Strona główna » Obyczajowe i romanse » Siódmy papirus

Siódmy papirus

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7885-061-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Siódmy papirus

Angielski arystokrata i poszukiwacz przygód Nicholas Quenton-Harper i piękna archeolog Royan Al Simmu, pół Angielka, pół Egipcjanka, na terenie współczesnej Etiopii poszukują grobowca faraona Mamose sprzed czterech tysięcy lat. Kluczem do lokalizacji grobowca i znajdujących się w nim skarbów jest jeden z siedmiu papirusów spisanych przez nadwornego skrybę Taitę, odnaleziony przez Royan i jej męża w grobowcu królowej Lostris. Tymczasem papirus zostaje skradziony, a mąż Royan ginie z rąk wynajętych zabójców. W dramatycznym wyścigu do skarbu przeciwnikiem Royan i Nicholasa jest bogaty i pozbawiony skrupułów niemiecki kolekcjoner antyków, gotowy zlikwidować każdego, kto stanie na jego drodze. Zanim bohaterowie odnajdą grobowiec, muszą uporać się z całą masą fałszywych śladów i śmiertelnych pułapek zastawionych przez Taitę...

Polecane książki

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce.... NAJDZIELNIEJSI Z ŻOŁNIERZY. NAJTWARDSI Z WOJOWNIKÓW. NIGDY SIĘ NIE PODDAJĄ. W bezkresnej przestrzeni kosmicznej pośród gwiazd trwa galaktyczna wojna domowa. Na niezliczonych polach bitwy na światach Środkowych Rubieży zastępy bezlitosnych szturmowców ...
Lord Adam Hawthorne po śmierci żony opuszcza Londyn i przenosi się do wiejskiej posiadłości. Ponieważ uchodzi za człowieka surowego i chłodnego, trudno znaleźć mu guwernantkę dla sześcioletniej córki. Mimo braku referencji zatrudnia więc młodą wdowę, Elenę Leighton. Nowa guwernantka okazu...
Boothman to Dale Carnegie ery pośpiechu. John Tierney, „The New York Times” Nick Boothman znakomicie doradza, jak sprawić, by w ciągu 90 sekund od spotkania swego rozmówcy móc komunikować się z nim jak ze starym zaufanym przyjacielem. […] A następnie skutecznie przekształcić te kontakty w trwał...
Usiądź wygodnie, zrelaksuj się i weź do ręki niezwykłą opowieść o Mai, która pozostaje wierna swoim marzeniom niczym baśniowa Calineczka... Nie ma nic wspanialszego niż dwie bratnie dusze, które spotykają się po latach. Chciałoby się wykrzyknąć, że miłość zawsze znajdzie właściwą drogę. Jednak rzecz...
> KRÓTKIE WPROWADZENIE - książki, które zmieniają sposób myślenia! Interdyscyplinarna seria KRÓTKIE WPROWADZENIE piórem uznanych ekspertów skupionych wokół Uniwersytetu Oksfordzkiego przybliża aktualną wiedzę na temat współczesnego świata i pomaga go zrozumieć. W atrakcyjny sposób prezentuje naj...
„Limeryki o Polsce – od damskich poprzez frywolne do sprośnych nie plugawe ” Tadeusza Kurowskiego to pięćset osiemnaście limeryków wybrzmiewających w różnych odsłonach. Większość z nich inspirowana jest na ogół nazwą miejscowości – różnych miejsc...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Wilbur Smith

Wydanie elektroniczne

WIL­BUR SMITH

Świa­to­wej sła­wy pi­sarz afry­kań­ski pi­szą­cy po an­giel­sku. Uro­dził się w by­łej Ro­de­zji. De­biu­to­wał w 1964 roku po­wie­ścią Gdy po­lu­je lew. Była to pierw­sza po­zy­cja z jego naj­bar­dziej po­pu­lar­nej sagi hi­sto­rycz­no-przy­go­do­wej opi­su­ją­cej dzie­je ro­dzi­ny Co­urt­ney­ów, w któ­rej skład we­szły m.in. Od­głos gro­mu, Pło­ną­cy brzeg, Wła­dza mie­cza, Mon­sun, Triumf słoń­ca orazAs­se­gai. Peł­ny do­ro­bek Smi­tha obej­mu­je 34 po­wie­ści, w tym dwie naj­now­sze Pie­kło na mo­rzu i Vi­cio­us Circ­le. Po jego pro­zę chęt­nie się­ga­ją twór­cy fil­mo­wi. Na duży ekran prze­nie­sio­no Ko­pal­nię zło­ta, Za­krzy­czeć dia­bła i Na­jem­ni­ków. Na pod­sta­wie kil­ku in­nych ty­tu­łów, m.in. Pło­ną­ce­go brze­gu, Wła­dzy mie­cza, Boga Nilu i Siód­me­go pa­pi­ru­sa po­wsta­ły mi­ni­se­ria­le te­le­wi­zyj­ne.

Smith jest mi­ło­śni­kiem dzi­kiej przy­ro­dy; pa­sjo­nu­je się współ­cze­sną hi­sto­rią Afry­ki, co znaj­du­je od­zwier­cie­dle­nie w jego twór­czo­ści li­te­rac­kiej. Spo­ro po­dró­żu­je, zwy­kle w okre­sie zi­mo­wym. Miesz­ka w Wiel­kiej Bry­ta­nii, Szwaj­ca­rii i w Re­pu­bli­ce Po­łu­dnio­wej Afry­ki.

Tego au­to­ra

ZA­KRZY­CZEĆ DIA­BŁA

NA­JEM­NI­CY

PTAK SŁOŃ­CA

OKO TY­GRY­SA

ŁOW­CY DIA­MEN­TÓW

OKRUT­NA SPRA­WIE­DLI­WOŚĆ

KO­PAL­NIA ZŁO­TA

STRA­CEŃ­CY

PIEŚŃ SŁO­NIA

GNIEW OCE­ANU

PIE­KŁO NA MO­RZU

OKRUT­NY KRĄG

Saga Co­urt­ney­ów

DRA­PIEŻ­NE PTA­KI

MON­SUN BŁĘ­KIT­NY

HO­RY­ZONT

TRIUMF SŁOŃ­CA

AS­SE­GAI

*

GDY PO­LU­JE LEW

OD­GŁOS GRO­MU

UPA­DEK WRÓ­BLA

*

PŁO­NĄ­CY BRZEG

WŁA­DZA MIE­CZA

PŁO­MIE­NIE GNIE­WU

OSTAT­NIE PO­LO­WA­NIE

ZŁO­TY LIS

Saga Bal­lan­ty­ne’ów

LOT SO­KO­ŁA

PO­SZU­KI­WA­CZE PRZY­GÓD

PŁACZ ANIO­ŁÓW

LAM­PART PO­LU­JE W CIEM­NO­ŚCI

Saga egip­ska

BÓG NILU

CZA­ROW­NIK

ZE­MSTA NILU

SIÓD­MY PA­PI­RUS

www.wil­bur­smi­th­bo­oks.com

Ty­tuł ory­gi­na­łu:

THE SE­VENTH SCROLL

Co­py­ri­ght © Wil­bur Smith 1995

All ri­ghts re­se­rved

First pu­bli­shed in 1995 by Mac­mil­lan Pu­bli­shers Ltd., Lon­don

Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Al­ba­tros A. Ku­ry­ło­wicz 2004

Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © Gra­ży­na Gry­giel & Piotr Sta­niew­ski 1997

Re­dak­cja: Bar­ba­ra No­wak

Ilu­stra­cja na okład­ce: le­oks/Shut­ter­stock

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: An­drzej Ku­ry­ło­wicz

ISBN 978-83-7885-061-8

Wydawca

WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ

Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa

www.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Książ­kę tę de­dy­ku­ję Mo­khi­ni­so,

uko­cha­nej żo­nie, klej­no­to­wi mo­je­go ży­cia,

któ­rej je­stem ogrom­nie wdzięcz­ny

za wszyst­kie cu­dow­ne lata na­sze­go mał­żeń­stwa

Mrok wy­peł­zał z pu­sty­ni i ocie­niał wy­dmy fio­le­tem. Gru­bym ak­sa­mit­nym płasz­czem stłu­mił wszel­kie dźwię­ki – wie­czór za­padł spo­koj­ny i ci­chy.

Sta­li na szczy­cie wy­dmy i pa­trzy­li w kie­run­ku oazy oto­czo­nej wio­ską z bia­ły­mi bu­dyn­ka­mi o pła­skich da­chach, nad któ­ry­mi gó­ro­wa­ły pal­my dak­ty­lo­we – je­dy­nie me­czet i ko­ściół kop­tyj­ski wy­sta­wa­ły po­nad drze­wa. Te dwa ba­stio­ny wia­ry spo­glą­da­ły na sie­bie z prze­ciw­nych brze­gów je­zio­ra.

Je­zio­ro po­ciem­nia­ło. Sta­do ka­czek wo­do­wa­ło szpar­ko na po­wierzch­ni, two­rząc bia­łe roz­bry­zgi w po­bli­żu trzci­no­wych za­ro­śli.

Męż­czy­zna i ko­bie­ta na pierw­szy rzut oka nie sta­no­wi­li do­bra­nej pary. On – wy­so­ki, choć lek­ko po­chy­lo­ny, o po­si­wia­łych wło­sach, na któ­rych igra­ły ostat­nie pro­mie­nie słoń­ca; ona – mło­da, tuż po trzy­dzie­st­ce, ener­gicz­na, szczu­pła, o krę­co­nych buj­nych wło­sach zwią­za­nych te­raz na kar­ku rze­my­kiem.

– Pora scho­dzić. Alia na pew­no się nie­cier­pli­wi.

Uśmiech­nął się do niej ser­decz­nie. Była jego dru­gą żoną. Gdy umar­ła ta pierw­sza, czuł się tak, jak­by z jego ży­cia zni­kło całe świa­tło. Nie przy­pusz­czał, że jesz­cze kie­dy­kol­wiek za­zna aż ta­kie­go szczę­ścia jak obec­nie. Te­raz miał i żonę, i swo­ją pra­cę. Był za­do­wo­lo­ny i szczę­śli­wy.

Ko­bie­ta nie­ocze­ki­wa­nie ode­szła na bok, roz­wią­za­ła rze­myk, roz­pu­ści­ła swe gę­ste ciem­ne wło­sy i dźwięcz­nie się ro­ze­śmia­ła. Po­tem ru­szy­ła w dół po stro­mym, osu­wa­ją­cym się sto­ku wy­dmy. Dłu­gie spód­ni­ce po­wie­wa­ły wo­kół jej zgrab­nych opa­lo­nych nóg.

Przez pe­wien czas utrzy­my­wa­ła rów­no­wa­gę, ale w po­ło­wie sto­ku prze­gra­ła z siłą cią­że­nia i prze­wró­ci­ła się.

Męż­czy­zna stał na szczy­cie, uśmie­cha­jąc się wy­ro­zu­mia­le. Cza­sa­mi za­cho­wy­wa­ła się jak dziec­ko, cza­sa­mi zaś jak po­waż­na i dys­tyn­go­wa­na dama. Nie wie­dział, co bar­dziej mu od­po­wia­da­ło, ale ko­chał ją i taką, i taką.

Stur­la­ła się do pod­nó­ża wy­dmy, usia­dła i ze śmie­chem wy­trzą­sa­ła pia­sek z wło­sów.

– Two­ja ko­lej! – krzyk­nę­ła do męża.

Ru­szył do niej sta­tecz­nie, jak star­szy pan, nie­co sztyw­no usi­łu­jąc za­cho­wać rów­no­wa­gę, aż do­tarł na dół. Po­mógł jej wstać, ale nie po­ca­ło­wał, choć miał na to wiel­ką ocho­tę. Ara­bo­wi nie przy­stoi oka­zy­wać poza do­mem swych uczuć na­wet wo­bec uko­cha­nej żony.

Po­pra­wi­ła ubra­nie i po­now­nie zwią­za­ła wło­sy. Ru­szy­li w kie­run­ku wio­ski. Przy oa­zie okrą­ży­li za­ro­śla trzci­ny, prze­szli po chwiej­nych most­kach nad ka­na­ła­mi na­wad­nia­ją­cy­mi. Chło­pi wra­ca­ją­cy z pól po­zdra­wia­li ich z wiel­kim re­spek­tem.

– Sa­lam alej­kum, Dok­ta­ri! – Po­kój z pa­nem, dok­to­rze.

Ży­wi­li sza­cu­nek do wszyst­kich uczo­nych osób, a do nie­go szcze­gól­nie, za wie­lo­let­nią do­broć, jaką oka­zy­wał ich ro­dzi­nom. Nie mia­ło to dla nich spe­cjal­ne­go zna­cze­nia, że on był chrze­ści­ja­ni­nem, oni na­to­miast – prze­waż­nie mu­zuł­ma­na­mi. Wie­lu z nich pra­co­wa­ło jesz­cze dla jego ojca.

Gdy do­tar­li do domu, Alia, sta­ra go­spo­dy­ni, przy­wi­ta­ła ich chmur­nym zrzę­dze­niem.

– Spóź­ni­li­ście się. Za­wsze się spóź­nia­cie. Dla­cze­go nie prze­strze­ga­cie go­dzin jak przy­zwo­ici lu­dzie? Mu­si­my dbać o swo­ją po­zy­cję.

– Mat­ko, jak zwy­kle masz ra­cję – prze­ko­ma­rzał się z nią ła­god­nie. – Co my by­śmy bez cie­bie zro­bi­li? – Od­pra­wił ją. Ode­szła, skry­wa­jąc pod na­bur­mu­szo­ną miną swe peł­ne mi­ło­ści za­tro­ska­nie.

We dwój­kę zje­dli na ta­ra­sie pro­sty po­si­łek: dak­ty­le, oliw­ki, prza­śny chleb i ser z ko­zie­go mle­ka. Gdy skoń­czy­li, za­padł mrok, lecz gwiaz­dy świe­ci­ły nad pu­sty­nią ja­sno jak świe­ce.

– Roy­an, mój kwie­cie – do­tknął jej ręki. – Czas roz­po­cząć pra­cę.

Wstał od sto­łu i ru­szył do swe­go ga­bi­ne­tu wy­cho­dzą­ce­go na ta­ras.

Roy­an Al Sim­ma po­szła pro­sto do wy­so­kie­go sej­fu i na­sta­wi­ła szyfr. Sejf wy­da­wał się nie na miej­scu w tym po­ko­ju wy­peł­nio­nym sta­ry­mi książ­ka­mi i zwo­ja­mi, sta­ro­żyt­ny­mi sta­tu­et­ka­mi i wy­do­by­ty­mi z gro­bow­ców przed­mio­ta­mi, któ­re męż­czy­zna zbie­rał przez całe ży­cie.

Cięż­kie sta­lo­we drzwi sej­fu otwar­ły się i Roy­an sta­ła przez chwi­lę nie­ru­cho­mo. Za­wsze prze­cho­dził ją dreszcz na­boż­nej czci na wi­dok tego obiek­tu z za­mierz­chłej prze­szło­ści, je­śli na­wet po­przed­nim ra­zem wi­dzia­ła go za­le­d­wie przed pa­ro­ma go­dzi­na­mi.

– Siód­my pa­pi­rus – wy­szep­ta­ła.

Miał pra­wie czte­ry ty­sią­ce lat. Za­pi­sa­ny zo­stał przez ge­niu­sza, któ­ry ta­len­tem prze­rósł nie tyl­ko swe cza­sy, ale całą na­szą hi­sto­rię. Czło­wiek ten w cią­gu mi­nio­nych ty­siąc­le­ci roz­padł się w proch, ale Roy­an zna­ła go i sza­no­wa­ła na rów­ni ze swym mę­żem. Jego sło­wa były nie­śmier­tel­ne, do­cho­dzi­ły wy­raź­nie zza gro­bu, z raj­skich ogro­dów, sprzed ob­li­cza wiel­kiej trój­cy: Ozy­ry­sa, Izy­dy i Ho­ru­sa, trój­cy, w któ­rą żar­li­wie wie­rzył, tak jak ona wie­rzy­ła w inną Trój­cę.

Z nie­zwy­kłą ostroż­no­ścią prze­nio­sła pa­pi­rus na dłu­gi stół, przy któ­rym Du­ra­id, jej mąż, już pra­co­wał. Gdy kła­dła rę­ko­pis, męż­czy­zna pod­niósł wzrok – w jego oczach uj­rza­ła blask mi­stycz­nej eks­cy­ta­cji. Ro­zu­mia­ła go, czu­ła to samo. Du­ra­id za­wsze chciał, by pa­pi­rus le­żał na sto­le tuż obok, je­śli na­wet bie­żą­ca pra­ca tego nie wy­ma­ga­ła. Do ba­dań uży­wał fo­to­gra­fii i mi­kro­fil­mów, ale przy stu­dio­wa­niu tek­stu po­trzeb­na mu była mil­czą­ca obec­ność sta­ro­żyt­ne­go pi­sa­rza.

– Mój kwia­tusz­ku, masz lep­sze ode mnie oczy – zwró­cił się do żony. Otrzą­snął się z mi­stycz­ne­go na­stro­ju i zno­wu był rze­czo­wym ba­da­czem. – Co może ozna­czać ten sym­bol?

Po­chy­li­ła się nad jego ra­mie­niem i uważ­nie pa­trzy­ła na fo­to­gra­fię pa­pi­ru­su, na wska­za­ny hie­ro­glif. My­śla­ła przez chwi­lę, po czym wzię­ła od Du­ra­ida lupę i za­czę­ła do­kład­niej oglą­dać na­pis.

– Chy­ba Ta­ita wy­my­ślił do­dat­ko­wy znak, żeby utrud­nić nam pra­cę. – Mó­wi­ła o sta­ro­żyt­nym pi­sa­rzu, jak­by był cią­gle ży­ją­cym, mi­łym, choć cza­sa­mi do­kucz­li­wym przy­ja­cie­lem, któ­ry spła­tał im psi­ku­sa.

– Wo­bec tego mu­si­my po pro­stu od­gad­nąć – stwier­dził Du­ra­id z wy­raź­ną przy­jem­no­ścią. Uwiel­biał an­tycz­ne za­gad­ki. Roz­wią­zy­wał je przez całe ży­cie.

Na­stał noc­ny chłód. O tej po­rze obo­je pra­co­wa­li naj­owoc­niej. Cza­sa­mi zwra­ca­li się do sie­bie po arab­sku, cza­sem po an­giel­sku – nie sta­no­wi­ło to dla nich róż­ni­cy. Rza­dziej roz­ma­wia­li po fran­cu­sku, w ich trze­cim wspól­nym ję­zy­ku. Obo­je stu­dio­wa­li w An­glii i w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, da­le­ko od tego oto, ich wła­sne­go Egip­tu. Roy­an bar­dzo lu­bi­ła to okre­śle­nie: „ten oto Egipt”, zwrot, któ­re­go Ta­ita na swych pa­pi­ru­sach uży­wał na­der czę­sto.

Czu­ła szcze­gól­ne po­wi­no­wac­two z tym sta­ro­żyt­nym Egip­cja­ni­nem. Cóż, osta­tecz­nie była jego bez­po­śred­nim po­tom­kiem. Na­le­ża­ła do chrze­ści­jan, do Kop­tów, nie do Ara­bów, któ­rzy prze­cież tak nie­daw­no – za­le­d­wie czter­na­ście wie­ków temu – pod­bi­li Egipt. Ara­bo­wie byli świe­ży­mi przy­by­sza­mi w tym oto Egip­cie, na­to­miast jej li­nia ge­ne­alo­gicz­na się­ga­ła cza­sów fa­ra­onów, bu­dow­ni­czych wiel­kich pi­ra­mid.

Alia, nim wró­ci­ła do swe­go domu w wio­sce, roz­pa­li­ła wę­glem drzew­nym w pie­cy­ku, by moż­na było grzać wodę. O dzie­sią­tej Roy­an przy­go­to­wa­ła kawę. Są­czy­li te­raz słod­ki, moc­ny na­pój z cien­kich fi­li­ża­nek wy­peł­nio­nych do po­ło­wy gę­sty­mi fu­sa­mi. Pi­jąc dys­ku­to­wa­li jak sta­rzy przy­ja­cie­le.

Roy­an wła­śnie w ten spo­sób trak­to­wa­ła ich zwią­zek – jak sta­rą przy­jaźń. Zna­ła Du­ra­ida od chwi­li, gdy po zro­bie­niu dok­to­ra­tu z ar­che­olo­gii wró­ci­ła z An­glii i wy­gra­ła kon­kurs na pra­cę w Dzia­le Sta­ro­żyt­no­ści, gdzie dy­rek­to­rem był Du­ra­id.

Po­ma­ga­ła mu, kie­dy w Do­li­nie Szlach­ty otwie­rał gro­bo­wiec kró­lo­wej Lo­stris, po­cho­dzą­cy mniej wię­cej z 1780 roku przed Chry­stu­sem.

Dzie­li­ła roz­cza­ro­wa­nie swe­go sze­fa, gdy od­kry­li, że gro­bo­wiec splą­dro­wa­no już w sta­ro­żyt­no­ści, ogra­bia­jąc ze wszyst­kich skar­bów. Po­zo­sta­ły je­dy­nie wspa­nia­łe fre­ski po­kry­wa­ją­ce ścia­ny i skle­pie­nie.

To wła­śnie Roy­an fo­to­gra­fo­wa­ła mur za co­ko­łem, na któ­rym stał nie­gdyś sar­ko­fag, gdy na­gle od­padł ka­wa­łek tyn­ku, od­sła­nia­jąc ni­szę z dzie­się­cio­ma ala­ba­stro­wy­mi wa­za­mi. W każ­dej z nich znaj­do­wał się zwój pa­pi­ru­su – wszyst­kie za­pi­sa­ne i umiesz­czo­ne tam przez Ta­itę, nie­wol­ni­ka kró­lo­wej.

Od tam­te­go od­kry­cia ży­cie Roy­an i Du­ra­ida krę­ci­ło się wo­kół pa­pi­ru­so­wych skraw­ków. Choć w wie­lu miej­scach były uszko­dzo­ne i za­ma­za­ne, to jed­nak, jak na do­ku­ment li­czą­cy czte­ry ty­sią­ce lat, prze­cho­wa­ły się nad­zwy­czaj do­brze.

Ja­kąż fa­scy­nu­ją­cą opo­wieść za­wie­ra­ły te pa­pi­ru­sy! Opo­wieść o na­ro­dzie za­ata­ko­wa­nym przez sil­niej­sze­go wro­ga na ko­niach i ry­dwa­nach – po­jaz­dach jesz­cze nie­zna­nych ów­cze­snym Egip­cja­nom. Lu­dzie znad Nilu, zmiaż­dże­ni przez hor­dy Hyk­so­sów, zo­sta­li zmu­sze­ni do uciecz­ki. Po­pro­wa­dzi­ła ich kró­lo­wa Lo­stris – wła­śnie ta od­na­le­zio­na w gro­bow­cu. Po­szli na po­łu­dnie wzdłuż wiel­kiej rze­ki, pra­wie do jej źró­deł na su­ro­wych etiop­skich wy­ży­nach. Tam, w po­sęp­nych gó­rach, Lo­stris po­cho­wa­ła zmu­mi­fi­ko­wa­ne cia­ło swe­go męża, fa­ra­ona Ma­mo­se, za­bi­te­go w po­tycz­ce z Hyk­so­sa­mi.

Po wie­lu la­tach kró­lo­wa Lo­stris po­wio­dła swój lud z po­wro­tem na pół­noc, do „tego oto” Egip­tu. Tym ra­zem mie­li wła­sne ko­nie i ry­dwa­ny, a su­ro­we wa­run­ki dzi­kiej Afry­ki prze­mie­ni­ły ich w za­cie­kłych wo­jow­ni­ków. Ru­szy­li w dół ka­ta­rakt wiel­kiej rze­ki i po­now­nie sta­wi­li czo­ło hyk­so­skim na­jeźdź­com. Po­ko­na­li ich i od­zy­ska­li pa­no­wa­nie za­rów­no nad Gór­nym, jak i nad Dol­nym Egip­tem.

Opo­wieść ta głę­bo­ko po­ru­szy­ła Roy­an i co­raz bar­dziej ją fa­scy­no­wa­ła, gdy wraz z mę­żem od­cy­fro­wy­wa­li ko­lej­ne hie­ro­gli­fy wy­pi­sa­ne na pa­pi­ru­sie przez sta­re­go nie­wol­ni­ka.

Za­ję­ło im to parę lat. Ślę­cze­li wie­czo­ra­mi tu, w tym domu w oa­zie, do­kąd przy­jeż­dża­li po ca­ło­dzien­nej pra­cy w ka­ir­skim mu­zeum. W koń­cu od­czy­ta­li wszyst­kie zwo­je, z wy­jąt­kiem siód­me­go. Ten w dal­szym cią­gu po­zo­sta­wał za­gad­ką. Au­tor ukrył treść pod war­stwą ezo­te­rycz­nych zna­ków i od­no­śni­ków, zbyt nie­ja­snych i ta­jem­ni­czych, by moż­na je było zgłę­bić po tylu wie­kach. Nie­któ­re z uży­tych przez nie­go sym­bo­li nie wy­stę­po­wa­ły w żad­nym in­nym tek­ście, a Roy­an i Du­ra­id mie­li za sobą lek­tu­rę ty­się­cy pa­pi­ru­sów. Zro­zu­mie­li, że Ta­ita chciał, by zwój mo­gła od­czy­tać je­dy­nie jego uko­cha­na kró­lo­wa, nikt inny. Przy­go­to­wał dla niej ostat­ni po­da­ru­nek, któ­ry mia­ła za­brać ze sobą w po­śmiert­ną po­dróż.

Roy­an i Du­ra­id wy­ko­rzy­sta­li wszyst­kie swo­je umie­jęt­no­ści, całą wy­obraź­nię i po­my­sło­wość, ale wresz­cie zbli­ża­li się do koń­ca pra­cy. W tłu­ma­cze­niu pa­pi­ru­so­we­go zwo­ju wie­le jesz­cze było luk, nie mie­li pew­no­ści, czy wszyst­ko wła­ści­wie zro­zu­mie­li, lecz od­two­rzy­li już szkie­let ma­nu­skryp­tu i po­ję­li w ogól­nych za­ry­sach jego treść.

Du­ra­id po­pi­jał te­raz kawę i krę­cił gło­wą, co czę­sto ro­bił przy pra­cy nad ma­nu­skryp­tem.

– Prze­ra­ża mnie ta od­po­wie­dzial­ność – stwier­dził. – Co zro­bić z wie­dzą, jaką zdo­by­li­śmy. Je­śli tra­fi ona w nie­po­wo­ła­ne ręce… – po­cią­gnął łyk kawy i wes­tchnął. – Je­śli na­wet prze­ka­że­my to wła­ści­wym lu­dziom, czy uwie­rzą w prze­sła­nie sprzed czte­rech ty­się­cy lat?

– Po co mie­szać w to in­nych? – w gło­sie Roy­an brzmia­ło lek­kie roz­draż­nie­nie. – Dla­cze­go sami nie zro­bi­my tego co trze­ba?

W ta­kich wła­śnie spra­wach ujaw­nia­ły się mię­dzy nimi naj­więk­sze róż­ni­ce. Przez nie­go prze­ma­wia­ła ostroż­ność czło­wie­ka doj­rza­łe­go, ona zaś go­to­wa była po­stę­po­wać z mło­dzień­czą im­pul­syw­no­ścią.

– Ni­cze­go nie ro­zu­miesz – od­parł.

Iry­to­wa­ło ją, gdy w ten spo­sób mó­wił, gdy trak­to­wał ją tak, jak Ara­bo­wie trak­tu­ją ko­bie­ty w swym cał­ko­wi­cie mę­skim świe­cie. Roy­an zna­ła też inny świat, gdzie ko­bie­ty do­ma­ga­ją się rów­nych praw i otrzy­mu­ją je. Czu­ła się uwię­zio­na mię­dzy tymi dwo­ma świa­ta­mi – Za­cho­dem i świa­tem arab­skim.

Mat­ka Roy­an była An­giel­ką. Pra­co­wa­ła w Am­ba­sa­dzie Bry­tyj­skiej w Ka­irze w trud­nym okre­sie po dru­giej woj­nie świa­to­wej. Tam po­zna­ła i po­ślu­bi­ła ojca Roy­an, mło­de­go egip­skie­go ofi­ce­ra ze szta­bu puł­kow­ni­ka Na­se­ra. Nie był to ty­po­wy zwią­zek i roz­padł się, nim Roy­an osią­gnę­ła wiek mło­dzień­czy.

Mat­ka, zgod­nie ze swą wolą, wró­ci­ła do An­glii, do swe­go ro­dzin­ne­go mia­sta York i tam uro­dzi­ła cór­kę. Chcia­ła, by dziec­ko mia­ło oby­wa­tel­stwo bry­tyj­skie. Gdy ro­dzi­ce Roy­an się roz­wie­dli, dziew­czyn­ka na ży­cze­nie mat­ki wy­je­cha­ła do szko­ły w An­glii, ale wa­ka­cje za­wsze spę­dza­ła w Ka­irze z oj­cem, któ­ry tym­cza­sem ro­bił świet­ną ka­rie­rę i osią­gnął sta­no­wi­sko mi­ni­stra w rzą­dzie Mu­ba­ra­ka. Roy­an ko­cha­ła ojca i uwa­ża­ła się bar­dziej za Egip­cjan­kę niż za An­giel­kę.

To wła­śnie oj­ciec za­aran­żo­wał jej mał­żeń­stwo z Du­ra­idem Al Sim­mą. Była to ostat­nia spra­wa, jaką pró­bo­wał dla niej za­ła­twić. Wie­dzia­ła, że jest umie­ra­ją­cy i nie mia­ła ser­ca mu od­mó­wić. Cała jej no­wo­cze­sna edu­ka­cja skła­nia­ła ją do bun­tu prze­ciw sta­re­mu kop­tyj­skie­mu zwy­cza­jo­wi ko­ja­rze­nia mał­żeństw, ale wy­cho­wa­nie, ro­dzi­na i Ko­ściół były prze­ciw niej. Wy­ra­zi­ła zgo­dę.

Mał­żeń­stwo z Du­ra­idem oka­za­ło się nie aż tak strasz­ne, jak się oba­wia­ła. By­ło­by na­wet zu­peł­nie przy­jem­ne i sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce, gdy­by Roy­an nie po­zna­ła wcze­śniej mi­ło­ści ro­man­tycz­nej. Pod­czas stu­diów na uni­wer­sy­te­cie zwią­za­na była z nie­ja­kim Da­wi­dem. Sza­leń­czo za­wró­cił jej w gło­wie, a po­tem opu­ścił ją i po­ślu­bił ja­sno­wło­są An­giel­kę, ak­cep­to­wa­ną przez jego ro­dzi­ców. Bar­dzo moc­no to prze­ży­ła.

Roy­an sza­no­wa­ła i lu­bi­ła Du­ra­ida, ale cza­sa­mi w nocy go­rą­co pra­gnę­ła mieć obok sie­bie cia­ło rów­nie sprę­ży­ste i mło­de jak wła­sne.

Du­ra­id cią­gle coś do niej mó­wił, lecz nie słu­cha­ła go. Te­raz po­sta­no­wi­ła sku­pić się cał­ko­wi­cie na jego sło­wach.

– Po­now­nie roz­ma­wia­łem z mi­ni­strem, ale chy­ba mi nie do­wie­rza. Po­dej­rze­wam, że Na­ho­ot zdo­łał go prze­ko­nać, iż je­stem tro­chę stuk­nię­ty. – Za­śmiał się smut­no. Na­ho­ot Gud­da­bi był jego am­bit­nym i usto­sun­ko­wa­nym za­stęp­cą. – Mi­ni­ster twier­dzi, że rząd nie ma na to pie­nię­dzy i mu­szę po­szu­kać in­nych fun­du­szy. Przej­rza­łem więc po­now­nie li­stę po­ten­cjal­nych spon­so­rów i po se­lek­cji zo­sta­ło ich czte­rech. Oczy­wi­ście wcho­dzi jesz­cze w grę Mu­zeum Get­ty’ego, ale nig­dy nie lu­bi­łem współ­pra­co­wać z wiel­ką bez­oso­bo­wą in­sty­tu­cją. Wolę mieć do czy­nie­nia z po­je­dyn­czym czło­wie­kiem. Ła­twiej wte­dy o szyb­ką de­cy­zję.

Dla Roy­an nie były to no­wi­ny, słu­cha­ła jed­nak pil­nie.

– Jest jesz­cze Herr von Schil­ler. Bo­ga­ty i za­in­te­re­so­wa­ny tą spra­wą. Nie znam go jed­nak na tyle do­brze, by mieć do nie­go cał­ko­wi­te za­ufa­nie.

Prze­rwał. Roy­an już wie­lo­krot­nie przed­tem sły­sza­ła te roz­wa­ża­nia.

– A Ame­ry­ka­nin? – uprze­dzi­ła wy­po­wiedź męża. – To słyn­ny ko­lek­cjo­ner.

– Z Pe­te­rem Wal­shem trud­no się współ­pra­cu­je. Z taką pa­sją po­więk­sza swo­je zbio­ry, że po­zba­wio­ny jest wszel­kich skru­pu­łów. Prze­ra­ża mnie tro­chę.

– Kto więc zo­sta­je?

Nic nie od­rzekł, gdyż obo­je zna­li od­po­wiedź. Po­now­nie sku­pił uwa­gę na ma­te­ria­łach roz­rzu­co­nych na sto­le.

– To wszyst­ko wy­glą­da tak nie­win­nie, przy­ziem­nie. Sta­ry zwój pa­pi­ru­su, kil­ka fo­to­gra­fii, no­tat­ni­ki, wy­dru­ki kom­pu­te­ro­we. Aż trud­no uwie­rzyć, że w nie­po­wo­ła­nych rę­kach mo­gło­by się to stać bar­dzo nie­bez­piecz­ne. – Zno­wu wes­tchnął. – Rzekł­bym na­wet: śmier­tel­nie nie­bez­piecz­ne. – Za­śmiał się. – Za­czy­nam fan­ta­zjo­wać. Może to z po­wo­du póź­nej pory. Wró­ci­my do pra­cy? Bę­dzie­my się mar­twić o po­zo­sta­łe spra­wy, gdy roz­wią­że­my wszyst­kie za­gad­ki tego sta­re­go dra­nia, Ta­ity, i ukoń­czy­my tłu­ma­cze­nie.

Ze sto­su na sto­le wziął wierzch­nią fo­to­gra­fię. Przed­sta­wia­ła środ­ko­wy frag­ment zwo­ju.

– To strasz­ny pech, że wła­śnie w tym miej­scu pa­pi­rus jest uszko­dzo­ny. – Wło­żył oku­la­ry i za­czął gło­śno czy­tać.

Trze­ba prze­być wie­le stop­ni, by do­trzeć do przy­byt­ku Hapi.

Z wiel­ką trud­no­ścią i wy­sił­kiem osią­gnę­li­śmy dru­gi sto­pień i da­lej się nie po­su­nę­li­śmy, gdyż wła­śnie tu ksią­żę miał ob­ja­wie­nie. We śnie od­wie­dził go oj­ciec, zmar­ły bo­ski fa­ra­on, i rzekł mu: „Od­by­łem da­le­ką po­dróż i zmę­czy­łem się. Wła­śnie tu spo­cznę na wiecz­ność”.

Du­ra­id zdjął oku­la­ry i spoj­rzał na Roy­an.

– „Dru­gi sto­pień”. Na­resz­cie ja­kiś do­kład­ny opis. Zwy­kle Ta­ita wy­ra­ża się mgli­ście.

– Wróć­my do zdjęć sa­te­li­tar­nych – za­pro­po­no­wa­ła Roy­an i przy­su­nę­ła do sie­bie błysz­czą­cą kart­kę.

Du­ra­id ob­szedł stół i sta­nął z tyłu za żoną.

– Tymi na­tu­ral­ny­mi prze­szko­da­mi, któ­re spo­tka­li w wą­wo­zie, mogą być wo­do­spa­dy albo sil­ny prąd. To naj­bar­dziej lo­gicz­ne wy­ja­śnie­nie. Gdy­by cho­dzi­ło o dru­gi wo­do­spad, miej­sce wy­pa­da tu… – Roy­an po­ło­ży­ła pa­lec na zdję­ciu sa­te­li­tar­nym, tam, gdzie wą­ska wstąż­ka rze­ki wiła się mię­dzy ciem­ny­mi ma­sy­wa­mi gór.

Na­gle coś ją za­nie­po­ko­iło. Pod­nio­sła wzrok.

– Po­słu­chaj! – W jej gło­sie brzmiał lęk.

– Co to ta­kie­go? – Du­ra­id rów­nież za­czął na­słu­chi­wać.

– Pies – od­par­ła.

– Prze­klę­ty kun­del. Wciąż obrzy­dza nam noce swym ja­zgo­tem. Obie­cy­wa­łem już so­bie, że się go po­zbę­dę.

Wtem zga­sło świa­tło.

Za­sko­cze­ni, za­mar­li w ciem­no­ści. Ła­god­ne dud­nie­nie zde­ze­lo­wa­nej die­slow­skiej prąd­ni­cy, umiesz­czo­nej w szo­pie za pal­mo­wym ga­jem, usta­ło. Ten dźwięk był tak zwią­za­ny z oazą, że uwa­gę zwra­cał do­pie­ro jego brak.

Po chwi­li wzrok ich przy­wykł do ciem­no­ści roz­ja­śnio­nych sła­bym świa­tłem gwiazd, wpa­da­ją­cym przez wyj­ście na ta­ras. Z pół­ki przy drzwiach Du­ra­id wziął lam­pę naf­to­wą, cze­ka­ją­cą tam na ta­kie wła­śnie oka­zje. Za­pa­lił ją i spoj­rzał na Roy­an z wy­ra­zem ko­micz­nej re­zy­gna­cji.

– Mu­szę zejść…

– Du­ra­idzie – prze­rwa­ła mu – pies!

Na­słu­chi­wał przez chwi­lę i na jego twa­rzy po­ja­wi­ło się lek­kie za­sko­cze­nie. W noc­nej ci­szy nie było sły­chać psie­go uja­da­nia.

– Je­stem pe­wien, że nie ma po­wo­du do nie­po­ko­ju. – Pod­szedł do drzwi.

– Du­ra­idzie, bądź ostroż­ny! – za­wo­ła­ła za nim nie wie­dzieć cze­mu.

Wzru­szył obo­jęt­nie ra­mio­na­mi i zszedł z ta­ra­su.

Przez chwi­lę Roy­an mia­ła wra­że­nie, że wi­dzi cień win­nej la­to­ro­śli, po­ru­sza­nej pu­styn­ną bry­zą, lecz noc była bez­wietrz­na. Po­tem uświa­do­mi­ła so­bie, że to po­stać ludz­ka ci­cho i zwin­nie kro­czy po ka­mien­nych pły­tach, po­dą­ża­jąc za Du­ra­idem, któ­ry wła­śnie omi­jał ba­se­nik z ryb­ka­mi po­środ­ku ta­ra­su.

– Du­ra­id! – ostrze­gła go krzy­kiem.

Od­wró­cił się i uniósł wy­so­ko lam­pę.

– Kim pan jest?! – za­wo­łał. – Cze­go pan tu chce?!

In­truz ci­cho pod­szedł bli­żej. Tra­dy­cyj­na dłu­ga sza­ta di­sz­da­sza fa­lo­wa­ła mu wo­kół nóg, a gło­wę okry­wa­ła bia­ła chu­s­ta ghu­trah. W świe­tle lam­py Du­ra­id za­uwa­żył, że nie­zna­jo­my ro­giem chu­s­ty za­sło­nił swą twarz, by go nie roz­po­zna­no.

In­truz zwró­co­ny był do Roy­an ty­łem, nie wi­dzia­ła więc noża w jego pra­wej dło­ni. Zo­ba­czy­ła jed­nak ruch ręki, gdy dźgnął Du­ra­ida w brzuch. Du­ra­id za­char­czał z bólu i zgiął się wpół. Na­past­nik wy­cią­gnął ostrze z jego cia­ła i za­ata­ko­wał po­now­nie, lecz Du­ra­id upu­ścił lam­pę i schwy­cił uzbro­jo­ną rękę ban­dy­ty.

Pło­mień roz­bi­tej lam­py mi­go­tał nie­rów­no. Dwaj męż­czyź­ni wal­czy­li w mro­ku, Roy­an do­strze­gła jed­nak ciem­ną pla­mę po­więk­sza­ją­cą się z przo­du na bia­łej ko­szu­li męża.

– Ucie­kaj! – krzyk­nął ochry­ple. – Bie­gnij po po­moc! Ja go nie zdo­łam za­trzy­mać! – Du­ra­id był oso­bą ła­god­ną, spo­koj­nym uczo­nym. Roy­an wie­dzia­ła, że nie ma szans w wal­ce z na­past­ni­kiem.

– Bie­gnij! Pro­szę! Ra­tuj się, kwiat­ku! – wo­łał słab­ną­cym gło­sem, lecz wciąż roz­pacz­li­wie ści­skał uzbro­jo­ną rękę ban­dy­ty.

Przez kil­ka strasz­nych se­kund Roy­an sta­ła jak spa­ra­li­żo­wa­na, ale na­tych­miast się otrzą­snę­ła i po­bie­gła do drzwi. Prze­ra­żo­na, chcąc po­móc mę­żo­wi, zwin­nie jak kot prze­bie­gła przez ta­ras. Du­ra­id przy­trzy­my­wał na­past­ni­ka, by nie za­gro­dził jej dro­gi.

Prze­sko­czy­ła przez ni­ski ka­mien­ny mu­rek, w za­ro­śla, i omal nie wpa­dła w ręce cza­tu­ją­ce­go tam męż­czy­zny. Krzyk­nę­ła i uda­ło jej się wy­wi­nąć, choć wy­cią­gnię­te pal­ce ban­dy­ty prze­śli­zgnę­ły się po jej twa­rzy i wcze­pi­ły w cien­ką ba­weł­nia­ną bluz­kę.

Tym ra­zem do­strze­gła nóż – dłu­gi sre­brzy­sty błysk w świe­tle gwiazd – i to ją zmo­bi­li­zo­wa­ło do no­we­go wy­sił­ku. Bluz­ka pę­kła i Roy­an była wol­na, lecz na­past­nik zdą­żył za­dać cios. Po­czu­ła ostrze na bar­ku. Prze­ra­żo­na rzu­ci­ła się na męż­czy­znę z całą siłą swe­go sprę­ży­ste­go mło­de­go cia­ła. Sto­pę wła­do­wa­ła mu w kro­cze z ta­kim im­pe­tem, że nad­we­rę­ży­ła so­bie kost­kę i ko­la­no. Ban­dy­ta za­wył i sku­lił się przy zie­mi.

Po­pę­dzi­ła przez za­ro­śla. Po­cząt­ko­wo ucie­ka­ła bez celu, nogi nio­sły ją jak naj­da­lej od za­bój­ców. Usi­ło­wa­ła ochło­nąć i opa­no­wać się. Spoj­rza­ła za sie­bie – nikt jej nie ści­gał. Gdy do­tar­ła do brze­gu je­zio­ra, zwol­ni­ła, oszczę­dza­jąc siły. Zda­ła so­bie spra­wę, że po ręce ście­ka jej cie­pła struż­ka krwi i ka­pie z pal­ców.

Przy­sta­nę­ła, opar­ła się o szorst­ki pień pal­my, od­dar­ła pa­sek ba­weł­ny z roz­szar­pa­nej bluz­ki i po­śpiesz­nie prze­wią­za­ła so­bie ra­mię.

Cała trzę­sła się z prze­ra­że­nia i wy­sił­ku – na­wet zdro­wa ręka nie­zbor­nie drża­ła. Zę­ba­mi i lewą dło­nią zro­bi­ła wę­zeł i za­ta­mo­wa­ła nie­co krwa­wie­nie.

Nie wie­dzia­ła, do­kąd ma ucie­kać. Na­gle do­strze­gła przy­ćmio­ne świa­tło lam­py w cha­cie Alii po dru­giej stro­nie po­bli­skie­go ka­na­łu na­wad­nia­ją­ce­go. Ode­pchnę­ła się od pnia pal­my i ru­szy­ła w tam­tym kie­run­ku. Prze­bie­gła nie­ca­łe sto kro­ków, gdy z tyłu z za­ro­śli usły­sza­ła, jak ktoś wo­łał po arab­sku:

– Ju­suf, na­tkną­łeś się na tę ko­bie­tę?

W ciem­no­ści przed sobą zo­ba­czy­ła świa­tło la­tar­ki.

– Nie, nie wi­dzia­łem jej – od­parł inny głos.

Jesz­cze parę se­kund, a wpa­dła­by na nie­go. Przy­cup­nę­ła i roz­pacz­li­wie roz­glą­da­ła się wo­kół. W za­ro­ślach, tą samą ścież­ką, któ­rą Roy­an przy­bie­gła, przy­bli­ża­ło się świa­tło dru­giej la­tar­ki. To mu­siał być męż­czy­zna, któ­re­go kop­nę­ła, ale są­dząc z ener­gicz­ne­go ru­chu sno­pa świa­tła, przy­szedł już do sie­bie i te­raz po­ru­szał się szyb­ko i bez trud­no­ści.

Od­cię­to jej dro­gę z obu stron. Po­sta­no­wi­ła wy­co­fać się nad je­zio­ro, gdzie brze­giem pro­wa­dzi­ła szo­sa. Li­czy­ła na to, że na­po­tka tam może ja­kiś spóź­nio­ny sa­mo­chód. Po­tknę­ła się na nie­rów­nym grun­cie i upa­dła, ście­ra­jąc so­bie ko­la­na, lecz po­de­rwa­ła się na­tych­miast i po­gna­ła da­lej. Po­now­nie się po­tknę­ła i wy­cią­gnię­tą ręką na­tra­fi­ła na gład­ki ka­mień wiel­ko­ści po­ma­rań­czy. Za­bra­ła ka­mień – da­wa­ło jej to po­czu­cie, że ma przy­najm­niej ja­kąś broń.

Zra­nio­ne ra­mię za­czy­na­ło bo­leć. Nie­po­kój o Du­ra­ida do­da­wał jej sił. Zda­wa­ła so­bie spra­wę, że zo­stał cięż­ko ska­le­czo­ny, gdyż wi­dzia­ła, z jaką siłą za­da­no mu cios. Musi spro­wa­dzić po­moc. Dwaj lu­dzie z la­tar­ka­mi prze­cze­sy­wa­li za­ro­śla. Do­ga­nia­li ją. Sły­sza­ła ich na­wo­ły­wa­nia.

Wresz­cie do­brnę­ła do dro­gi i ci­cho pi­snąw­szy z ulgi, wy­gra­mo­li­ła się z rowu od­wad­nia­ją­ce­go na ja­sną szu­tro­wą szo­sę. Le­d­wo mo­gła iść, gdyż nogi pod nią drża­ły, ru­szy­ła jed­nak w stro­nę wio­ski.

Nie do­tar­ła na­wet do pierw­sze­go za­krę­tu, gdy z na­prze­ciw­ka po­wo­li za­czę­ło się do niej zbli­żać świa­tło re­flek­to­rów, prze­bły­sku­ją­ce mię­dzy pnia­mi palm. Pod­bie­gła środ­kiem dro­gi.

– Po­mo­cy! – wo­ła­ła po arab­sku. – Pro­szę o po­moc!

Sa­mo­chód wy­je­chał zza za­krę­tu i nim ośle­pi­ły ją re­flek­to­ry, zo­ba­czy­ła, że to nie­wiel­ki ciem­ny fiat. Sta­ła na środ­ku dro­gi ma­cha­jąc rę­ko­ma, by za­trzy­mać kie­row­cę. Re­flek­to­ry oświe­tla­ły ją jak na sce­nie.

Fiat za­ha­mo­wał tuż przed nią. Roy­an pod­bie­gła do drzwi kie­row­cy i szarp­nę­ła za klam­kę.

– Pro­szę, musi mi pan po­móc…

Drzwi otwo­rzy­ły się od środ­ka z taką siłą, że Roy­an stra­ci­ła rów­no­wa­gę. Kie­row­ca wy­sko­czył z sa­mo­cho­du i schwy­cił ją za prze­gub zra­nio­nej ręki. Po­wlókł do auta i otwo­rzył tyl­ne drzwi.

– Ju­suf! Ba­che­et! – krzyk­nął w kie­run­ku ciem­nych za­ro­śli. – Mam ją.

Usły­sza­ła, jak mu od­po­wia­da­ją i rów­no­cze­śnie świa­tło la­ta­rek skie­ro­wa­ło się na dro­gę. Kie­row­ca otwo­rzył drzwi, pró­bu­jąc we­pchnąć ją do środ­ka gło­wą na­przód. Wte­dy przy­po­mnia­ła so­bie, że w zdro­wej ręce ma ka­mień. Od­wró­ci­ła się nie­co, ze­bra­ła wszyst­kie siły i z za­ma­chem ude­rzy­ła męż­czy­znę. Tra­fi­ła ka­mie­niem pro­sto w skroń. Bez­gło­śnie padł na dro­gę. Le­żał nie­ru­cho­mo.

Wy­rzu­ci­ła ka­mień i ru­szy­ła szo­są, ale zo­rien­to­wa­ła się, że świa­tła la­ta­rek śle­dzą każ­dy jej ruch. Dwaj męż­czyź­ni krzy­cze­li z krza­ków i nie­mal ra­mię w ra­mię wy­bie­gli na szo­sę.

Spoj­rza­ła za sie­bie – do­go­nią ją z ła­two­ścią. Je­dy­ną szan­są była uciecz­ka po­now­nie w ciem­ność. Skrę­ci­ła nad je­zio­ro. Od razu zna­la­zła się po pas w wo­dzie.

Stra­ci­ła orien­ta­cję. Nie pa­mię­ta­ła, że w tym miej­scu dro­ga bie­gnie po na­sy­pie tuż nad brze­giem. Zda­ła so­bie spra­wę, że nie zdą­ży po­now­nie wdra­pać się na na­syp. Przed sobą mia­ła gę­ste kępy pa­pi­ru­sów i trzcin, mo­gą­ce dać jej schro­nie­nie.

Ostroż­nie prze­szła parę kro­ków, aż wy­czu­ła, że dno opa­da stro­mo pod sto­pa­mi. Te­raz mu­sia­ła pły­nąć. Ru­szy­ła nie­zgrab­ną żab­ką. Prze­szka­dza­ły jej spód­ni­ce i zra­nio­na ręka. A jed­nak wol­ne, ukrad­ko­we ru­chy pra­wie nie wy­wo­ły­wa­ły fal na po­wierzch­ni wody i za­nim prze­śla­dow­cy do­bie­gli do miej­sca, gdzie Roy­an ze­szła do je­zio­ra, uda­ło jej się do­trzeć w gę­ste trzci­ny.

Przedar­ła się w głąb szu­wa­rów i za­nu­rzy­ła. Nim woda przy­kry­ła jej nos, Roy­an po­czu­ła, że pal­ca­mi stóp do­ty­ka mu­li­ste­go dna. Sta­nę­ła spo­koj­nie i tyl­ko czu­bek gło­wy wy­sta­wał jej nad po­wierzch­nię. Od­wró­ci­ła twarz od brze­gu. Mia­ła pew­ność, że ciem­ne wło­sy nie będą od­bi­ja­ły świa­tła.

Cho­ciaż woda za­kry­wa­ła jej uszy, sły­sza­ła pod­nie­co­ne gło­sy męż­czyzn na dro­dze. La­tar­ka­mi prze­szu­ki­wa­li po­wierzch­nię je­zio­ra, pró­bo­wa­li oświe­tlić szu­wa­ry. Przez chwi­lę mia­ła na swej gło­wie świe­tli­stą pla­mę i za­czerp­nę­ła po­wie­trza, by ukryć się pod wodą, lecz snop świa­tła prze­su­nął się da­lej i Roy­an była pew­na, że jej nie za­uwa­żo­no.

To ją ośmie­li­ło. Unio­sła lek­ko gło­wę, wy­nu­rza­jąc jed­no ucho, by sły­szeć roz­mo­wę swych prze­śla­dow­ców.

Mó­wi­li po arab­sku. Roy­an roz­po­zna­ła głos jed­ne­go z nich, tego, któ­re­go zwa­li Ba­che­et. Był naj­praw­do­po­dob­niej ich przy­wód­cą, gdyż wy­da­wał roz­ka­zy.

– Wejdź do wody, Ju­suf, i wy­cią­gnij tę dziw­kę.

Usły­sza­ła plusk – Ju­suf ze­śli­zgi­wał się z brze­gu.

– Da­lej – po­le­cił Ba­che­et. – W tam­te trzci­ny, gdzie świe­cę la­tar­ką.

– Tu jest za głę­bo­ko. Wiesz, że nie umiem pły­wać. Cał­kiem mnie za­kry­je.

– Tam! Przed tobą. W tam­tych szu­wa­rach. Wi­dzę jej gło­wę – za­chę­cał go Ju­suf i Roy­an za­mar­ła z oba­wy, że ją wy­tro­pio­no. Za­nu­rzy­ła się, jak mo­gła naj­głę­biej.

Ju­suf pla­skał nie­zgrab­nie, dą­żąc do miej­sca, gdzie Roy­an ku­li­ła się ze stra­chu. Wtem na­stą­pi­ło gło­śne za­mie­sza­nie, któ­re prze­ra­zi­ło na­wet Ju­su­fa.

– Dżi­ny! Boże, ra­tuj mnie! – krzyk­nął.

Sta­do śpią­cych ka­czek po­de­rwa­ło się z wody i gło­śno fur­ko­cząc skrzy­dła­mi, wy­strze­li­ło w ciem­ne nie­bo.

Ju­suf ru­szył do brze­gu i już żad­ne groź­by Ba­che­eta nie skło­ni­ły­by go do dal­szych po­szu­ki­wań.

– Ko­bie­ta nie jest taka waż­na, waż­niej­szy jest zwój – stwier­dził, wy­cho­dząc na szo­sę. – Bez zwo­ju nie do­sta­nie­my pie­nię­dzy. Od­naj­dzie­my ją póź­niej.

Roy­an od­wró­ci­ła nie­co gło­wę. Świa­tło la­ta­rek prze­su­wa­ło się po dro­dze w kie­run­ku sa­mo­cho­du sto­ją­ce­go z włą­czo­ny­mi re­flek­to­ra­mi. Usły­sza­ła dźwięk za­trza­ski­wa­nych drzwi, sil­nik za­pa­lił i auto po­je­cha­ło w kie­run­ku wil­li.

Zbyt jesz­cze prze­ra­żo­na, by opu­ścić swą kry­jów­kę, Roy­an oba­wia­ła się, że któ­ryś z na­past­ni­ków zo­stał na cza­tach. Sta­nę­ła na czub­kach pal­ców, wodę mia­ła na wy­so­ko­ści ust. Drża­ła bar­dziej ze stra­chu niż z zim­na, go­to­wa cze­kać tak aż do świ­tu.

Do­pie­ro znacz­nie póź­niej do­strze­gła łunę ognia na nie­bie i mi­go­czą­ce pło­mie­nie za pnia­mi palm. Wte­dy prze­sta­ła my­śleć o swym wła­snym bez­pie­czeń­stwie i wy­szła na brzeg.

Uklę­kła w bło­cie, drżąc i ła­piąc po­wie­trze, osła­bio­na z upły­wu krwi, z prze­ra­że­nia i szo­ku po tych wszyst­kich przej­ściach. Przez za­sło­nę mo­krych wło­sów i wody ście­ka­ją­cej do oczu pa­trzy­ła na ogień.

– Wil­la! – wy­szep­ta­ła. – Du­ra­id! O Boże, bła­gam, nie!

Wsta­ła z tru­dem i po­ty­ka­jąc się ru­szy­ła w kie­run­ku pło­ną­ce­go domu.

Bache­et wy­łą­czył re­flek­to­ry i sil­nik, jesz­cze nim skrę­ci­li w stro­nę domu. Sa­mo­chód to­czył się roz­pę­dem i za­trzy­mał na dole przed ta­ra­sem.

Wszy­scy trzej wy­sie­dli i we­szli po ka­mien­nych scho­dach na ta­ras. Cia­ło Du­ra­ida le­ża­ło przy ba­se­ni­ku, tam gdzie Ba­che­et je zo­sta­wił. Mi­nę­li je obo­jęt­nie i wkro­czy­li do ciem­ne­go ga­bi­ne­tu.

Ba­che­et po­ło­żył na sto­le tan­det­ną na­ra­mien­ną tor­bę.

– Stra­ci­li­śmy już za dużo cza­su. Mu­si­my się zwi­jać.

– To wina Ju­su­fa – wtrą­cił kie­row­ca fia­ta. – Po­zwo­lił uciec tej ko­bie­cie.

– Mia­łeś oka­zję zła­pać ją na dro­dze – wark­nął Ju­suf. – Sam spi­sa­łeś się nie­wie­le le­piej.

– Do­syć! – rzekł Ba­che­et. – Je­śli chce­cie otrzy­mać for­sę, le­piej nie rób­cie wię­cej błę­dów.

Oświe­tlił la­tar­ką blat sto­łu i od­na­lazł zwój.

– To ten. – Wi­dział wcze­śniej jego fo­to­gra­fię, więc nie mo­gło być po­mył­ki. – Chcą mieć wszyst­ko: mapy i zdję­cia. Rów­nież książ­ki i no­tat­ki. Wszyst­ko, co tu leży na sto­le. Ni­cze­go nie zo­sta­wiaj­cie.

Po­śpiesz­nie wpa­ko­wa­li pa­pie­ry do tor­by i Ba­che­et za­su­nął za­mek bły­ska­wicz­ny.

– Te­raz Dok­ta­ri. Przy­wlecz­cie go tu­taj.

Dwaj z nich prze­szli na ta­ras i po­chy­li­li się nad le­żą­cym cia­łem. Każ­dy z nich chwy­cił za jed­ną nogę i po­cią­gnę­li Du­ra­ida przez ta­ras do ga­bi­ne­tu. Jego gło­wa od­bi­ła się bez­wład­nie na ka­mien­nym schod­ku, a krew zna­czy­ła na po­sadz­ce dłu­gi mo­kry ślad, błysz­czą­cy w świe­tle la­tar­ki.

– Daj tu lam­pę! – roz­ka­zał Ba­che­et, a Ju­suf wró­cił na ta­ras po naf­to­wą lam­pę, któ­rą Du­ra­id upu­ścił. Nie pa­li­ła się. Ba­che­et przy­ło­żył lam­pę do ucha i po­trzą­snął nią. – Peł­na – stwier­dził za­do­wo­lo­ny i od­krę­cił ko­rek po­jem­nicz­ka. – Do­bra, za­bie­raj­cie tor­bę do sa­mo­cho­du! – roz­ka­zał.

Gdy dwaj pod­ko­mend­ni po­bie­gli, spry­skał naf­tą ko­szu­lę i spodnie Du­ra­ida, po­tem zbli­żył się do pół­ek i chlap­nął reszt­kę pły­nu na stło­czo­ne tam książ­ki i rę­ko­pi­sy.

Rzu­cił lam­pę i się­gnął pod di­sz­da­szę po pu­deł­ko za­pa­łek. Po­tarł jed­ną z nich i przy­ło­żył do wil­got­ne­go śla­du naf­ty na bi­blio­te­ce. Ogień buch­nął na­tych­miast w górę. Brze­gi ma­nu­skryp­tów czer­nia­ły i zwi­ja­ły się. Ba­che­et pod­szedł do le­żą­ce­go Du­ra­ida, za­pa­lił dru­gą za­pał­kę i rzu­cił na jego skrwa­wio­ną ko­szu­lę, skro­pio­ną naf­tą.

Na pier­si Du­ra­ida za­drga­ła pe­le­ry­na nie­bie­skich pło­mie­ni. Zmie­nia­ły bar­wę, w mia­rę jak wy­pa­la­ła się ba­weł­nia­na ko­szu­la i skó­ra pod nią. Z po­ma­rań­czo­wych te­raz ję­zy­ków uno­sił się dy­mek ciem­nej sa­dzy.

Ba­che­et ru­szył do drzwi, wpadł na ta­ras i zbiegł po schod­kach do sa­mo­cho­du. Wgra­mo­lił się na tyl­ne sie­dze­nie. Kie­row­ca dał gazu i od­je­cha­li sprzed domu.

Bar­dzo sil­ny ból ocu­cił Du­ra­ida, przy­wo­łał go z owe­go da­le­kie­go miej­sca, z sa­me­go krań­ca ży­cia.

Jęk­nął. Pierw­szym wra­że­niem po od­zy­ska­niu świa­do­mo­ści był za­pach pa­lą­ce­go się cia­ła. Wte­dy zwa­lił się na nie­go roz­dzie­ra­ją­cy ból. Otwo­rzył oczy i spoj­rzał na sie­bie.

Po­czer­nia­ła odzież tli­ła się. Ta­kich mąk nie do­świad­czył jesz­cze w swo­im ży­ciu. Jak przez mgłę uświa­do­mił so­bie, że całe po­miesz­cze­nie stoi w ogniu. Omia­tał go dym i fale żaru, przez któ­re le­d­wo wi­dział drzwi.

Cier­piał tak strasz­nie, że wo­lał­by umrzeć i nie zno­sić tego dłu­żej. Wte­dy wspo­mniał Roy­an. Usi­ło­wał wy­mó­wić jej imię, ale z po­pa­rzo­nych, spie­czo­nych ust nie wy­do­był się ża­den dźwięk. Myśl o żo­nie zdo­ła­ła jed­nak skło­nić go do ru­chu. Ob­ró­cił się na bok i go­rą­co buch­nę­ło mu w ple­cy, do­tych­czas osło­nię­te od żaru. Jęk­nął gło­śno i znów się ob­ró­cił, zbli­ża­jąc nie­co do drzwi.

Każ­dy ruch wy­ma­gał nie­sa­mo­wi­te­go wy­sił­ku, wy­wo­ły­wał nowy atak bólu. Gdy Du­ra­id prze­su­nął się jesz­cze raz, za­uwa­żył, że przez otwar­te drzwi wpa­da świe­ży po­dmuch i pod­sy­ca pło­mie­nie. Czy­ste pu­styn­ne po­wie­trze dało mu odro­bi­nę siły, by mógł stur­lać się ze schod­ka na chłod­ny ka­mien­ny ta­ras.

Ubra­nie i cia­ło pa­li­ły się. Za­czął sła­bo ude­rzać w pierś, by stłu­mić pło­mie­nie. Ręce miał jak czar­ne, pło­ną­ce szpo­ny.

Wte­dy przy­po­mniał so­bie ba­se­nik. Myśl o za­nu­rze­niu umę­czo­ne­go cia­ła w zim­nej wo­dzie przy­na­gli­ła go do osta­tecz­ne­go wy­sił­ku. Czoł­gał się i wił po ka­mie­niach ni­czym wąż.

Dła­wił go fe­tor pa­lą­ce­go się cia­ła, po­ka­sły­wał, lecz za­cie­kle parł na­przód. Gdy prze­ta­czał się przez mu­rek ba­se­ni­ku, na ka­mie­niach zo­sta­wiał pła­ty spie­czo­nej skó­ry. Woda za­sy­cza­ła: bla­da mgieł­ka pary prze­sło­ni­ła mu wi­dok do tego stop­nia, iż my­ślał przez chwi­lę, że oślepł. Ze­tknię­cie zim­nej wody ze świe­żo po­pa­rzo­nym cia­łem wy­wo­ła­ło tak sil­ny ból, że Du­ra­id zno­wu stra­cił przy­tom­ność.

Kie­dy z po­mro­ków wra­cał do świa­do­mo­ści, uniósł gło­wę ocie­ka­ją­cą wodą i zo­ba­czył ja­kąś po­stać. Nad­cho­dzi­ła z ogro­du, za­ta­cza­jąc się na scho­dach.

Po­cząt­ko­wo my­ślał, że to wy­wo­ła­ny bó­lem ma­jak, ale gdy ogień le­piej ją oświe­tlił, roz­po­znał Roy­an. Mo­kre wło­sy wi­sia­ły jej w strą­kach na twa­rzy, ubra­nie mia­ła po­dar­te, ocie­ka­ją­ce wodą, po­pla­mio­ne bło­tem i ob­le­pio­ne zie­lo­ny­mi glo­na­mi. Na pra­wej ręce do­strzegł prze­wią­za­ną brud­ną szma­tę, przez któ­rą są­czy­ła się krew, two­rząc rdza­wą pla­mę.

Roy­an nie za­uwa­ży­ła go. Przy­sta­nę­ła na środ­ku ta­ra­su i ze zgro­zą pa­trzy­ła na pło­ną­cy dom. Czy Du­ra­id jest we­wnątrz? Chcia­ła wejść do środ­ka, lecz po­wstrzy­ma­ła ją za­po­ra żaru. W tym mo­men­cie za­wa­lił się dach, a w górę, wy­so­ko w ciem­ne nie­bo, wy­strze­lił snop iskier i pło­mie­ni. Cof­nę­ła się, za­sła­nia­jąc twarz ra­mie­niem.

Du­ra­id chciał ją za­wo­łać, jed­nak z po­pa­rzo­ne­go gar­dła nie wy­do­był się ża­den dźwięk. Roy­an od­wró­ci­ła się i za­czę­ła scho­dzić po stop­niach. Naj­praw­do­po­dob­niej szła po po­moc. Zdo­był się na nad­ludz­ki wy­si­łek i z osma­lo­nych, po­kry­tych pę­che­rza­mi warg wy­dał głos przy­po­mi­na­ją­cy kra­ka­nie.

Roy­an okrę­ci­ła się szyb­ko i spoj­rza­ła na nie­go. Wrza­snę­ła. Jego gło­wa nie przy­po­mi­na­ła gło­wy czło­wie­ka. Wło­sy miał spa­lo­ne, a skó­ra na po­licz­kach i bro­dzie zwi­sa­ła w strzę­pach. Przez zwę­glo­ną ma­skę prze­bi­ja­ły pła­ty ży­we­go cia­ła. Roy­an cof­nę­ła się, jak­by zo­ba­czy­ła ohyd­ne­go po­two­ra.

– Roy­an – za­char­czał le­d­wo roz­po­zna­wal­nym gło­sem. Wy­su­nął ku niej dłoń. Pod­bie­gła do staw­ku i uchwy­ci­ła ją.

– Naj­święt­sza Pa­nien­ko, co oni z tobą zro­bi­li? – za­łka­ła. Usi­ło­wa­ła wy­cią­gnąć go na brzeg, ale skó­ra jego dło­ni zo­sta­ła jej w ręce, ni­czym ścią­gnię­ta upior­na rę­ka­wicz­ka chi­rur­gicz­na, od­sła­nia­jąc szpon okry­ty krwa­wią­cym mię­sem.

Przy­klę­kła przy mur­ku i po­chy­li­ła się nad ba­se­ni­kiem, chcąc wziąć męża w ra­mio­na. Nie mia­ła dość sił, by go unieść, nie po­wo­du­jąc bo­le­snych ura­zów. Mo­gła go je­dy­nie pod­trzy­my­wać i po­cie­szać. Zro­zu­mia­ła, że on umie­ra. Ża­den prze­cież czło­wiek nie zdo­łał­by prze­żyć tak strasz­nych ob­ra­żeń.

– Za­raz na­dej­dzie po­moc – szep­ta­ła po arab­sku. – Ktoś na pew­no wi­dział po­żar. Wy­trwaj, mój dro­gi, za­raz bę­dzie po­moc.

Śmier­tel­nie ran­ny, skrę­cał się kon­wul­syj­nie w jej ra­mio­nach. Wy­si­łek przy mó­wie­niu był dla nie­go tor­tu­rą.

– Zwój? – spy­tał le­d­wo do­sły­szal­nie.

– Prze­padł. – Roy­an po­pa­trzy­ła na ogień sza­le­ją­cy w domu i po­trzą­snę­ła gło­wą. – Spa­lo­ny lub wy­kra­dzio­ny.

– Nie po­zwól. Cała na­sza pra­ca…

– Prze­padł – po­wtó­rzy­ła. – Nikt nam nie uwie­rzy bez…

– Nie! – Głos miał sła­by, lecz pe­łen wście­kło­ści. – Dla mnie, moja ostat­nia…

– Nie mów tak – bła­ga­ła. – Wy­zdro­wie­jesz.

– Obie­caj – za­żą­dał. – Obie­caj mi!

– Nie mamy spon­so­ra. Je­stem sama. Nie zdo­łam tego zro­bić.

– Har­per! – wy­du­sił z sie­bie. Roy­an na­chy­li­ła się bli­żej, uchem do­tknę­ła spa­lo­nych ust. – Har­per – po­wtó­rzył. – Sil­ny… twar­dy… za­rad­ny czło­wiek… – i wte­dy zro­zu­mia­ła.

Oczy­wi­ście, Har­per. Czwar­ta i ostat­nia oso­ba na li­ście. Choć to na­zwi­sko znaj­do­wa­ło się na sa­mym koń­cu, Roy­an za­wsze wy­czu­wa­ła, że je­śli cho­dzi o pre­fe­ren­cje Du­ra­ida, ko­lej­ność była od­wró­co­na. To Ni­cho­las Qu­en­ton-Har­per miał uprzy­wi­le­jo­wa­ną po­zy­cję. Bar­dzo czę­sto wy­ra­żał się o tym czło­wie­ku cie­pło i z sza­cun­kiem, a cza­sem na­wet z po­dzi­wem.

– Ale cóż mu po­wiem? Nie zna mnie. Jak go mam prze­ko­nać? Siód­my pa­pi­rus znik­nął.

– Za­ufaj mu – wy­szep­tał. – Do­bry czło­wiek. Za­ufaj mu… Obie­caj! – do­dał z nie­zwy­kłym na­ci­skiem.

Wte­dy przy­po­mnia­ła so­bie no­tat­nik znaj­du­ją­cy się w ich miesz­ka­niu w Gi­zie, na przed­mie­ściach Ka­iru, i ma­te­ria­ły o Ta­icie na twar­dym dys­ku pe­ce­ta. Nie wszyst­ko jesz­cze prze­pa­dło.

– Tak, obie­cu­ję ci, mój mężu. Obie­cu­ję.

Choć zma­sa­kro­wa­na twarz nie wy­ra­ża­ła żad­nych ludz­kich uczuć, w jego szep­cie po­brzmie­wa­ło sła­be echo za­do­wo­le­nia.

– Mój kwie­cie!

Po­tem gło­wa mu opa­dła. Sko­nał w jej ra­mio­nach.

Chło­pi, przy­by­li z wio­ski, zna­leź­li Roy­an przy ba­se­ni­ku. Wciąż klę­cza­ła, trzy­ma­ła męża w ob­ję­ciach i coś mu szep­ta­ła. Po­żar do­ga­sał – świa­tło ju­trzen­ki było sil­niej­sze od tlą­ce­go się żaru.

Na na­bo­żeń­stwo ża­łob­ne do ko­ścio­ła w oa­zie przy­by­li wszy­scy star­si pra­cow­ni­cy mu­zeum i De­par­ta­men­tu Sta­ro­żyt­no­ści. Na­wet prze­ło­żo­ny Du­ra­ida, mi­ni­ster kul­tu­ry i tu­ry­sty­ki, Ata­lan Abou Sin, przy­je­chał z Ka­iru czar­nym służ­bo­wym kli­ma­ty­zo­wa­nym mer­ce­de­sem.

Sta­nął za Roy­an i choć sam był mu­zuł­ma­ni­nem, po­wta­rzał sło­wa kop­tyj­skiej mo­dli­twy. Na­ho­ot Gud­da­bi stał obok swe­go wuja. Mat­ka Na­ho­ota była młod­szą sio­strą mi­ni­stra, co – jak sar­ka­stycz­nie zwykł ko­men­to­wać Du­ra­id – z na­wiąz­ką mia­ło re­kom­pen­so­wać sy­now­ski brak kwa­li­fi­ka­cji i do­świad­cze­nia w dzie­dzi­nie ar­che­olo­gii oraz jego nie­udol­ność jako me­ne­dże­ra.

Pa­no­wał nie­mi­ło­sier­ny po­nad­trzy­dzie­sto­stop­nio­wy upał. Do­skwie­rał na­wet tu, w mrocz­nym klasz­to­rze. W gę­stych opa­rach ka­dzi­dła, słu­cha­jąc odzia­ne­go w czerń du­chow­ne­go, mam­ro­czą­ce­go daw­ne mo­dli­twy, Roy­an mia­ła wra­że­nie, że się dusi. Szwy na pra­wym ra­mie­niu cią­gnę­ły ją i pie­kły, a za każ­dym ra­zem, gdy spo­glą­da­ła na dłu­gą czar­ną trum­nę, sto­ją­cą przy po­zła­ca­nym oł­ta­rzu, sta­wał jej przed ocza­mi prze­ra­ża­ją­cy wi­dok spa­lo­nej, po­zba­wio­nej wło­sów gło­wy Du­ra­ida. Wi­ro­wa­ło jej wszyst­ko przed ocza­mi i mu­sia­ła się przy­trzy­my­wać, by nie spaść z ław­ki.

Msza do­bie­gła koń­ca. Roy­an mo­gła wresz­cie wyjść na świe­że po­wie­trze, na świa­tło, lecz jej obo­wiąz­ki jesz­cze się nie skoń­czy­ły. Jako naj­waż­niej­sza ża­łob­ni­ca mu­sia­ła iść tuż za trum­ną na po­ło­żo­ny wśród palm cmen­tarz, gdzie w ro­dzin­nym gro­bow­cu cze­ka­li już krew­ni Du­ra­ida.

Ata­lan Abou Sin pod­szedł do niej i uści­snął jej rękę, skła­da­jąc kon­do­len­cje.

– Strasz­na hi­sto­ria, Roy­an. Roz­ma­wia­łem z mi­ni­strem spraw we­wnętrz­nych. Zła­pią tych zbi­rów, za­pew­niam cię. Od­pocz­nij, aż od­zy­skasz siły, i do­pie­ro po­tem wróć do mu­zeum – do­dał.

– Wró­cę do pra­cy w po­nie­dzia­łek – od­par­ła.

Mi­ni­ster kul­tu­ry wy­cią­gnął no­tes z kie­sze­ni swej ciem­nej dwu­rzę­do­wej ma­ry­nar­ki, spraw­dził w nim coś i za­pi­sał.

– W ta­kim ra­zie – po­pa­trzył na nią – po po­łu­dniu wpad­nij do mnie do mi­ni­ster­stwa. O czwar­tej.

Wró­cił do swe­go mer­ce­de­sa. Jego sio­strze­niec, Na­ho­ot Gud­da­bi, pod­szedł, by uści­snąć jej dłoń. Cerę miał żół­ta­wą, pod ocza­mi brą­zo­we krę­gi, za to wło­sy buj­ne i fa­lu­ją­ce, a zęby nie­zwy­kle bia­łe. Był wy­so­ki i ele­ganc­ki w nie­na­gan­nie skro­jo­nym gar­ni­tu­rze. Lek­ko pach­niał dro­gą wodą to­a­le­to­wą. Twarz miał po­waż­ną i za­smu­co­ną.

– Był do­brym czło­wie­kiem. Da­rzy­łem go naj­wyż­szym sza­cun­kiem – po­wie­dział do Roy­an, a ona kiw­nę­ła gło­wą na to bez­wstyd­ne kłam­stwo.

Mię­dzy Du­ra­idem a jego za­stęp­cą sto­sun­ki nie ukła­da­ły się naj­le­piej. Du­ra­id nig­dy nie po­zwo­lił mu pra­co­wać nad pa­pi­ru­sa­mi Ta­ity, nig­dy nie udo­stęp­nił mu siód­me­go zwo­ju i to sta­no­wi­ło źró­dło wza­jem­nych gorz­kich nie­po­ro­zu­mień.

– Roy­an, mam na­dzie­ję, że bę­dziesz się ubie­gać o sta­no­wi­sko dy­rek­to­ra – po­wie­dział. – Masz wszel­kie ku temu kwa­li­fi­ka­cje.

– Dzię­ku­ję, Na­ho­ot, je­steś bar­dzo uprzej­my. Nie za­sta­na­wia­łam się jesz­cze nad przy­szło­ścią. A ty nie bę­dziesz się sta­rał?

– Oczy­wi­ście, ale to nie zna­czy, że nie po­win­no być in­nych kan­dy­da­tów. Może to wła­śnie ty sprząt­niesz mi tę po­sa­dę sprzed nosa. – Uśmiech­nął się z sa­tys­fak­cją. Roy­an była ko­bie­tą w arab­skim świe­cie, a on był sio­strzeń­cem mi­ni­stra. Do­brze wie­dział, jaką miał prze­wa­gę. – Zo­sta­nie­my przy­ja­ciel­ski­mi ry­wa­la­mi? – spy­tał.

– Przy­najm­niej przy­ja­ciół­mi – uśmiech­nę­ła się smut­no. – W przy­szło­ści każ­dy przy­ja­ciel bę­dzie dla mnie na wagę zło­ta.

– Wiesz, że masz wie­lu przy­ja­ciół. Wszy­scy w na­szym dzia­le cię lu­bią. – To przy­najm­niej jest praw­da, po­my­śla­ła. – Czy mógł­bym cię pod­wieźć do Ka­iru? – cią­gnął gład­ko. – Je­stem pe­wien, że wuj nie bę­dzie miał nic prze­ciw temu.

– Dzię­ku­ję ci, Na­ho­ot. Mam swój sa­mo­chód, a poza tym mu­szę dziś zo­stać w oa­zie i upo­rząd­ko­wać nie­któ­re spra­wy Du­ra­ida.

To nie była praw­da. Roy­an mia­ła za­miar jesz­cze tego wie­czo­ru wró­cić do miesz­ka­nia w Gi­zie, lecz nie chcia­ła, by Na­ho­ot znał jej pla­ny.

– Za­tem zo­ba­czy­my się w po­nie­dzia­łek w mu­zeum.

Roy­an opu­ści­ła oazę, gdy tyl­ko uda­ło jej się uciec od krew­nych, przy­ja­ciół i chło­pów, z któ­rych wie­lu przez pra­wie całe ży­cie pra­co­wa­ło dla ro­dzi­ny Du­ra­ida. Czu­ła się otę­pia­ła i sa­mot­na. Wszel­kie wy­ra­zy for­mal­ne­go współ­czu­cia i mowy ża­łob­ne nie mia­ły dla niej zna­cze­nia, nie przy­no­si­ły po­cie­chy.

As­fal­to­wa szo­sa wio­dą­ca przez pu­sty­nię na­wet o tej póź­nej po­rze była za­tło­czo­na. W obu kie­run­kach bez­u­stan­nie cią­gnę­ły sznu­ry po­jaz­dów. Na­stęp­ne­go dnia był pią­tek – dzień świą­tecz­ny. Roy­an wy­su­nę­ła z tem­bla­ka zra­nio­ną rękę. Ob­ra­że­nia nie prze­szka­dza­ły jej zbyt­nio w pro­wa­dze­niu sa­mo­cho­du. Je­cha­ła dość szyb­ko, a jed­nak do­pie­ro po pią­tej zo­ba­czy­ła na tle pło­wej pu­sty­ni zie­lo­ną li­nię, gdzie za­czy­nał się wą­ski pas na­wod­nio­nej, upraw­nej zie­mi wzdłuż Nilu – wiel­kiej ży­cio­daj­nej ar­te­rii Egip­tu.

Jak zwy­kle w po­bli­żu sto­li­cy ruch gęst­niał. Kie­dy Roy­an do­cie­ra­ła do swe­go domu w Gi­zie, pa­no­wa­ła pra­wie zu­peł­na ciem­ność. Z okien blo­ku wi­dać było za­rów­no rze­kę, jak i wiel­kie po­mni­ki z ka­mie­nia. Dla Roy­an sta­no­wi­ły sym­bol sa­mej isto­ty i hi­sto­rii jej kra­ju.

Zo­sta­wi­ła sta­re­go zie­lo­ne­go re­naul­ta Du­ra­ida w pod­ziem­nym ga­ra­żu i po­je­cha­ła win­dą na ostat­nie pię­tro.

We­szła do miesz­ka­nia i za­mar­ła w przed­po­ko­ju. Sa­lon zo­stał splą­dro­wa­ny. Po­odwi­ja­no na­wet dy­wa­ny i po­zry­wa­no ob­ra­zy ze ścian. Oszo­ło­mio­na prze­szła wśród roz­wa­lo­nych me­bli i roz­bi­tych de­ko­ra­cji. Zer­k­nę­ła do ła­zien­ki i prze­ko­na­ła się, że rów­nież to po­miesz­cze­nie nie unik­nę­ło swe­go losu. Wszę­dzie na pod­ło­dze po­roz­rzu­ca­no ubra­nia jej i męża, drzwi wszyst­kich szaf otwar­to na oścież, jed­ne z nich wy­rwa­no z za­wia­sów. Wo­kół prze­wró­co­ne­go łóż­ka wa­la­ły się koce i pod­głów­ki.

Roy­an po­czu­ła mdły za­pach roz­la­nych ko­sme­ty­ków i per­fum, ale nie mo­gła się jesz­cze zdo­być na to, by wejść do ła­zien­ki. Wie­dzia­ła, co tam za­sta­nie. Prze­szła da­lej do du­że­go po­ko­ju, któ­ry słu­żył jako ga­bi­net do pra­cy.

W pa­nu­ją­cym roz­gar­dia­szu za­uwa­ży­ła od razu za­byt­ko­we sza­chy, któ­re do­sta­ła od Du­ra­ida w pre­zen­cie ślub­nym. Sza­chow­ni­cę z ga­ga­tu i ko­ści sło­nio­wej prze­ła­ma­no na pół, pion­ki roz­rzu­co­no do­oko­ła z ja­kąś nie­po­trzeb­ną mści­wą siłą. Roy­an pod­nio­sła bia­łe­go het­ma­na – ode­rwa­no mu gło­wę.

Trzy­ma­jąc het­ma­na w zdro­wej ręce prze­szła jak lu­na­tycz­ka do swe­go biur­ka pod oknem. Kom­pu­ter był znisz­czo­ny. Ekran i obu­do­wę pro­ce­so­ra roz­bi­to naj­praw­do­po­dob­niej sie­kie­rą. Wie­dzia­ła od razu, że za­war­to­ści twar­de­go dys­ku nie uda się od­zy­skać – był nie do na­pra­wie­nia.

Spoj­rza­ła na szu­fla­dę, gdzie prze­cho­wy­wa­ła dys­kiet­ki. Za­rów­no tę szu­fla­dę, jak i po­zo­sta­łe wy­cią­gnię­to i rzu­co­no na pod­ło­gę. Oczy­wi­ście były wy­próż­nio­ne. Zni­kły dys­kiet­ki, wszyst­kie no­tat­ni­ki i fo­to­gra­fie. Ostat­nie nici łą­czą­ce ją z siód­mym pa­pi­ru­sem zo­sta­ły prze­rwa­ne. Po trzy­let­niej pra­cy nie mia­ła żad­nych do­wo­dów, że zwój w ogó­le ist­niał.

Wy­czer­pa­na, osu­nę­ła się na pod­ło­gę z uczu­ciem po­raż­ki. Ra­mię zno­wu za­czę­ło ją bo­leć. Czu­ła się sa­mot­na i bez­bron­na, jak nig­dy do­tąd w ży­ciu. Nie przy­pusz­cza­ła, że tak roz­pacz­li­wie bę­dzie jej bra­ko­wa­ło Du­ra­ida. Za­drża­ła i łzy po­cie­kły jej same. Pró­bo­wa­ła je po­wstrzy­mać, ale pie­kły pod po­wie­ka­mi, więc po­zwo­li­ła im pły­nąć. Sie­dzia­ła wśród ruin swe­go ży­cia i łka­ła, aż nie czu­ła już nic, je­dy­nie pust­kę. Wte­dy sku­li­ła się na zmię­tym dy­wa­nie i zmę­czo­na, zroz­pa­czo­na za­pa­dła w sen.

Do po­nie­dział­ku zdo­ła­ła przy­wró­cić nie­co po­rząd­ku w swym ży­ciu. Po­li­cjan­ci przy­szli do miesz­ka­nia i spi­sa­li ze­zna­nia. Roy­an uprząt­nę­ła pra­wie cały ba­ła­gan. Przy­kle­iła na­wet gło­wę bia­łe­mu het­ma­no­wi. Gdy ze­szła do ga­ra­żu i wsia­da­ła do sa­mo­cho­du, ra­mię już mniej ją bo­la­ło. Za­pa­try­wa­ła się na przy­szłość znacz­nie opty­mi­stycz­niej i wie­dzia­ła, co na­le­ży ro­bić, choć jej na­strój da­le­ki był od po­god­ne­go.

Do­tar­ła do mu­zeum i na­tych­miast po­szła do ga­bi­ne­tu Du­ra­ida. Z roz­draż­nie­niem stwier­dzi­ła, że Na­ho­ot już tam był. Nad­zo­ro­wał dwóch straż­ni­ków, któ­rzy wy­no­si­li oso­bi­ste rze­czy jej męża.

– Mógł­byś ła­ska­wie po­zwo­lić, bym zro­bi­ła to sama – za­uwa­ży­ła chłod­no.

Ob­da­rzył ją jed­nym ze swych naj­bar­dziej uro­czych uśmie­chów.

– Prze­pra­szam, Roy­an. My­śla­łem, że po­mo­gę ci w ten spo­sób.

Pa­lił gru­be­go tu­rec­kie­go pa­pie­ro­sa, któ­re­go cięż­kiej piż­mo­wej woni nie zno­si­ła.

Po­de­szła do biur­ka Du­ra­ida i otwo­rzy­ła gór­ną szu­fla­dę.

– Le­żał tu ter­mi­narz mo­je­go męża. Znik­nął. Nie wi­dzia­łeś go?

– Nie, nic w tej szu­fla­dzie nie było. – Na­ho­ot spoj­rzał na straż­ni­ków, by po­twier­dzi­li. Prze­stę­po­wa­li z nogi na nogę i po­trzą­sa­li gło­wa­mi.

To wła­ści­wie nie ma zna­cze­nia, po­my­śla­ła. Ter­mi­narz nie za­wie­rał zbyt wie­lu istot­nych in­for­ma­cji. Du­ra­id po­zo­sta­wiał spra­woz­daw­czość żo­nie, a ona naj­waż­niej­sze dane prze­cho­wy­wa­ła na dys­ku w kom­pu­te­rze.

– Dzię­ku­ję ci, Na­ho­ot. Sama do­koń­czę – od­pra­wi­ła go. – Nie chcę od­ry­wać cię od pra­cy.

– Zwróć się do mnie, pro­szę, je­śli bę­dziesz po­trze­bo­wa­ła ja­kiejś po­mo­cy. – Ukło­nił się lek­ko i od­szedł.

Po­rząd­ko­wa­nie ga­bi­ne­tu Du­ra­ida nie za­bra­ło jej wie­le cza­su. Po­pro­si­ła straż­ni­ków, by prze­nie­śli pu­dła z jego rze­cza­mi do jej po­ko­ju i zło­ży­li je pod ścia­ną. Po­tem za­ła­twi­ła wła­sne spra­wy i mia­ła jesz­cze go­dzi­nę do umó­wio­ne­go spo­tka­nia z Ata­la­nem Abou Si­nem.

Gdy­by chcia­ła wy­peł­nić dane mę­żo­wi przy­rze­cze­nie, po­win­na na ja­kiś czas zwol­nić się z pra­cy. Pra­gnąc po­że­gnać się ze swy­mi ulu­bio­ny­mi eks­po­na­ta­mi, ze­szła do czę­ści wy­sta­wo­wej ol­brzy­mie­go bu­dyn­ku.

W po­nie­dział­ki za­wsze pa­no­wał tam tłok. Gru­py tu­ry­stów ni­czym sta­da owiec snu­ły się za swy­mi prze­wod­ni­ka­mi. Tło­czy­li się przy naj­słyn­niej­szych eks­po­na­tach. Słu­cha­li prze­wod­ni­ków re­cy­tu­ją­cych swe wie­lo­krot­nie po­wta­rza­ne opo­wie­ści we wszyst­kich ję­zy­kach wie­ży Ba­bel.

Sale na pię­trze, w któ­rych zgro­ma­dzo­no skar­by Tu­ten­cha­mo­na, były tak za­tło­czo­ne, że Roy­an prze­szła przez nie jak naj­szyb­ciej. Do­tar­ła do szaf­ki z wiel­ką zło­tą ma­ską po­śmiert­ną fa­ra­ona-dziec­ka. Wspa­nia­łość tego za­byt­ku i zwią­za­na z nim hi­sto­ria spra­wi­ły, że ser­ce Roy­an, jak zwy­kle, za­bi­ło ży­wiej. Sta­ła przed ga­blo­tą, po­py­cha­na przez dwie pier­sia­ste spo­co­ne tu­ryst­ki w śred­nim wie­ku. Je­śli tego mało zna­czą­ce­go, sła­be­go kró­la po­cho­wa­no w ta­kiej cu­dow­nej ma­sce, okry­wa­ją­cej jego zmu­mi­fi­ko­wa­ną twarz, to jak mu­sie­li być przy­odzia­ni w swych świą­ty­niach gro­bo­wych wiel­cy fa­ra­ono­wie z dy­na­stii Ram­ze­sów? Któ­ry to już raz za­sta­na­wia­ła się nad tym? Ram­zes II, naj­po­tęż­niej­szy, pa­no­wał sześć­dzie­siąt sie­dem lat i cały czas na roz­le­głych, pod­bi­tych przez sie­bie te­ry­to­riach gro­ma­dził skar­by do swe­go gro­bow­ca.

Po chwi­li Roy­an po­szła od­dać cześć temu sta­re­mu wład­cy. Po trzy­dzie­stu wie­kach Ram­zes II spał spo­koj­nie, z wnie­bo­wzię­tym wy­ra­zem na wy­chu­dłym ob­li­czu. Jego skó­ra lek­ko błysz­cza­ła, jak mar­mur. Rzad­kie pa­sem­ka wło­sów były ufar­bo­wa­ne hen­ną. Ręce, pod­ko­lo­ro­wa­ne tym sa­mym barw­ni­kiem, miał dłu­gie, wą­skie, wy­twor­ne. Przy­odzia­ny był jed­nak tyl­ko w lnia­ną tka­ni­nę. Gra­bież­cy gro­bow­ców od­wi­nę­li tę mu­mię, by spod ban­da­ży wy­do­stać amu­le­ty i ska­ra­be­usze, więc cia­ło fa­ra­ona było te­raz nie­mal na­gie. Gdy jego szcząt­ki zo­sta­ły od­kry­te w 1881 roku w kryp­cie mu­mii kró­lew­skich w kli­fo­wej ja­ski­ni przy Deir el-Ba­ha­ri, je­dy­nie przy­twier­dzo­ny do jego pier­si ka­wa­łek pa­pi­ru­su świad­czył o toż­sa­mo­ści zmar­łe­go.

Roy­an uwa­ża­ła, że wy­pły­wa stąd pew­na na­uka mo­ral­na, cho­ciaż gdy tak sta­ła przy tych ża­ło­snych szcząt­kach – czę­sto to ro­bi­li z Du­ra­idem – za­sta­na­wia­ła się nad tym, czy pi­sarz Ta­ita mó­wił praw­dę i czy rze­czy­wi­ście w da­le­kich, dzi­kich gó­rach Afry­ki śpi jesz­cze je­den fa­ra­on, któ­re­go skar­by za­cho­wa­ne są w ca­ło­ści. Sama myśl o tym przy­pra­wia­ła ją o gę­sią skór­kę.

– Obie­ca­łam ci, mój mężu – szep­ta­ła po arab­sku. – To ma być dla cie­bie, w imię pa­mię­ci o to­bie, gdyż to ty wska­za­łeś mi dro­gę.

Scho­dząc po głów­nych scho­dach, spoj­rza­ła na ze­ga­rek. Za kwa­drans musi wyjść na spo­tka­nie z mi­ni­strem. Wie­dzia­ła do­kład­nie, co ma ro­bić przez te pięt­na­ście mi­nut. Chcia­ła zo­ba­czyć obiekt znaj­du­ją­cy się w mniej uczęsz­cza­nych, bocz­nych sa­lach. Prze­wod­ni­cy rzad­ko pro­wa­dzi­li tu swych pod­opiecz­nych, chy­ba że prze­cho­dzi­li na skró­ty do po­są­gu Amen­ho­te­pa.

Roy­an za­trzy­ma­ła się w wą­skim po­miesz­cze­niu przed szkla­ną ga­blo­tą się­ga­ją­cą od pod­ło­gi do su­fi­tu. Umiesz­czo­no tam wie­le przed­mio­tów: na­rzę­dzia i broń, amu­le­ty, na­czy­nia i roz­ma­ite przy­bo­ry. Naj­młod­sze z nich po­cho­dzi­ły z dwu­dzie­stej dy­na­stii No­we­go Pań­stwa z 1100 roku przed Chry­stu­sem, na­to­miast naj­star­sze prze­trwa­ły nie­mal pięć ty­się­cy lat i da­to­wa­ły się z mrocz­nej epo­ki Sta­re­go Pań­stwa. Tyl­ko po­bież­nie ska­ta­lo­go­wa­no te zbio­ry. Wie­le eks­po­na­tów w ogó­le nie zo­sta­ło opi­sa­nych.

Na dol­nej pół­ce le­ża­ły klej­no­ty, pier­ście­nie i pie­czę­cie. Obok każ­dej pie­czę­ci znaj­do­wał się jej wo­sko­wy od­cisk.

Roy­an uklę­kła, by bli­żej przyj­rzeć się jed­ne­mu z wy­eks­po­no­wa­nych po­środ­ku przed­mio­tów – ma­łej, nie­bie­skiej, cu­dow­nie wy­rzeź­bio­nej pie­czę­ci z la­zu­ry­tu. Dla sta­ro­żyt­nych la­zu­ryt sta­no­wił rzad­ki i cen­ny su­ro­wiec, któ­re­go zło­ża nie wy­stę­po­wa­ły w Egip­cie. Na wo­sko­wym od­ci­sku pie­czę­ci wi­docz­ny był so­kół ze zła­ma­nym skrzy­dłem i Roy­an z ła­two­ścią mo­gła od­czy­tać pro­ste ob­ja­śnie­nie: TA­ITA, PI­SARZ WIEL­KIEJ KRÓ­LO­WEJ.

Wie­dzia­ła, że to ten sam czło­wiek, gdyż na pa­pi­ru­so­wych zwo­jach pod­pi­sy­wał się sym­bo­lem oka­le­czo­ne­go so­ko­ła. Za­sta­na­wia­ła się, kto i gdzie zna­lazł ten drob­ny przed­miot. Może ja­kiś chłop wy­do­był go z opusz­czo­ne­go gro­bow­ca sta­re­go nie­wol­ni­ka i skry­by? Nig­dy się tego nie do­wie.

– Dro­czysz się ze mną, Ta­ito? Czy to wszyst­ko jest ja­kąś prze­myśl­ną mi­sty­fi­ka­cją? Czy na­śmie­wasz się ze mnie na­wet te­raz, zza gro­bu, gdzie­kol­wiek ten grób jest? – Na­chy­li­ła się bli­żej, aż do­tknę­ła czo­łem zim­nej szy­by. – Czy je­steś moim przy­ja­cie­lem, czy też nie­ubła­ga­nym prze­ciw­ni­kiem? – Wsta­ła i otrze­pa­ła spód­ni­cę. – Jesz­cze się prze­ko­na­my. Zmie­rzę się z tobą i zo­ba­czy­my, kto kogo prze­chy­trzy.

Już po kil­ku mi­nu­tach se­kre­tarz wpro­wa­dził ją do ga­bi­ne­tu mi­ni­stra. Ata­lan Abou Sin w ciem­nym, po­ły­skli­wym gar­ni­tu­rze sie­dział za biur­kiem, choć Roy­an wie­dzia­ła, że za­zwy­czaj woli no­sić wy­god­niej­szą dłu­gą sza­tę i sie­dzieć na roz­ło­żo­nych na dy­wa­nie po­dusz­kach. Za­uwa­żył jej spoj­rze­nie.

– Do­pie­ro co mia­łem spo­tka­nie z Ame­ry­ka­na­mi – uspra­wie­dli­wił się z uśmie­chem.

Roy­an go lu­bi­ła. Za­wsze oka­zy­wał jej życz­li­wość. Jemu wła­śnie za­wdzię­cza­ła pra­cę w mu­zeum. Więk­szość męż­czyzn na jego sta­no­wi­sku od­mó­wi­ła­by proś­bie Du­ra­ida o przy­dzie­le­nie asy­sten­ta-ko­bie­ty, zwłasz­cza że cho­dzi­ło o żonę.

Mi­ni­ster za­py­tał ją o zdro­wie.

– Za dzie­sięć dni zdej­mą mi szwy – po­wie­dzia­ła, po­ka­zu­jąc ban­da­że na ra­mie­niu.

Przez chwi­lę wy­mie­nia­li uprzej­me uwa­gi. Tyl­ko lu­dzie Za­cho­du mają ten nie­grzecz­ny zwy­czaj, że bez­po­śred­nio prze­cho­dzą do sed­na spra­wy. Jed­nak przy pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji Roy­an przed­sta­wi­ła swój pro­blem.

– Do­szłam do wnio­sku, że po­trze­bu­ję tro­chę cza­su dla sie­bie. Mu­szę po­zbie­rać się po tej stra­cie i po­my­śleć, co zro­bić ze swym ży­ciem, te­raz, kie­dy zo­sta­łam wdo­wą. By­ła­bym wdzięcz­na, gdy­by pan ze­chciał przy­znać mi co naj­mniej pół­rocz­ny urlop bez­płat­ny. Chcia­ła­bym po­je­chać do mat­ki w An­glii.

– Pro­szę, nie opusz­czaj nas na dłu­go – Ata­lan oka­zy­wał szcze­rą tro­skę. – Two­jej pra­cy nie da się prze­ce­nić. Bę­dziesz nam po­trzeb­na przy kon­ty­nu­owa­niu dzie­ła Du­ra­ida.

Nie mógł jed­nak cał­ko­wi­cie ukryć ulgi. Roy­an wie­dzia­ła, że mi­ni­ster spo­dzie­wa się od niej po­da­nia o roz­wa­że­nie jej kan­dy­da­tu­ry na sta­no­wi­sko dy­rek­to­ra. Mu­siał­by omó­wić tę spra­wę z sio­strzeń­cem. A prze­cież, choć był czło­wie­kiem uprzej­mym, mu­siał­by jej oznaj­mić, że nie zo­sta­nie uwzględ­nio­na. W Egip­cie wie­le się zmie­nia­ło, ko­bie­ty po­rzu­ca­ły swe tra­dy­cyj­ne role, ale nie prze­bie­ga­ło to aż tak gład­ko. Obo­je wie­dzie­li, że sta­no­wi­sko dy­rek­to­ra musi otrzy­mać Na­ho­ot Gud­da­bi.

Ata­lan od­pro­wa­dził ją do drzwi ga­bi­ne­tu i na po­że­gna­nie uści­snął jej rękę. Zjeż­dża­jąc win­dą, Roy­an mia­ła po­czu­cie ulgi i swo­bo­dy.

Swe­go re­naul­ta za­par­ko­wa­ła przed mi­ni­ster­stwem, na słoń­cu. Gdy otwo­rzy­ła te­raz drzwi sa­mo­cho­du, w środ­ku pa­no­wał żar – moż­na by upiec chleb. Uchy­li­ła wszyst­kie okna i przez chwi­lę ma­cha­ła drzwia­mi od stro­ny kie­row­cy, by wy­pę­dzić z wnę­trza go­rą­ce po­wie­trze. Kie­dy jed­nak za­ję­ła miej­sce za kie­row­ni­cą, fo­tel pa­rzył ple­cy.

Wy­je­cha­ła zza bra­my i na­tych­miast zna­la­zła się na za­tło­czo­nej ka­ir­skiej uli­cy. Wlo­kła się za prze­peł­nio­nym au­to­bu­sem, któ­ry cały czas z rury wy­de­cho­wej pluł nie­bie­skim ob­ło­kiem. Pro­blem ru­chu w mie­ście wy­da­wał się nie­roz­wią­zy­wal­ny. Mało było miejsc do par­ko­wa­nia i sa­mo­cho­dy sta­ły na skra­ju ulic, na­wet w trzech, czte­rech rzę­dach. Ruch są­czył się środ­kiem jezd­ni, zdła­wio­ny do ni­kłe­go stru­mycz­ka.

Au­to­bus przed nią za­trzy­mał się – re­nault też mu­siał za­ha­mo­wać. Roy­an przy­po­mnia­ła so­bie sta­ry dow­cip: nie­któ­rzy kie­row­cy par­ku­ją­cy przy kra­węż­ni­ku mu­sie­li po­rzu­cić swe sa­mo­cho­dy, gdyż nig­dy nie mo­gli włą­czyć się do ru­chu. Może żart ten za­wie­rał odro­bi­nę praw­dy, gdyż nie­któ­re auta naj­wy­raź­niej nie ru­sza­ły się z miej­sca ty­go­dnia­mi. Przed­nie szy­by cał­ko­wi­cie po­kry­wał kurz, a z wie­lu opon ule­cia­ło po­wie­trze.

Spoj­rza­ła we wstecz­ne lu­ster­ko. Parę cen­ty­me­trów od tyl­ne­go zde­rza­ka sta­nę­ła tak­sów­ka, a da­lej uli­ca była za­pcha­na. Je­dy­nie mo­to­cy­kle mo­gły po­ru­szać się swo­bod­nie. W lu­ster­ku wi­dzia­ła, jak je­den z nich sa­mo­bój­czo ma­new­ru­je w kor­ku. Była to zde­ze­lo­wa­na czer­wo­na hon­da 200, tak za­ku­rzo­na, że le­d­wo roz­róż­nia­ło się jej ko­lor. Na tyl­nym sio­deł­ku tkwił pa­sa­żer, któ­ry – po­dob­nie jak kie­row­ca – miał twarz prze­sło­nię­tą bia­łą chu­s­tą, chro­nią­cą przed dy­mem i ku­rzem.

Mo­to­cykl wy­mi­nął sa­mo­cho­dy z nie­pra­wi­dło­wej stro­ny i wci­snął się w wą­ską szcze­li­nę mię­dzy tak­sów­ką a par­ku­ją­cy­mi po­jaz­da­mi. Tak­sów­karz zro­bił nie­przy­zwo­ity gest kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym i we­zwał Al­la­ha na świad­ka, że ma do czy­nie­nia z głu­pi­mi ry­zy­kan­ta­mi.

Hon­da zrów­na­ła się z re­naul­tem, pa­sa­żer wy­chy­lił się z sie­dze­nia i przez otwar­te okno wrzu­cił coś na fo­tel obok Roy­an. Mo­to­cy­kli­sta przy­śpie­szył tak gwał­tow­nie, że przed­nie koło za­wi­sło na mo­ment w po­wie­trzu. Po­tem za­krę­cił ostro i od­je­chał wą­skim za­uł­kiem od­cho­dzą­cym od za­tło­czo­nej uli­cy, omal nie po­trą­ca­jąc po dro­dze star­szej ko­bie­ty.

Pa­sa­żer hon­dy od­wró­cił się na chwi­lę i wte­dy wiatr zwiał róg bia­łej chu­s­ty z jego twa­rzy. Roy­an z prze­ra­że­niem roz­po­zna­ła męż­czy­znę, któ­re­go wi­dzia­ła w świe­tle re­flek­to­rów fia­ta na dro­dze przy oa­zie.

– Ju­suf!

Gdy hon­da znik­nę­ła, Roy­an spoj­rza­ła na fo­tel obok sie­bie. Owal­ny przed­miot w ko­lo­rze kha­ki miał po­żło­bio­ną po­wierzch­nię. Wie­lo­krot­nie wi­dzia­ła coś po­dob­ne­go na sta­rych fil­mach wo­jen­nych i na­tych­miast to roz­po­zna­ła – gra­nat roz­pry­sko­wy. Rów­no­cze­śnie zo­rien­to­wa­ła się, że za­wlecz­ka jest wy­cią­gnię­ta i że za chwi­lę na­stą­pi eks­plo­zja.

Nie my­śląc wie­le, po­cią­gnę­ła za klam­kę i ca­łym cię­ża­rem cia­ła pchnę­ła drzwi. Pu­ści­ły gwał­tow­nie. Roy­an wy­pa­dła na ze­wnątrz. Zwol­ni­ła przy tym pe­dał sprzę­gła. Sa­mo­chód ru­szył do przo­du i ude­rzył w tył sto­ją­ce­go przed nim au­to­bu­su.

Roy­an roz­płasz­czy­ła się do­słow­nie pod tak­sów­ką z tyłu. W tym mo­men­cie gra­nat eks­plo­do­wał. Przez otwar­te drzwi re­naul­ta buch­nął dym, bły­snę­ły pło­mie­nie i wy­le­cia­ły szcząt­ki ja­kichś przed­mio­tów. Tyl­na szy­ba roz­pry­snę­ła się, za­sy­pu­jąc Roy­an dia­men­to­wy­mi okru­cha­mi szkła. Bę­ben­ki uszu bó­lem za­re­ago­wa­ły na de­to­na­cję.

Za­le­gła drę­twa ci­sza, prze­ry­wa­na tyl­ko po­brzę­ki­wa­niem spa­da­ją­ce­go szkła. Po­tem ozwa­ły się jęki i za­wo­dze­nia. Roy­an usia­dła, przy­ci­ska­jąc cho­re ra­mię do pier­si. Upa­dła na nie i te­raz wszyst­kie szwy pa­li­ły ży­wym ogniem.

Z re­naul­ta zo­stał wrak, lecz skó­rza­na to­reb­ka Roy­an, wy­rzu­co­na po­dmu­chem przez drzwi, le­ża­ła w po­bli­żu na uli­cy. Roy­an wsta­ła chwiej­nie i po­kuś­ty­ka­ła, by ją pod­nieść. Wo­kół pa­no­wał cha­os. Kil­ku pa­sa­że­rów au­to­bu­su było ran­nych, a ja­kiś odła­mek tra­fił w małą dziew­czyn­kę na chod­ni­ku. Jej mat­ka krzy­cza­ła, wy­cie­ra­jąc chu­s­tą za­krwa­wio­ną bu­zię dziec­ka. Dziew­czyn­ka za­wo­dzi­ła ża­ło­śnie tu­ląc się do mat­ki.

Nikt nie zwra­cał uwa­gi na Roy­an, ale ona wie­dzia­ła, że za parę mi­nut przy­bę­dzie po­li­cja. Mie­li roz­kaz, by na­tych­miast re­ago­wać na ata­ki ter­ro­ry­stycz­ne. Zda­wa­ła so­bie spra­wę, że je­śli tu ją za­sta­ną, bę­dzie mu­sia­ła przez wie­le dni cho­dzić na prze­słu­cha­nia. Prze­wie­si­ła to­reb­kę przez ra­mię i, naj­szyb­ciej jak na to po­zwa­la­ła stłu­czo­na noga, od­da­li­ła się tym sa­mym za­uł­kiem, któ­rym od­je­cha­ła hon­da.

Przy koń­cu ulicz­ki znaj­do­wa­ła się to­a­le­ta pu­blicz­na. Roy­an we­szła do jed­nej z ka­bin i opar­ła się o drzwi. Pró­bo­wa­ła otrzą­snąć się z szo­ku i po­zbie­rać my­śli.

Prze­stra­szo­na i sa­mot­na po śmier­ci Du­ra­ida, do­tych­czas nie po­my­śla­ła o wła­snym bez­pie­czeń­stwie. Była za­gro­żo­na i uzmy­sło­wio­no jej to w nie­zwy­kle bru­tal­ny spo­sób. Wspo­mnia­ła sło­wa jed­ne­go z za­bój­ców, wy­po­wie­dzia­ne w ciem­no­ści w oa­zie: „Wie­my, gdzie ją póź­niej zna­leźć”.

Za­mach na jej ży­cie nie­omal się po­wiódł. Bez wąt­pie­nia spró­bu­ją po­now­nie.

– Nie mogę wró­cić do miesz­ka­nia. Wil­la jest spa­lo­na, ale tam też mogą mnie szu­kać.

Choć oto­cze­nie nie wy­glą­da­ło zbyt za­chę­ca­ją­co, Roy­an spę­dzi­ła w ka­bi­nie po­nad go­dzi­nę, pla­nu­jąc swe na­stęp­ne kro­ki. Wresz­cie wy­szła i przy po­trza­ska­nej, brud­nej umy­wal­ce umy­ła twarz. Prze­glą­da­jąc się w lu­strze, po­pra­wi­ła ucze­sa­nie, ma­ki­jaż i do­pro­wa­dzi­ła do ładu ubra­nie.

Mi­nę­ła kil­ka prze­cznic, klu­cząc i upew­nia­jąc się, czy nikt jej nie śle­dzi. W koń­cu za­trzy­ma­ła tak­sów­kę.

Ka­za­ła się pod­wieźć w po­bli­że ban­ku. Resz­tę dro­gi prze­szła pie­szo. Bra­ko­wa­ło kil­ku mi­nut do za­mknię­cia, gdy Roy­an po­ja­wi­ła się przy ka­sie. Wy­co­fa­ła wszyst­kie pie­nią­dze ze swe­go ra­chun­ku – mniej niż pięć ty­się­cy fun­tów egip­skich. Suma nie­zbyt wiel­ka, ale Roy­an trzy­ma­ła nie­co wię­cej w ban­ku Lloyd­sa w Yor­ku. A poza tym mia­ła jesz­cze kar­tę kre­dy­to­wą Ma­ster­card.

– Po­win­na była nas pani wcze­śniej za­wia­do­mić, że chce pani coś po­brać z sej­fu – po­wie­dział su­ro­wo urzęd­nik ban­ku.

Uspra­wie­dli­wia­ła się po­tul­nie, z ta­kim prze­ko­na­niem uda­jąc za­gu­bio­ną dziew­czyn­kę, że urzęd­nik ustą­pił. Wrę­czył jej pa­kiet za­wie­ra­ją­cy bry­tyj­ski pasz­port i pa­pie­ry ban­ku Lloyd­sa.

Du­ra­id miał wie­lu krew­nych i przy­ja­ciół, któ­rzy z ra­do­ścią go­ści­li­by ją u sie­bie, ale wo­la­ła znik­nąć i nie po­ja­wiać się w swych zwy­kłych miej­scach. Wy­bra­ła dwu­gwiazd­ko­wy ho­tel z dala od rze­ki, aby mo­gła po­zo­stać oso­bą ano­ni­mo­wą wśród licz­nych grup tu­ry­stów. W ta­kich ho­te­lach go­ście czę­sto się zmie­nia­li, zo­sta­wa­li prze­waż­nie na parę nocy, a po­tem prze­no­si­li się do Luk­so­ru lub Asu­anu.

Gdy tyl­ko zna­la­zła się sama w po­ko­ju, za­dzwo­ni­ła do Bri­tish Air­ways. Za­re­zer­wo­wa­ła miej­sce w sa­mo­lo­cie do Lon­dy­nu na­stęp­ne­go dnia rano o dzie­sią­tej. Za­mó­wi­ła bi­let w jed­ną stro­nę w kla­sie eko­no­micz­nej i po­da­ła nu­mer swej kar­ty kre­dy­to­wej.

Było już po szó­stej, ale ze wzglę­du na róż­ni­cę cza­su w Wiel­kiej Bry­ta­nii urzę­dy jesz­cze pra­co­wa­ły. Spoj­rza­ła do no­te­su. Za­te­le­fo­no­wa­ła na uni­wer­sy­tet w Le­eds, gdzie koń­czy­ła stu­dia. Pod­nie­sio­no słu­chaw­kę po trze­cim dzwon­ku.

– Wy­dział ar­che­olo­gii. Ga­bi­net pro­fe­so­ra Di­xo­na – ode­zwał się su­chy głos an­giel­skiej bel­fer­ki.

– Czy to pani, pan­no Hig­gins?

– Tak. A z kim mó­wię?

– Tu Roy­an. Roy­an Al Sim­ma, daw­niej Roy­an Said.

– Roy­an! Od wie­ków nie mie­li­śmy od pani wia­do­mo­ści. Jak się pani ma?

Wy­mie­nia­ły przez chwi­lę uprzej­me uwa­gi, ale Roy­an pa­mię­ta­ła o kosz­tach tego po­łą­cze­nia.

– Czy jest pro­fe­sor? – spy­ta­ła krót­ko.

Pro­fe­sor Di­xon, po­nad­sie­dem­dzie­się­cio­let­ni na­uko­wiec, już daw­no po­wi­nien odejść na eme­ry­tu­rę.

– Roy­an, czy to na­praw­dę ty? Moja ulu­bio­na uczen­ni­ca.

Uśmiech­nę­ła się. Na­wet w tym wie­ku za­cho­wy­wał się jak lu­bież­ny ko­zioł. Wszyst­kie ład­ne stu­dent­ki były jego ulu­bie­ni­ca­mi.

– To mię­dzy­na­ro­do­we po­łą­cze­nie, pro­fe­so­rze. Chcia­ła­bym się tyl­ko upew­nić, czy pań­ska pro­po­zy­cja jest w dal­szym cią­gu ak­tu­al­na.

– Mój Boże, my­śla­łem, że nam od­mó­wi­łaś.

– Zmie­ni­ły się oko­licz­no­ści. Opo­wiem panu, gdy się zo­ba­czy­my. Je­śli na­tu­ral­nie do tego doj­dzie.

– Oczy­wi­ście, bar­dzo by­śmy chcie­li, że­byś przy­je­cha­ła i po­roz­ma­wia­ła z nami. Kie­dy wy­je­dziesz?

– Będę w An­glii ju­tro.

– Mój Boże, dość nie­spo­dzie­wa­nie. Nie wiem, czy zdo­łam wszyst­ko tak szyb­ko zor­ga­ni­zo­wać.

– Za­trzy­mam się u mat­ki nie­da­le­ko Yor­ku. Pro­szę, niech mnie pan prze­łą­czy do pan­ny Hig­gins. Po­dam jej swój nu­mer te­le­fo­nu. – Pro­fe­sor był jed­nym z naj­in­te­li­gent­niej­szych lu­dzi, ja­kich zna­ła, ale nie bar­dzo wie­rzy­ła w to, że po­praw­nie za­pi­sze nu­mer te­le­fo­nu. – Za­dzwo­nię do pana za parę dni.

Odło­ży­ła słu­chaw­kę i po­ło­ży­ła się na łóż­ku. Zmę­cze­nie da­wa­ło o so­bie znać, a ra­mię do­ku­cza­ło. Usi­ło­wa­ła jed­nak przy­go­to­wać wa­rian­ty pla­nu na wszel­kie oko­licz­no­ści.

Dwa mie­sią­ce temu pro­fe­sor Di­xon za­pro­sił ją na wy­kła­dy do­ty­czą­ce od­kry­cia gro­bow­ca kró­lo­wej Lo­stris i zna­le­zio­nych tam zwo­jów. Za­in­te­re­so­wa­ła go książ­ka, a zwłasz­cza przy­pis na koń­cu. Pu­bli­ka­cja po­wie­ści zwró­ci­ła ogól­ną uwa­gę. Du­ra­id i Roy­an otrzy­my­wa­li py­ta­nia od egip­to­lo­gów, ama­to­rów i za­wo­dow­ców. Nad­cho­dzi­ły z ca­łe­go świa­ta, na­wet z To­kio i Na­iro­bi. Wszy­scy pod­wa­ża­li au­ten­tycz­ność fak­tów, na któ­rych po­wieść opar­to.

W tam­tym cza­sie Roy­an nie zga­dza­ła się na to, by ja­kiś li­te­rat uzy­skał do­stęp do tłu­ma­cze­nia zwo­jów, zwłasz­cza że pra­ca nad nimi nie zo­sta­ła cał­ko­wi­cie ukoń­czo­na. Mia­ła wra­że­nie, że ca­łość zo­sta­nie spro­wa­dzo­na do po­zio­mu po­pu­lar­nej roz­ryw­ki, za­miast po­zo­stać istot­nym i po­waż­nym te­ma­tem ba­dań na­uko­wych, i w kon­se­kwen­cji wszyst­ko bę­dzie po­dob­ne do tego, co Spiel­berg zro­bił dla pa­le­on­to­lo­gii, gdy stwo­rzył swój ju­raj­ski park pe­łen di­no­zau­rów.

W koń­cu jed­nak zo­sta­ła prze­gło­so­wa­na. Na­wet Du­ra­id nie sta­nął po jej stro­nie. Cho­dzi­ło oczy­wi­ście o pie­nią­dze. Mi­ni­ster­stwu za­wsze bra­ko­wa­ło fun­du­szy na pro­wa­dze­nie mniej spek­ta­ku­lar­nych ba­dań. Gdy rzecz do­ty­czy­ła wiel­kich przed­się­wzięć, na przy­kład prze­su­nię­cia świą­ty­ni Abu Sim­bel na nowe miej­sce, po­nad po­ziom za­le­wu za­po­ry asu­ań­skiej, na­ro­dy świa­ta wy­ło­ży­ły dzie­siąt­ki mi­lio­nów do­la­rów.

Na­to­miast co­dzien­ne wy­dat­ki mi­ni­ster­stwa nie zy­ski­wa­ły aż ta­kie­go fi­nan­so­we­go wspar­cia.

Po­ło­wa tan­tiem z książ­ki Bóg Nilu – taki ty­tuł no­si­ła po­wieść – po­zwo­li­ła sfi­nan­so­wać pra­wie rocz­ne ba­da­nia i po­szu­ki­wa­nia, ale Roy­an to nie wy­star­czy­ło, by roz­wiać wąt­pli­wo­ści. Au­tor zbyt do­wol­nie po­trak­to­wał fak­ty po­da­ne w rę­ko­pi­sach, ob­da­rzył po­sta­cie hi­sto­rycz­ne cha­rak­te­ra­mi i sła­bost­ka­mi, na któ­re nie było do­sta­tecz­nych do­wo­dów. W szcze­gól­no­ści cho­dzi­ło jej o po­wie­ścio­we­go Ta­itę, sta­ro­żyt­ne­go pi­sa­rza, przed­sta­wio­ne­go jako cheł­pli­we­go, próż­ne­go po­ze­ra. Bar­dzo jej się to nie po­do­ba­ło.

Mu­sia­ła jed­nak uczci­wie przy­znać, że au­tor dość do­brze wy­ko­nał swe za­da­nie – straw­nie i wy­ra­zi­ście przed­sta­wił fak­ty rze­szom czy­tel­ni­ków. Mimo to Roy­an, jako na­uko­wiec, bun­to­wa­ła się prze­ciw ta­kiej po­pu­la­ry­za­cji cze­goś wy­jąt­ko­we­go i wspa­nia­łe­go.

Wes­tchnę­ła. Nie ma co pła­kać nad roz­la­nym mle­kiem. To tyl­ko iry­tu­je.

Zwró­ci­ła my­śli ku spra­wom pil­niej­szym. Je­śli na za­pro­sze­nie pro­fe­so­ra ma wy­gło­sić wy­kład, musi mieć slaj­dy, a te le­ża­ły w jej ga­bi­ne­cie w mu­zeum. Za­sta­na­wia­ła się, jak naj­le­piej je stam­tąd wy­do­stać, nie idąc po nie oso­bi­ście, ale zmę­cze­nie ją zmo­gło. Za­snę­ła w ubra­niu na nie­po­sła­nym łóż­ku.

Pro­blem oka­zał się ba­nal­nie pro­sty. Roy­an za­dzwo­ni­ła do ad­mi­ni­stra­cji mu­zeum i po­pro­si­ła, by z jej ga­bi­ne­tu za­bra­no pu­deł­ko ze slaj­da­mi i przy­wie­zio­no tak­sów­ką na lot­ni­sko.

– Gdy dziś rano przy­szli­śmy do pra­cy, była tam już po­li­cja – oznaj­mił se­kre­tarz, wrę­cza­jąc Roy­an pu­deł­ko przy sto­li­ku od­praw Bri­tish Air­ways. – Chcie­li z pa­nią dok­tor roz­ma­wiać.

Naj­wy­raź­niej spraw­dzi­li, na kogo był za­re­je­stro­wa­ny roz­bi­ty re­nault. Roy­an cie­szy­ła się, że ma pasz­port bry­tyj­ski. Gdy­by pró­bo­wa­ła opu­ścić kraj z do­ku­men­ta­mi egip­ski­mi, wszyst­ko by się opóź­ni­ło. Po­li­cja z pew­no­ścią prze­ka­za­ła­by in­for­ma­cję o za­ka­zie wy­jaz­du do punk­tów gra­nicz­nych. Z pasz­por­tem bry­tyj­skim nie mia­ła trud­no­ści w cza­sie kon­tro­li.

W po­cze­kal­ni dla od­la­tu­ją­cych po­de­szła do kio­sku z ga­ze­ta­mi i za­czę­ła prze­glą­dać ty­tu­ły. Wszyst­kie ga­ze­ty lo­kal­ne za­wie­ra­ły re­la­cje z ata­ku bom­bo­we­go na jej sa­mo­chód. W więk­szo­ści wspo­mi­na­no o za­mor­do­wa­niu Du­ra­ida i łą­czo­no ze sobą te dwa wy­da­rze­nia. W jed­nym z ar­ty­ku­łów su­ge­ro­wa­no, że mogą być w to za­mie­sza­ni re­li­gij­ni fun­da­men­ta­li­ści. W „El Arab” na pierw­szej stro­nie za­miesz­czo­no zdję­cia Roy­an i Du­ra­ida, zro­bio­ne w ubie­głym mie­sią­cu na przy­ję­ciu dla gru­py przed­sta­wi­cie­li fran­cu­skich biur po­dró­ży.

Po­czu­ła ukłu­cie w ser­cu, wi­dząc fo­to­gra­fię swe­go męża, przy­stoj­ne­go i dys­tyn­go­wa­ne­go, i sie­bie uśmiech­nię­tą u jego boku. Ku­pi­ła po eg­zem­pla­rzu każ­dej ga­ze­ty i za­bra­ła je na po­kład sa­mo­lo­tu.

Pod­czas po­dró­ży spi­sy­wa­ła w no­te­sie wszyst­ko, co Du­ra­id po­wie­dział jej o czło­wie­ku, któ­re­go mia­ła od­szu­kać. Na gó­rze stro­ny za­no­to­wa­ła: „Sir Ni­cho­las Qu­en­ton-Har­per (ba­ro­net)”. Du­ra­id po­wie­dział jej, że pra­dziad­ko­wi Ni­cho­la­sa przy­zna­no ty­tuł ba­ro­ne­ta za za­słu­gi w bry­tyj­skich służ­bach ko­lo­nial­nych. Przez trzy po­ko­le­nia ro­dzi­na pod­trzy­my­wa­ła bar­dzo sil­ne wię­zi z Afry­ką, zwłasz­cza z ob­sza­rem bry­tyj­skich stref wpły­wów w pół­noc­nej czę­ści kon­ty­nen­tu: w Egip­cie, Su­da­nie, Ugan­dzie i Ke­nii.

Du­ra­id opo­wia­dał, że sir Ni­cho­las słu­żył w ar­mii bry­tyj­skiej w Afry­ce i nad Za­to­ką Per­ską. Mó­wił bie­gle po arab­sku i w su­ahi­li; z pa­sją in­te­re­so­wał się ar­che­olo­gią i zoo­lo­gią. Po­dob­nie jak jego przod­ko­wie, oj­ciec, dzia­dek i pra­dzia­dek, od­był wie­le wy­praw do Afry­ki Pół­noc­nej, gdzie ze­brał róż­no­rod­ne oka­zy i ba­dał mniej zna­ne re­jo­ny. Pi­sał ar­ty­ku­ły do cza­so­pism na­uko­wych i wy­gła­szał od­czy­ty w Kró­lew­skim To­wa­rzy­stwie Geo­gra­ficz­nym.

Po bez­po­tom­nej śmier­ci star­sze­go bra­ta sir Ni­cho­las odzie­dzi­czył ty­tuł i po­sia­dłość ro­dzin­ną w Qu­en­ton Par­ku. Opu­ścił ar­mię, by za­jąć się ma­jąt­kiem, zwłasz­cza ro­dzin­nym mu­zeum, za­ło­żo­nym w 1885 roku przez pra­dziad­ka, pierw­sze­go ba­ro­ne­ta. Ko­lek­cja za­wie­ra­ła je­den z naj­więk­szych pry­wat­nych zbio­rów fau­ny afry­kań­skiej, a tak­że rów­nie słyn­ne eks­po­na­ty ze sta­ro­żyt­ne­go Egip­tu i Bli­skie­go Wscho­du.

Z opo­wie­ści Du­ra­ida Roy­an wnio­sko­wa­ła jed­nak, że sir Ni­cho­las prze­ja­wiał cza­sa­mi ja­kieś nie­okieł­zna­nie, brak po­sza­no­wa­nia dla pra­wa. Ten czło­wiek nie co­fał się przed ni­czym, by wzbo­ga­cić swą ko­lek­cję w Qu­en­ton Par­ku.

Du­ra­id spo­tkał go wie­le lat temu. Sir Ni­cho­las or­ga­ni­zo­wał nie­le­gal­ną wy­pra­wę do Li­bii Ka­da­fie­go. Jej ce­lem było „wy­zwo­le­nie” brą­zo­wych sta­tu­etek pu­nic­kich, a Du­ra­id uczest­ni­czył w niej jako zwia­dow­ca. Sir Ni­cho­las sprze­dał kil­ka eks­po­na­tów, by czę­ścio­wo po­kryć kosz­ty eks­pe­dy­cji, ale naj­war­to­ściow­sze za­trzy­mał w swej ko­lek­cji.

Po­tem prze­pro­wa­dził ko­lej­ną wy­pra­wę, tym ra­zem zwią­za­ną z nie­le­gal­nym prze­kro­cze­niem gra­ni­cy irac­kiej. Wy­wiózł sprzed nosa Sad­da­ma Hu­saj­na dwa ka­mien­ne fry­zy. Du­ra­id twier­dził, że sir Ni­cho­las bar­dzo dro­go sprze­dał je­den z nich – wspo­mi­nał o su­mie pię­ciu mi­lio­nów do­la­rów. Pie­nią­dze po­szły na pro­wa­dze­nie mu­zeum w Qu­en­ton Par­ku, ale dru­gi fryz, ten pięk­niej­szy, wciąż był w po­sia­da­niu sir Ni­cho­la­sa.

Obie te wy­pra­wy od­by­ły się znacz­nie wcze­śniej, nim Roy­an po­zna­ła Du­ra­ida. Dzi­wi­ła się w du­chu, że jej mąż był skłon­ny ofiar­nie współ­pra­co­wać z An­gli­kiem w ta­kich przed­się­wzię­ciach. Sir Ni­cho­las mu­siał mieć wy­jąt­ko­wy dar prze­ko­ny­wa­nia; w ra­zie schwy­ta­nia ich na go­rą­cym uczyn­ku, obu zgła­dzo­no by bez zbyt­nich ce­re­gie­li.

Du­ra­id wy­ja­śnił póź­niej, że po­wo­dze­nie za­wdzię­cza­li za­rad­no­ści Ni­cho­la­sa oraz jego przy­ja­cio­łom i wiel­bi­cie­lom na Bli­skim Wscho­dzie i w Afry­ce Pół­noc­nej. Na ich po­moc sir Ni­cho­las za­wsze mógł li­czyć.

– Jest w nim coś z dia­bła – Du­ra­id zwykł po­trzą­sać gło­wą z no­stal­gią – ale ta­kie­go czło­wie­ka chce się mieć przy so­bie, gdy spra­wy idą źle. To były eks­cy­tu­ją­ce cza­sy. A jed­nak gdy pa­trzę wstecz i po­my­ślę o nie­bez­pie­czeń­stwach, na ja­kie się na­ra­ża­li­śmy, prze­cho­dzi mnie dreszcz.

Roy­an czę­sto za­sta­na­wia­ła się nad nie­współ­mier­nym do zy­sku ry­zy­kiem, ja­kie praw­dzi­wy ko­lek­cjo­ner jest go­tów pod­jąć, by za­spo­ko­ić swą pa­sję. Te­raz uśmie­cha­ła się na myśl o swo­jej su­ro­wej oce­nie mo­ral­nej. Przed­się­wzię­cie, w któ­re mia­ła za­miar wcią­gnąć sir Ni­cho­la­sa, nie­po­zba­wio­ne było ry­zy­ka, a zło­to­uści praw­ni­cy z pew­no­ścią mo­gli­by w nie­skoń­czo­ność dys­ku­to­wać o jego le­gal­no­ści.

Uśmie­cha­jąc się za­snę­ła, gdyż na­pię­cie ostat­nich dni do­ma­ga­ło się da­ni­ny. Obu­dzi­ła ją do­pie­ro ste­war­de­sa, przy­po­mi­na­jąc o za­pię­ciu pa­sów przed lą­do­wa­niem na He­ath­row.

Royan za­te­le­fo­no­wa­ła do mat­ki z lot­ni­ska.

– Cześć, mamo, to ja.

– Tak, po­zna­ję. Gdzie je­steś, ko­cha­nie? – Mat­ka jak zwy­kle nie da­wa­ła się zbić z pan­ta­ły­ku.

– Na He­ath­row. Chcia­ła­bym za­trzy­mać się u cie­bie przez parę dni. Do­brze?

– Noc­le­gi ze śnia­da­niem U Lum­leya – za­śmia­ła się mat­ka. – Przy­go­tu­ję ci łóż­ko. Któ­rym po­cią­giem przy­jeż­dżasz?

– Spraw­dzi­łam w roz­kła­dzie. Po­ciąg z King’s Cross bę­dzie w Yor­ku o siód­mej wie­czo­rem.

– Wyj­dę po cie­bie na dwo­rzec. Co się sta­ło? Po­kłó­ci­li­ście się z Du­ra­idem? Jest tak sta­ry, że mógł­by być two­im oj­cem. Mó­wi­łam, że to nie bę­dzie funk­cjo­no­wać.

Roy­an mil­cza­ła przez chwi­lę. To nie był od­po­wied­ni mo­ment na wy­ja­śnie­nia.

– Opo­wiem ci wszyst­ko, gdy zo­ba­czy­my się wie­czo­rem.

Za­padł po­nu­ry, zim­ny li­sto­pa­do­wy zmrok. Geo­r­gi­na Lum­ley, mat­ka Roy­an, ocze­ki­wa­ła na pe­ro­nie. Mia­ła na so­bie sta­rą zie­lo­ną bar­bo­ur. Wy­glą­da­ła po­tęż­nie i do­stoj­nie ze swym wier­nym spa­nie­lem, imie­niem Ma­gic, sie­dzą­cym po­słusz­nie u jej stóp. Two­rzy­li nie­od­łącz­ną parę, choć nie zdo­by­wa­li pu­cha­rów na po­ka­zach psiej spraw­no­ści. Roy­an wi­dzia­ła w nich krze­pią­cy ob­raz an­giel­skiej ga­łę­zi swe­go drze­wa ge­ne­alo­gicz­ne­go.

Geo­r­gi­na zdaw­ko­wo po­ca­ło­wa­ła cór­kę w po­li­czek.

– Nig­dy nie lu­bi­łam tych sen­ty­men­tal­nych fiu bździu – po­wia­da­ła czę­sto z od­cie­niem sa­tys­fak­cji.

Te­raz wzię­ła jed­ną z to­reb Roy­an i ru­szy­ła na par­king do za­bło­co­ne­go lan­dro­ve­ra.

Ma­gic ob­wą­chał dłoń Roy­an, za­mer­dał ogo­nem na znak, że ją po­zna­je, i do­stoj­nie ra­czył dać się po­kle­pać po łbie, choć, po­dob­nie jak jego pani, nie był zwo­len­ni­kiem czu­ło­ści.

Przez chwi­lę je­cha­ły w mil­cze­niu. Geo­r­gi­na za­pa­li­ła pa­pie­ro­sa.

– Więc co się sta­ło z Du­ra­idem?

Roy­an nie od­po­wia­da­ła, ale w pew­nym mo­men­cie pę­kła tama. Pod­czas dro­gi z Yor­ku do ma­łej wio­ski Brands­bu­ry Roy­an przez całe dwa­dzie­ścia mi­nut mó­wi­ła. Mat­ka tyl­ko od cza­su do cza­su za­chę­ca­ła ją de­li­kat­nie i po­cie­sza­ła, a gdy cór­ka za­łka­ła, opo­wia­da­jąc szcze­gó­ły śmier­ci i po­grze­bu Du­ra­ida, Geo­r­gi­na po­kle­pa­ła ją po ręce.

Do­tar­ły do wiej­skie­go dom­ku mat­ki. Do tego cza­su Roy­an uspo­ko­iła się i wy­pła­ka­ła. Zno­wu opa­no­wa­na, zja­dła ko­la­cję, któ­rą mat­ka zo­sta­wi­ła dla niej w ku­chen­ce. Roy­an nie pa­mię­ta­ła, kie­dy ostat­ni raz ja­dła stek i pasz­tet z ne­rek.

– Co za­mie­rzasz te­raz zro­bić? – spy­ta­ła Geo­r­gi­na, na­le­wa­jąc so­bie do szklan­ki reszt­kę gu­in­nes­sa z ciem­nej bu­tel­ki.

– Praw­dę mó­wiąc, nie wiem. – Usły­szaw­szy samą sie­bie, Roy­an zdzi­wi­ła się smęt­nie, dla­cze­go tak wie­lu lu­dzi wy­po­wia­da to zda­nie, gdy chce skła­mać. – Mam pół­rocz­ny urlop; pro­fe­sor Di­xon za­pro­sił mnie, bym wy­gło­si­ła wy­kład na uni­wer­sy­te­cie. W tej chwi­li moje pla­ny da­lej nie się­ga­ją.

– No, cóż – Geo­r­gi­na wsta­ła – w two­im łóż­ku jest bu­tel­ka z go­rą­cą wodą. Mo­żesz zo­stać do­pó­ty, do­pó­ki bę­dziesz chcia­ła.

– W jej ustach to stwier­dze­nie ozna­cza­ło wy­lew­ną de­kla­ra­cję mat­czy­nej mi­ło­ści.

Przez na­stęp­ne dni Roy­an po­rząd­ko­wa­ła slaj­dy i no­tat­ki do wy­kła­dów, a po­po­łu­dnia spę­dza­ła z Geo­r­gi­ną i Ma­gi­kiem na dłu­gich spa­ce­rach po oko­li­cy.

– Czy znasz Qu­en­ton Park? – spy­ta­ła mat­kę pod­czas jed­nej z wę­dró­wek.

– Mniej wię­cej – od­par­ła Geo­r­gi­na en­tu­zja­stycz­nie. – Pod­jeż­dża­my tam z Ma­gi­kiem kil­ka razy w se­zo­nie. Pierw­szo­rzęd­ne po­lo­wa­nia. Naj­lep­sze ba­żan­ty i be­ka­sy w ca­łym York­shi­re. Jed­no słyn­ne tam­tej­sze po­lo­wa­nie na­zy­wa się Wy­so­kie Mo­drze­wie. Pta­ki wzbi­ja­ją się tak wy­so­ko, że spra­wia­ją trud­no­ści naj­lep­szym my­śli­wym w An­glii.

– Czy znasz wła­ści­cie­la, sir Ni­cho­la­sa Qu­en­ton-Har­pe­ra?

– Wi­dzia­łam go parę razy na po­lo­wa­niu, ale nie znam. To do­bry my­śli­wy – po­wie­dzia­ła Geo­r­gi­na. – Zna­łam jego tatę, nim jesz­cze wy­szłam za mąż za twe­go ta­tu­sia. – Uśmiech­nę­ła się tak su­ge­styw­nie, że za­sko­czy­ło to Roy­an. – Do­bry tan­cerz. Tań­czy­li­śmy kil­ka­krot­nie gigę, nie tyl­ko na par­kie­cie.

– Mamo, sie­jesz zgor­sze­nie! – rze­kła Roy­an ze śmie­chem.

– Zda­rza­ło się – przy­zna­ła Geo­r­gi­na. – Te­raz nie mam zbyt wie­lu oka­zji.

– Kie­dy zno­wu wy­bie­rasz się z Ma­gi­kiem do Qu­en­ton Par­ku?

– Za dwa ty­go­dnie.

– Mogę po­je­chać z tobą?

– Oczy­wi­ście. My­śli­wy za­wsze po­trze­bu­je na­ga­nia­czy. Dwa­dzie­ścia fun­cia­ków i obiad z pi­wem za każ­dy dzień. – Przy­sta­nę­ła i spoj­rza­ła na cór­kę py­ta­ją­co. – O co ci cho­dzi?

– Sły­sza­łam, że w po­sia­dło­ści jest pry­wat­ne mu­zeum. Mają tam słyn­ną w ca­łym świe­cie egip­ską ko­lek­cję. Chcia­ła­bym na nią zer­k­nąć.

– Zo­sta­ła za­mknię­ta dla pu­blicz­no­ści. Wej­ście tyl­ko za za­pro­sze­nia­mi. Sir Ni­cho­las to dziw­ny gość, pe­łen se­kre­tów.

– Czy nie mo­gła­byś mi za­ła­twić za­pro­sze­nia?

Geo­r­gi­na po­trzą­snę­ła gło­wą.

– Po­proś pro­fe­so­ra Di­xo­na. Czę­sto przy­jeż­dża po­strze­lać do Qu­en­ton Par­ku. Bli­ski kum­pel Qu­en­ton-Har­pe­ra.

Dopie­ro po dzie­się­ciu dniach pro­fe­sor Di­xon mógł się z nią spo­tkać.

Po­ży­czy­ła od mat­ki lan­dro­ve­ra i po­je­cha­ła do Le­eds. Pro­fe­sor uści­skał ją ser­decz­nie, a po­tem za­brał do ga­bi­ne­tu na her­ba­tę.

Z no­stal­gią wspo­mnia­ła swe stu­denc­kie cza­sy, gdy czę­sto prze­by­wa­ła w tym za­gra­co­nym po­ko­ju peł­nym ksią­żek, cza­so­pism i sta­ro­żyt­nych przed­mio­tów. Roy­an opo­wie­dzia­ła go­spo­da­rzo­wi o za­mor­do­wa­niu Du­ra­ida. Di­xon był za­szo­ko­wa­ny i przy­bi­ty, ale Roy­an szyb­ko zmie­ni­ła te­mat i po­ka­za­ła mu slaj­dy przy­go­to­wa­ne na wy­kład. Oglą­dał wszyst­ko z wiel­kim za­in­te­re­so­wa­niem.

Na od­chod­nym wspo­mnia­ła o Qu­en­ton Par­ku.

– Je­stem zdu­mio­ny – wtrą­cił na­tych­miast – że nie od­wie­dzi­łaś tego miej­sca, gdy tu stu­dio­wa­łaś. To im­po­nu­ją­ca ko­lek­cja. Ro­dzi­na gro­ma­dzi­ła ją przez po­nad sto lat. Na­wia­sem mó­wiąc, jadę tam so­bie po­strze­lać w naj­bliż­szy czwar­tek. Po­ga­dam z Ni­cho­la­sem. Bie­da­czy­sko nie jest te­raz w naj­lep­szej for­mie. W ubie­głym roku prze­żył strasz­ną tra­ge­dię oso­bi­stą. Stra­cił żonę i dwie cór­ki w wy­pad­ku dro­go­wym na au­to­stra­dzie M1. – Di­xon po­krę­cił gło­wą. – Strasz­ne. To Ni­cho­las pro­wa­dził. Przy­pusz­czam, że ob­wi­nia się za spo­wo­do­wa­nie tego nie­szczę­ścia.

Od­pro­wa­dził ją do sa­mo­cho­du.

– Zo­ba­czy­my się więc dwu­dzie­ste­go trze­cie­go – po­wie­dział na po­że­gna­nie. – My­ślę, że wy­kład zgro­ma­dzi co naj­mniej sto osób. Zgło­sił się na­wet dzien­ni­karz z „York­shi­re Post”. Sły­sze­li o two­im od­czy­cie i chcie­li­by zro­bić z tobą wy­wiad. Nie­zła re­kla­ma dla wy­dzia­łu. Oczy­wi­ście mam na­dzie­ję, że się zgo­dzisz. Czy mo­gła­byś przyjść kil­ka go­dzin wcze­śniej, by z nimi po­roz­ma­wiać?

– Praw­do­po­dob­nie zo­ba­czy­my się jesz­cze przed dwu­dzie­stym trze­cim – od­par­ła. – W czwar­tek mama je­dzie ze swym psem na po­lo­wa­nie do Qu­en­ton Par­ku. Za­trud­ni­ła mnie jako na­ga­nia­cza.

– Będę cię wy­pa­try­wał – obie­cał, ma­cha­jąc jej na po­że­gna­nie.

Wy­co­fa­ła sa­mo­chód i od­je­cha­ła, zo­sta­wia­jąc za sobą smu­gę spa­lin.

Wiał prze­ni­kli­wy, zim­ny pół­noc­ny wiatr. Pę­dzo­ne wi­chrem chmu­ry kłę­bi­ły się pię­tra­mi. Cięż­kie, gra­na­to­we, sza­re, szo­ro­wa­ły brzu­cha­mi po szczy­tach wzgórz.

Roy­an mia­ła na so­bie trzy war­stwy ubra­nia, a na wierzch na­rzu­ci­ła zie­lo­ną, po­ży­czo­ną od mat­ki, kurt­kę bar­bo­ur, ale mimo to drża­ła z zim­na, gdy wcho­dzi­li po sto­ku. Wy­de­li­kat­nia­ła w upal­nej do­li­nie Nilu – na­wet dwie pary gru­bych ry­bac­kich skar­pet nie po­mo­gły i pal­ce stóp jej drę­twia­ły.

W ostat­niej w tym dniu na­gon­ce łow­czy prze­niósł Geo­r­gi­nę na li­nię na­ga­nia­czy. W po­przed­nich na­gon­kach szła z Ma­gi­kiem za strzel­ca­mi i zbie­ra­ła po­strze­lo­ne pta­ki.

Naj­lep­sze atrak­cje za­cho­wa­no na ko­niec i na­ga­nia­no te­raz w Wy­so­kich Mo­drze­wiach. Łow­czy po­trze­bo­wał wie­lu lu­dzi na tej li­nii, by wpę­dzić ba­żan­ty na szczyt wzgó­rza i prze­pło­szyć je z gra­ni nad do­li­nę, gdzie w dole na pod­pór­kach cze­ka­ły na nie na­ła­do­wa­ne strzel­by.

Ba­żan­ty ho­do­wa­no i kar­mio­no od kur­cza­ka, a po­tem, gdy pod­ro­sły, łow­czy wy­naj­dy­wał prze­myśl­ne spo­so­by, by jak naj­trud­niej było je ustrze­lić. Ta­kie po­stę­po­wa­nie wy­da­wa­ło się Roy­an skraj­nie bez­sen­sow­ne. Geo­r­gi­na wy­ja­śni­ła jed­nak, że im wy­żej trze­ba strze­lać do pta­ka i im trud­niej w nie­go tra­fić, tym wię­cej przy­jem­no­ści ma my­śli­wy i tym wię­cej go­tów jest za­pła­cić za ten przy­wi­lej.

– Nie uwie­rzysz, ile pła­cą za dzień strze­la­nia – po­wie­dzia­ła Geo­r­gi­na. – Dziś po­sia­dłość za­ro­bi pra­wie czter­na­ście ty­się­cy fun­tów. W tym se­zo­nie zor­ga­ni­zo­wa­li dwa­dzie­ścia po­lo­wań. Po­licz so­bie, a prze­ko­nasz się, że to dla nich istot­ne źró­dło do­cho­dów. Je­śli na­wet po­mi­nie­my fraj­dę, jaką daje pro­wa­dze­nie psów i na­ga­nia­nie, my, tu­tej­si, mamy dzię­ki temu tro­chę do­dat­ko­wej kasy.