przywiązany.

– Bardzo zabawne – stwierdził Louis. – Niesamowicie, wręcz niesamowicie zabawne.

– Chyba będę spadał – odezwał się Peter.

– Och, daj spokój, trochę cierpliwości – odparła Eileen. – Louis po prostu zazdrośnie mnie strzeże. Jesteś moim chłopakiem, ale on jest moim bratem. Będziecie musieli się dogadać i tyle. Wsadzę was do jednej klatki. Ty, Louisie, dostaniesz kołowrotek do dreptania, a dla mojego zmoczonego małego głuptaska naleję do poidełka trochę chivasa. Ha, ha, ha! – Eileen się roześmiała. – A Miltonowi Friedmanowi załatwimy spodnie z popeliny!

Peter opróżnił szklankę i wstał.

– Czas na mnie.

– Dobra, może jestem trochę irytująca – powiedziała Eileen zupełnie innym głosem. – Ale przestanę. Wyluzujmy. Zachowujmy się jak dorośli.

– Ty zachowuj się jak dorosła – odparł Peter. – Ja muszę zająć się pracą.

Nie oglądając się za siebie, wyszedł z pokoju, a potem z mieszkania.

– No to świetnie – stwierdziła Eileen. – Dzięki. – Odchyliła głowę na oparcie sofy i spojrzała na Louisa, wywracając oczami. Jej wąskie brwi wyglądały jak wargi, które nie oddychają, a ogołocone z brwi oczy nad nimi nabrały wyrazu, na który nie ma określenia w ludzkiej mowie, jakiejś proroczej obcości. – Co mu powiedziałeś?

– Powiedziałem, że powinien nosić kurtki.

– Naprawdę urocze, Louisie. – Wstała i założyła pierwsze z brzegu buty. – Co się z tobą dzieje? – Rzuciła się pędem przez przedpokój i wybiegła za drzwi.

Louis obserwował, jak wychodzi, nie wykazując specjalnego zainteresowania. Zrobił kółko na zaparowanej szybie i spojrzał w dół na padający na Massachusetts Avenue śnieg z deszczem, podświetlony na różowo przez tylne światła samochodów. Zadzwonił telefon.

Podszedł do zajmującego osobny stoliczek aparatu telefonicznego i przesunął po nim wzrokiem, jakby stał przed barem, w którym nic mu się nie podoba. Kiedy dzwonek odezwał się po raz piąty, a sekretarka się nie włączała, w końcu podniósł słuchawkę.

– Halo?

– Peter? – usłyszał drżący głos jakiejś starszej kobiety. – Peter, tyle razy próbowałam…

– Nie jestem Peter.

Usłyszał zaniepokojony szmer. Szepcząc słowa przeprosin, kobieta zapytała o Eileen. Louis zaproponował, że przekaże jej wiadomość.

– A kto mówi? – zapytała kobieta.

– Brat Eileen. Louis.

–  L o u i s?  No proszę, na miłość boską. Mówi babcia.

Przez długą chwilę wpatrywał się w okno.

– Kto? – zapytał.

– Rita Kernaghan.  B a b c i a. 

– Och. Cześć, babciu. Cześć.

– Chyba więcej niż raz to się nie widzieliśmy.

Poniewczasie Louisowi przyszedł do głowy jakiś obraz, widok brzuchatej kobiety z twarzą pomalowaną tak, by przypominała domowego kotka, która siedziała przy stole w Berghoff, w Chicago, kiedy pewnego śnieżnego wieczoru weszli do restauracji całą grupką, on i rodzice oraz Eileen. Było to jakieś siedem lat temu, chyba rok po tym, jak matka poleciała do Bostonu na pogrzeb swojego ojca. Z tego obiadu w Berghoff zapamiętał jedynie talerz z duszonym królikiem i plackami ziemniaczanymi. I Ritę Kernaghan dotykającą włosów Eileen i mówiącą do niej „laleczko”. Choć może był to jakiś inny obiad i jakaś inna stara kobieta. A może to mu się tylko przyśniło?

Nie do końca babcia – druga żona dziadka.

– Tak – powiedział. – Pamiętam. Mieszkasz gdzieś niedaleko.

– Tak, zaraz obok Ipswich. Odwiedzasz siostrę?

– Nie, pracuję tu. W stacji radiowej.

Ta informacja chyba ją zaciekawiła. Zaczęła wypytywać Louisa o szczegóły. Czy jest spikerem? Czy zna dyrektora programowego? Zaproponowała, żeby poszli razem na drinka.

– Poznamy się trochę. Może w piątek po pracy? Będę wieczorem w mieście.

– Dobrze – odparł Louis.

Ledwo zdążyli ustalić porę i miejsce, a Rita Kernaghan mruknęła „do widzenia” i połączenie zostało przerwane. Chwilę później Eileen, mokra i zła, wróciła do mieszkania i zniknęła w kuchni.

– Dopóki mnie nie przeprosisz, nie będzie kolacji! – oświadczyła.

Louis zmarszczył brwi w zamyśleniu, pogryzając paluszki.

– Zachowałeś się jak jakiś gówniarz i łobuz – stwierdziła Eileen. – Powinieneś mnie przeprosić.

– Nie przeproszę. Nawet nie podał mi ręki.

– Był  p r z e m a r z n i ę t y! 

Szczerość siostry sprawiła, że aż przewrócił oczami.

– Dobrze – powiedział. – Przykro mi, że popsułem wam kolację.

– W każdym razie nie rób tego więcej. Tak się składa, że bardzo lubię Petera.

– Kochasz go?

Eileen wyszła z kuchni z zakłopotanym wyrazem twarzy. Louis nigdy nie zadał jej pytania, które byłoby choć trochę osobiste. Usiadła obok niego na kanapie i sięgnęła do palców u nóg, w takiej pozycji, jakby zamierzała ogolić łydki, z czubkiem nosa delikatnie wspartym na jednym kolanie.

– Czasami wydaje mi się, że tak – stwierdziła. – Chociaż tak naprawdę nie jestem romantyczna. Milton Friedman jest bardziej w moim stylu. W każdym razie dziwne, że o to pytasz.

– Pytanie jest chyba oczywiste?

Nadal pochylona, zamknęła jedno oko i przyjrzała się bratu.

– Wyglądasz inaczej – powiedziała.

– Inaczej niż…?

Pokręciła głową, nie chcąc przyznać, że nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że jej młodszy brat w wieku dwudziestu trzech lat będzie cokolwiek wiedział o miłości. Zaczęła ze szczególną uwagą przyglądać się swoim kostkom, przesuwała palcami po wystających, okrągłych kościach, szczypała sobie ścięgna i lekko się kołysała. Zaczęła tracić urodę. Czas, słońce i szkoła handlowa powodowały, że jej skóra jakby wyblakła, spod warstwy świeżej farby, niczym stare tapety, zaczęła nagle przezierać Eileen w średnim wieku. Spojrzała na Louisa niepewnie.

– To miłe, że znowu mieszkamy w tym samym mieście.

– Tak.

Stała się jeszcze bardziej nieśmiała.

– Lubisz swoją pracę?

– Jeszcze za wcześnie, żeby coś o tym powiedzieć.

– Czy możesz dać Peterowi szansę, Louisie? Może wydawać się nieco arogancki, ale tak naprawdę jest bardzo wrażliwy.

– A właśnie, coś mi się przypomniało – stwierdził Louis. – Ktoś do niego dzwonił, kiedy byłaś na dworze. Zapytałem, kto dzwoni. Babcia? Jaka babcia?

– Och, to Rita. Mnie też próbowała przekonać, żebym zwracała się do niej „babciu”.

– Zupełnie wyleciało mi z głowy, że istnieje.

– To dlatego, że ona i mama są w takich stosunkach… Grrrrrr. – Eileen chwyciła się obiema rękami za szyję. – Słyszałeś coś na ten temat?

– Wiesz, kiedy ostatni raz tak naprawdę rozmawiałem z mamą? W czasach, gdy Ferguson Jenkins grał w Chicago Cubs.

– No tak. Ale wygląda na to, że dziadek w pewnym momencie zarobił mnóstwo pieniędzy, a kiedy umarł, nic nie zostawił mamie czy cioci Heidi, bo ożenił się z Ritą. I to ona dostała wszystko.

– Z pewnością nie jest to sposób, żeby zdobyć serce mamy.

– Ale Peter mówi, że Rita w rzeczywistości też nic nie dostała. Wszystko jest w funduszu powierniczym.

– Skąd Peter o tym wie?

– Pracował dla Rity jako specjalista od reklamy. Tak go właśnie poznałam. – Eileen podskoczyła i podeszła do półki. – Po śmierci dziadka Rita zainteresowała się ruchem New Age. Postawiła piramidę na dachu domu. Wino trzyma w stodole, bo uważa, że nie dojrzeje pod piramidą. To jej nowa książka. – Podała Louisowi cienki jaskraworóżowy tomik. – Drukuje je jakiś rzekomy wydawca w Worcester i wszystkie przychodzą w jednej przesyłce, w tych ogromnych skrzyniach. Kiedy ostatni raz byłam u niej w domu, wszystkie egzemplarze trzymała w stodole, razem z winem. Taka ogromna ściana książek. Właśnie po to jej specjalista od reklamy. No i potrzebuje go także do swoich prelekcji. Ale powiedz mi, chcesz tortellini z sosem pomidorowym czy linguine z białym sosem z małży?

– To, co łatwiej przyrządzić.

– Obojętnie, i jedno, i drugie jest z torebki.

– Tortellini – stwierdził Louis. Jaskraworóżowa książka nosiła tytuł Księżniczka Itaray: Wyjątkowa historia Atlantów. Na stronie tytułowej autorka napisała: „Dla Eileen, mojej laleczki, z wyrazami miłości od babci”. Louis przekartkował książkę podzieloną na rozdziały, podrozdziały i podpodrozdziały ponumerowanymi, wydrukowanymi wytłuszczoną czcionką nagłówkami:

4.1.8. Skutki zniknięcia wyrostka dimezyjskiego: czy można powrócić do Edenu?

Spojrzał na skrzydełko okładki. „W swoim pełnym fantazji, ale zarazem erudycyjnym opracowaniu dr Kernaghan wysuwa hipotezę, wedle której fundamentem funkcjonowania społeczeństwa Atlantydy było powszechne zaspokajanie popędu płciowego, i sugeruje, że wyrostek robaczkowy człowieka, będący obecnie jedynie organem szczątkowym, u Atlantów pełnił niezależną i niezwykle istotną funkcję. W oparciu o regresję hipnotyczną czternastoletniej uczennicy, Mary M. z Beverly, w stanie Massachusetts, dr Kernaghan podejmuje frapujące badania głębokiej psychologii Atlantów, historycznej genezy tłumionej seksualności oraz drzemiących we współczesnym świecie możliwości powrotu do złotego wieku…”

– Napisała jeszcze dwie inne książki – powiedziała Eileen.

– Jest doktorem?

– To jakiś tytuł honorowy. Milton Friedman uważa, że o niczym głupszym w życiu nie słyszał. Prawda, Miltonie Friedmanie? Peter bardzo jej pomógł, dzięki niemu kilka razy wystąpiła w radiu i telewizji. Ma mnóstwo kontaktów, a zajmuje się tym tylko dorywczo. W końcu musiał jej jednak powiedzieć, żeby znalazła sobie kogoś innego. Po pierwsze, ona bardzo dużo pije. A do tego mówi o dziadku tak, jakby ciągle żył i przez cały czas z nią rozmawiał. Nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać.

Louis nie wspomniał, że umówił się z Ritą na drinka.

– W każdym razie w ten sposób poznałam Petera. Ona ma piękną posiadłość, pewnie jej nie pamiętasz. Jak byliśmy mali, spędziliśmy tam mniej więcej tydzień. Przypominasz sobie?

Louis pokręcił głową.

– Prawdę mówiąc, ja też nie. W tym czasie Rita nie wkroczyła jeszcze na scenę. To znaczy, nadal była sekretarką dziadka. Czasami się zastanawiam, co byśmy o nim myśleli, gdyby nadal żył.

Przez resztę wieczoru Louis raz po raz zmieniał krzesła, a Eileen krążyła wokół niego. Najwyraźniej nie czuła się szczególnie odpowiedzialna za talerz z jedzeniem; to odchodziła od stołu, to wracała, jedzenie zdane było na jej łaskę i niełaskę. Kiedy Louis wkładał płaszcz, zbierając się do wyjścia, niezdarnie poklepała brata po ramieniu i jeszcze bardziej niezdarnie go objęła.

– Uważaj na siebie, dobra?

Wyrwał się jej.

– Co masz na myśli? Myślisz, że gdzie się wybieram? Mam do przejścia tylko cztery kilometry.

Trzymała rękę na jego ramieniu, dopóki nie znalazł się za drzwiami. Chwilę później, kiedy włączyła telewizyjne wiadomości, ktoś zapukał. W korytarzu stał Louis, wyglądał, jakby miał jakąś sprawę, patrzył gdzieś w bok spod zmarszczonych brwi.

– Właśnie coś sobie przypomniałem – oświadczył. – Przypomniałem sobie tamto miejsce w Ipswich, dom ojca naszej mamy. Rzucaliśmy kamieniami…

– Aha! – Twarz Eileen pojaśniała. – W konie.

– Rzucaliśmy kamieniami w konie…

– Żeby je uratować!

– Żeby je uratować przed śmiercią. Czyli ty też to pamiętasz. Myśleliśmy, że umrą, jeśli nie będą się ruszać.

– Tak.

– To tyle. – Louis się odwrócił. – Na razie.

W liceum Louis nigdy nie zraził się na tyle, żeby musiał przepraszać za swoją miłość do radia. Radio było czymś w rodzaju okaleczonego zwierzęcia lub opóźnionego w rozwoju rodzeństwa, dla którego zawsze znajdował czas, a jeśli ludzie się z tego śmiali, nigdy na to nie zważał, a nawet tego nie zauważał. Kiedy Eileen widywała go gdzieś na peryferiach, zazwyczaj szedł do lub wracał z klimatyzowanego i pustego sklepu z elektroniką, usytuowanego na jakimś zachwaszczonym placu, gdzie poza tym przybytkiem działała co najwyżej jakaś chińska restauracja wiodąca swoje ostatnie, dziewiąte życie, ewentualnie opustoszały sklep zoologiczny. Z regałów z paczkowanymi układami scalonymi i złączami RF, potencjometrami montażowymi, krokodylkami, zworkami i przeróżnymi kondensatorami wybierał pozycje figurujące na samej górze swojej listy życzeń, po czym sumował ceny w głowie, z grubsza szacował podatek od sprzedaży i wręczał towar smutnemu wąsatemu mężczyźnie, który wolałby sprzedawać wieże stereo, a następnie płacił drobnymi banknotami, jakie otrzymywał od sąsiadów za prace odpowiednie dla niższych warstw społecznych: mycie ścian, przycinanie krzaków, opiekę nad psami. Miał dziesięć lat, kiedy dostał odbiornik na diodach krystalicznych, dwanaście, gdy zbudował własną krótkofalówkę z zestawu do samodzielnego składania HeathKit, czternaście, kiedy uzyskał sygnał wywoławczy WC9HDD, a szesnaście, kiedy dostał licencję kategorii 5. Radio było dla niego czymś własnym, jego prawdziwym hobby. Dziecko potrafi czerpać satysfakcję – porównywalną z seksualnym zaspokojeniem, choć obie przyjemności może i łączą się gdzieś w mrocznych zaułkach jego psychiki – kiedy składa razem kilka prostych metalowych i ceramicznych przedmiotów, przedmiotów, o których wie, że są proste, bo na drodze eksperymentów wiele z nich już zniszczyło za pomocą śrubokrętu i kleszczy, i podłącza je do baterii, po czym słyszy w swoim pokoju płynące z daleka głosy. Na narzucie jego łóżka walały się zagubione rezystory; ich oznaczenie kolorów znał na pamięć dobry rok przed tym popołudniem, kiedy stracił dziewictwo i dowiedział się o istnieniu plemników oraz komórek jajowych. „Ojej, co to jest?” (A był to 220-omowy metalizowany rezystor ze złotym paskiem tolerancji). Louis był też jednym z nielicznych radioamatorów w obszarze metropolitalnym Chicago gotowym mówić lub kodować w języku francuskim, więc gdy plamy na słońcu były wyjątkowo duże, potrafił przez pół nocy zajmować się wymianą odczytów temperaturowych i danych autobiograficznych z radioamatorami ze wszystkich zasypanych śniegiem zakątków Quebecu. Nie czyniło go to jednak szczególnie rozmownym na lekcjach francuskiego; był wtedy raczej znudzony, gdyż zawsze skrywał przed innymi wszystko, co robił naprawdę dobrze.

Wstąpił na Uniwersytet Rice’a jako potencjalny student elektrotechniki, a ukończył uczelnię z dyplomem z języka francuskiego, w tym czasie przez trzy semestry kierując studencką stacją KTRU. Tydzień po ukończeniu studiów podjął pracę w lokalnej stacji C & W. Miał tam stosunkowo atrakcyjne obowiązki, ale pożegnał się z rozgłośnią po zaledwie ośmiu miesiącach, tłumacząc się z tego faktu przed Eileen jedynie prostym pytaniem:

– A dlaczego ludzie rzucają pracę?

Studia stacji WSNE, jego nowego pracodawcy, znajdowały się w zachodniej dzielnicy Waltham, w budynku biurowym z widokiem na róg szesnastohektarowego terenu przeznaczonego na skrzyżowanie drogi numer 128 (ze znakami Region Technologii Ameryki) z drogą zwaną Mass Pike. Louis oficjalnie pracował na stanowisku operatora konsolety. Było to zajęcie dla wyrobnika: miał obsługiwać magnetofon kasetowy, włączać w odpowiednim momencie płyty i precyzyjnie planować program przed emisją wiadomości sieci Associated Press, ale robił to tylko od szóstej do dziesiątej rano, bo jedynie Dana Drexela, spikera pracującego w porannych godzinach szczytu, uważano za na tyle niezastąpionego, żeby przydzielić mu operatora. Louis zrozumiał, że pozostałą część dnia pracy, który kończył się o trzeciej po południu, miał spędzać na tak ciekawych zajęciach, jak wstukiwanie na klawiaturze danych o ruchu ulicznym, przenoszenie reklam agencji ze szpuli na kasety, pisanie ogłoszeń społecznych i klasyfikacja zgłoszeń konkursowych, dzięki którym stale zmniejszająca się liczba słuchaczy stacji próbowała wygrać różne bezwartościowe prezenty. Zdawał sobie też sprawę, że za swoją pracę będzie otrzymywał pensję równą minimalnej stawce federalnej.

Jednym z powodów, dla których stanowisko to nie cieszyło się wielkim wzięciem, było powszechne oczekiwanie, że czerwcowa akceptacja wnios­ku WSNE o przedłużenie licencji nie będzie tylko formalnością. Czeki z wypłatą wydawano z dokładnymi instrukcjami, kiedy można, a kiedy nie można ich realizować. Nienasycona lista płac wkroczyła do głównego studia produkcyjnego i wyrywała sprzęt dźwiękowy, panele akustyczne oraz wszystkie inne posiadające jakąkolwiek wartość przedmioty, pozostawiając poszarpane puste prostokąty z odsłoniętą płytą wiórową w pokrytych plastikowym laminatem stołach mikserskich i wyglądające jak karmel plamy po kleju na ścianach. Nowo powstała stacja studencka kupiła całą kolekcję płyt stacji WSNE, z wyjątkiem części dla dzieciaków (cały zestaw płyt z tematami z Troskliwych Misiów, Muppety, oryginalna ścieżka dźwiękowa do disnejowskiego Kubusia Puchatka, Flintstonowie przerabiający tabliczkę mnożenia) i nagrań satyrycznych. Rowki w tych ostatnich szybko wytarły się na gładko podczas porannych programów Wiadomości z komentarzem, w których aktualności i relacje przeplatano „najzabawniejszymi numerami wszech czasów”.

Właścicielem stacji WSNE i jej dyrektorem był niejaki Alec Bressler, rosyjski emigrant pochodzenia niemieckiego, który w połowie lat sześćdziesiątych rzekomo przewiosłował w gumowym pontonie z Kaliningradu do Szwecji. Jedynym oficjalnym obowiązkiem, jaki sam sobie przydzielił, było nagrywanie na taśmę codziennej audycji redakcyjnej, ale i tak przez cały dzień kręcił się po studiach, z ogromną satysfakcją obserwując, że energia elektryczna płynie przez wszystkie niezbędne obwody, że stanowiąca jego własność stacja faktycznie funkcjonuje i transmituje wybrane przez niego programy. Był umiarkowanie brzuchatym pięćdziesięciolatkiem, jego włosy, jakoś zdewaluowane i opornie rosnące, wskazywały, że pochodzi z bloku wschodniego, a skórę miał poszarzałą od nałogowo palonych papierosów, którym potrafił opierać się tylko o tyle, że uzależnił się od nikotynowych pastylek. Nosił cienkie swetry i wyblakłe, obcisłe na udach, zbyt krótkie spodnie, a każda para wyglądała tak staro, że mogła wraz z nim przybyć w legendarnym pontonie.

Louis szybko się zorientował, że oczekiwano od niego pełnienia również innej funkcji, miał mianowicie służyć za osobistą publiczność Aleca Bresslera.

– Lubisz wyrażać swoje zdanie? – zapytał go właściciel stacji już drugiego dnia pracy, kiedy Louis zajmował się drukowaniem dokumentów notarialnych dla sponsorów. – Właśnie udało mi się wyrazić bardzo ciekawą opinię. Skomentowałem aktualne wydarzenie. Zgadniesz, o co chodzi?

Na twarzy Louisa pojawiła się powściągliwość, choć w każdej chwili gotów był dać wyraz swemu rozbawieniu.

– Powiedz mi – odparł.

Alec zawisł jakby w powietrzu i sięgnął ręką za plecy, żeby przyciąg­nąć sobie krzesło.

– Chodzi o tę straszną katastrofę lotniczą w weekend. Zapomniałem, w którym to było stanie, gdzieś na środkowym zachodzie, jego nazwa zaczyna się na „I”. Dwieście dziewiętnaście ofiar, nikt nie przeżył. Kompletna dez-in-tegracja kadłuba. Zakwestionowałem wartość tego typu wiedzomości. Z całym szacunkiem dla rodzin zmarłych, dlaczego musimy oglądać to w telewizji? Widzieliśmy to w zeszłym miesiącu, dlaczego mamy znowu na to patrzeć? Jeśli ludzie chcą oglądać katastrofy, dlaczego nie oglądamy pocisków marynarki i samolotów sił powietrznych, które rozbijają się za każdym razem, gdy je testujemy? Jeśli ludzie chcą oglądać śmierć, zabierzmy kamery do szpitali, co? Zobaczmy, jak umiera większość ludzi. Powiedziałem, co możemy oglądać zamiast takich wiedzomości, które powinny być bojkotowane. Jest M*A*S*H, a w tym samym czasie także seriale komediowe Zdrówko i Family Ties czy kryminalny Matt Houston. Nawet reklamy są lepsze. Oglądajmy te programy. Albo czytajmy książki, choć akurat tego nie podkreśliłem. Zbyt często mówię, żebyśmy czytali książki.

– Czy to przypadkiem nie przegrana sprawa? – zapytał Louis.

Alec nacisnął na podłokietniki krzesła i wcisnął weń głębiej tyłek, żeby bardziej się nachylić i zawładnąć tymi resztkami uwagi Louisa, których jeszcze w pełni nie posiadł.

– Kupiłem tę stację osiem lat temu – powiedział. – Było w niej dużo lokalnych wiedzomości, muzyki popularnej, także meczów Bruinsów. Od ośmiu lat staram się  u s u n ą ć   p o l i t y k ę  z WSNE. To mój „amerykański sen”: stacja, w której ludzie przez cały dzień mówią (bez muzyki, to oszust-two!) i nie pada ani SŁOWO o polityce. To mój amerykański sen. Radio, w którym przez cały dzień się rozmawia i nie ma  ż a d n e j   i d e o l o g i i.  Porozmawiajmy o sztuce, filozofii, humorze, życiu. Porozmawiajmy o tym, co znaczy być człowiekiem. A im bliżej jestem do mojego celu, można przedstawić to na wykresie, Louisie, im bliżej jestem tego celu, tym mniej ludzi mnie słucha! Teraz mamy wszystkiego jedną godzinę aktualnych wydarzeń rano, a ludzie słuchają dla tej jednej godziny wiedzomości. Wszyscy wiemy, że Jack Benny jest zdecydowanie zabawniejszy od rozmów rozbrojeniowych w Genewie. Ale wystarczy zabrać Genewę, a oni przestaną słuchać Jacka Benny’ego. Tacy są ludzie. Wiem o tym. Zrobiłem wykres.

Złożył palce razem i wyskubał papierosa z paczki Benson & Hedges.

– Co to za dziewczyna? – zapytał, nachylając się w stronę zdjęcia w półotwartej szufladzie. Młoda kobieta na fotografii miała ciemne obwódki wokół oczu i ogoloną głowę.

– Ktoś, kogo znałem w Houston – odpowiedział Louis.

Alec się schylił, po czym zrobił to raz jeszcze, jakby chciał powiedzieć: „Chyba wystarczy”. Po chwili schylił się po raz kolejny, bardzo zdecydowanie, i bez słowa wyszedł z gabinetu.

W piątek po pracy Louis wsiadł do sześcioletniej hondy civic i ulicą Mass Pike pojechał do Bostonu, gdzie wjechał na najwyższy poziom parkingu o kształcie i wymiarach lotniskowca. Wiatr od wschodu nadawał aury ostatecznego pożegnania procedurze opuszczania samochodu; składało się na nią zerkanie przez okno po stronie kierowcy, uderzenie po kluczach w kieszeni spodni, szarpnięcie za klamkę zamkniętych drzwi po stronie kierowcy, powolne okrążenie pojazdu i sprawdzanie drzwi po stronie pasażera, ponowne uderzenie w klucze i rzucenie ostatniego surowego i zmartwionego spojrzenia na pojazd. Za dwie godziny miał się spotkać w hotelu Ritz-Carlton z Ritą Kernaghan.

Front ciepłego powietrza zaczął ścinać jasny błękit nieba. W dzielnicy North End smukły neonowy but o nazwie italia kopał potworny neonowy głaz o nazwie sycylia. Nie dało się nie zauważać napisu rynek mięsny. Można było odnieść wrażenie, że mieszkający tu Włosi – stare kobiety w rozchylonych pod szyją wzorzystych sukienkach, które zastyg­ły na chodnikach jak robiące sobie irracjonalną przerwę owady, młodzi właściciele samochodów noszący fryzury przypominające sobolowe futra – są nękani przez wiatr, jakiego turyści i majętni intruzi zupełnie nie odczuwają, socjologiczny wiatr niosący wilgotny pył remontu, wiar chłodny jak zainteresowanie społeczeństwa ciężkimi czerwonymi sosami z oregano i Frankiem Sinatrą, żywy jak zapotrzebowanie w Bostonie na nieruchomości w cenionych dzielnicach, w których żyją biali. rynek mięsny. rynek mięsny. Turyści ze Środkowego Zachodu wspinali się na wzgórze. Para japońskich młodziaków, z palcami wetkniętymi w zielone przewodniki Michelina, przemknęła obok Louisa, kiedy zbliżał się do Old North Church, którego rzeczywiste położenie wśród ciasnej zabudowy szybko i niezauważenie przesłonił bardziej zalesiony obraz, jaki stworzył sobie w głowie, zanim ujrzał to miejsce. Okrążył wiekowy cmentarz, myśląc o Houston, gdzie już przybyło lato, gdzie ulice śródmieścia pachniały bagnami cyprysów, a żywe dęby zrzucały zielone liście, i przypominając sobie rozmowę z pewnej wilgotnej nocy w tamtym mieście. „Następnym razem ci się powiedzie. Przysięgam, że ci się uda”. Widział białe wnętrza budynków naprzeciw cmentarza, sprzęt audiowizualny tak rażący, jak urządzenia na OIOM-ie, duże zabawki w podstawowych kolorach pośrodku nagich pomieszczeń.

Na Commercial Street tysiąc okien, smętnych i kwadratowych, nieozdobionych okien, wznoszących się tak wysoko, jak tylko sięgał wzrok. Jasnozielone, nieprzejrzyste, nawet przez moment niemrugające do obserwatora i go wykluczające. Na ziemi nie było śmieci, którymi wiatr mógłby poruszać, niczego, na czym mogłoby spocząć oko, jedynie nowe ściany z cegły, nowy betonowy chodnik i nowe okna. Wydawało się, że jedynym spoiwem, który powstrzymuje te mury i ulice przed zawaleniem, jedyną siłą zachowującą te czyste, nieprzeniknione i sztampowe powierzchnie są akty własności i czynsze.

Z Faneuil Hall, oazy sensu i celu dla strudzonych turystów, docierał zapach tłuszczu: hamburgerów i smażonych owoców morza, świeżych rogalików, gorącej pizzy, ciasteczek z czekoladą, frytek i gorącego krabiego mięsa pokrytego roztopionym serem, pieczonej fasoli, nadziewanej papryki, quiche i chrupiących smażonych orientalnych nuggetsów z sosem sojowym tamari. Louis zanurzył się w podcienia i się z nich wynurzył, żeby po drodze przywłaszczyć sobie serwetkę i wytrzeć nos. Przez ten spacer i zimne powietrze zdrętwiał tak bardzo, że całe ciemniejące miasto wydawało mu się tylko surową projekcją ludzkiej samotności, samotności tak głębokiej, że tłumiła dźwięki – okrzyki sekretarek, hałas silników samochodów ciężarowych, nawet ciężko pracujących niskotonowych głośników przed sklepami z urządzeniami gospodarstwa domowego – do tego stopnia, że prawie ich nie słyszał.

Na Tremont Street, pod spojrzeniem okien, tutaj już na tyle przejrzystych, żeby odsłonić niezaludnione pokoje wypełnione technologią bogactwa i umeblowaniem bogactwa, stanął naprzeciw wielkiego potoku sprzeciwiających się aborcji demonstrantów. Wylewali się z chodnika na ulicę, kierując się w stronę siedziby zgromadzenia. Wszyscy wyglądali, jakby zaraz mieli zalać się łzami gniewu. Kobiety, ubrane jak stewardesy lub nauczycielki wychowania fizycznego, trzymały pionowo wzniesione trzonki transparentów, jakby chcąc zawstydzić innych uczestników demonstracji, że niosą swoje hasła z taką dezynwolturą. Nieliczni mężczyźni w tłumie szurali nogami, idąc z pustymi rękami i patrząc przed siebie pustym wzrokiem, nawet ich włosy były zdezorientowane przez wiatr. Już po samym sposobie, w jaki mężczyźni i kobiety tłoczyli się, maszerując i z ponurymi minami mijając innych przechodniów, widać było, że przyszli do parku Common, spodziewając się czynnego prześladowania, czegoś na kształt współczesnego odpowiednika głodnych lwów i zblazowanego tłumu pogańskich widzów. Co ciekawe, ta dolina cienia okolona była restauracjami, luksusowymi hotelami, sklepami z walizkami, mroźnymi oknami.

Louis wyłonił się z ostatnich szeregów pochodu z założonym już krawatem. Zawiązał go, kiedy uchylał się przed transparentem z napisem stop rzezi.

Dopiero po ponad godzinie, spędzonej przy często potrącanym stoliku w mrocznym barze Ritza, uświadomił sobie, że Rita Kernaghan wystawiła go do wiatru. Gin z tonikiem, jaki sobie zamówił, automatycznie nadał jego twarzy czerwony kolor świateł stopu, a jedna rozmowa, która stale wypływała na powierzchnię w morzu rywalizujących ze sobą głosów, dotyczyła eunuchów. Szybko się zorientował, że chodziło o słowo e-book, ale ciągle słyszał eunuch, coś wspaniałego o eunuchu, z eunuchem możesz zrobić, nie cierpię eunucha, sprzeciwiam się eunuchom, rozwijający się świat eunuchów.

– Bardzo źle się czuję – mamrotał do siebie na głos co kilka minut. – Czuję się bardzo źle. – W końcu zapłacił i wyszedł przez hol poszukać telefonu. Musiał obejść łukiem trzech biznesmenów, którzy wyglądali jak trojaczki. Ich usta poruszały się jak usta gumowych lalek:

– Czujesz to?

– Nie moglibyśmy, tutaj.

– Twierdzisz, że kłamię?

Była dziewiętnasta dziesięć. Louis zadzwonił do informacji i na pytanie o miasto, do którego chciał zatelefonować, powiedział: Ipswich. Używany przez niego aparat był lepki od wody kolońskiej, na którą Louis chyba był uczulony, tak bardzo denaturowała mu śluzówkę. Odczekał osiem sygnałów i kiedy już miał się rozłączyć, odebrał jakiś mężczyzna, który apatycznym, niskim, oficjalnym głosem rzekł:

– Agent Dobbs, słucham.

Louis odpowiedział, że chciałby rozmawiać z panią Kernaghan.

Eunuchy, woda kolońska, płód. Dobbs.

– Kto mówi?

– Jej wnuk.

Usłyszał, że ktoś zasłania dłonią słuchawkę, i jakiś głos w tle, następnie zaległa zaś cisza. W końcu odezwał się inny mężczyzna, niejaki sierżant Akins.

– Chcielibyśmy z panem porozmawiać – powiedział. – Jak zapewne się pan orientuje, miało tu miejsce trzęsienie ziemi. A pan nie będzie mógł porozmawiać z panią Kernaghan, bo kilka godzin temu znaleziono ją martwą.

W tym momencie automatyczna centrala telefoniczna zaczęła domagać się kolejnych monet, a Louis zaczął grzebać po kieszeniach.

2.

Podobnie jak Rzym, Somerville zbudowano na siedmiu wzgórzach. Mieszkanie, w którym Louis znalazł pokój do wynajęcia, znajdowało się na Clarendon Hill, położonym najbardziej na zachód i – z braku lepszego kandydata – najzieleńszym z tych siedmiu wzgórz. W pozostałej części miasta drzewa zazwyczaj kryły się za domami bądź tkwiły w kwadratowych dziurach w chodniku, gdzie dzieci obrywały im gałęzie.

Na początku stulecia Somerville było najgęściej zaludnionym miastem w kraju; ten demograficzny wyczyn możliwy był dzięki gęstej siatce ulic i rezygnacji z parków i trawników przed domami. Miasto pełne było trzykondygnacyjnych domów, do których pomalowania użyto różnych kolorów, na przykład niebieskiego i żółtego, białego i zielonego czy brązowego i brązowego, domów z drewnianymi elewacjami, z wielokątnymi wykuszami lub umieszczonymi trójkami jedna nad drugą chybotliwymi werandami.

Po ulicach Somerville ciągnęły nieprzerwane sznury aut, które bardziej przypominały niedopasowane buty niż rzeczywiste samochody. Mozolnie wlekły się do pracy rankami lub dreptały tam i z powrotem po jezdni, przeganiane odbywającym się dwa razy w miesiącu zamiataniem ulic. Nawet na początku lat osiemdziesiątych, kiedy gospodarka Massachusetts doświadczała cudu, dzięki miliardom dolarów płynących z Pentagonu do byłych ośrodków przemysłu włókienniczego stanu Massachusetts, Somerville zamieszkiwali głównie członkowie najniższego szczebla hierarchii obuwniczej. Widać było miękkie zamszowe buty ze śladami soli i zdarte z wierzchu czółenka w dwóch nieszczęśliwych kolorach, zaparkowane przed drzwiami domów irlandzkich i włoskich przedstawicieli klasy średniej, znoszone adidasy na podjazdach samotnych kobiet, glany i okazje z Armii Zbawienia w pobliżu lokali tych, którzy uważali miejscowość za przewrotnie szykowną, ustawione na cegłach tenisówki Keds bez sznurówek w ogródkach za domami zanikającej kontrkultury, wskazujące na domy pośredników w handlu nieruchomościami i emerytów szerokie na całej długości sportowe buty z miękkim pomarszczonym wierzchem i podeszwami z gumowej pianki, wysłużone studenckie mokasyny Wallabees pod daszkami zniszczonych akademików, kilka mokasynów Gucci z frędzelkami na parkingu ratusza miejskiego, lśniące botki z ćwiekami i lekkie pantofelki do tańca oraz sportowe obuwie inspirowane komiksem Flash Gordon na podjazdach domów rodziców, z którymi wciąż mieszkały osiemnasto- lub dwudziestolatki.

Pod koniec lat osiemdziesiątych, tuż przed spowolnieniem rozbudowy narodowego arsenału, kiedy banki w Massachusetts zaczęły podupadać, a cud okazał się nie tyle cudem, co raczej ironią i oszustwem, Somer­ville najechały samochody nowego rodzaju. Nowy typ wyglądał na formowany wtrąceniowo. Podobnie jak Reebok i jego naśladowcy w końcu doprowadzili do tego, że prawdziwa skóra wyglądała zupełnie jak sztuczna, tak Detroit i jego zagranicznym odpowiednikom udało się spowodować, że tworzywa sztucznego nie dało się odróżnić od prawdziwego metalu i szkła. Najbardziej jednak interesująca w tym nowym typie była jego nowość. W mieście, w którym od dziesięcioleci samochód po raz pierwszy zajeżdżający pod dom miał najczęściej na przedniej szybie cenę wypisaną żółtą kredą, nagle zaczęto widywać resztki nalepki na lewej tylnej szybie. Lokalni właściciele nieruchomości, ludzie z głową na karku, zaczęli podwajać wysokość czynszu w kolejnych umowach najmu, a Somerville, położone zbyt blisko Bostonu i Cambridge, by na zawsze pozostać rajem dla najemców, weszło w wiek dojrzały.

Louis zajmował pokój w składającym się z dwóch sypialni mieszkaniu przy Belknap Street, wynajmowanym przez słuchacza studiów magisterskich z psychologii na Uniwersytecie Tufts. Ów student, Toby, już na wstępie obiecał Louisowi: „Nasze ścieżki nigdy się nie skrzyżują”. Drzwi pokoju Toby’ego były otwarte, kiedy Louis wracał z pracy, pozostawały otwarte, kiedy kładł się spać, i okazywały się zamknięte, kiedy wychodził w ciemnościach przedświtu. Półki w lodówce Toby’ego były podzielone pionowo za pomocą sosnowych listewek. Również mata łazienkowa była sosnowa, doskonale nadająca się do unikania problemów z grzybami i uderzania w nią palcami u nóg. W salonie stały dwa rozłożyste fotele i jedna sofa, wszystko w beżowych obiciach, a do tego beżowy regał, niemal pusty, jeśli nie liczyć książek telefonicznych, scrabbli, błyszczącego beżowego flakonu wykonanego z autentycznego popiołu wulkanicznego z mount st. helens w plastikowym uchwycie oraz wynoszących tysiąc siedemset pięćdziesiąt osiem dolarów osiemdziesiąt osiem centów rachunków za regał i meble.

Louis rzadko wychodził ze swojego pokoju. Zajmująca mieszkanie naprzeciw jego okna para trzydziestolatków posiadała pianino i często śpiewała arpeggia, kiedy jadł wieczorny posiłek składający się z kanapek, marchewek, jabłek, ciasteczek i mleka. Później arpeggia cichły, a on skrupulatnie, od deski do deski czytał „Boston Globe” lub „The Atlantic”, niczego nie opuszczając, bądź siadał ze skrzyżowanymi nogami przed telewizorem i z miną tak marsową, jakby oglądał relację z wojny, bacznie obserwował mecze baseballu, a nawet reklamy piwa. Albo też stawał w ostrym świetle wiszącej nad głową lampy i badawczo, z każdej możliwej strony, przyglądał się beżowym ścianom, wyłożonemu płytkami sufitowi i drewnianej podłodze pokoju. Lub robił to samo w pokoju Toby’ego.

W piątkowy wieczór, kiedy przestał już rozmawiać przez telefon z policjantami z Ipswich i wrócił samochodem do Somerville, zadzwonił do Eileen.

– Nie uwierzysz, co właśnie widziałam w wiadomościach – powiedziała. Realizowana ręczną kamerą relacja na żywo pokazywała karetkę z ciałem drugiej żony ich dziadka. Eileen się wydawało, że poczuła, że ziemia się zatrzęsła, ale ponieważ się uczyła, nie zwróciła na to uwagi. Sądziła, że to przez ciężarówki. Powiedziała, że to było drugie niewielkie trzęsienie ziemi, jakie przeżyła w Bostonie w ciągu dwóch lat.

Louis stwierdził, że nie poczuł zupełnie nic.

Eileen oznajmiła, że ze względu na śmierć Rity rodzice przylatują w niedzielę do miasta i że zatrzymają się w hotelu.

Louis odpowiedział pytaniem:

– Będą wydawać pieniądze na hotel?

Rano poszedł po gazetę do sklepu na rogu. Przez całą noc padało i w chmurach wciąż kryła się zapowiedź deszczu, niebo pojaśniało jednak na chwilę i światło na dworze miało taki sam kolor i intensywność, co blask świetlówek w sklepie. Na okładce sobotniego wydania „Heralda” widniał nagłówek:

Trzęsienie ziemi znalazło się też na pierwszej stronie dziennika „Globe” (wstrząs na cape ann, jedna ofiara śmiertelna), który Lou­is czytał po drodze do domu. Pochłonięty lekturą, zbyt późno zauważył wysokiego starszego mężczyznę w rozpinanym swetrze i w gumowcach z rozpiętą klamrą, który ręcznikiem do rąk wycierał czterodrzwiowy półbut brogue amerykańskiej produkcji. Widząc Louisa, zrobił krok w tył i zablokował chodnik.

– Czytamy gazetkę, co?

Louis nie zaprzeczył.

– Jestem John. – Starszy mężczyzna wybałuszył oczy. – John Mullins. Mieszkasz tu obok, prawda? Widziałem, jak się wprowadzałeś. Ja mieszkam zaraz tutaj, na parterze, i to od dwudziestu trzech lat. Urodziłem się w Somerville. Nazywam się John. John Mullins.

– Louis Holland.

– Louis? Lou? Mogę mówić do ciebie Lou? Czytasz o trzęsieniu ziemi? – Starszy mężczyzna zrobił nagle minę jak potępiony, jakby ugryzł cytrynę lub zgniłe jajko. – To  o k r o p n e,  co się stało z tą staruszką.  O k r o p n e.  Wiesz, ja to poczułem. Byłem w Foodmaster, wiesz, tutaj za rogiem, to dobry sklep. Robisz tam zakupy? Dobry sklep, ale co to ja, co to ja… Mówiłem, że to poczułem. Myślałem, że to ja sam. No wiesz, myślałem, że to moje nerwy. Ale oglądałem wiadomości i mówię ci, to było drżenie skorupy ziemskiej. Tak na to mówią, wiesz, drżenie skorupy ziemskiej. Dzięki Bogu, że nie było mocniejsze. Dzięki Bogu. A kim ty jesteś, studentem?

– Nie – odpowiedział powoli Louis. – Jestem z radia. Pracuję w stacji radiowej.

– Tu w okolicy mieszka mnóstwo studentów. Większość studiuje na Tuff. To na tej ulicy. To nie są złe dzieciaki. Co na ten temat sądzisz? Podoba ci się tu? Podoba ci się Somerville? Myślę, że ci się podoba. Mówiłem ci, że poczułem to trzęsienie? – John Mullins uderzył się dłonią w czoło. – Jasne, że mówiłem.  J a s n e,  że mówiłem. – Najwyraźniej spotkanie zaczynało go przerastać. – W porządku, Lou. – Ścisnął Louisowi ramię i potykając się, ruszył w stronę samochodu.

Gdy tylko Louis wszedł do domu, usłyszał, że sopranistka z sąsiedztwa rozpoczęła swoje arpeggia, główne składowe harmoniczne wygrywane były na pianinie we wznoszącej się skali chromatycznej. Usiadł na gołej podłodze pokoju i rozłożył gazety.

– A niech to – usłyszał wyraźnie Johna Mullinsa mówiącego do jakiegoś innego sąsiada. – Mówili, że już nie będzie padać.

Ani „Globe”, ani „Herald” nawet nie starały się ukryć radości, że jest ofiara śmiertelna – Rita Kernaghan – bo usprawiedliwiało to wielkie nagłówki poświęcone niewielkiemu lokalnemu drżeniu skorupy ziemskiej. Wstrząs o sile 4,7 stopnia i epicentrum na południowy wschód od Ips­wich miał miejsce o 16:48 i trwał mniej niż dziesięć sekund. Zniszczenia w mieniu były tak nieznaczne, że fotografia mieszkańca Ipswich dotykającego palcem pęknięcia w ścianie pokoju śniadaniowego doczekała się efektownego powiększenia w obu gazetach. „Globe”, bardziej elitarny z tych dwóch periodyków, opublikował również umieszczone w ramkach artykuły na temat historii trzęsień ziemi w Bostonie, historii trzęsień ziemi oraz historii Bostonu, wraz ze specjalną grafiką prezentującą między innymi, że dwa ostatnie znaczące trzęsienia, które nawiedziły miasto, zbiegły się z końcem drugiej (1944) i trzeciej (1953) kadencji Henry’ego Cabota Lodge’a Juniora na stanowisku senatora USA.

Kolejna ramka na stronie szesnastej zawierała najnowsze informacje o poczynaniach protestanckiego pastora, niejakiego Philipa Stitesa, który według „Globe’a” sześć miesięcy wcześniej przeniósł swój Kościół Działań w Chrystusie z Fayetteville, w Północnej Karolinie, do Bostonu, z jasno określonym zamiarem „wyeliminowania aborcji z całego stanu”. Zwolennicy Stitesa walczyli z zabijaniem płodów, wystając pod drzwiami klinik. W piątkowy wieczór ludzie sumienia z trzydziestu jeden stanów i posiad­łości przemaszerowali w trzecim z serii wieców protestacyjnych w centrum Bostonu; w przeprowadzonym następnie wywiadzie telewizyjnym Stites powiedział, że trzęsienie ziemi o mało co nie uderzyło w „epicentrum rzezi”, mając na myśli siedzibę zgromadzenia stanu Massachusetts. Bóg (jak dał do zrozumienia pastor) był rozgniewany na stan. Podobnie jak Kościół Działań w Chrystusie. Sam Stites twierdził, że nie spocznie, dopóki rzeź nienarodzonych dzieci nie ustanie.

– Możecie spodziewać się mnie wszędzie – oświadczył.

– Byłem w Foodmaster – głos Johna Mullinsa przebił się przez deszcz i arpeggia. – Myślałem, że to te moje stare nerwy.

Pisarka ofiarą

Rita Damiano Kernaghan, jedyna osoba, o której śmierci doniesiono po wczorajszym trzęsieniu ziemi w Ipswich, była popularną prelegentką w lokalnym kręgu New Age i autorką trzech książek z kategorii inspirujących. Miała 68 lat.

Kernaghan najbardziej znana była chyba z batalii, którą od 1986 roku prowadziła z miastem Ipswich w sprawie stożkowatej konstrukcji wzniesionej przez nią na dachu domu, wiejskiej rezydencji zbudowanej w granicach miasta Ipswich w 1765 roku i rozbudowanej w 1823 roku pod nadzorem George’a Stonemarsha, czołowego architekta ery porewolucyjnej.

W 1987 roku zgromadzenie mieszkańców miasta Ips­wich uznało, że wydanie zezwolenia na budowę piramidy spowodowane było błędem urzędnika, podjęło działania, żeby wstecznie wprowadzić w życie lokalne przepisy o ochronie charakterystycznych obiektów, i nakazało usunięcie piramidy. Kernaghan pozwała miasto do sądu w 1988 roku, a następnie odrzuciła propozycję ugody pozasądowej, zgodnie z którą miasto miało pokryć koszty usunięcia piramidy i przywrócenia domu do pierwotnego stanu, zgodnego z projektem z 1823 roku.

Kernaghan utrzymywała, że prawo do postawienia piramidy – geometrycznej formy, zdaniem niektórych wpływającej uzdrawiająco i konserwująco na otoczenie – daje jej pierwsza poprawka do konstytucji, oparta na zasadzie rozdziału Kościoła od państwa. Ten wciąż nierozstrzygnięty spór stał się głośny wśród zamieszkującej północną dzielnicę podmiejską społeczności New Age.

Kernaghan, która opublikowała takie prace, jak Zaczynamy życie po sześćdziesiątce, Gwiezdne dzieci oraz ostatnio wydaną Włoską księżniczkę, była wdową po bostońskim adwokacie Johnie Alfredzie Kernaghanie. Pozostawiła pasierbicę, mieszkającą w Cleveland Melanie Holland.

Składowe harmoniczne sopranu wspinały się coraz wyżej w powolnie wznoszącej się spirali histerii. Louis zmarszczył brwi, małym palcem podpierając mostek okularów, czubki palców opierając na linii włosów, a kciuk na szczęce. Nie mógł oderwać wzroku od nazwiska matki. I to nie dlatego, że „Globe” przeprowadził ją do Cleveland, ale z powodu tej wydrukowanej na papierze czysto osobistej i trwałej obecności.  M e l a n i e   H o l l a n d  – to była jego matka, osobliwie pomniejszona przez dwa słowa w bostońskiej gazecie.

Nadal z marsową miną, a do tego zaczynając dygotać, jakby chłód uderzających w szyby kropli deszczu przenikał na drugą stronę okna, ponownie spojrzał na umieszczony w ramce artykuł o pastorze Philipie Stitesie. „Przez Tremont Street i przez park Boston Common na schody siedziby zgromadzenia”. Fakty zgadzały się z tym, co Louis sam zaobserwował – zgadzały się dokładnie, ponieważ artykuł, podobnie jak pamięć, jak sny, redukował gdzieś w ciemnościach jego głowy samo wydarzenie do jakiejś idei, oświetlonej nie blaskiem zmierzchu i latarniami ulicznymi, ale włas­nym światłem: widział to, ponieważ wiedział, że tak to się właśnie odbyło, tak właśnie przebiegało. I dlatego wydawało mu się, że dzisiejszego ranka mogło już tylko padać. Musiał zacinać deszcz, żeby ten dzień stał się inny, żeby wykluczyć jakikolwiek powrót do wczorajszego popołudnia i tych szczególnych warunków atmosferycznych i oświetleniowych, w jakich maszerowali ci maszerujący, błękitnej północnej przejrzystości światła w obszarze metropolitalnym Bostonu, kiedy zatrzęsła się ziemia. Deszcz powodował, że poranek stał się rzeczywisty, tak niewzruszenie obecny, że aż trudno było uwierzyć, że w ogóle doszło do trzęsienia ziemi, że mogło dojść do czegokolwiek gdziekolwiek indziej niż tylko na papierze.

Pod jedną ze ścian pokoju stały poukładane w stosy kartony ze sprzętem radiowym, które sumiennie wysyłał z Evanston do Houston i z Hous­ton do Bostonu, ale ani razu nie rozpakował. Wsunął paznokieć pod zamykającą karton u góry taśmę izolacyjną. Zabrakło mu sił. Słaniając się na nogach, ruszył w stronę materaca, ale poślizgnął się na otwartym „Globie”, więc upadł ciężko i leżał nieruchomo na brzuchu jeszcze długo po tym, jak umilkły arpeggia.

W sobotni wieczór wraz z rodziną jadł kolację w portowej rybnej restauracji. Zaskoczyło go, kiedy usłyszał, że mama i Eileen uważają za oczywistość, że Rita Kernaghan upadła i zabiła się nie na skutek trzęsienia ziemi, ale dlatego, że była wówczas pijana jak bela. Z drugiej jednak strony, one ją znały, a on wcale. Podobno spadła ze stołka barowego, co może brzmiało jak kiepski żart, ale najwyraźniej było prawdą. Jej ciało skremowano w środę rano w prywatnym krematorium, prochy rozrzucono z mola w Rockport, a następnego dnia miało się odbyć poświęcone jej nabożeństwo żałobne, od Louisa oczekiwano natomiast, że weźmie wolne w pracy, żeby w nim uczestniczyć. Jego matka, wyraźnie zniecierpliwiona tym całym procesem usuwania zmarłych, nazywała nabożeństwo „tym czymś w czwartek”.

Rodziców zobaczył ponownie dopiero na krótko przed „tym czymś”. Do dziesiątej rano pracował dla Dana Drexela przy konsolecie, po czym, chyba nieco urażony, że matka nie planowała już żadnych spotkań ani też nie okazała żadnego zainteresowania tym, gdzie mieszka i pracuje jej syn (chociaż słowo „urażony” niekoniecznie odpowiadało jego uczuciom wobec rodziny, której członków rzadko stać było na to, żeby rzeczywiście lub przynajmniej pozornie zainteresować się osobiście życiem kogokolwiek poza nimi samymi; „żal” czy „gorycz” albo „ogólny smutek” pewnie byłyby bardziej odpowiednie), pojechał prosto do ich hotelu w Cambridge, prawie nowego, średniej wysokości budynku nad rzeką, tuż obok Harvard Square. Później miało wyjść na jaw, że matka nakłoniła ojca do dwóch popołudniowych wizyt w Bibliotece Widenera, dzięki czemu mogli odpisać jego część od kosztów wyjazdu. Znalazłszy się pod drzwiami pokoju rodziców, na końcu pogrążonego w ciszy korytarza, Louis uniósł dłoń, ale nie zapukał. Opuścił rękę.

– Eileen, nie o to chodzi.

– O co w takim razie chodzi?

– Chodzi o to, żeby okazać szacunek dla moich uczuć i spróbować popatrzeć na sytuację z mojej perspektywy. To był krańcowo denerwujący – Tak! Tak! – krańcowo denerwujący tydzień! Mogłabyś więc przynajmniej pomyśleć, żeby zaczekać…

–  C i e s z y s z   s i ę,  że zmarła!  C i e s z y s z   s i ę! 

– To takie fajne dla każdego: dręczyć, dręczyć, dręczyć, tak dręczyć własną matkę. To bardzo nie po chrześcijańsku.

– To  p r a w d a. 

– Muszę się zaraz ubrać.

– To prawda.  C i e s z y s z  się!

– Muszę się ubrać. Chociaż i tak ciągle mnie to zastanawia… Tak, dręczyć, dręczyć, dręczyć młodego mężczyznę, który namówił swoją przygodną dziewczynę…

–  C o  swoją?! – wysoki głos Eileen stał się dwa razy wyższy.

– Swoją przygodną dziewczynę do…

– Swoją…? O czym ty  m ó w i s z?  To nie ma nic wspólnego z Peterem. A dla twojej informacji…

– Och, Eileen.

–  D l a   t w o j e j   i n f o r m a c j i… 

W tym momencie w geście pełnym obrzydzenia Louis uderzył kilka razy pięścią w drzwi. Do pokoju wpuściła go Eileen. Łzy rozmazały jej tusz wokół oczu.

– Kto to? – odezwała się matka zza drzwi łazienki.

– Louis – ponuro odpowiedziała Eileen.

– Cześć, Louis. Ubieram się.

Eileen wycofała się w kierunku okna wychodzącego na rzekę i znajdującą się za nią szkołę handlową, do której chodziła siostra Louisa. Miała na sobie ten sam workowaty sweter, w którym widział ją ostatnim razem. Dzisiaj wyglądał, jakby w nim spała.

– A gdzie tato? – spytał Louis.

– Na basenie. Dlaczego jesteś tak wcześnie?

Louis zastanowił się przez moment.

– A dlaczego  t y  jesteś tak wcześnie?

Obdarzyła go okropną miną nastolatki, pokazując mu język i odsłaniając dziąsła, po czym odwróciła się do okna. Louis w zamyśleniu podrapał się w ucho. Następnie, jakby dla odmiany, zaczął chodzić tam i z powrotem, węsząc po pokoju. Na miejscu do przechowywania bagażu, jakich wiele w hotelowych pokojach, pośród kluczyków do samochodu i otwartych paczek gumy do żucia Trident, znalazł dwa wyglądające na oficjalne dokumenty: raport policji i sprawozdanie lekarza sądowego. Leżały jak niezamówione przesyłki reklamowe, a matka używała ich tylnych stron do notowania nazwisk i numerów telefonów. Przyglądał się dokumentom, podczas gdy Eileen starannie masowała skórę wokół oczu. Ciszę w łazience przerywały odgłosy ubierania się i szykowania przez matkę. Na raport policyjny składało się głównie zeznanie pochodzącej z Haiti stałej służącej Rity Kernaghan, Thérèse Mougère.

Szóstego kwietnia o 15:45 Mougère zakończyła popołudniowe prace i włożyła do swojej ściąganej na tasiemkę torebki trzy pomarańcze i kobiecą powieść po francusku. O 17:00 miała odwieźć denatkę do śródmieścia Bostonu. Oświadczyła, że książkę wzięła do czytania na parkingu. Ponieważ Mougère miała prawo każdego popołudnia oglądać telewizję między 16:00 i 17:00, o 15:50 oddaliła się do swojego pokoju, znajdującego się w krótkim korytarzu za kuchnią. Denatka rozmawiała przez telefon, kiedy Mougère po raz ostatni widziała ją żywą. Krótko przed końcem programu (ustalono, że był to serial Star Trek, który zakończył się o 16:58) dom zaczął się trząść. Okna w pokoju Mougère zabrzęczały, a w jednym z nich pękła szyba. Mougère usłyszała „grzmienie”. Światła zamigotały, a telewizor na moment zgasł. Mougère poszła do kuchni. Wazony pospadały ze stołu, a drzwi szafek były otwarte. Z kredensu w jadalni wypadł talerz i wazy. Mougère przeszła do salonu. Ze stołów pospadały drobne przedmioty, a zza baru docierał zapach whisky. Mougère poszła na piętro, wołając denatkę po imieniu. Ponieważ nie usłyszała odpowiedzi, zaniepokoiła się i przeszukała wszystkie pokoje na piętrze. Ponownie przeszukała salon i za barem natrafiła na ciało denatki. Zauważyła krew, rozbite szkło i dużo whisky. Stołek barowy leżał przewrócony na bok. Mougère wezwała policję. Dobbs i Akins przybyli o 17:35. Ustalono, że Mougère nie ruszała ciała. Kiedy domyślono się, że denatka spadła ze stołka barowego, ściągając butelkę z półki, Mougère zapewniła, że zazwyczaj stawiała ulubione gatunki whisky denatki na wysokiej półce, chcąc zniechęcić ją do spożywania alkoholu. Mougère zasugerowała, że posiadłość zamieszkuje złośliwy domowy skrzat o imieniu Jack, który spowodował śmierć i zniszczenia. Zarówno ta, jak i inne nadprzyrodzone teorie zostały odrzucone. Wygląda na to, że śmierć miała charakter przypadkowy, najprawdopodobniej została spowodowana umiarkowanym trzęsieniem ziemi o 16:48. Kwestie związane z nielegalnym pobytem Mougère i sposobem, w jaki uzyskała ważne prawo jazdy w stanie Massachusetts, zostały przekazane urzędowi imigracyjnemu. Urząd imigracyjny został poinformowany, że koroner nie wymaga obecności Mougère na terenie stanu.

Spiesząc się, ponieważ dźwięki wydawane przez matkę w łazience zapowiadały jej rychłe wyjście (zatrzaskiwanie puzderek, energiczne odkręcanie i zakręcanie kranu), Louis przeczytał sprawozdanie lekarza sądowego powiatu Essex, który za przyczynę śmierci uznał „rozległe obrażenia z przemieszczeniem mózgu”, a sam uraz przypisał wypadkowi, kiedy to denatka, metr pięćdziesiąt siedem wzrostu, spadła ze stołka barowego wysokości dziewięćdziesięciu sześciu centymetrów, co w sumie spowodowało upadek z całkowitej wysokości dwóch i pół metra, wysokość dostateczna, jeśli dodać do tego marmurową posadzkę, żeby zmiażdżyć lewą przednią część czaszki i sprawić, że mózg z miejsca przestał funkcjonować. Utrata krwi z rany szarpanej spowodowanej rozbitym szkłem została wykluczona jako potencjalna przyczyna śmierci. Zawartość alkoholu we krwi denatki wynosiła 0,06 procent, co odpowiada stanowi „średniego” upojenia alkoholowego.

Louis przykrył dokument książką w miękkiej oprawie i odwrócił się. Z łazienki właśnie wyłaniała się matka.

Od razu widać było, że nie żałowała pieniędzy. Nie żałowała pieniędzy i (jak wydawało się Louisowi) dużo spała, bo wyglądała jakieś piętnaście lat młodziej niż przy sobotniej kolacji. Skóra jej twarzy była złocista i zarumieniona, a do tego mocno napięta na podbródku, przez co można było odnieść wrażenie, że jej ciemne oczy są jeszcze większe. Miała krótką fryzurę na pazia – a może też zafarbowała włosy? Coś, co Louis pamiętał jako równomierną ciemną siwiznę, stało się czernią i srebrem. Ubrana była w bladożółtą lnianą sukienkę z lamówką z czarnego aksamitu, kończącą się mniej więcej dwa centymetry nad kolanami. Wysoki kołnierzyk połączony był broszką z perłą wielkości pięciocentówki. Stojąc przed lustrem, całkowicie skupiona, z rozszerzonymi nozdrzami, dotykała niewidocznych i prawdopodobnie nieistniejących włosków wokół skroni. Następnie podeszła do szafy wnękowej i z dokładnie tą samą płynnością, jaką odziedziczyła po niej Eileen, uklękła i z plastikowej torby ze sklepu Ferragamo wyjęła pudełko z butami.

– Ładnie wyglądasz, mamo.

– Dziękuję, Louisie. Tato jeszcze nie wrócił?

Uniósłszy brwi, obserwował, jak odpakowuje parę butów z wyściełającej pudełko szkarłatnej bibułki. Odwrócił się do Eileen, ciekaw, czy ona też uniesie brwi na ten wywołany nagłym wzrostem siły nabywczej spektakl przemiany matki. Ale Eileen zmieniła się nie mniej. Oczami zaróżowionymi od urazy i nienawiści, z zamarłą twarzą obserwowała matkę, która wsuwała drobne stopy w lśniące jak jaguary buty. Louis absolutnie nie był w stanie zwrócić na siebie jej uwagi. Życzyła sobie, żeby to matka, a nie on, zauważyła jej smutek. Kiedy więc Eileen cierpiała przy oknie (a zimny deszcz padał między nią a szkołą handlową), a ich matka z pełnym samozadowoleniem dopasowywała parę białych róż do czarnej wstążki białego kapelusza z opadającym rondem, on sam usiadł na łóżku i otworzył dział sportowy leżącego pod ręką „Globe’a”. W zasadzie równie dobrze to on, a nie siostra, mógłby cierpieć przy oknie; ale co sobie myśli zaprzęgowy pies, co się dzieje za tymi jego żółtymi ślepiami, kiedy widzi, jak polarnik zabiera jednego z jego towarzyszy na bok, żeby podciąć mu gardło i zrobić kolację dla jego braci?

– Ojciec będzie miał mniej więcej trzy minuty, żeby wziąć prysznic i się ubrać – stwierdziła matka. – Może jedno z was mogłoby…

– Nie – odpowiedziała Eileen.

– Nie – odpowiedział Louis. Ojciec pływał w zatyczkach do uszu i okularach, więc trzeba go było szturchnąć, żeby wyszedł z basenu.

– Dobrze. – Matka wstała z założonym na głowę kapeluszem, wygładziła sukienkę na biodrach i obróciła się na palcach. – Jak wyglądam?

Nastąpiła cisza, Eileen nawet na nią nie spojrzała.

– Po prostu bosko – odezwał się Louis.

– Ha, ha, ha! – Eileen zakrakała niewesoło.

Matka z obojętnym wyrazem twarzy zaczęła przepakowywać czarną kopertówkę, najprawdopodobniej nową.

– Louisie – powiedziała. – Chcę z tobą porozmawiać.

– Tak, dobra, ja już to słyszałam – stwierdziła Eileen, ciężkim krokiem przemierzając pokój. – W takim razie do zobaczenia na nabożeństwie.

Zdjęła płaszcz przeciwdeszczowy z wieszaka, otworzyła drzwi i zatoczyła się do tyłu na widok ojca, który z ręcznikiem na biodrach i z okularami pływackimi spoczywającymi na mokrych szarych kłaczkach pod szyją kroczył przed siebie jak zaciekawiony homar, zwracając się córki:

– No proszę, czyż to nie infantka Helena! Ciemna gwiazda Aragonii! Strażniczka szmaragdowego berła! – Odskoczyła w tył między wieszaki z ubraniami, podnosząc do uszu rozcapierzone palce, a tymczasem homar objął ją w talii mocnymi kleszczami. Wiła się i cofała.

– Przestań! Przestań! Przestań! Och, jesteś jeszcze mokry! – Jej twarz nabierała na powrót kolorów. Ojciec pocałował ją w policzek i puścił, rzucił Louisowi pozdrowienie przez pokój i zniknął w łazience. Matka niczego nie zauważyła.