Strona główna » Humanistyka » Słowacki. Poza kanonem

Słowacki. Poza kanonem

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7453-274-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Słowacki. Poza kanonem

„Niezależnie, czy Marek Troszyński pisze o Janku, co psom szył buty, czy formułuje nowe i oryginalne postulaty edytorskie, nieodmiennie udowadnia, że żaden tekst, żadne słowo i żadna kreska zapisana ręką poety nie istnieją w próżni, ale zawsze w sąsiedztwie, na tle czy w opozycji wobec jego innych tekstów, słów i kresek. A w dalszej kolejności – także wobec dzieł innych autorów. Słowacki «poza kanonem» jest traktowany jako całościowe psychiczne uniwersum, nierozkładalne na czynniki pierwsze i nierozdzielne od ciała, którego istnienie przedłuża każdy zawijas litery «d» w rękopisie, każdy przecinek postawiony z rozmachem lub namysłem. Prawdy te nie są osobistym odkryciem Troszyńskiego, ale on, jako jeden z niewielu badaczy Słowackiego, nigdy nie traci ich z oczu. Jego warsztat filologiczny i edytorski pozwolił mu – dzięki wielokrotnej lekturze tekstów Słowackiego – na takie wyczulenie wrażliwości i intuicji, które prowadzi do olśnienia towarzyszącego pierwszemu odczytaniu. Między innym dlatego chyba książka trafia do czytelnika, nie pozostawia obojętnym, wyzwala w nim postawę dyskursywną. Daje więc odbiorcy to, co najcenniejsze – inspiracje” (Dariusz Kosiński).

Polecane książki

Poradnik do gry przygodowej Echo: Secrets of the Lost Cavern jest kompletną solucją podzieloną na pięć nadrzędnych etapów. W każdym z nim znalazło się graficzne przedstawienie występujących przedmiotów, schemat lokacji, jak również dokładny opis.Secret of the Lost Cavern: Tajemnica Zaginionej Jaskin...
Czy edukacja – jej istota, cele, proces – wymaga dzisiaj redefinicji? Czy jesteśmy świadkami kolejnych etapów ewolucji, czy też można mówić o bardziej gwałtownych zmianach rewolucyjnych? Czy, myśląc o edukacji, trzeba pójść za głosami, że system wymaga zrównania z ziemią i wybudowania wszystkie...
Orzecznictwo TSUE ma kluczowe znaczenie zarówno dla pełniejszego zrozumienia fundamentalnych zasad podatku VAT, jak i zapewnienia spójności stosowania przepisów dyrektywy VAT we wszystkich krajach Unii. Trybunał dokonuje bowiem interpretacji prawa unijnego, a nie przepisów poszczególnych państw czło...
Profesor Kocur po dramatycznych przeżyciach traci pamięć. Wciągnięty w niebezpieczną grę wywiadów i międzynarodowych organizacji, odkrywa swoje nowe zadziwiające zdolności. Czy uda mu się obronić przed tragicznymi ciosami?...
IDol to pierwsza powieść podejmująca temat imigrantów i uchodźców. Autor wcześniej znany z powieści obyczajowych, historycznych  w ostatniej mikropowieści zderza dwa światy cywilizacyjne, nie szczędząc sarkazmu przy opisie starzejącej się cywilizacji europejskiej. W naturalnej kompozycji utworu nie ...
  Przed każdym nadchodzącym rokiem dokonujemy jego podsumowania – co nam się udało, a czego jednak nie zdołaliśmy dokonać. Często też mamy postanowienia noworoczne, których bardzo ciężko jest nam dotrzymać. Może to, że nie wszystko idzie po naszej myśli to nie nasza wina tylko niesprzyjającego czasu...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marek Troszyński

Marek Troszyński

Słowacki

Poza kanonem

Filologia i egzystencja

Moje odczytywanie Słowackiego „poza kanonem” – jako złożonego z bios i logos faktu kulturowego – nawiązuje do klasycznie rozumianej filologii. Wędrując śladami ukrytymi w utworach marginalnych bądź fragmentach większych dzieł, siłą rzeczy nawiązuję także do dekonstrukcji i narzędzi ukształtowanych w kręgu myśli poststrukturalnej. Forma nieustabilizowana, niebędąca gotowym do wydania znakiem – pauza w trakcie procesu twórczego – skrywa znaczenia mniej oczywiste, godne osobnego zainteresowania. Bardziej niż gotowy utwór interesował mnie gest urwany w pół, ruch dłoni zatrzymany impulsem niesprecyzowanej myśli i sens – zastygnięty w powietrzu, nieujarzmiony jeszcze w atramentowym kolorze słowa.

W wypadku twórczości Juliusza Słowackiego takie postępowanie wydaje się szczególnie adekwatne ze względu na charakterystyczną dla niego praktykę przetwarzania doświadczenia w zapis literacki, rejestrowania wrażeń i obserwacji osobistych oraz przekształcania ich w dzieło sztuki. Wiemy dziś z całą pewnością, że poeta świadom był takiej właśnie funkcji literatury i korzystał z niej intencjonalnie, budując dzieło z życia i z literatury, wykształcając swoistą strategię notatkowania. Współczesna szkoła poststrukturalna uznaje takie praktyki za wyraz nowoczesnego podejścia do pisma jako działania w przestrzeni écriture. Słowacki tworzy sekwencje znaków z pełną świadomością, że w tym samym stopniu jest ich twórcą co rewelatorem zjawisk w świecie postrzeganym jako księga – system sygnatur. Uobecnia doświadczenie („byłem z wami”) i zarazem wywiera wpływ („w aniołów przerobi”) na potencjalnego odbiorcę. Te dwa bieguny aktywności duchowej pisarza – programowego kształtowania tożsamości i świadomie podejmowanego zadania wspólnotowego – wydają się w przypadku Słowackiego rdzeniem jego artystycznej misji.

Współczesne teorie literatury zwracają uwagę na to, że praktyki hermeneutyczne są nie mniej uwikłane w pragmatykę pisania niż twórczość oryginalna. Skazują zatem niejako na eksponowanie włas­nego projektu o charakterze literackim, który wyłania się w trakcie obcowania z tekstami innych. Składany z trudem obraz bohatera-autora jest więc w dużym stopniu ułomnym i stronniczym tworem portrecisty, rozpiętym pomiędzy ambicją ikonografa a brawurą entuzjasty. Rozdziały, zbliżone w stylu do osobistego świadectwa, są fenomenologiczną analizą obcowania z dziełem-zapisem.

W wypadku spuścizny literackiej tak obszernej i różnorodnej, a jednocześnie w znacznym stopniu składającej się z tekstów nieukończonych, a nawet ledwie zainicjowanych czy zaplanowanych, próba stworzenia wiarygodnego portretu wymaga pogodzenia się z pewnym ryzykiem. Związane jest ono z podejmowaniem decyzji opartych na niekonwencjonalnych symptomach i nieoczywistych znakach, co jednocześnie stwarza szansę przeżycia przygody „na bezdrożach”; przygody dokumentowanej tworzeniem mapy własnej, wypełnianiem białych plam na mapach już znanych oraz – być może – kreśleniem zarysów nieznanego lądu.

Rysowanie mapy – a może właśnie jej pisanie jak ikony – daje możliwość poznania terytorium niemożliwego do bezpośredniej prezentacji. Metafora mapy sugeruje pewien obiektywizm, choć umieszczane na niej symbole wyobraźni – co jawi się jako swoista konieczność – nadają jej charakter indywidualny i subiektywny. Nawet czytelnik kompetentny i empatyczny – a więc odbiorca wpisany świadomie czy mimowolnie przez każdego autora w tekst – obcuje ze śladem ręki pisarza intymnie i głęboko, odczuwając swoją bezsilność wobec żywego fenomenu. Wiele elementów zapisu dokonanego ręką twórcy nie tylko nie daje się zredukować do czyjego­kolwiek odczytania, ale w ogóle – w wyniku swojej materialnej jedno­razowości – opiera się wszelkiej obiektywizacji.

Rozpoznawanie zjawisk marginesowych, wydeptywanie własnych ścieżek na bezdrożach twórczości tak – wydawałoby się – badawczo wyeksploatowanej, jest kuszące, tym bardziej że daje poczucie zbliżania się do tajemnicy. Nieukształtowane ostatecznie teksty dają nadzieję na dotknięcie żywej jeszcze tkanki języka niedopowiedzianego, a więc odsłaniającego swój bezpośredni związek z doświadczeniem. W marginaliach, podobnie jak dekonstrukcjoniści, odnajduję centrum – miejsce będące depozytem źródłowej prawdy o procesie twórczym. O ile bowiem skończone dzieło, finalna wersja tekstu podporządkowane są idealnemu projektowi, o tyle marginalia, stany wariantowe, zapisy niedokończone i fragmentaryczne pozwalają na odsłonięcie tych aspektów procesu, które niepoddane konwencji i uciskowi formy, ujawnią niedostępne tajniki tworzenia jako przestrzeń osobistej ekspresji.

Przedstawione studia idą zatem w dwóch kierunkach: teksto­logicznym i biograficznym. Analizy filologiczne mają ambicję wyzy­skać obie perspektywy, koncentrując się na procesie twórczym jako rozciągniętym w czasie performansie pisania. Akt tekstualizacji traktuję przy tym jako element dłuższego procesu – „biografizowania się” realnego człowieka w personę twórcy dzieła. Czynności edytorskie warunkują konieczność ich aplikacji do biografii autora. Studium biograficznego otoczenia poety z jednej strony i filologiczne analizy zapisanych jego ręką tekstów z drugiej strony wskazują łącznie na potencjalne konteksty, paralele i kontynuacje dzieła. Studia podejmowane nad kolejnymi dziełami ewoluują w kierunku problematyki edytorskiej jako funkcji ich społecznego uobecniania. Kształt edycji generuje tradycję istnienia dzieła i jego rozumienie, de facto decydując o tym, czym dany tekst jest – źródłem jakich potencjalnych sensów, zarówno w odniesieniu do siebie samego, jak i swego otoczenia.

Studiując rękopisy ponad edycjami, mimowolnie dokonuje się ich swoistego przekładu – także w sensie topograficznym. Zapośredniczenie dzieła pisarskiego przez dzieło edytorskie prowadzi do eliminacji naturalnego środowiska rękopiśmiennego, zastępowania go kontekstem tekstologicznie wyrozumowanym. To swoista opresja edytorska, która siłą rzeczy, respektując konwencję druku i zasady poetyki, pozbawia rękopis jego oryginalności i niepowtarzalnej jednostkowości. W wypadku Słowackiego skutkuje to między innymi arbitralnym tworzeniem nowych tytułów dzieł zestawionych niemal na zasadzie tematycznej antologii z fragmentów różnych rękopisów. Uniwersum druku dla écriture zawsze – nawet już niezależnie od tego montowania pracowitych edytorskich kolaży – jest rekontekstualizacją, mającą zasadniczy wpływ na sposób lektury. Wydaje się, że jedyną metodą uniknięcia tych edytorskich sugestii „kanonizowanych” poligraficznie jest właśnie taka lektura ponad wydaniami – traktująca wydanie jedynie jako drogowskaz wiodący do rękopisu. Translacja rękopisu na uporządkowany druk i jednocześnie translokacja – z oderwanego od realnej całości „kawałka” w opisane (a więc i ograniczone) terytorium, obwarowane konwencjonalnie i poetologicznie – oficjalnego Dzieła obarczona jest wszystkimi niedostatkami przypisywanymi zazwyczaj przekładom lingwistycznym. Obcując z rękopisem jako materialnym świadectwem nierozerwalnego związku praktyki écriture z życiem piszącego badacz/edytor zmuszony jest od czasu do czasu przyjmować rolę biografa i śledczego.

Procedury edytorskie, przenoszące rękopis jako dziewiczy ślad w przestrzeń wyedytowanego tekstu, stanowią aprioryczną instrukcję użycia, wyznaczając tropy, po których pójdą inni. Naturalne środowisko dokumentujące powstanie dzieła zostaje zatarte. Powrót do uniwersum rękopisów, jako matrycy potencjalnych form i przestrzeni dla nowych metamorfoz, to powrót do rozmaitych możliwości czytania. Niegenerowanych przez zewnętrzne, obce narzędzie badawcze, lecz wynikających z wnętrza tekstu-zapisu. Poważne traktowanie autora wyklucza egzaminowanie jego twórczości za pomocą kwestionariusza pytań z naszej współczesności podlegającej szybkim zmianom mód, także intelektualnych. W ideowej deklaracji wydarzenia Słowacki. Dramaty wszystkie Dariusz Kosiński przestrzegał twórców teatralnych przed czczością takich doraźnych aktualizacji: „Naprawdę współczesne czytanie i inscenizowanie tekstów Juliusza Słowackiego polega paradoksalnie na eksplorowaniu tego, co wydaje się najbardziej obce, najbardziej niezrozumiałe, najbardziej niedzisiejsze, co w pierwszej kolejności chcemy odsunąć jako przeszkodę, błąd, martwicę”.

Metaforę geografii przywoływałem wielokrotnie, przede wszystkim wykorzystując mapę jako graficzną prezentację powierzchni i geologicznych warstw różnorodnych kontekstów. Mapy tak doskonale wyraziste i oznaczone nie blokują jednak możliwości wędrowania ścieżką inną niż wytyczona. Edytorstwo podporządkowane apriorycznie przyjętej ideologii, petryfikujące własne dowolne rozstrzygnięcia jest swoistą inżynierią procesu lektury; stąd moje częste polemiki z dotychczasowymi wydawcami twórczości Słowackiego. Kanon zbudowany przecież właśnie na edycjach bywał ustanawiany i kwestionowany w swojej najgłębszej istocie; niejednokrotnie utrwalał tradycyjne konwencje, skostniałe metodologie. Obcując z rozmaitymi wydaniami, zadawałem sobie pytanie: czy kanon jest raczej sejfem, czy więzieniem? Pytanie niezwykle istotne, bo dla dzisiejszego zwykłego użytkownika literatury przekaz tekstu jest niemal tożsamy z jego formą edytorską. Ale może odgrywa ona rolę tylko tymczasowego schronienia? Może tekst przebywa w niej na emigracji – na wygnaniu z ojczyzny, przyjmowany życzliwie, ale jednak na obcym terytorium?

Znaczone poszczególnymi rozdziałami etapy badawczej peregrynacji zakończone są stworzeniem mapy – odwzorowaniem poznanego terytorium na użytek innych. Od opowieści biograficznej przechodzę do studiów nad tekstami i kontekstami, by w końcu dotrzeć do propozycji zasad, na których powinny być oparte decyzje edytorskie.

Znak zapytania w rozdziale początkowym, zatytułowanym „Litwo, ojczyzno moja?”, daje wyraz rozszczepieniu tkwiącym w pojęciu „ojczyzny” – tej pierwotnej i tej wtórnej. Dotyka prymarnego doświadczenia terytorium, którego rozdwojenie w dzieciństwie Słowackiego mogło rodzić w nim poczucie niestabilności, utrudniając jednoznaczne zakorzenienie nie tylko topograficzne, ale i kulturowe. Wybory matki, która podążała za mężem – ojcem, a potem ojczymem poety, narzucało także wybór przestrzeni kulturowej, partykularnej ojczyzny. Nie dawało poczucia stabilizacji, ale mogło wykształcić umiejętność poszukiwania własnych wartości i generujących je, świadomie wybieranych miejsc pobytu.

Rozdział „Dziennika nigdy nie pisałem…”, traktujący o autobiograficznej aktywności pisarza, zwraca w tytule uwagę na paradoks między deklaracją a czynem, na przewrotne kwestionowanie własnego o sobie pisania. Jest to wypowiedź rozmyślnie myląca, sugerująca istnienie na własnym terytorium tekstowym rodzaju anekumeny, obszarów niemożliwych do odkrycia w tekście, a więc i niedających się oznaczyć na wirtualnej mapie. Umieszczony w tytule cytat z listu poety stawia w centrum analizy to, czego pozornie brak. W tym szczególnym przypadku pojawia się konieczność przyjęcia metody via negativa – choć współcześni dekonstrukcjoniści woleliby chyba mówić o podejrzliwości – aby w tym, co pisarz uobecnia swoim pisaniem, dostrzec rodzaj procedury uruchamiania metonimii, czyli zastępowania niejawnej ikony stworzonym wizerunkiem.

Ojczyzna realna, nieobecna i zarazem dostępna jako stworzona mapa, łączy geografię z metafizyką w jej etymologicznym rozumieniu jako „to, co po fizyce” – a więc z duchem rękopiśmiennej materii. Szczególnie jest ona obecna w kolejnym rozdziale, poświęconym dziełu nieliterackiemu – szkolnemu zeszytowi poety. Wypełnia go spis rzek, którego żmudne sporządzanie miało skutki wielorakie: tekstotwórcze i egzystencjalne o wymiarze zarówno psychicznym, jak i politycznym. Odrabianie uczniowskiego pensum, uciążliwe i czasochłonne, z premedytacją wdrukowywało w umysł dziecka przeświadczenie o znikomości jego małej ojczyzny, zagubionej na peryferiach imperium kolonizującego całe połacie Europy Środkowej i Wschodniej. Ta edukacyjna kolonizacja umysłu dziecka wywoływała w życiu późniejszym różne reakcje: u Mickiewicza – naznaczone mieszaniną lęku i podziwu, u Słowackiego – usilne powracanie do Polski z czasów jej wielkości, również terytorialnej. Zeszyt do geografii jest także przejawem opanowywania procesu pisania i dowodem materialnej obecności znaków języka w wyobraźni młodzieńca, który wszak niemal od dziecka wie, że chce być poetą. Zeszyt jest szczególną ekfrazą mapy, a tym samym stanowi dzieło pisarskie, podległe procedurom écriture i je utrwala­jącym. Doświadczenie to miało zapewne niemałe znaczenie także dla inwencji podróżniczej młodego twórcy; oglądanie mapy (i częste jej rysowanie – w szkole i w dziecięcych zabawach) zwykle poprzedza przyszłe, realne wędrówki.

Stałą inspiracją w myśleniu o Słowackim jest dla mnie pamięć o pracy nad rękopisem Raptularza1843–1849, którego uważna lektura, podjęta przed laty w celach edytorskich, na trwałe ulokowała sedno moich zainteresowań literaturoznawczych w sferze swobodnego notowania, spontanicznego zapisu, samej czynności pisania i brikolażowej natury powstawania tekstu. To stadium istnienia tekstu stanowi dla mnie zawsze punkt wyjścia, pierwszy impuls interpretacji i źródłowy obszar badania. Procedura taka wydaje mi się szczególnie właściwa w odniesieniu do twórczości Słowackiego, której specyficzne cechy były w swoim czasie deprecjonowane jako objawy tak zwanej bluszczowatości. Jednak z punktu widzenia ustaleń teoretycznoliterackich, bliższych dzisiejszej wrażliwości, każdy zapis uczestniczy w ogólnym procesie literackim i jest reakcją na inny (cudzy) zapis. Jeśli przy tym mamy do czynienia z autorem o niezwykłej świadomości formy, autorem erudycyjnym i głęboko uwikłanym w inne teksty, a tak można scharakteryzować Słowackiego, to badania intertekstualno­ści jego dzieła powinny być w sposób oczywisty zakotwiczone w rękopiśmiennym pra-kontekście; w nim często bowiem można znaleźć dowód, że były to intencjonalnie stosowane praktyki, nie zaś symptom lękliwej czy buńczucznej uległości wobec jakoby „silniejszych” twórców.

Kordianjest tekstem pozornie wyeksploatowanym przez różne odczytania, ale zarazem, mimo licznych badań, pełnym białych plam i niejasności. Kanon i pustka, wzięte razem, tworzą wokół tego dramatu wyjątkową aurę, utkaną z pozostawionych na uboczu fragmentów, niedoczytanych lub zlekceważonych – jakoby bez znaczenia dla sensu całości. Interpretacje wykorzystywały główny strumień tekstu, zbyt łatwo rezygnując, unieważniając, a w wypadku inscenizacji wręcz eliminując niektóre epizody, inne zaś interpretując powierzchownie. Czytając Kordiana, zwracałem przeto szczególną uwagę na owe pominięcia, w związku z tym przyjąłem swoiście apofatyczną postawę badawczą – tym razem w odniesieniu do kulturowej percepcji tekstu. Zarysowanie kręgu tajemnic dramatu pozwoliło dostrzec, że jawią się one nie tylko jako ograniczenia, ale i rodzaj zachęty do przekroczenia granic. Śledzenie zapisu Kordiana było więc niejako oglądaniem go od strony zaniechanej badawczo połączonym z przekonaniem, że w dziele artystycznym nie ma miejsc pustych czy interpretacyjnie nieważnych.

Sugestia Zygmunta Krasińskiego, że Maryna Mniszchówna – postać będąca enigmą do dziś – towarzyszyła myślom Słowackiego o kolejnym dramacie, Balladynie, jako prototyp jego bohaterki, zainspirowała mnie do poszukiwania śladu tego zamysłu w różnych warstwach dzieła. W wypadku Maryny oddzielenie biografii od legendy jest wręcz niemożliwe; poza kilku niezbitymi faktami mamy do dyspozycji ogrom zmyśleń. Historycy odziedziczyli po kronikarzach niewiarygodny konstrukt o cechach symulakrum, któremu należy spróbować stworzyć/przywrócić prototyp. Wątła strużka faktów przysłonięta barwnym kobiercem baśniowej wyobraźni ludu, inspirowanej przez specjalistów od kreowania wizerunku na potrzeby władzy, niemal do dziś skutecznie kształtuje opinie o tragicznej igraszce dziejów – polskiej szlachciance-carycy sprzed czterech wieków. Ten amalgamat prawdy i zmyślenia zafascynował niewątpliwie Słowackiego i został wykorzystany w różnych warstwach dramatu. Podczas uważnej lektury, pod mocną tkanką powierzchniowych faktów, w napomknieniach i aluzjach zdawałoby się marginalnych, ale ze zdumiewającą konsekwencją i częstotliwością rozsianych po całym dramacie, odnajdujemy argumenty uprawdopodobniające tezę o pokrewieństwie między legendarno-historyczną carycą a literacko-baśniową królową. Sposób przeniesienia egzystencji postaci historycznej do dramatu można potraktować jako przykład wykorzystania całości fakto­graficznych (biografii, wydarzeń) w dziele sztuki poprzez ich dysper­sję – metodę stosowaną także do autokreacji.

„Piramidy, trójkąty i liść paproci” są próbą wniknięcia w proces twórczy Juliusza Słowackiego poprzez figury jego wyobraźni lub lepiej: poprzez tej wyobraźni figuratywność. W lesie wyobrażeń lite­rackich, bogatym w różnorodne motywy, można zauważyć nawroty pewnych form i kształtów, stanowiących rodzaj alfabetu imaginacji, którego litery zawierają znaczeniowy constans, ewoluujący wraz z przyrostem doświadczenia życiowego. Odkrywamy w dziele indywidualny ideogram wyobraźni, a więc zarazem gramatykę idei, ich porządek i grafię.

W kolejnym rozdziale – „Dzień, w którym słońce wzeszło trzy razy” – przyglądam się trzem literackim realizacjom jednego konkretnego doświadczenia życiowego. Próbuję znaleźć sens prób autora wytwarzającego różne wersje, warianty, które są umieszczane w perspektywie odmiennych tradycji literackich. Ten trzykrotny wschód słońca w życiu Słowackiego ma swoje odniesienie do okreś­lonej kalendarzowo daty, która powracała i kilkakrotnie była uobecniana. Nam pozostało doświadczenie obcowania z efektem tych wspomnień – kilkoma pisemnymi świadectwami tej samej chwili. Krążenie wokół tematu, podchodzenie do niego z różnych stron, próba uchwycenia go w siatkę słów dają ułudę epifanii – choć za każdym razem ta realność przyobleka się w inne kształty. Przypadek ten odzwierciedla sytuację edytora pochylającego się nad wieloma wersjami – mapami nigdy nieosiągalnego terytorium. W rozdziale tym widać chyba wyraźniej niż w innych, że badanie tekstów z intencją kwestionowania ich edytorskiego kształtu może być rodzajem celowej prowokacji, w której efekcie dochodzi do wytrącenia z nich esencji.

Przypadkowy i niby nieważny zapis poety w dziewczyńskim kajeciku jest kolejnym przystankiem w drodze prowadzącej śladem pominięć i powierzchownych interpretacji, kolejnym powrotem od marginaliów do tekstu kanonicznego. Sztambuch Zośki Bobrówny, skromny i chyba przez nią samą niepoważnie traktowany, staje się mocą cudownej przemiany pamiętnikiem Sofii, skarbcem, do którego mądrość wpisuje się piórem poety. W rozdziale o słynnym, acz zagrzebanym pod nadmiarem ogólnikowych i infantylnych interpretacji wierszu W pamiętniku Zofii*** wracam ponownie do geografii Słowackiego i do mapy jego zadomowienia. Naprzemienna perspektywa ogrodnika i astronoma nadaje tej mapie trójwymiarowości. Pomiędzy łąką i rozgwieżdżonym niebem zostają rozpięte bieguny energii, która swoje apogeum osiągnie wkrótce w rapsodach, odmianach i wariantach Króla-Ducha. W sztambuchowym wierszu Zosia w lustrze ojczyzny swego dzieciństwa staje się Sofią – wciela mądrość dzięki swojej prostocie i bezpośredniości. W wierszu tym, będącym epifanią intymności, poeta, który umie już „czytać i pisać” swój życiorys, uczy „dziecinę” bycia poetą, mówiąc jej: Zośko – bądź Sofią.

Na przeciwnym biegunie owej intymności stoi obcość, której nie chcemy nie tylko zasymilować, ale nawet dopuścić do granic naszej tożsamości. W rozdziale „Szli krzycząc: Rosja! Rosja!” nawiązuję do dwóch nurtów wzmianek w Raptularzu1843–1849, które jak ów nigdy nienapisany dziennik świadczą o przedmiocie przez jego nieobecność. Wspominając o Rosji w swoim, notatniku polski poeta nie poddaje się ani zafałszowanej „rosyjskiej dążności”, ani nie ulega też idiosynkrazji. Jego wypisy z Karamzina są odpowiedzią na „dążność rosyjską”, którą uznawał za szkodliwą i wręcz żenującą. Nie ograniczał się do ujawniania absurdalności niedowarzonych pomysłów, lecz pokazywał istotne i godne asymilacji wątki duchowe zagrzebane w historii Rosji przedimperialnej.

1. Sekretarzyk podróżny Słowackiego

W rozdziale „Braterstwo z ducha” zwracam uwagę nie na to, co Słowacki pisał, lecz na to, co mimowolnie pozostawił po sobie – swoją obecność wśród innych. Życie artysty jest „wydawaniem” siebie dla innych, pozostawieniem świadectwa na ich użytek. Także Słowacki, przez większość swego życia traktowany obojętnie, lekceważąco, a czasami wręcz wrogo, u kresu dziejów swej ziemskiej obecności znalazł grupę wyznawców. Następuje to w chwili, gdy jako osoba żyjąca staje się już figurą podmiotu swojego Dzieła. Świadectwo spisane przez Zygmunta Szczęsnego Felińskiego jest świadectwem ucznia i czytelnika, ale jego życie można przeczytać jako ideogram oddziaływania mistrza, a więc też jako kontynuację, interpretację i komentarz – by nie rzec, homilię. Stając się sekretarzem mistrza, jego „ręką”, znalazł się tak blisko źródła słowa, jak żaden z odległych w czasie badaczy-filologów. Słuchał i dotykał słowa, przepisując Dzieło w chwili, kiedy mistrz nie troszcząc się o corpus poetae et poeticis, odchodził do Logosu.

Pisząc o Felińskim w ostatnim rozdziale mojego pamiętnika obcowania ze Słowackim, podejmuję następnie próbę rozejrzenia się w przestrzeni współczesnej. W rozdziale – „Na barkach gigantów” – obserwuję, jak to płynące z tekstu (wymedytowanego przez innych) przesłanie wykorzystują poeci współcześni, będący ośrodkiem mojego doświadczania teraźniejszości. Zadaję pytanie, jak oni są zakorzenieni w ojczyźnie Juliusza Słowackiego, jak można „urządzić się” w niej dzisiaj, na barkach gigantów, i jak urządzać się dalej, nie mając pewności, czy to wyposażenie zmienia się w skrzydła u ramion, czy w zbyteczny balast. Nawiązuję też do paradygmatu sporu pomiędzy Słowackim i Mickiewiczem, sporu badanego u jego początków, z jego współczesnym refleksem w biografii i twórczości Czesława Miłosza i Zbigniewa Herberta.

Ostatnie dwa rozdziały: „Kłopotliwy depozyt” oraz „Edytorski kanon wierszy” Słowackiego stanowią wraz z aneksem osobny blok poświęcony problemom związanym z publikacją utworów Słowackiego, szczególnie zaś edycji korpusu dzieł poety. Całość zamyka rozmowa, którą zaproponowała mi i przeprowadziła ze mną w 2006 roku Maria Prussak. Rozmowa poświęcona dramatycznemu nurtowi twórczości wprowadza ważne dla całego dzieła poety pojęcie hiper­tekstu. Ta kategoria, która zagarnia coraz większe obszary przestrzeni kulturowej, oferuje autentyczną szansę odejścia od papie­­rowej, tradycyjnej edycji linearnej, która wymuszając dyskretną strukturę dzieła, znacząco falsyfikuje obraz i charakter twórczości ostatnich lat życia poety. Hipertekstowy przekaz w formie elektronicznej wydaje się – z dzisiejszej perspektywy – najbardziej odpowiednio z dotychczasowych przekazywać strukturę wielowariantowego, polifonicznego dzieła poety. Forma dialogowa dystansuje stylistycznie ostatnią część prezentowanej książki od partii wcześ­niejszych. Mimo zawartych w rozmowie uogólnień i uproszczeń, sformułowań – jak to bywa w rozmowie – czasem szorstkich i może zbyt pochopnych, zdecydowałem się umieścić ją jako aneks będący nie epilogiem, lecz sygnałem otwarcia i propozycją nowej perspektywy interpretacyjnej.

To pozakanoniczne pisanie o Słowackim stanie się być może – taką mam przynajmniej nadzieję i taka mi towarzyszyła intencja – inspiracją do dalszych poszukiwań, do zgłębiania dzieł zapomnianych czy też do kwestionowania zbyt łatwych lub oczywistych twierdzeń i sądów o dziełach znanych. Nie tylko dla mnie.

Warszawa, Saska Kępa, 5 maja2012

Litwo, ojczyzno moja?Lata Słowackiego na Litwie

Jeśli Europa jest nimfą – Neapol

Jest nimfy okiem błękitnym – Warszawa

Sercem – cierniami w nodze Sewastopol,

Azof, Odesa, Petersburg, Mittawa –

Paryż jej głową – a Londyn kołnierzem

Nakrochmalonym – a zaś Rzym szkaplerzem.

(Podróż do Ziemi Świętej z Neapolu, Pieśń I, w. 85–90, DW9 19)

„Jeśli Europa jest nimfą…” – to dla niej właśnie zakochany Zeus przybrał postać białego byka ze złoconymi rogami. Po uwiedzeniu dziewczyny byk zajął miejsce na niebie, stając się gwiazdozbiorem o tej nazwie, ofiara podstępu zaś – nimfa Europa, dała imię kontynentowi. Tę personifikację Słowacki rozpisał poetycko na szereg szczegółowych analogii, nakładając na topografię kontynentu, zgodnie z własną wyobraźnią i poetycką inwencją, zarys sylwetki ludzkiego ciała. Anatomia Europy zostaje nałożona na mapę i pozwala wnioskować, że także kontynent jest żywym i funkcjonalnie zharmonizowanym zespołem różnych elementów. Alegoria ta uzmysławia organiczną, fizyczno-duchową jedność Europy.

Zarys najbardziej chyba urozmaiconego pod względem kształtu linii brzegowej kontynentu daje pole do popisu fantazji. A grecki mit jeszcze imaginację pobudza, pokazując Europę w sytuacji dynamicznej. Nimfa nie pozuje wdzięcznie, jak przystałoby to jej rodzajowi, w gaju czy nad źródłem. Przeciwnie – zaskoczona przez byka, w którego wcielił się Jowisz, unoszona jest na jego grzbiecie. Przypadkowy układ ciała świadczy o tym, że poddaje się sile wyższej. Złożona, obrazowa metafora Słowackiego sugeruje leżącą pozycję nimfy poprzez odniesienie do bezwładu ułożenia na grzbiecie byka w momencie porwania. Głowę ma po zachodniej stronie kontynentu, a więc po lewej stronie mapy, nogi zaś przypisane są umieszczonym na prawej części mapy jego wschodnim połaciom.

2. Porwanie Europy

Do takiego mitycznego obrazu zdaje się odwoływać geograficzno–anatomiczna wyliczanka Juliusza Słowackiego w jednej z oktaw pierwszej pieśni Podróży do Ziemi Świętej z Neapolu. Autor, mając na względzie zbożny cel wędrówki, będącej przecież pielgrzymką, zastrzegł, że nie pójdzie w ślady Szekspira1 i powstrzyma się od dalszego lokalizowania szczegółów ciała nimfy na mapie Europy. Wymienione w tym opisie Europy nazwy miejsc są związane z osobistym doświadczeniem poety, który był mieszkańcem Warszawy, a także podróżował, zwiedzając wymienione miasta – Neapol, Odessę, Paryż, Londyn, Rzym. Wyjąwszy (ale tylko w przenośni) większość cierni w nodze. Tu, sypane jak z rękawa nazwy określają miejsca, z którymi poecie nie było dane się zapoznać. Mogły być zasłyszane na lekcjach geografii czy historii Rosji – w sumie stanowiły abstrakcyjne nazwy odległych miejscowości2.

W swoim sumarycznym opisie Słowacki uwzględnił nawet te miejsca, które znał tylko z podróży, a więc związane z krótkim w nich pobytem. Wymienia znaną mu z niespełna dwuletniego pobytu Warszawę, ale jednak nie nazywa miejsc związanych z Litwą czy rodzimym Wołyniem. Nie wzdragając się, jak przybierający bogobojną pozę Słowacki, przed szczegółowym rozpisywaniem personifikacji, można przypuszczać, jakie części ciała mogły być przypisane macierzystemu Wołyniowi czy Ukrainie. Ale jakie miejsce – i dlaczego – przypadło Litwie na poetyckiej mapie Europy Słowackiego?

Osobliwości występujących w charakterystyce nimfy Słowackiego jest więcej niż niejasne kryterium doboru nazw geograficznych. Pominąwszy anachroniczność i zamierzony eklektyzm opisu postaci – wszak ma ona  g ł o w ę  (pewnie szyję) otoczoną  k o ł n i e r z e m  i  s z k a p l e r z  (nimfa w szkaplerzu!), zauważyć też przecież trzeba jego wybiórczą, anatomiczną asymetrię: wspomina się jedno  o k o  i  j e d n ą  n o g ę,  ale za to aż  p i ę ć  c i e r n i !  Jasne, że nie należy od metafory oczekiwać ściśle geometrycznej izometrii, ale taka deformacja powinna zwrócić uwagę i zasłużyć na chwilę refleksji. Rysunek pogańskiej bogini wydaje się odwróceniem ewangelicznego toposu Chrystusa w koronie cierniowej. Wbijające się w głowę Boga-człowieka ciernie – szydercza aluzja do królewskiego powołania Syna Bożego – tutaj zostały użyte jako narzędzie tortury przeciwległej strony ciała. Ciernie kaleczące stopy stanowią inwersję o posmaku blasfemii. Nie jest to efekt przypadkowy, i może właśnie jego dotyczy strofowanie się autora i wskazywanie na religijny cel podróży – do grobu Chrystusa.

Ciernie pojawiają się wśród nazw ciała nimfy i w dodatku jest ich tyle, że – zważywszy odległości pomiędzy oznaczającymi je miastami – albo stopa musiałaby być nieproporcjonalnie wielka, albo to forma synekdochy, gdzie singularisw istocie odnosi się do organu parzystego – dwóch stóp. Podobnie jak szkaplerz czy kołnierz, ciernie funkcjonują w opisie niemal jako integralne składniki anatomii nimfy. Gdy pomija się lekceważąco parzystość organów, gdy mówi się o jednym oku, to na stopę patrzy się przez lupę i skrupulatnie wylicza tkwiące w niej ciernie. Dla charakterystyki postaci ważniejsza staje się przypadłość, będąca zazwyczaj efektem nieostrożnych bosych przechadzek. Ciało zostaje naznaczone bólem, stale obecnym cierpieniem. Przemieszczanie się musi stanowić udrękę, upośledzenie mobilności powoduje też uzależnienie od otoczenia. Unoszona przez byka nie musi się narażać na ból, którym grozi próba przejścia choć kilku kroków. Ktoś, kto ciernie te zauważa i wylicza z taką empatią, musi je odczuwać bardzo zmysłowo, osobiście, z fizycznym niemal bólem. Nimfa wyciągniętymi palcami stóp pokazuje te bolesne miejsca na wschodzie Europy.

Te ciernie w stopie Europy – rosyjskie miasta, z których na przykład Azof (Azow) jest tak mało znany, że trudno go wprost traktować hasłowo – zostały przywołane na innej zasadzie niż Warszawa czy Neapol. Można podejrzewać, że posłużyły tu poecie jako metonimie – zamienniki innych miejsc, bardziej dla Słowackiego istotnych. Nie nazwał tych prawdziwych cierni, które tkwią w symbolicznej nodze (stopach) Europy, bo wbijały się rzeczywiście duchowym cierpieniem w jego serce, w mózg.

Rosyjskie krańce Europy nie były Słowackiemu znane z autopsji – zawsze przebywał lub podróżował po terenie dawnej Rzeczpospolitej. Młodość spędził na jej wschodnich kresach, przemierzając je w dzieciństwie tam i z powrotem, po wielokroć, z północy na południe. Te podróże były za każdym razem skutkiem małżeństw matki, które wiązały się z dwukrotną przeprowadzką do Wilna. Dzieciństwu i młodości poety przydały aspektu dynamicznego, ale także legły u podstaw często wyrażanego w wielu miejscach jego dzieł poczucia dwoistości, rozbicia, mającego swoje odzwiercied­lenie w kreacji bohatera, w Kordianieokreślanego przez tęsknotę za „jedną wielką myślą”.

3. August Bécu

4. Euzebiusz Słowacki

5. Mapa Europy z 1837 roku

Jeśli uznać za cezurę moment przekroczenia granicy cesarstwa rosyjskiego, życie Juliusza Słowackiego rozłamane jest na dwie części. Mając lat niemal dokładnie dwadzieścia jeden i pół, 8 marca1831 roku opuścił Warszawę, której los, jak i całego powstania, zdawał się przesądzony. Udał się do Prus – do Wrocławia, a następnie do Drezna. Cesarstwo opuścił już wcześniej, wyjeżdżając z Krzemieńca; wszak Królestwo Kongresowe było, formalnie rzecz biorąc, protektoratem, z Rosją złączonym tylko unią personalną. W dodatku kilka miesięcy przed opuszczeniem przez poetę Warszawy Królestwo, które targnęło solidnie jarzmem niewoli, zażywało pełnych chaosu i zwątpienia, ale jednak dni wolności – epizodu polskiej jurysdykcji. Te trzy powstańcze miesiące to jedyny czas, który Słowacki spędził w wolnej Polsce, bo ta – sama do niego przyszła. Wyjeżdżając ze stolicy i opuszczając tereny zarządzane przez Rosję, poza jej granicami Słowacki spędził pozostałe osiemnaście lat i jeden miesiąc – do śmierci.

Jadąc dyliżansem do Wrocławia, romantyczny poeta-wędrowiec w swoim imaginacyjnym kuferku wywoził zarys pejzaży, których wspomnienia będą mu towarzyszyć w kolejnych miejscach pobytu. Urwał się raz na zawsze jego bezpośredni kontakt ze źródłem słowa – ludźmi, posługującymi się na co dzień polskim językiem; z żywą tradycją, z krajobrazem. Ten wyjazd poeta traktował przede wszystkim jako ekspulsję poza granice języka, poza odczuwane ponad politycznymi podziałami granice mowy, i przeżywał bardzo głęboko. W liście do matki z 18 grudnia1834 roku z Genewy porównywał swą sytuację do bohatera jednej z szekspirowskich kronik historycznych: „Tu jestem tak samotny, że nikt nie słucha moich marzeń. Jak dobrze Szekspir maluje ten stan w RyszardzieII. Rycerz skazany na wygnanie ubolewa nad swoim losem i mówi: «Język mój będzie mi odtąd niepotrzebnym, tak właśnie jak rozstrojona lira albo harfa, lub też jak sztuczny instrument, odemknięty i podany temu, co nie zna żadnych prawideł harmonii. Uwięziłeś język w ustach moich… Zanadto już jestem stary, abym jak dziecię wziął znowu mamkę – zanadto jestem podeszły wiekiem na piastuna – wyrokiem twoim skazałeś mię na bezmówną i niemą śmierć». Te słowa zawsze czytam z głębokim smutkiem, chociaż wyznaję, że szczęśliwszy jestem niż rycerz Szekspira, bo nie potrzebuję mamki dla nauczenia mię po francusku – i mogę się rozmówić z ludźmi – ale to jednak zawsze smutno” [K1 274]. Barwy i zapachy utrwalone w młodości powracać będą już tylko w mimowolnej pamięci, wskrzeszone nieoczekiwanie pokrewnym nastrojem, w najbardziej nawet egzotycznych miejscach kolejnych etapów podróży.

Odniósłszy wspaniały sukces i uzyskawszy niemały rozgłos jako autor wierszy powstańczych, Słowacki, wyjeżdżając z Warszawy, miał już za sobą najważniejszy okres rozwoju osobowości, dojrzewania psychicznego. Świadomość oddalania się i przeczucie, że oto podejmuje podróż bez powrotu, sprzyjały spojrzeniu wstecz, w głąb czasu – naturalnej w tych okolicznościach refleksji, skłaniającej do sporządzenia pierwszego dużego bilansu życiowego3.

Wędrówka rzeczywiście bezpowrotna – jak pokazały to dalsze koleje losu – rozpoczęła się w stolicy Królestwa Polskiego. Tam Słowacki spędził ostatnie dwa – bez jednego miesiąca – polskie lata. Na warszawskie salony dziewiętnastoletni młodzieniec przyjechał wprost z Krzemieńca, po pięciomiesięcznej przerwie, jaka upłynęła od momentu ukończenia studiów w Wilnie. Na ten ostatni pobyt w Krzemieńcu wyrzucił go ostatni ruch wahadła, które stale, choć w zmiennym rytmie, przemieszczało poetę z południa na północ i z powrotem, po wielekroć przez całe dzieciństwo i młodość. Ten wahadłowy ruch między Krzemieńcem a Wilnem przygotował i zahartował duszę poety do tak licznych późniejszych podróży, a może nawet sprawił, że zasmakował on, wręcz może nawet uzależnił się, od ciągłych zmian miejsca zamieszkania i od podróży.

Rozpoczęły się one w drugim roku jego życia, gdy przed początkiem zajęć akademickich, we wrześniu (a może już w końcu sierpnia) 1811 roku, świeżo powołany na katedrę literatury profesor Euzebiusz Słowacki wraz z rodziną sprowadził się do Wilna. Ponad trzyletni pobyt w Wilnie przerwała 10 listopada1814 roku jego śmierć. Wówczas to przyszły poeta powrócił z matką do jej rodziców, spędzając ponownie – teraz cztery kolejne lata – w Krzemieńcu. Tam 17 sierpnia 1818 roku Salomea z Januszewskich Słowacka wyszła za mąż za doktora Augusta Bécu. W końcu sierpnia cała rodzina przeprowadziła się ponownie do Wilna. Tak się rozpoczął drugi, w sumie dziesięcioletni, pobyt Słowackiego na Litwie – czas dojrzewania i szkolnej edukacji. Już wtedy powstał w dziecku i utwierdził się mocny imperatyw poświęcenia się twórczości poetyckiej. Wileńskie lata spowodowały, że przyszły poeta przyswoił sobie realia nowej „małej ojczyzny” i włączył je w obręb swojego poetyckiego instrumentarium. Nie był to okres zupełnie pozbawiony bezpośrednich wpływów ukraińskich, ale brak dokładnych wiadomości na temat wakacyjnych choćby czy świątecznych wizyt w tym czasie u rodziny w Krzemieńcu. Zapewne było ich więcej niż jedyne udokumentowane wołyńskie wakacje między czerwcem a wrześniem 1827 roku.

Rozdział dziennika odnoszący się do wydarzeń z okresu wileńskiego wieńczy opis słynnej modlitwy, w której Słowacki prosił: „O Boże! Daj mi sławę choć po śmierci, a za to niech będę najnieszczęśliwszym, pogardzanym i niepoznawalnym w moim życiu”. Jak sugerował to w argumencie umieszczonym przed rozdziałem, jego intencje zostały przechwycone do realizacji przez złe moce: „Przekonany jestem że zły duch pochwycił moje przymierze – to, co ma być w życiu, już się spełnia… to, co ma być po śmierci… być musi…”4. Modlitwa z warunkami postawionymi Stwórcy mogła być pomysłem chyba dopiero ponaddziewięcioletniego chłopca, jakim Słowacki był w drugim okresie wileńskim.

Podsumowując przytoczone dane, możemy mówić, nieco upraszczając, o okresie wołyńskim (składającym się z dwóch paroletnich pobytów w Krzemieńcu), podobnie dwuetapowym okresie wileńskim oraz o okresie warszawskim. W stronach rodzinnych na Wołyniu oraz w podróżach po Podolu i Ukrainie Słowacki spędził w sumie niespełna (bez kwartału) siedem lat. Najdłużej trwał oczywiś­cie okres litewski: to w sumie trzynaście niemal pełnych – bez jednego miesiąca – lat.

Dwa wymieniające się wzajemnie ośrodki patronowały kolejnym etapom procesu dojrzewania Słowackiego. Korelacja etapów rozwoju dziecka ze zmianami miejsca, w których się one odbywały, pokazuje ważność poszczególnych czynników dla emocjonalnego i umysłowego ukształtowania przyszłego poety. Między drugim a piątym rokiem życia, przebywając w Wilnie, tu właśnie musiał nauczyć się mówić, tutaj też należałoby szukać pierwszych dziecięcych wrażeń, wydarzeń decydujących o rozwoju istotnych komponentów osobowości. Wraz z językiem, nabyciem świadomości, którą da się już słownie wyrazić, kształtuje się przyszły – i to nie byle jaki! – użytkownik języka, tu rozwija się jego wyobraźnia. Poeta obcował w Wilnie głównie z dość hermetycznym środowiskiem inteligenckim, ale nie zmienia to faktu, że jego pierwsze poza­domowe kontakty odnosić się musiały do miejscowych – litewskich realiów: mowy, obyczajów, krajobrazu, przyrody.

Drugi okres wileński nie tylko ze względu na zwiększającą się w miarę upływu lat i dostępną do dziś dokumentację każe zwrócić na siebie baczniejszą uwagę. Rozpoczął się on w dziewiątym roku życia dziecka, a zakończył w dziewiętnastym; trwał od końca sierpnia 1818 roku do końca sierpnia roku 1828.

W tym dziesięcioletnim okresie wileńskim rozegrał się dramat przeistoczenia dziecka, chłopca – w młodzieńca, młodego mężczyznę, który po studiach, acz w wieku dzisiejszych maturzystów (mając lat dziewiętnaście), opuścił Wilno. Biologiczny więc, podobnie jak i kulturowy, rozwój przyszłego poety przebiegał w znacznej części i uzyskał swoją kulminację na ziemi litewskiej, w Wilnie i jego okolicach. Do Krzemieńca, który opuścił, będąc dziewięcioletnim dzieckiem, powrócił po dziesięciu latach jako jeszcze niewyrobiony i nieogładzony, ale gotowy do opuszczenia gniazda, żądny przygód i ciekawy świata absolwent wileńskiej uczelni. Miał już za sobą pierwsze próby literackie, z których najwcześniejsze znane pochodzą z piętnastego roku życia poety.

Edukacja Słowackiego była na najwyższym, z możliwych do wyobrażenia w ówczesnym Wilnie, poziomie. Ale nie sprzyjała jego socjalizacji. Krąg rówieśniczy – szkolne towarzystwo przedwcześ­nie rozwiniętego chłopca – nie wytrzymywał silnej konkurencji salonu i środowiska bywalców domu państwa Bécu. Była to tamtejsza elita naukowa i społeczna, na wskroś przejęta ideami ubiegłego wieku oświeconych, nerwicowo reagująca na romantyzowanie młodych. Uczestniczący od dziecka w tej salonowej giełdzie intelektualnej Słowacki musiał wśród rówieśników czuć się trochę jak „stary maleńki”; jego ambicje wykraczały poza szkolne zadania i prace. Horyzont wyznaczały mu miejscowe sławy i ich dysputy, do których miał możliwość się włączać. W stosunku do hołdującego racjonalizmowi salonu wykazał się nawet samodzielnością, gwałtownie reagując na próby ośmieszenia romantycznych pierwiosnków młodego Mickiewicza. Rektor, profesorowie i młodzi poeci, a więc uczeni i artyści rangi (w dwóch przynajmniej wypadkach) europejskiej – to było naturalne środowisko przyszłego poety.

Stąd i przyjaciel – o cztery lata starszy Ludwik Spitznagel, i pierwsza miłość – Ludwika Śniadecka: o ponad siedem lat starsza. Ale jak się te, naturalne w domowym środowisku poety, przedwcześnie dorosłe aspiracje kończą? Jako siedemnastolatek przeżył tajemnicze samobójstwo przyjaciela. Rok później zaś nastąpiło jego ostateczne rozstanie z Ludwiką, „kochanką pierwszych dni”, której obraz będzie mu towarzyszył do śmierci. Przyczyną rozstania była zaprawiona szyderstwem odmowa dwudziestosześcio­letniej panny wobec całkiem formalnych oświadczyn, na jakie się zdobył osiemnastolatek, czujący się już dojrzałym i odpowiedzialnym człowiekiem. Formalne oświadczyny – ten niezbyt konwencjo­nalny w biografii romantycznego poety epizod – to chyba nawet próba przełamania stereotypu nieszczęśliwej miłości. Są jednak sygnały zwracające uwagę na trwałe i dalekosiężne skutki tej młodzieńczej miłości, świadczące o prawdzie głęboko przeżytego uczucia5: „Ten epizod miłosny zasługuje na uwagę z dwu powodów. Przede wszystkim, wbrew utrwalonym szablonom życia, ta dziecinna miłość, która powinna była mieć żywot motyli, przetrwała długie lata i była właściwie jedyną prawdziwą miłością w życiu Słowackiego, a wiele kart poezji naszej zapełniła arcydziełami. Po wtóre – wpływ doznanego zawodu i upokorzenia był tak silny, że dumny młodzieniec zamyka się w sobie, odsuwa się od ludzi, a «wszystkie skarby czucia» rzuca «ognistej wyobraźni na pożarcie» – zaczyna żyć rozmyślaniami i marzeniami. To usunięcie się spod wpływów rozbawionego otoczenia było pierwszym krokiem na drodze do samodzielności duchowej”6.

To młodzieńcze przeżycie daje znać o sobie, wpływając na specyfikę późniejszych afer miłosnych poety. Niemal zawsze są one odwróceniem schematu pierwszej, nieszczęśliwej miłości, jakby w jakiś magiczny sposób Słowacki chciał zapobiec ponownemu odrzuceniu (o ile wręcz nie zemścić się na rodzie niewieścim). Przejmując schemat, ale odwracając role, poeta interesuje się dziewczętami wyraźnie młodszymi (na przykład Kora Pinard miała lat zaledwie czternaście), chętnie podejmuje flirt, zazwyczaj szybko udaje mu się oczarować swoją wybrankę – po czym, zawróciwszy w głowie dziewczynie, wycofuje się i niemiłe są mu dalsze oznaki uczucia ze strony panny.

Przeżycia związane z pierwszymi uczuciami przyjaźni i miłości oraz niezwykła śmierć ojczyma, której poeta jako piętnastoletni chłopiec był niemal bezpośrednim świadkiem, spowodowały, że w drugim okresie wileńskim struna emocjonalnej wytrzymałości wielokrotnie napinana była do granic. Poddawała ogniowej próbie nie tylko nadzwyczajnie wykształconego, ale przede wszystkim ponadprzeciętnie wrażliwego chłopca.

Na tle tych afer litewskich lata spędzone w Krzemieńcu i okolicach muszą się wydawać blade. W wielu miejscach twórczości poety widać wyraźnie gotowość przeistoczenia wspomnień wołyńskich w mit o krainie szczęścia, niezmąconego spokoju, w sielski raj dzieciństwa. I może nawet nie ze względu na brak jakichś silnych wstrząsów psychicznych, wiążących się z pobytem w Krzemieńcu, ale właś­nie z powodu kontrastu z burzliwymi przeżyciami wileńskimi.

W twórczości poety odnaleźć można różne aspekty tego doświadczenia pękniętego świata. Ta rysa na ludzkim doświadczeniu terytorium zarysowuje się także w kondycji duchowej. W wielu utworach Słowackiego przejawia się zauważalna tendencja do kreowania osobowości rozbitej. Stanowi decydujący rys charakterystyki wielu jego bohaterów. Egzystencjalne, doświadczone życiowo poczucie rozdarcia autora może leżeć u źródeł tak częstych kreacji postaci rozdwojonych w sobie (Kordian, Szczęsny) lub podwójnych, począwszy od bohatera Godziny myśli, poprzez postacie Balladyny i Aliny, Lelum i Polelum, Lilli i Rozy Wenedy i innych7.

Tak przyrodzony los wędrownika, to podróżowanie między Wołyniem i Litwą spowodowały rozbicie poczucia jednorodności świata, albo właściwiej – brak naturalnych warunków do wykształcenia się scalonego obrazu świata. Ten świat był rozszczepiony pomiędzy dwie – jeśli nawet w ramach wielkiej Rzeczpospolitej szlacheckiej rozpatrywane – odrębne strefy wpływów kulturowych, przyrodniczo-geograficznych, etnologicznych. Słowacki nie odziedziczył w sposób naturalny swojego świata, swojego porządku – skazany był na konieczność wyboru. Nie miał danego, jak większość ludzi, gotowego, homogenicznego uniwersum – jednego miejsca, w którym by się czuł zakorzeniony i naprawdę u siebie. Taki świat musiał sobie sam skonstruować. Było to zadanie bardzo trudne z psychologicznego punktu widzenia, ale nie przerastające intelektualnie Słowackiego. Musiał dokonać dzieła scalenia lub wyboru – i to zrobił8.

Gdy Słowacki opuszczał ziemie dawnej Rzeczpospolitej, na pewno najsilniej oddziaływały wrażenia najświeższe – walki powstańcze i własny chrzest bojowy jako barda powstania. Ale oddalał się on też od Krzemieńca, w którym mieszkała matka, od Wilna i Jaszun, od Bołtupi i innych miejsc, w których przeżył dramatyczne inicjacje wieku młodzieńczego. Pamięć młodego chłopca przeniosła wspomnienia wielu chwil i krajobrazów. Oddzielane jednak coraz gęstszą przesłoną fascynującej rzeczywistości codziennej musiały dla młodego, chłonnego podróżnika po Europie kupieckiej i przemysłowej, który po epizodzie warszawskim wkrótce zobaczył i Paryż, i Londyn, stać się wkrótce obiektem mitologizacji.

W wypadku Ukrainy, Wołynia i Krzemieńca mitologizacja ułożyła się w sposób dość oczywisty. Miejsce urodzenia związane było naturalnie z matką. Tam mieszkało się z jej rodziną, tam osiadła ona jako wdowa w 1827 roku. Stamtąd wyjeżdżało się do Wilna, tam się też ostatecznie powróciło. Krzemieniec można by więc nazwać słuszniej krajem matki, macierzą Słowackiego. I nawet świadomość niedawnej stosunkowo, krwawej historii tych ziem, która tak dosadnie objawiła się i w Księdzu Marku, i w dedykowanym właśnie matce Śnie srebrnym Salomei9, nie wpłynęła negatywnie na ukształtowanie krzemieniecko-ukraińskiej złotej legendy dzieciństwa. I wszystko wskazuje na to, że był to wybór serca. Ale wiązał się on także z żywą obecnością Krzemieńca, do którego na emigracji pisał listy i skąd otrzymywał wiadomości. O Wilnie miał coraz mniej okazji myśleć i mówić, Wilno stopniowo wygasało w pamięci, nieożywiane choćby korespondencyjnymi kontaktami, schodzić musiało na drugi plan. Już nawet w pisanej w Szwajcarii, w roku 1833Godzinie myśli poeta kontaminuje ewidentnie wileńskie przeżycia z krzemienieckim pejzażem.

Kluczowe dla biografii Słowackiego są lata spędzone na Litwie. Zwłaszcza drugi okres litewski – od rozpoczęcia nauki w gimnazjum do ukończenia studiów. Obfituje on w przypadki o zastanawiającej zbieżności, których charakter i siła miały zapewne niemałe znaczenie dla rozwoju psychicznego i duchowego poety. Uwagę zwraca motyw ojca – i szerzej, ojcostwa. Przyczyną pierwszej przeprowadzki rodziny na Litwę stało się objęcie przez (biologicznego) ojca katedry literatury w Wilnie. To za sprawą ojca po raz pierwszy pojawiła się Litwa w życiu osiadłej „od zawsze” na Wołyniu rodziny – gniazdem rodu Słowackich był Wołyń. Dzięki temu nastąpiło poznanie środowiska wileńskiego, nawiązanych zostało wiele znajomości, które okazały się istotne dla przyszłych wydarzeń. Tak krótko żyjący ojciec decydująco wpłynął na bieg życia i kariery swojego jedynego dziecka.

Drugi raz w życiu Juliusza Słowackiego Litwa pojawiła się po paru latach za sprawą ojczyma, który już wcześniej był osiadłym tam profesorem wileńskiej uczelni. Oba więc litewskie okresy były introdukowane przez kolejnych mężów Salomei. Terytorium Litwy zawsze wiązało się z ojcem, z miejscem przez ojca, a później ojczyma, ewokowanym. Ale także dwukrotnie Wilno jest miejscem śmierci: ojca i ojczyma. Jest więc symbolem podwójnej utraty, osierocenia przez ojca. Dwa te traumatyczne przeżycia, jak też samobójcza śmierć przyjaciela, Ludwika Spitznagla, oraz nieszczęśliwa miłość do Ludwiki Śniadeckiej dały początek, jeśli nie czarnej, to ciemnej legendzie dzieciństwa (i młodości) Słowackiego. Można tu mówić wręcz o aspekcie osierocania, mogącego się przerodzić w jakiś kompleks odrzucenia. Jednocześnie zaś powstają warunki podkreślające rosnącą rangę czynnika kobiecego, matczynego.

Sposób litewskiego zakorzenienia Słowackiego daleki jest od łatwych, schematycznych uproszczeń. Aby ocenić charakter i znaczenie burzliwych wydarzeń, które spotkały rodzinę przyszłego poety w Wilnie, trzeba by poddać je skrupulatniejszej analizie. W dodatku – nie mogąc się uwolnić od tych dychotomicznych podziałów, stale kontrastowo waloryzowanych – trzeba powiedzieć, że podobnie przedstawia się pamięć o ojcu i ojczymie. Postać zmarłego ojca, Euzebiusza Słowackiego, rysowana jest w źródłach na ogół jasnymi barwami. Błyskotliwa profesorska kariera, debiut literacki opromienione są przeważnie wspomnieniami o życzliwości i dobrym charakterze lubianego ogólnie człowieka10.

W przypadku Augusta Bécu było odwrotnie; Kwiryna Ziemba podkreśla idealizację jego postaci w pierwszym oryginalnym wierszu Słowackiego Księżyc. Ma ona świadczyć „o dziecięcej miłości piętnastoletniego Słowackiego do rodziców, upiększającej i wyszlachetniającej ich postacie (ojczym wspominany jest jak ojciec)”11. Opinia publiczna ukształtowana została przez inne fakty, a raczej zasugerowane przez literaturę ich interpretacje.

Bezstronne źródła podkreślają niekwestionowane zasługi profesora Bécu dla regionu wileńskiego w dziedzinie medycznej, jak wprowadzenie szczepień ochronnych, ale mówią też o jego dworskich ambicjach. Można przyjąć, że tego zupełnie przeciętnego, nijakiego człowieka sklasyfikowało na zawsze kilka momentów, w których postąpił nie tyle bez wyczucia, ile właściwie nieroztropnie. W dwu wydarzeniach, których był bliskim świadkiem – jak odwrót wielkiej armii Napoleona spod Moskwy, a potem proces filo­matów – stanowiących sprawdzian nie tylko patriotyzmu, ale jakiegoś pierwiastkowego poczucia więzi obywatelskiej, zachował się i zapisał w pamięci jako obojętny, niechętny wręcz obserwator, także jako nieumyślny może i nieświadomy, ale winowajca. I ta jego dyskusyjna wina i w końcu marginalna rola w procesie filomatów – wyolbrzymiona najpierw w broszurze relegowanego z uczelni profesora historii Joachima Lelewela, a potem tak okrutnie i tak skutecznie, po dziś dzień, nagłośniona przez Mickiewicza w III części Dziadów – prześladowały Słowackiego aż do śmierci.

Niespodziewanie i rykoszetem powróciły w trakcie poznańskiego epizodu wyprawy Słowackiego na ziemie polskie w 1848 roku. W wypadku ojczyma nie mamy do czynienia wyłącznie z wtórną kreacją literackiej czarnej legendy Doktora (Bécu) przez Mickiewicza. U jej podłoża leży historyczne związanie jego nazwiska z prawdziwą ludzką krzywdą, będącą efektem zaniedbania czy zaniechania raczej, niż świadomego działania. Przebywając w Poznaniu, Słowacki zainteresował się przyczyną kalectwa ojca gospodarza domu, który udzielił mu gościny, majora wojsk napoleońskich, Augusta Samuela Bukowieckiego. A był on inwalidą – miał amputowane obie ręce i nogę. W odpowiedzi na swoje pytanie poeta usłyszał:

„Byłem w tylnej straży, zasłaniającej odwrót Francuzów pod Berezyną […]. Ugodzony kulą w nogę padłem; pochwycili mnie towarzysze, a przed natarczywym uchodząc nieprzyjacielem, wieźli mię bez spoczynku do Wilna samego. Przepełnione tu już były wszystkie lazarety – złożono mnie wtedy w sieni mieszkania dr Bécu, polecając jego opiece. Ale Bécu łotrem był zawsze, duszą całą oddanym w Moskwie. Napiętnował go też Mickiewicz w Dziadach – strasznie, ale sprawiedliwie. Pan, Panie Słowacki, wychowany w Wilnie, to niewątpliwie dość nasłuchałeś się o tym nikczemniku. Owóż Bécu przez nienawiść do wszystkiego co polskie i francuskie tyle był bezsumiennym, że mię kazał wyrzucić do mroźnej, śniegiem zasypanej stajni i ani spytał o mnie. Trzeciego dnia przychodzą do mnie troskliwi koledzy – i prawie trupa przenieśli do szarytek. Po takiej kuracji u pana Bécu trzeba było amputować odmrożone, zgangrenowane członki, a ranną nogę zaledwie w pół roku wygojono” [W 176].

Nie negując prawdziwości faktów, o których mówi się w tym wspomnieniu, bardzo wątpliwy mi się wydaje ton przekazu. Jest mało prawdopodobne – wręcz niemożliwe – żeby Bukowiecki nie wiedział, iż doktor Bécu był drugim mężem pani Słowackiej i ojczymem poety. Trzeba było chyba założyć, że opowiadający dla efektu retorycznego udał tylko, że tego nie wie, bądź przekazujący to wspomnienie w ten sposób chciał je wzmocnić. Zapewne więc mocno podbarwiona relacja syna majora, Juliana Bukowieckiego, mówi dalej o przebaczeniu, o jakie Słowacki, na rok niespełna przed swoją śmiercią, błagał i uzyskał dla ojczyma od ofiary jego zaniedbań.

Cichej i kameralnej sławie pogodnego ojca, Euzebiusza Słowackiego, towarzyszy jak kontrapunktowy pomruk niesława ojczyma, Augusta Bécu.

Słowacki, opuszczając w zimowy dzień roku 1829 wschodnie tereny byłej Rzeczpospolitej, definitywnie zamykał za sobą okres nie tylko edukacji szkolnej, ale obok zwyczajnych dla wieku także czas nadzwyczajnych wydarzeń losowych. Wołyńsko-litewskie peregrynacje znalazły kres w podróży do królewsko-stołecznej Warszawy.

Warszawa podczas dwuletniego pobytu zdobyła znaczące miejsce w myślach i w sercu poety. W późniejszej jego twórczości powracała po wielekroć, zawsze z dodatnią konotacją. Wystarczy przypomnieć sonet Ofiarowanie, dedykujący Poema Piasta Dantyszka herbu Leliwa o piekle, czy obrazy znacznie późniejszego Uspokojenia. Krótki w życiu Słowackiego epizod warszawski ukoronował jego odczucie Polski, polskości. Tu dokonała się (idąc tropem heglowskiej metafory użytej przez Krasińskiego) synteza – tu, pomiędzy warszawskimi salonami, biurem ministerium a prostackim, acz malowniczym (vide: Kordian) tłumem ulicznej gawiedzi doświadczenie poety zostało zintegrowane. Jeśli on sam świadomie nie nabrał jeszcze odpowiedniego dystansu do wcześniejszych epizodów swojego życia, to został od nich odcięty już ostatecznie. Warszawa odegrała rolę elementu dystansującego, miejsca, które może pierwszy raz pozwoliło jemu samemu dostrzec to rozdarcie pierwotnego poczucia świata na dwie przestrzenie. Stała się też miejscem, w którym początkujący, jeszcze na razie poeta rangi domowej ogłosił – niedługo przed wybuchem powstania – swój poemat Hugo w piśmie „Melitele”. Tu wkrótce opublikował swoje liryki powstańcze. Choć Słowacki przyszedł na świat pod gwiazdami Ukrainy, to jako poeta narodził się jednak na Litwie. Nawet Dumkę ukraińską – jeden ze swych pierwszych wierszy – napisał na Litwie, w Bołtupiu.

Dwukrotnie osierocany – przez ojca, potem przez ojczyma, pozbawiony był jako młodzieniec w swoim rozwoju pozytywnego wzoru potrzebnego do męskiej inicjacji w dorosłe życie. Ojca natu­ralnego zastąpił wkrótce kolejny mąż matki, a więc ojciec „przysposobiony”. Ojcostwo biologiczne zastąpione zostało kulturowym – ideą ojcostwa jako opieki, kształtowania męskiej postawy, autorytetu12.

Przyszły poeta już jako piętnastolatek – a więc w wieku, kiedy potrzeba męskich wzorców u chłopca jest wyjątkowo silna – był w domu jedynym mężczyzną. Ale po katastrofie obu ojcostw, biologicznego i przysposobionego, pozostało miejsce już tylko dla Ojca w wymiarze duchowym. Dla kogoś, kto by wcielał archetyp Mistrza duchowego – Wielkiego Mędrca. Słowacki, bardzo wcześnie zdający sobie sprawę ze swojego literackiego powołania, zaczął się rozglądać za mistrzem, autorytetem w dziedzinie stanowiącej przedmiot jego aspiracji – twórczości poetyckiej. Takiego ojca – mistrza duchowego dała mu Litwa. Pojawił się on wkrótce; ba, nawet wyprzedził nieco śmierć ojczyma. Tym wybranym, duchowym ojcem Juliusza Słowackiego mógł być, rzecz jasna, tylko Adam Mickiewicz.

W tym momencie znaleźliśmy się u samych początków jednego z najciekawszych, najbardziej może fascynujących i jakże (i wtedy, i dziś) inspirujących polskich mitów literackich. Możemy przez chwilę popatrzeć w niezmącone jeszcze źródła, bo wieszczów jeszcze nie ma, pierwszy się dopiero rodzi, a drugi poczyna (co dopiero mówić o współzawodnictwie). Problematyka dawniej nazywana antagonizmem wieszczów13, później rozpatrywana jako strategia intertekstowości lub aluzji literackiej, czy wreszcie w kategoriach spotkania z „poetą mocnym”14, nie ma współcześnie opracowanego, rzetelnego studium studium. Spróbujmy spojrzeć nieuprzedzonym okiem na fakty, które pozwolą tę relację rozpatrzyć z punktu widzenia jej prapoczątków, docierając do źródeł.

Przede wszystkim trzeba je widzieć w perspektywie pokoleniowej. Mickiewicz niewątpliwie bliższy był generacyjnie matce Słowackiego (starszej od niego zaledwie o lat sześć – tyle, ile od Julka jego „kochanka pierwszych dni”, Ludwika) niż jej synowi, od którego dzieliła go różnica lat jedenastu i przełom wieków. To była różnica doświadczenia generacyjnego. Mickiewicz, co prawda jako dziecko, ale całkiem świadomie mógł przeżywać przynajmniej ostatni akt napoleońskiej epopei, która dla Juliusza była świeżą, ale już minioną historią – legendą.

Kiedy w pierwszej połowie 1822 roku dwudziestotrzyletni Mickiewicz został wprowadzony przez Antoniego Edwarda Odyńca do salonu państwa Bécu, Juliusz miał lat nieco ponad dwanaście. To ich pierwsze udokumentowane spotkanie, które zresztą nie wyklucza wielce prawdopodobnych wcześniejszych sposobności widywania się. Mieszkali w tym samym przecież małym mieście, obracali się w zbliżonych kręgach. W nieżyczliwej Słowackiemu i o wątpliwej – jak zwykle – rzetelności relacji Odyńca, spisywanej zresztą po latach, to pierwsze spotkanie wyglądało tak: „Adam przypomniał sobie wrażenie, jakie na nim uczynił Julka widok, kiedy pierwszy raz ze mną był z wizytą u jego matki, w roku 1822, gdzieśmy też wtedy razem i Jana Śniadeckiego zastali”15.

6. Adam Mickiewicz

7. Maryla Wereszczakówna (1822)

Dalej Odyniec pisze, że zdaniem Mickiewicza, Julek patrzył wtedy na niego z wyraźną niechęcią; autor wspomnienia zaznacza jednak, że sam tego szczegółu nie pamięta16.

Ale bystry dwunastolatek, obdarzony zresztą niemałą intuicją, musiał niezawodnie spostrzec złotą gwiazdę nad czołem Mickiewicza – poety, wybrańca Muz, który gotowy miał już pierwszy tomik swoich poezji. Znał je młody Słowacki dzięki Odyńcowi jeszcze przed ich publikacją, z odbitek korektowych. Poezjeukazały się w czerwcu tegoż 1822 roku i już w tym samym miesiącu stały się przyczyną incydentu pomiędzy debiutującym poetą a Janem Śniadeckim w salonie państwa Bécu. Refleksy tego skandalu docierają do dziś z opisu reakcji Słowackiego przekazanej w liście wuja poety i naocznego świadka, Teofila Januszewskiego: „Zdumiewał się nieraz młodziutki Juliusz, widząc w domie matki swojej skromnego Mickiewicza, stawiącego Janowi Śniadeckiemu na popędliwe lekceważenie pojawionych ballad, «błazeństw» – tak je bowiem szanowny starzec nazywał […] w odporze nieśmiałe słowo, częściej poważne milczenie. Dzieciuch-poeta nie mógł potępić Mickiewicza, nie śmiał też przeciwić się wyrokowi znakomitości europejskich, powadze cenionych w kraju mistrzów”17.

Określenie wuja „dzieciuch-poeta” daje asumpt do przypuszczeń, że to już tego czasu mogą dotyczyć wieści o najwcześniejszych, zaginionych juweniliach przyszłego wieszcza. Odwiedzający jego dom młody poeta, którego utwory wydawano i dyskutowano, nie mógł dla Słowackiego nie stanowić obiektu uwielbienia i może nawet trochę interesownego zainteresowania. Jego podziw dla zimnej krwi Mickiewicza wobec napaści staruszka-profesora świadczy o tym, że już wtedy traktował on literaturę bardzo poważnie i nie dostrzegał racji ustępowania przed autorytetem nauki i wiekiem uczonego.

Rok 1824 przyniósł kolejne udokumentowane spotkanie Słowackiego i Mickiewicza. Udokumentowane dlatego, że znowu wydarzył się skandal – tym razem związany z wydanym świeżo kolejnym tomikiem poezji Mickiewicza, zawierającym II część Dziadów. Wydarzenie o tyle istotne, że rozgrywało się w salonie państwa Bécu, w przytomności Juliusza, że chodzi o Dziady, a głównymi jego personami są August Bécu i Adam Mickiewicz (niekoniecznie osobiście obecny) – ojczym (ojciec przysposobiony) i ojciec duchowy. Tak – za Władysławem Mickiewiczem – relacjonują wydarzenie autorzy Kalendarza: „doktor Bécu w humorystyczny sposób czytał w salonie u siebie II cz. Dziadów”. Z tegoż źródła pochodzi opis reakcji trzynastoletniego Julka, który „miał się rozpłakać z oburzenia” [KŻ 29].

Feliński incydent ten opisuje bardziej szczegółowo, ale w jego relacji tym szydercą był ponownie Śniadecki, który to, jego zdaniem, „posuwał swą krytykę poza granice nawet przyzwoitości, a sparodiowawszy początek Dziadów powtarzał często, szydząc z romantyzmu «Ciemno wszędzie, głupio wszędzie. Nic nie było, nic nie będzie»” [W 151].

Być może rację ma Feliński, wszak Bécu nie miał specjalnego powodu, żeby szydzić z Mickiewicza. Wiedział, że naraziłby się tym i swojej żonie, i córkom, które były wielbicielkami Mickiewicza, a doktorowi – jak się zdaje – w ogóle chodziło w życiu głównie o święty spokój (stąd być może jego konformizmy i zaniechania). Natomiast Śniadecki był długo przekonany o swoich racjach w kwestiach literatury i wiedział zapewne, że był obiektem ataku Mickiewicza jako mędrzec ze szkiełkiem i okiem.

Sprawca afrontu – według Władysława Mickiewicza – August Bécu, nie miał już pożyć długo – zmarł w parę tygodni później, a dokładnie dwanaście dni po wyroku, jaki zapadł w sprawie filareckiej. Jedna z ofiar tego wyroku i cel szyderczych ataków doktora – Mickiewicz, unieśmiertelnił jego hańbę w zwierciadle literatury. Ale – jak wynika to z opisu – w czasie epizodu, w którym wyśmiewano i upokarzano poetę, mały Słowacki stanął sercem po stronie prześladowanego. Tym razem już miał odwagę.

Więcej – poczuł się osobiście urażony, dotknięty tym atakiem na podziwianego przez siebie wieszcza. Emocjonalny wyraz, z jakim Słowacki opowiedział się za Mickiewiczem, jest potwierdzeniem wcześniejszego wyboru, kiedy to z całą dojrzałością czternastolatka zaakceptował drogę poetycką Mickiewicza. Musiał uznać jego gwiazdę, a na pewno – choć zrazu po cichu – przyjąć ją za swą przewodniczkę jako romantycznego poety in spe.

Moment to niezwykle istotny: bo o ile ojciec biologiczny jest nam dany, to duchowego wybiera się samemu (i może się to odbyć poza tegoż świadomością, a nawet wbrew jego woli). W tym oburzeniu młodego adepta poezji wyraził się jego gest sprzeciwu – wybór Słowackiego po stronie poniżanego Mickiewicza został wyrażony i upubliczniony. I stało się to nie tylko wobec ojczyma, ale zostało (być może) przezeń, a na pewno w jego obecności, sprowokowane. Autorytet ojczyma musiał ustąpić w oczach pasierba przed autorytetem ośmieszanego przezeń Mickiewicza. Jeśli więc zawierzyć faktom w wersji Władysława Mickiewicza, symboliczne w końcu ojcostwo Bécu mogło wygasnąć parę dni przed jego śmiercią. Na skutek tego samego wydarzenia, w tym samym momencie, aktem dobrowolnego wyboru zostało niejako „przekazane” Mickiewiczowi. Inna rzecz, że Mickiewicz, obarczony rzeszą duchowego potomstwa, bo w porywach to „my z niego wszyscy”, synostwa tego nie dostrzegał. Nie uznał – był wielki, obojętny, milczący. Ale – był!

Jak wynika z zachowanych świadectw, Bécu jako ojciec – głowa rodziny, nie przejawiał szczególnej aktywności. Nie uczestniczył w wychowaniu nie tylko chłopca – pasierba, ale i własnych córek. Te sprawy spoczywały na kobietach, pod których opieką przebywały dzieci. Jak wspomina Aleksander Chodźko: „Sam Bécu nie mieszał się do wychowania córek…, a Juliusz zostawał głównie pod kierunkiem kobiet. Ton w domu nadawała jego matka” [KŻ 35]. Otoczenie takie dostarcza wzorców zachowań i kostiumu dla odegrania w celach komedianckich roli płci przeciwnej. Jako siedemnastolatek 28 października 1826 roku odwiedza w stroju kobiecym trójkę mężczyzn – sąsiadów, i z powodzeniem (do czasu) udaje mu się ich zwieść. Mężczyzna zaś, któremu powierzono wychowanie dojrzałego nad wiek poety, guwerner Hipolit Błotnicki – z pewnością nie był w stanie sprostać ani dorównać intelektualnym, a tym bardziej artystycznym ambicjom dorastającego chłopaka. Tym bardziej więc w wyniku świadomego wyboru Słowacki mógł obdarzyć symbolicznym ojcostwem wyłącznie Mickiewicza.

Pasowany tak zaocznie na duchowego ojca Słowackiego-poety, Mickiewicz złożył pożegnalną wizytę jego matce 22 października 1824 roku. W parę dni później skazany wyrokiem sądowym udał się na wygnanie w głąb Rosji. Ślad tej wizyty został utrwalony w albumie spowinowaconej z nim tym duchowym rodzicielstwem powtórnej wdowy, Salomei, wierszem, pisanym „w kilka godzin po odebraniu rozkazu oddalenia się z Litwy” [AM1 178]. Wiersz – w typie albumowej drobnicy, bez większego polotu, powołuje się na przyjaźń i nie zapowiada późniejszej gniewnej pomsty z Dziadów drezdeńskich:

Jaśniały chwile szczęśliwsze, niestety!

Kiedy na błoniach był kwiatów dostatek,

Kiedy mi łatwiej było o bukiety

Niżeli teraz o kwiatek.

Ryknęły burze, ciągłe leją słoty.

Trudno wynaleźć na ojczystej błoni,

Trudno wynaleźć, gdzie kwiat błyskał złoty,

Listka dla przyjaznej dłoni.

Co wynalazłem, niech tobie poświęcę,

Racz wdzięcznie przyjąć, chociażby z tej miary,

Że był ten listek w przyjacielskiej ręce,

Że to ostatnie są dary.

[AM1 177–178]

Biała kartka otwartego albumu wręczanego przez matkę Słowackiego, dłoń i pióro Mickiewicza – wpisującego wiersz, a w pobliżu zapewne baczne spojrzenie czarnych oczu piętnastoletniego czeladnika w poetyckim rzemiośle – to ostatnie spotkanie tej trójki. Scena ta ma wymiar rytuału, symbolicznie potwierdzającego objęcie przez Mickiewicza duchowego patronatu nad początkującym poetą. Będzie on go sprawował z ogromnym wyczuciem, stosując jedynie właściwe, bo skuteczne metody. Na tej wizycie urywa się kontakt pomiędzy Słowackim a Mickiewiczem, aż do momentu paryskiego spotkania po ośmiu latach.

Kilka miesięcy po pożegnalnej wizycie Mickiewicza, z początkiem 1825 roku, zaczął powstawać pierwszy z poetyckich notatników Słowackiego, dziś zaginiony, zwany przez badaczy od ostatniego miejsca przechowywania rękopisem nicejskim. W nim poczęty już poeta zapisał swoje pierwsze znane dziś wiersze: naśladowanie z Moore’a, Lamartine’a, i drugi po Księżycu wiersz oryginalny, Dumkę ukraińską. Tak pod niebem litewskim, na litewskiej ziemi narodził się poeta – najwybitniejszy przedstawiciel „ukraińskiej szkoły poezji” – poezji polskiej.

* * *

Jesienią 1826 roku dysputowano w salonie pani Bécu (rolę eksperta pełnił tu Fortunat Jurewicz) „o Mickiewiczu, jego Marii Putt­kamerównie i Laurze Kowalskiej”. „Takem była kontenta z Jurewicza jak nigdy” – wspomina matka Słowackiego, pisząc w dalszym ciągu, że „Julek także się mieszał do naszych dysput i obiecał mi dostać od jakiegoś swego kolegi, który tych wakacji poznał Put­tkamerową i gadał z nią o Mickiewiczu – dostać drugi sonet Mickiewicza” [W 16–17]. To pierwszy znamienny ślad ożywionego zainteresowania Słowackiego byłą muzą Mickiewicza, panią Marią Puttkamerową.

Świadectwo bliższego, niż przez posły, kontaktu poety z Puttkamerową pochodzi z czasów o dwa lata późniejszych i pojawia się także w listach matki Słowackiego do Odyńca. W dodatku nie jest mowa w tym wspomnieniu tylko o Maryli jako byłej muzie przebywającego na zesłaniu wieszcza. Tu już pani Salomea pisze o niej jako czytelniczce i miłośniczce poezji swojego syna! „Pani Puttkamerowa wielka admiratorka poezyj Julka, płacze czytając je, a Julkowi to strasznie pochlebia” [W 24]. Z tych ułamkowych wieści wnosić jednak można, że Słowacki zdołał osobiście i bezpośrednio dotrzeć do legendarnej kochanki Mickiewicza i zainteresować ją swoimi juweniliami. Konsekwentnie i wytrwale idzie tropem legendy Mickiewicza. Może też ją jakoś przez to współtworzy i wzmacnia, ale przede wszystkim chyba szuka dla siebie źródła natchnienia. To jedyny dostępny mu w owym czasie sposób zbliżenia do niedostępnego mistrza.

Ma swój udział młody Słowacki w procesie zdejmowania klątwy „uczonych” z poezji Mickiewicza. Do tak bezpardonowo potępianych wcześniej poezji przekonał Śniadeckich już wcześniej mąż Maryli, Wawrzyniec Puttkamer. Słowacki, spędzając dwa tygodnie z okazji świąt 1827 roku w Jaszunach, deklamuje im tam rehabilitowanego zaocznie Mickiewicza, rekompensując w ten sposób afront wileńskiego salonu swej matki. To kolejny znaczący, wielce symboliczny gest, w którym Słowacki przyjmuje na siebie spontanicznie rolę promotora poezji swojego późniejszego rywala.

Triada ojciec – ojczym – mistrz duchowy, silnie z Litwą związana, determinuje bliskie litewskie związki Słowackiego. Dzięki ojcu i ojczymowi Słowacki spędził tam decydujące dla kształtowania charakteru i światopoglądu lata. Dzięki zaś mistrzowi w poetyckim rzemiośle Litwa towarzyszyła mu stale na emigracji: jako problem, przed którym uciekał – aż do Genewy, do którego powracał, z którym stale, niemal do końca życia się zmagał, ba – w którego imię pojedynkował się niemal, a który przybierał różne oblicza. Wiązała się z silnymi emocjami i przeżyciami, tak jak i później kraj wspomnień, a w końcu trudny do jednoznacznej interpretacji mit.

Takie uwarunkowanie biograficzne sugeruje, że w twórczości Słowackiego temat litewski stanowić może swoisty kryptonim psychicznej wartości motywu ojca. Podczas gdy sens poetyckiego powoływania „Litwy” i „litewskości” z czasem ograniczony zostaje niemal do ryczałtowego oznaczenia wrogiej Słowackiemu emigracji, jej sens duchowy ocalony byłby i przeniesiony do problematyki ojcostwa. Różne realizacje tego motywu w twórczości poety pokazał Claude Backvis, nazywając go tematem Laokoona. Motyw ten, określony jako „tragedia ojca, który ogląda śmierć wszystkich swoich dzieci”, Backvis wskazuje w poszczególnych przykładach: „[Słowacki] dotyka tego tematu już w Arabie, w dramacie Mindowe, powraca do niego tworząc przy tej okazji kontaminację bardzo swoistą, gdyż starożytny, rzeźbiarski temat Laokoona łączy się z reminiscencją szekspirowską […]; powraca zresztą i w Balladynie, choć epizodycznie, wAnhellim, gdzie zarysowuje nową kombinację Laokoon–Ugolino, jeszcze znamienniejszą dla jego upodobania do wyrafinowanych i niebezpiecznych «koktajlów literackich»”18.

I wreszcie realizuje temat w całej pełni (tym samym się od niego w pewnej mierze wyzwalając) w utworze specjalnie mu poświęconym – w Ojcu zadżumionych. Jak często u Słowackiego, tak i w wypadku tego motywu następuje inwersja osobistego przeżycia: tragedia ojca oglądającego śmierć dzieci może być odczytana jako psychiczna kompensata kilkustopniowej tragedii sieroctwa, którą przeżył w dzieciństwie: śmierci ojca, potem ojczyma, wreszcie braku akceptacji przez wybranego mistrza-przewodnika na drodze twórczości poetyckiej.

Ostatnim wariantem tego motywu, sfunkcjonalizowanym w myśl genezyjskiej filozofii, jest po wielekroć powtarzany i wygrywany przez Słowackiego obraz Saturna pożerającego własne dzieci. Po drodze też pojawia się król Lear jako obraz samotnego poety wędrującego po bretońskich polach. W liście pisanym z Pornic 18 lip­ca 1844 roku do Bobrowej mówi: „Królestwa nie straciłem, a jak król Lear włóczę się po wietrznych wrzosowiskach i polach ciernistych. – Nikt mię nie zdradził jak córki Leara, a ja jednak za wszystkich tęsknię” [K2 47]. Cierniste pola przywołują motyw ciernistej drogi i przypominają metaforę Europy z poematu o podróży wschodniej.

Litwa na mapie serca Słowackiego stała się – w końcu dość przypadkowo – miejscem wydarzeń dramatycznych, odbijających się na jego psychice i kształtujących osobowość. Musiały one utkwić cierniami w sercu chłopca, tymi cierniami, które w swoim wschodnim poemacie kazał nam dostrzec w stopach nimfy. Topografia cierni wskazuje na miejsca, w których sam wszak nigdy nie był, ale około których przebywał decyzją sądu Mickiewicz i gdzie wyrokiem moskiewsko-petersburskich salonów pasowany został na „pierwszego poetę słowiańszczyzny”. Jednak w późniejszym okresie życia Słowacki z innej już perspektywy oglądał ludzi, ich losy i sens cierpienia. W odwiedzanej przed śmiercią ojczyźnie widział, jak ziomkowie „cierniowymi się kłaniają korony”. Ale splecione w wieńce-girlandy cierniowe gałęzie oplatają też czoło poety i boleśnie kaleczą jego głowę. Sam, nawiązując kolejny raz do Wielkiej Improwizacji, jako narrator Króla-Ducha mówi:

W jednę girlandę męki me uwiążę,

Jak człowiek, który za tysiące czuje,

I tą girlandą jako świata książe

Czoło uwieńczę i ukoronuję;

Niechaj-że na mnie idą duchy węże!

Niech mię świat walczy otwarcie lub truje!

Niech mię ognistą otoczy otchłanią…

Choćby aż w piekło wiodła – pójdę za nią.

[DW7 148]

Zbierane przez Słowackiego po drogach życia ciernie posłużyły w końcu do takiego gestu samozwańczej koronacji. Duchy-węże zaś powracają w obrazach poetyckich do końca życia. Niezwykle ciekawie zostają one przywołane w zuchwałych próbach kontynuacji mickiewiczowskiej epopei. Kraj lat dziecinnych jest pokazany zgoła inaczej. U Słowackiego jest to Litwa zimowa – Litwa będąca miejscem klęski. Wielki bohater romantycznej historii i romantycznej epopei, Napoleon, jest pokonanym uciekinierem spod Moskwy. Litwa objawia swoją „przemienną” naturę. Jest przedstawiona jako pozorny trup, który ożywa pod postacią węża i oplata triumfującego wroga swym sprężystym ciałem. Śmiertelny uścisk i oparte na zdradzie zwycięstwo to jeszcze mało. Jego cały smak stanowi ten moment, kiedy pokonanemu niedoszłemu triumfatorowi można spojrzeć w oczy. Wąż oplata ciało –

Aż nareszcie wrogowi spod jego ramienia

Wytknie głowę… i cichy śmiech pokaże smoczy,

Twarz tuż przed twarzą, przed oczyma oczy.

[DW13/2 334]

* * *

Wraz z nieodłącznym cierpieniem, kształtującym duszę i charakter, Litwa dała Słowackiemu mistrza i ojca duchowego. Oddalony od niego – czy to przestrzenią, czy niechęcią – prawdziwie dążył do zespolenia się z nim w literaturze. I dokonał tego. Jak wspomina Feliński:

„O jednym Mickiewiczu Słowacki odzywał się zawsze z uwielbieniem, tak że w ciągu dwuletnich naszych stosunków nie zdarzyło mi się słyszeć ani razu, żeby naganił chociażby najmniejszy urywek z jego utworów, pomimo iż w ogóle był bardzo surowym krytykiem. Najwyższa jego ambicja była zrównać się z Adamem. Bardzo mu też pochlebiało, kiedy po ukazaniu się Kordiana niektórzy Mickiewiczowi go przypisywali. Każdy nowy utwór litewskiego wieszcza był dlań pobudką do napisania czegoś równie pięknego w tymże rodzaju.

[…] Owa apostrofa w Beniowskim:

«A tak się żegnają nie wrogi,

Lecz dwóch sfer przeciwnych dwa przeciwne bogi»

maluje najwierniej porównawczy sąd autora Anhelliego do swego genialnego rywala, z którym się chętnie zawsze zespalał” [W 149].

Ocena dorobku Słowackiego była oczywista najpóźniej w 1840 roku, kiedy to trzymający się na uboczu emigracyjnych swarów, pozbawiony uprzedzeń Zygmunt Krasiński napisał o swoim wówczas jeszcze przyjacielu, Słowackim, że w stosunku do Mickiewicza jest to jego „następca, zastępca, dziedzic, pod niektórymi względy szerszy pól władca”19. Ale mając synów duchowych znacznie więcej niż jednego Słowackiego, Mickiewicz skupił swą uwagę na jałowych pochlebcach, o których słuch całkowicie nie przepadł tylko dzięki wielkości apologety. I dzięki zaszczytnemu miejscu wyznaczonemu im w prelekcjach profesora o Literaturze słowiańskiej.

To z nimi ucztował Mickiewicz – cieszył się towarzystwem synów marnotrawnych, podczas gdy Słowacki, niesprawiedliwie oceniany i lekceważony, miał stać pokornie za drzwiami. Ale ileż więcej niż jawne przecenianie i wysławianie przez Mickiewicza miernot zdziałały jego gesty wobec rywalizującego „syna w duchu”: obecność przy kołysce Słowackiego jako poety w Wilnie, potem paryska korektura jego poetyckiej drogi zasugerowana w opinii o „kościele bez Boga”, następnie zaś wzgardliwe, ale jakże dopingujące i inspirujące milczenie, niedostrzeganie, pomijanie. Ale te gesty miały sens tylko przez wzgląd na pozycję Mickiewicza. I Słowackiego.

Niezależnie od rozmaitych kolei losów, wszelkich przypadków i wydarzeń, aranżujących stosunki między obu wieszczami, możemy się dopatrzeć także celowego wywierania wpływu. Może najszlachetniejszą próbą zrozumienia tego niechętnego stosunku Wielkiego Pierwszego jest przypisanie mu właśnie roli mistrza wskazującego kierunek i nadającego ton. Byłby to rodzaj nieświadomej, lub przynajmniej nie do końca uświadamianej, strategii postępowania wobec ambitnego aspiranta. Może życzliwszy stosunek, pochwały Mickiewicza w istocie by Słowackiego prawdziwie – bo na duchu, jako poetę – zabiły?