Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Spokojnie, to nie inwazja

Spokojnie, to nie inwazja

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-939193-2-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Spokojnie, to nie inwazja

Prawdopodobieństwo powodzenia tej wyprawy (wycieczki, przygody czy też krucjaty - wszystko jest w końcu rzeczą względną) obliczono na 5%. To i tak sporo, jeśli się weźmie pod uwagę, że nowa pani kapitan notorycznie pociąga z butelki; pani nawigator wciska guziki na chybił trafił i nie zawsze pamięta, jak się nazywa; a reszta załogi... cóż... niezbyt przyjazny Przyjazny Asystent Steve jest prawie pewny, że to w ogóle nie jest załoga, tylko grupa całkowicie niekompetentnych, niezrównoważonych i nieobliczalnych uciekinierek z domu spokojnej starości. Nowa sytuacja zdecydowanie go przerasta, czasami zastanawia się nawet, czy nie wolałby być krawatem.

Polecane książki

Leo Hunter poświęcił wszystko, by odziedziczonej po ojcu klinice chirurgii plastycznej przywrócić dawną świetność. W środowisku cieszył się sławą znakomitego specjalisty, lecz i playboya pokazującego się z coraz to innymi kobietami. Miał trzydzieści osiem lat, gdy poznał Lizzie. Ze zdumieniem...
Wypracowania Bolesław Prus "Lalka"Opisy wypracowań:Charakterystyka społeczeństwa polskiego. Obraz i charakterystyka społeczeństwa polskiego w "Lalce" Bolesława Prusa. Społeczeństwo w utworze dzieli się na arystokrację, mieszczan i proletariat miejski. Wypracowanie / esej (język polski) zawiera 332 w...
Rok 2013, Genewa, ośrodek badań jądrowych CERN. Dwójka naukowców, dr Monika Eden oraz dr Robert Jarecki, rozpędzają neutrina mionowe powyżej prędkości światła, podważając tym samym trafność teorii względności Einsteina. Ich odkrycie burzy stare paradygmaty naukowe, a wzmagający się sprzeciw środo...
Ze wstępu: Praca niniejsza zawiera życiorysy uczonych Żydów urodzonych w Polsce lub też w dawnej Polsce zamieszkałych w XVI, XVII i XVIII wieku. Wątpimy, czy należy bliżej uzasadniać potrzebę i korzyści tego rodzaju dzieła, które jedynie może nam dać dostępną skalę do sprawiedliwego mierzenia rozwoj...
Magazyn "Nadzór nad działalnością szkoły" to praktyczne porady dla osób zarządzających szkołami. Dyrektor znajdzie w nim aktualności oświatowe, wskazówki, podstawy prawne, praktyczne narzędzia, np. gotowe procedury przydatne w codziennej pracy. Dobre praktyki innych dyrektorów pomogą rozwiązać najtr...
Teksty piosenek z albumu "Oczy krowy"."Oczy krowy" to kolejny album projektu "Technomoralitet Futurystyczny" toczonego w kabarecie internetowym "Magister Bieda". Comporecordeyros moralizuje  tu (tak jak i w poprzednich albumach) pół żartem pół serio na temat narzucających się problemów ogólnych. Jed...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Anna Helena Kubiak

Anna Helena Kubiak

Spokojnie, to nie inwazja

Ⓒ Copyright by Anna Helena Kubiak, 2013-17

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żaden fragment nie może być publikowany ani reprodukowany bez pisemnej zgody autora.

Korekta: Klaudia Dróżdż, Zofia Smyk

Skład wersji elektronicznej: Oskar Kinomoto

Wydanie II

ISBN 978-83-939193-0-7 (format e-pub)

ISBN 978-83-939193-1-4 (format mobi)

ISBN 978-83-939193-2-1 (format pdf)

Patronat medialny:

Moim nie­zwy­kłym bab­ciom:Heli i Katioraz wszyst­kim fan­ta­stycz­nymbab­ciom mul­tiu­ni­ver­sum1. Ucieczka

Spo­wi­ty pół­mro­kiem try­bu noc­nej zmia­ny ko­ry­tarz wy­peł­ni­ły przy­ci­szo­ne szep­ty, któ­re z pew­nych wzglę­dów mu­sia­ły szyb­ko przejść w dużo gło­śniej­sze szep­ty. Na szczę­ście apa­ra­tu­ra z bie­giem lat na­sta­wi­ła się na spo­ry mar­gi­nes błę­du i nie za­re­ago­wa­ła. Ko­ści­sty ło­kieć na­po­tkał rów­nie ko­ści­sty bok, a jego wła­ści­ciel­ka wy­da­ła z sie­bie skrze­czą­cy chi­chot.

– Ży­cie za­czy­na się po set­ce! – stwier­dzi­ła, roz­cią­ga­jąc uśmiech na po­marsz­czo­nej twa­rzy.

– Rzad­ko to ro­bię – od­po­wie­dzia­ła wła­ści­ciel­ka szturch­nię­tych że­ber – ale tu się z tobą zgo­dzę! – Po­szpe­ra­ła w prze­past­nych po­łach wie­ko­we­go płasz­cza, z któ­rym nie roz­sta­wa­ła się od… od za­wsze, i od­na­la­zł­szy, w cza­sie krót­szym niż re­ak­cja stan­dar­do­we­go kon­tro­le­ra, pier­siów­kę, po­cią­gnę­ła so­lid­ny łyk. – Tak, po set­ce czło­wie­ko­wi bar­dziej chce się żyć!

– Nie to mia­łam na my­śli! Nie mo­żesz się po­wstrzy­mać? Ubz­dryn­go­lisz się i cały plan weź­mie w łeb!

– Nie bę­dziesz mi mó­wi­ła, co mam ro­bić!

– Mo­że­cie się nie kłó­cić? – dał się sły­szeć trze­ci głos, a po chwi­li zdro­wo­roz­sąd­ko­we­go za­sta­no­wie­nia pa­dło: – Przy­naj­mniej w ta­kiej sy­tu­acji?

Na ko­ry­ta­rzu po­ja­wia­ły się ko­lej­ne po­sta­cie. Wszyst­kie były do sie­bie nie­zmier­nie po­dob­ne – wszyst­kie sześć. Siód­ma była po­dob­na do po­zo­sta­łych ra­zem wzię­tych i wy­ma­sze­ro­wa­ła jako ostat­nia.

– Mnie tam cią­gle chce się żyć. Do­pó­ki na czło­wie­ka cze­ka prze­ką­ska, nie ma co na­rze­kać! – oznaj­mi­ła, po­py­cha­jąc ko­ści­ste ko­le­żan­ki. – No, moje pa­nie, jak się nie po­spie­szy­cie, to nici z wy­pra­wy.

Od­po­wie­dzią było wzmo­żo­ne szu­ra­nie i jesz­cze bar­dziej wzmo­żo­ne sa­pa­nie. Na koń­cu ko­ry­ta­rza mlecz­no­bia­łe drzwi kry­ły za sobą bez­kre­sny, pe­łen moż­li­wo­ści świat. Nie­zmier­nie in­try­gu­ją­cy po kil­ku la­tach spę­dzo­nych we­wnątrz.

Bar­dziej dzię­ki upo­ro­wi niż fi­zycz­nym moż­li­wo­ściom ko­bie­ty wy­ło­ni­ły się po dru­giej stro­nie kom­plek­su „Kwiet­ne Ogro­dy” – jed­ne­go z kil­ku­set eks­klu­zyw­nych ośrod­ków spo­koj­nej sta­ro­ści roz­lo­ko­wa­nych w przy­ja­znej stre­fie kli­ma­tycz­nej pla­ne­ty Kho­lo­ma.

Nie były jesz­cze wol­ne i zda­wa­ły so­bie z tego spra­wę. Cze­ka­ła je dro­ga do ko­smo­dro­mu ośrod­ka i krót­ka gra w ru­let­kę z lo­sem. Je­śli ją wy­gra­ją, zdo­bę­dą sta­tek, je­śli nie, ugrzę­zną tu na za­wsze pod ści­słym nad­zo­rem au­to­ma­tów.

Mida, naj­młod­sza z pań, szyb­ko wy­szła na pro­wa­dze­nie. Za nią su­nę­ły: Xana, Flo­re, Oret­ta i La­ma­ra, na koń­cu San­dra i Ele­ono­ra usi­ło­wa­ły się kłó­cić, mimo że za­czy­na­ło bra­ko­wać im tchu. Po­mię­dzy ko­bie­ta­mi z tru­dem na­wi­go­wa­ły sa­mo­bież­ne wa­liz­ki.

Trzon uciecz­ko­wej gru­py po­wstał pew­ne­go dłu­gie­go po­po­łu­dnia, kie­dy pięć star­szych pań spo­tka­ło się w jed­nej ze świe­tlic, aby sko­rzy­stać z atrak­cji o na­zwie „gry to­wa­rzy­skie”. Po dzie­się­ciu mi­nu­tach z za­że­no­wa­niem opu­ści­ły salę. Nie zna­ły się zbyt do­brze, ale od razu po­czu­ły, że coś je łą­czy. Usia­dły w al­ta­nie nad sztucz­nym sta­wem, by w at­mos­fe­rze peł­ne­go zro­zu­mie­nia po­na­rze­kać na swo­je obec­ne ży­cie.

Sa­dzaw­ka znaj­do­wa­ła się w jed­nym z we­wnętrz­nych par­ków, któ­re­go per­fek­cyj­nie za­dba­na ro­ślin­ność, jak wszyst­ko wo­ko­ło, wy­glą­da­ła na po­skła­da­ną z kosz­tow­nych pre­fa­bry­ka­tów.

– Nie mają pa­nie wra­że­nia, że wpa­dły do pę­tli cza­so­wej? – za­gad­nę­ła Flo­ren­ce Ro­che. – Cięż­ko jest się przy­zwy­cza­ić do tej mo­no­to­nii, kie­dy przez całe ży­cie każ­dy dzień był nową przy­go­dą.

– Ma pani cał­ko­wi­tą ra­cję – przy­tak­nę­ła San­dra Zap-Lo­ren­ce. – Od­czu­wam do­kład­nie to samo. Już po pierw­szym mie­sią­cu po­by­tu tu­taj trud­no mi było zna­leźć ja­kieś in­te­re­su­ją­ce za­ję­cie.

– Ta­aaa – zgo­dzi­ła się sta­rusz­ka ubra­na w be­żo­wy płaszcz, któ­re­go głów­nym ce­lem było po­sia­da­nie nie­zli­czo­nej ilo­ści kie­sze­ni. Ro­zej­rza­ła się czuj­nie, wy­cią­gnę­ła po­nad­cza­so­wą pier­siów­kę i w mało dys­tyn­go­wa­ny spo­sób ura­czy­ła się jej za­war­to­ścią. Za­do­wo­lo­na, roz­sia­dła się wy­god­niej na mięk­kiej ogro­do­wej ław­ce.

– Ona tak za­wsze – wy­tłu­ma­czy­ła San­dra, któ­ra już wcze­śniej za­po­zna­ła się z Ele­ono­rą Gard­ner i jej pod­jaz­do­wą woj­ną al­ko­ho­lo­wą, wy­po­wie­dzia­ną pie­lę­gniar­skim au­to­ma­tom.

– Zga­dzam się z pa­nia­mi – oznaj­mi­ła ko­lej­na ko­bie­ta. – Pój­ście na te gry to­wa­rzy­skie to do­wód na to, jak bar­dzo by­łam zde­spe­ro­wa­na. Bra­łam już udział w Aka­de­mii Se­nio­rów, kur­sie tań­ca, wy­kła­dach „Po­znaj Wszech­świat” i kil­ku in­nych…

– To pani się chy­ba nie nu­dzi?

– Nie­ste­ty – wes­tchnę­ła Xana Ma­le­sky. – Oka­za­ło się, że za­zwy­czaj wiem wię­cej od pre­le­gen­tów i na­uczy­cie­li. A do tań­ca ja­koś nie mia­łam ta­len­tu. A pani? – zwró­ci­ła się do ostat­niej uczest­nicz­ki spo­tka­nia, La­ma­ry Lo Lai, któ­ra wy­glą­da­ła na nie­co zmie­sza­ną.

– Ja? – ode­zwa­ła się nie­chęt­nie. – Mnie się tu wła­ści­wie po­do­ba. – Czu­ła, że jej wy­po­wiedź była nie na miej­scu, ale tak było rze­czy­wi­ście. Po­do­ba­ło­by się jej wszę­dzie, gdzie po uli­cach nie jeż­dżą czoł­gi, a wy­cho­dząc na dłuż­szy spa­cer, czło­wiek nie na­ra­ża ży­cia. – Czę­sto ko­rzy­stam z ho­lo­gra­ficz­nych wy­cie­czek, na­wet nie mia­łam po­ję­cia, ja­kie nie­sa­mo­wi­te miej­sca moż­na zo­ba­czyć na róż­nych pla­ne­tach.

– Ja zde­cy­do­wa­nie pre­fe­ru­ję na­tu­ral­ne zwie­dza­nie – oznaj­mi­ła Flo­ren­ce.

– Tak, ho­lo­gra­my nie od­da­ją na­wet w po­ło­wie tego, cze­go się do­świad­cza na żywo – do­da­ła San­dra. – By­łam w bar­dzo wie­lu cie­ka­wych miej­scach, a ostat­nio miesz­ka­łam na jed­nej z naj­nie­zwy­klej­szych pla­net Kon­gre­ga­cji, ale ho­lo­po­dróż na nią by­ła­by tyl­ko stra­tą cza­su.

– Nie mia­łam ni­g­dy moż­li­wo­ści zwie­dza­nia – przy­zna­ła La­ma­ra. – Stop! – krzyk­nę­ła na­gle.

Star­sze pa­nie znie­ru­cho­mia­ły, ale oka­za­ło się, że nie było to skie­ro­wa­ne do nich. La­ma­ra wsta­ła i pod­pie­ra­jąc się na la­sce, po­drep­ta­ła do męż­czy­zny, któ­ry prze­cha­dzał się wzdłuż brze­gu sta­wu, a te­raz przy­sta­nął przy rzę­dzie śmiet­ni­ków z za­mia­rem po­zby­cia się ja­kiejś ulot­ki.

– Co pan wy­ra­bia?!

– O co cho­dzi? – prze­stra­szył się sta­ru­szek i z nie­po­ko­jem spoj­rzał na nad­gar­stek, na któ­rym miał po­dob­ne do ze­gar­ka urzą­dze­nie. – Gdy­by ci­śnie­nie pod­sko­czy­ło mi jesz­cze tro­chę, mie­li­by­śmy na kar­ku pie­lę­gnia­rzy.

– Prze­pra­szam, ale chciał pan wy­rzu­cić pla­sty­ko­wą ulot­kę do po­jem­ni­ka z od­pa­da­mi or­ga­nicz­ny­mi.

Męż­czy­zna roz­pacz­li­wie sta­rał się za­pa­no­wać nad ner­wa­mi. Przez taką głu­po­tę o mało nie tra­fił pod wzmo­żo­ną ob­ser­wa­cję, nie mó­wiąc już o ko­lej­nych punk­tach na li­ście za­ka­za­nych ak­tyw­no­ści. Po­świę­cił chwi­lę na ćwi­cze­nia re­lak­su­ją­ce.

– Wa­riat­ka – prych­nął, kie­dy wska­za­nia funk­cji ży­cio­wych zbli­ży­ły się do nor­my, od­wró­cił się na pię­cie i znik­nął w jed­nym z wy­cho­dzą­cych na park ko­ry­ta­rzy.

La­ma­ra wró­ci­ła do no­wych zna­jo­mych, któ­re ob­ser­wo­wa­ły scen­kę. Były wy­raź­nie za­wie­dzio­ne prze­bie­giem zaj­ścia, któ­re­go po­czą­tek wy­da­wał się bar­dzo obie­cu­ją­cy.

– Wie­lu lu­dzi ni­g­dy nie było poza swo­ją pla­ne­tą. – Ele­ono­ra pod­ję­ła prze­rwa­ny te­mat, żeby nie po­zo­sta­wić myl­ne­go wra­że­nia, że ma mniej do po­wie­dze­nia niż San­dra. – Miesz­ka­łam w bar­dzo ma­low­ni­czym miej­scu i ni­g­dzie nie po­dró­żo­wa­łam. Nie mia­łam ta­kiej po­trze­by, zbyt wie­le dzia­ło się do­oko­ła. Nie to, co tu.

– A ja na­wet spo­ro zwie­dzi­łam. – Flo­ren­ce wy­cią­gnę­ła z to­reb­ki szmin­kę i lu­ster­ko i po­pra­wi­ła ma­ki­jaż, choć był, jak zwy­kle, nie­ska­zi­tel­ny. – Mój świat jest ra­czej mę­czą­cy, kie­dy się tam miesz­ka, ale dla tu­ry­stów to nie­ma­ła atrak­cja.

– Z całą pew­no­ścią na­wet w po­ło­wie nie taka jak moja pla­ne­ta – za­de­kla­ro­wa­ła San­dra, w koń­cu przy­by­ła tu z nie­mal le­gen­dar­ne­go miej­sca. – To kla­sa sama w so­bie, mało komu jest dane zo­ba­czyć to na wła­sne oczy.

– Pew­nie ja­kaś sno­bi­stycz­na dziu­ra – sko­men­to­wa­ła Ele­ono­ra. – Nic nie prze­bi­je wi­do­ku z okna mo­je­go domu, nic!

Kie­dy pa­dły te sło­wa, a San­dra rzu­ci­ła w od­po­wie­dzi jed­no­znacz­ne: „ha!”, nie było już od­wro­tu. Spra­wa wy­ma­ga­ła obiek­tyw­ne­go roz­strzy­gnię­cia. Wszyst­kie były co do tego zgod­ne i po krót­kiej dys­ku­sji po­sta­no­wi­ły opu­ścić „Kwiet­ne Ogro­dy” i prze­ko­nać się oso­bi­ście, czyj świat za­słu­gu­je na mia­no naj­cie­kaw­sze­go. Jak się oka­za­ło, nie było to ta­kie pro­ste.

Au­to­ma­tycz­ny dy­rek­tor wy­słu­chał je cier­pli­wie, po czym, ko­rzy­sta­jąc z praw­ni­czej apli­ka­cji, przed­sta­wił moż­li­wo­ści roz­wią­za­nia tej kwe­stii.

Wa­run­ki po­by­tu były ści­śle okre­ślo­ne w stan­dar­do­wej umo­wie, z któ­rej dia­beł wy­pi­su­ją­cy kon­trak­ty na du­sze mógł­by się nie­jed­ne­go na­uczyć. Kil­ka stron pa­ra­gra­fów w rze­czy­wi­sto­ści za­wie­ra­ło jed­ną głów­ną myśl: usłu­go­daw­ca – za nie­ma­łe opła­ty – za­pew­niał usłu­go­bior­cy zgod­ny z „Re­gu­la­mi­nem” raj na zie­mi i do­ży­wot­nią opie­kę. Wy­raz „do­ży­wot­nią” był tu­taj klu­czo­wy.

Była oczy­wi­ście sta­ra jak pra­wo­daw­stwo moż­li­wość ze­rwa­nia umo­wy, ale wów­czas oży­wa­ły wszyst­kie od­no­śni­ki, przy­pi­sy, klau­zu­le i anek­sy, któ­re mia­ły za za­da­nie po­żreć czło­wie­ka żyw­cem. „Kwiet­ne Ogro­dy” bar­dzo sku­tecz­nie za­bez­pie­czy­ły się przed od­pły­wem klien­tów w inny spo­sób niż cał­ko­wi­te roz­sta­nie się ze świa­tem.

Po kil­ku dniach, któ­re dały so­bie na prze­my­śle­nia i pod­ję­cie de­cy­zji, pięć pań spo­tka­ło się po­now­nie nad sta­wem.

Wszyst­kie co ja­kiś czas spraw­dza­ły swo­je ze­gar­ko­we czuj­ni­ki, żeby nie ścią­gnąć na sie­bie ko­lej­nych kło­po­tów.

­– To szczyt wszyst­kie­go, żeby ja­kaś apli­ka­cja mia­ła de­cy­do­wać o moim ży­ciu i to w do­dat­ku za moje pie­nią­dze – de­ner­wo­wa­ła się, nie prze­kra­cza­jąc bez­piecz­nych gra­nic, San­dra. – Czy­ta­łam ten kon­trakt sto razy i mo­gła­bym przy­siąc, że nic ta­kie­go tam wte­dy nie było.

– For­mu­łu­ją to w taki spo­sób, żeby nikt nor­mal­ny się nie po­ła­pał – po­wie­dzia­ła Xana. – Trze­ba by­ło­by po­znać praw­ni­czą in­ter­pre­ta­cję każ­de­go punk­tu. Poza tym w każ­dym ośrod­ku jest to samo, jak się już czło­wiek de­cy­du­je za­miesz­kać w ta­kim miej­scu, to musi się li­czyć z kon­se­kwen­cja­mi.

– Tak, ale nie są­dzi­łam, że mi się tu­taj tak szyb­ko znu­dzi – przy­zna­ła San­dra. – Może i jest tu luk­su­so­wo, ale te mar­mu­ro­we po­sadz­ki i po­zła­ca­ne klam­ki już daw­no prze­sta­ły ro­bić na mnie wra­że­nie. W do­dat­ku ten re­gu­la­min! Okrop­ność!

– Mu­si­my więc wziąć spra­wy w swo­je ręce – pod­su­mo­wa­ła Xana.

– Zga­dzam się – przy­tak­nę­ła Ele­ono­ra. – Ina­czej ni­g­dy się nie do­wie­my, kto naj­le­piej urzą­dził się w ży­ciu. Kto ma tyl­ko wy­bu­ja­łą fan­ta­zję – tu wy­mow­nie spoj­rza­ła na San­drę – a kto rze­czy­wi­ście ma się czym po­chwa­lić. Po­nad­to – do­da­ła – chy­ba doj­rza­łam do tego, żeby za­ła­twić do koń­ca kil­ka ro­dzin­nych spraw.

– Ja też – stwier­dzi­ła San­dra. Za­brzmia­ło to ja­koś zło­wróżb­nie.

– Ja­kie mamy więc moż­li­wo­ści? – za­sta­no­wi­ła się Xana. – Ze­rwa­nie kon­trak­tu nie wcho­dzi w grę. Moje po­da­nie o prze­pust­kę zo­sta­ło od­rzu­co­ne. Może w ta­kim ra­zie po­je­dzie­my na któ­rąś z wy­cie­czek i tam damy nogę?

– Od­pa­da – po­krę­ci­ła gło­wą Flo­ren­ce. – Na czas wy­cie­czek wsz­cze­pia­ją pod­skór­ne czi­py, żeby się nikt nie zgu­bił. Nie zro­bi pani pię­ciu kro­ków bez ich wie­dzy.

– Fa­tal­nie.

– Nie za­po­mi­naj­my jesz­cze o jed­nej spra­wie. Je­śli nam się uda stąd znik­nąć w taki czy inny spo­sób, to czy nie za­czną ścią­gać od na­szych ro­dzin ja­kichś od­szko­do­wań? – za­nie­po­ko­iła się Xana.

– Dla nich naj­waż­niej­sze są płat­no­ści, anu­lu­je­my je więc do­pie­ro po ja­kimś cza­sie – od­po­wie­dzia­ła Ele­ono­ra. – Nie będą mie­li pod­staw, żeby żą­dać opłat za ko­goś, kogo nie mają na sta­nie i nie mogą udo­wod­nić, że żyje. Za­ło­żę się też, że zro­bią wszyst­ko, żeby za­tu­szo­wać znik­nię­cie pen­sjo­na­riu­szek i unik­nąć skan­da­lu.

– Ra­cja.

– Czy­li zga­dza­my się co do tego, że już tu­taj nie wra­ca­my? – upew­ni­ła się San­dra.

Ele­ono­ra po­ki­wa­ła gło­wą.

– Ja nie. Ani tu, ani do żad­ne­go in­ne­go ta­kie­go miej­sca. Mam ocho­tę na ja­kieś sza­leń­stwo, na coś wię­cej niż ob­jaz­do­wa wy­ciecz­ka.

– Ja też – za­tar­ła ręce San­dra.

Po dłuż­szej ci­szy Flo­ren­ce i Xana rów­nież przy­tak­nę­ły.

– A pani? – Xana za­in­te­re­so­wa­ła się La­ma­rą, któ­ra przy­słu­chi­wa­ła się ich wy­wo­dom, ale sama ani razu nie za­bra­ła gło­su.

– Na ra­zie jest mi tu do­brze – przy­zna­ła – ale już wi­dzę, że za rok czy dwa czar pry­śnie. Zwłasz­cza je­śli pań tu­taj nie bę­dzie. My­ślę, że się przy­łą­czę, chęt­nie zo­ba­czy­ła­bym kil­ka świa­tów na wła­sne oczy. I prze­ży­ła coś na­praw­dę wy­jąt­ko­we­go.

Pew­ne­go razu, kie­dy plan był już z grub­sza skry­sta­li­zo­wa­ny, w cza­sie obia­du do gru­py spi­sko­wej po­de­szły dwie ko­bie­ty. Były młod­sze od resz­ty i gdy­by nie cha­rak­te­ry­stycz­ny wy­raz znu­że­nia na twa­rzach, moż­na by­ło­by wziąć je za od­wie­dza­ją­ce.

Tęż­sza z nich zsu­nę­ła dwa krze­sła, żeby wy­god­nie usiąść.

– Pod­słu­cha­łam w ka­wiar­ni roz­mo­wę pań o uciecz­ce – uśmiech­nę­ła się cie­pło – i po­sta­no­wi­łam się przy­łą­czyć. To chy­ba je­dy­ny spo­sób, żeby się stąd wy­do­stać. Na­zy­wam się Mi­dret Ma­lo­ne.

Nie do­pusz­cza­jąc ni­ko­go do gło­su i rów­no­cze­śnie po­chła­nia­jąc po­dwój­ną por­cję każ­de­go da­nia, ko­bie­ta wy­ja­śni­ła, że prze­by­wa w „Kwiet­nych Ogro­dach” przez po­mył­kę, i opo­wie­dzia­ła o roz­licz­nych pe­ry­pe­tiach swo­jej ro­dzi­ny, któ­ra bez po­wo­dze­nia usi­łu­je ją stąd wy­cią­gnąć, cho­ciaż umo­wa na jej prób­ny po­byt daw­no już wy­ga­sła.

Tuż przed de­se­rem zdą­ży­ła przed­sta­wić swo­ją zna­jo­mą:

– A to jest Oret­ta Ric­car­di. – Pa­nie ski­nę­ły zdaw­ko­wo gło­wa­mi, oszo­ło­mio­ne nie­skrę­po­wa­nym za­cho­wa­niem nie­zna­jo­mej. – Wie­cie co? Mów­my so­bie po imie­niu, sko­ro je­ste­śmy te­raz wspól­nicz­ka­mi.

– Ja­ki­mi wspól­nicz­ka­mi? – ode­zwa­ła się w koń­cu San­dra, któ­rej po­dob­ne na­rzu­ca­nie się zu­peł­nie nie mie­ści­ło się w gło­wie. – Nie ży­czy­my so­bie, żeby kto­kol­wiek się do nas przy­łą­czał – fuk­nę­ła – ani nas pod­słu­chi­wał!

– Nie ma co się tak na­bz­dy­czać – mru­gnę­ła do niej Mi­dret.

– Na­bz­dy­czać? – po­wtó­rzy­ła San­dra, pa­trząc na nią z ro­sną­cym nie­do­wie­rza­niem.

– No pew­nie – ko­bie­ta wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Przy­pa­dek Oret­ty jest bar­dzo po­dej­rza­ny – kon­ty­nu­owa­ła. – Ona zu­peł­nie nic nie pa­mię­ta i nikt jej ni­g­dy nie od­wie­dza. Nie­wy­klu­czo­ne, że ro­dzi­na na­wet nie wie, że ona tu­taj jest. Uda­ło nam się usta­lić, że za po­byt pła­ci ktoś z pla­ne­ty o na­zwie Akwia. Ale nie zna­la­zły­śmy o niej żad­nych in­for­ma­cji. Fi­gu­ru­je w spi­sie pla­net Kon­gre­ga­cji i to wszyst­ko.

– Pew­nie nie ma tam ni­cze­go, o czym by war­to wspo­mi­nać – sko­men­to­wa­ła San­dra, za­in­try­go­wa­na jed­nak ta­jem­ni­czą hi­sto­rią.

– Uciek­nie­my ra­zem z wami. Naj­pierw spraw­dzi­my, co się dzie­je na tej ca­łej Akwii, a po­tem po­le­ci­my do mnie. Taki mamy z Orą plan, praw­da? – Mida szturch­nę­ła przy­jaź­nie ko­le­żan­kę, wy­trą­ca­jąc jej ły­żecz­kę z bu­dy­niem o bli­żej nie­okre­ślo­nym, ale bar­dzo wy­szu­ka­nym sma­ku.

Oret­ta przy­tak­nę­ła, choć nie pa­mię­ta­ła już ani skąd się tu wzię­ła, ani dla­cze­go po­sta­no­wi­ła uciec.

– Nasz plan jest bar­dziej ra­dy­kal­ny – stwier­dzi­ła Xana.

W tym mo­men­cie pod­je­chał do nich je­den z pie­lę­gnia­rzy i zde­cy­do­wa­nym ru­chem ode­brał Mi­dzie sa­la­ter­kę z jej trze­cim de­se­rem.

– Za dużo ka­lo­rii – po­in­for­mo­wał.

– Nie znio­sę tego ani dnia dłu­żej – oznaj­mi­ła, uśmie­cha­jąc się tym ra­zem krzy­wo i pa­trząc z ża­lem za od­da­la­ją­cym się bu­dy­niem.

2. Zaokrętowanie

Sta­rusz­ki były już na te­re­nie nie­wiel­kie­go ko­smo­dro­mu. Wje­cha­ły na po­ziom dla wsia­da­ją­cych, z któ­re­go krót­kie po­mo­sty pro­wa­dzi­ły do lu­ków wej­ścio­wych stat­ków. Z ru­cho­me­go chod­ni­ka spo­glą­da­ły z la­ic­kim za­in­te­re­so­wa­niem na uśpio­ne jed­nost­ki. Chod­nik niósł je do zna­le­zio­ne­go wcze­śniej przez Xanę stat­ku, któ­ry we­dług jej opi­nii był daw­no po­rzu­co­ny przez wła­ści­cie­la i nie miał uzbro­jo­ne­go alar­mu. Po­win­ny do­stać się do nie­go bez więk­szych prze­szkód, a resz­tę miał za­ła­twić au­to­pi­lot; w ra­zie pro­ble­mów Ele­ono­ra za­ofe­ro­wa­ła swo­je do­świad­cze­nie w ła­ma­niu za­bez­pie­czeń.

– To ten na sa­mym koń­cu – wska­za­ła Xana.

– My­ślisz, że to sta­tek? Wy­glą­da jak kupa zło­mu.

– Ale tyl­ko ten nie jest za­bez­pie­czo­ny.

– Może nie mieć alar­mu, bo nie ma po co go kraść.

– I tak nie mamy wy­bo­ru.

Mi­nę­ły mar­ko­we po­wietrz­ne li­mu­zy­ny i rej­so­we mi­ni­trans­ga­lak­ty­ki od­bi­ja­ją­ce w swych wy­po­le­ro­wa­nych ka­dłu­bach pierw­sze pro­mie­nie wscho­dzą­ce­go słoń­ca. Ostat­ni po­jazd stał ma­to­wy i mar­twy, je­śli był ich je­dy­ną szan­są, to nie wró­ży­ło to ni­cze­go do­bre­go.

Sztucz­ne oświe­tle­nie zga­sło, za­nim ko­bie­ty do­tar­ły do ostat­nie­go sta­no­wi­ska, nie­odwie­dza­ne­go przez ni­ko­go od po­nad stu lat.

Sie­dem od­święt­nie ubra­nych ko­biet spo­glą­da­ło z dez­apro­ba­tą, ale i z na­dzie­ją, na wy­słu­żo­ną jed­nost­kę.

– To sta­tek ra­tun­ko­wy – Xana od­czy­ta­ła na­pis na umiesz­czo­nej przy wej­ściu ta­blicz­ce. – Wy­pro­du­ko­wa­ny w 3713 roku stan­dar­do­wym w B&M Spa­ce­ships. Sta­ry, ale przy­naj­mniej z do­brej fir­my.

– To za­le­ży, na ja­kiej pla­ne­cie był zro­bio­ny. O, pro­szę! – San­dra po­stu­ka­ła pal­cem po mniej­szych li­ter­kach pod spodem. – „Made on Ta­iwan”.

– Je­śli coś się sta­nie, ni­g­dy nie uda nam się zło­żyć re­kla­ma­cji. – Flo­re bez­wied­nie prze­su­nę­ła ję­zy­kiem po wyj­ścio­wej, mie­nią­cej się jak bry­lan­ty, na­zęb­nej na­kład­ce, do któ­rej cią­gle nie mo­gła się przy­zwy­cza­ić.

Xana za­uwa­ży­ła pod na­pi­sem szyb­kę i prze­tar­ła jej brud­ną po­wierzch­nię. W okien­ku zie­le­nił się le­d­wo wi­docz­ny na­pis.

– Co tam jest?

– Nie ro­zu­miem, to w ja­kimś dziw­nym ję­zy­ku.

– Pew­nie taj­wań­skim.

– O, a te­raz się zmie­nił. Ale tego też nie ro­zu­miem.

Po kil­ku na­stęp­nych zmia­nach ko­mu­ni­kat po­ja­wił się wresz­cie w roz­po­zna­wal­nej for­mie: Sta­tek ra­tun­ko­wy Ze­nith-6 Mię­dzy­pla­ne­tar­nej Służ­by Ko­smicz­nej, wszyst­kie sys­te­my spraw­ne, ko­mu­ni­ka­cja gło­so­wa w pię­ciu pod­sta­wo­wych ję­zy­kach, ilość za­ło­gi – 0, licz­ba pa­sa­że­rów – 0.

– Za­raz to zmie­ni­my! – za­po­wie­dzia­ła San­dra i za­wo­ła­ła w stro­nę drzwi: – Otwie­rać!

Jej aser­tyw­ność nie po­dzia­ła­ła na sta­tek, któ­ry nie za­re­ago­wał w ża­den wi­docz­ny spo­sób.

– Otwo­rzyć ze­wnętrz­ny luk, pa­sa­że­ro­wie go­to­wi do wej­ścia na po­kład! – spró­bo­wa­ła Ele­ono­ra.

Nic.

– Czas, że­byś za­sto­so­wa­ła te swo­je ha­ker­skie sztucz­ki – przy­po­mnia­ła San­dra, ale Ele­ono­ra tyl­ko bez­rad­nie roz­ło­ży­ła ręce:

– Mu­sia­ła­bym się naj­pierw do­stać do kom­pu­te­ra.

– Czy mógł­byś nas wpu­ścić? – za­py­ta­ła Flo­re, wy­gła­dza­jąc be­żo­wy ko­stium i po­pra­wia­jąc po­zła­ca­ną brosz­kę na ak­sa­mit­nej apasz­ce. – Chcia­ły­by­śmy po­le­cieć na inną pla­ne­tę.

Nic.

Na­stęp­nie do ta­blicz­ki, do któ­rej mó­wi­ły, prze­pchnę­ła się Xana.

– Je­ste­śmy za­gro­żo­ne, mu­sisz nas wpu­ścić, mu­si­my stąd ucie­kać! Je­steś stat­kiem ra­tun­ko­wym czy nie?!

Choć z ze­wnątrz wy­da­wa­ło się, że okrzy­ki i stu­ka­nie la­ska­mi nie wy­wo­ła­ły żad­nej re­ak­cji, to kom­pu­ter po­kła­do­wy zro­bił już spo­ro i mógł igno­ro­wać je jesz­cze bar­dzo dłu­go, bo ana­li­za sy­tu­acji do­pro­wa­dzi­ła do jed­ne­go wnio­sku: że wła­śnie ma zo­stać po­rwa­ny.

Mida uśmiech­nę­ła się i – by zjed­nać sym­pa­tię tego, co było ostat­nią prze­szko­dą na ich dro­dze do wol­no­ści – po­gła­ska­ła nie­sa­mo­wi­cie brud­ną ścia­nę.

Na­dal nic.

– Nikt tego nie prze­wi­dział? – obu­rzy­ła się San­dra, jak­by ten za­rzut nie do­ty­czył jej tyl­ko dla­te­go, że go wy­gło­si­ła.

– Har­ry prze­wi­dział, że wró­ci­my przed śnia­da­niem. – Flo­re po­pra­wi­ła kok. – Gdy­by­ście nie prze­gło­so­wa­ły, żeby go nie brać, może coś by po­ra­dził.

Czas ucie­kał, bab­cie sła­bły, a sta­tek ra­tun­ko­wy Mię­dzy­pla­ne­tar­nej Służ­by Ko­smicz­nej był o krok od zwy­cię­stwa, kie­dy Midę olśni­ło. Od­su­nę­ła wszyst­kie od drzwi, zo­sta­wia­jąc tam je­dy­nie Oret­tę.

– Ty za­pu­kaj – po­wie­dzia­ła jak ktoś cał­ko­wi­cie pew­ny suk­ce­su.

Nie­raz wi­dzia­ła, jak Oret­ta po­ko­ny­wa­ła naj­ostrzej­szych straż­ni­ków, jak nie­świa­do­mie zmu­sza­ła ich do ła­ma­nia od­wiecz­nych za­ka­zów i po­stę­po­wa­nia wbrew pod­sta­wo­wym pro­gra­mom. Nie było ta­kie­go kom­pu­te­ra, któ­ry dał­by so­bie z tym radę.

Ko­bie­ta nie­chęt­nie przy­su­nę­ła się do ta­blicz­ki, ner­wo­wo mię­dląc w pal­cach rącz­kę to­reb­ki. Pod wpły­wem stre­su czę­sto tra­ci­ła kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią, nie cier­pia­ła tego.

– Chcia­ły­by­śmy… – za­jąk­nę­ła się. – Wy­da­je mi się, że w ze­szły po­nie­dzia­łek zja­dłam na śnia­da­nie jaj­ko na mięk­ko… ale… cho­dzi o to, że… no… czy mo­gły­by­śmy wejść na po­kład? …pro­szę.

– Ona cza­sem tro­chę bre­dzi – wy­ja­śni­ła Mi­dret. – Ale to nie ma zna­cze­nia, i tak za­wsze dzia­ła, może to ton gło­su czy coś?

I rze­czy­wi­ście, po­mi­mo 114-let­niej prze­rwy drzwi od­su­nę­ły się bez­gło­śnie, za­mi­go­ta­ły świa­tła, za­szu­mia­ły sys­te­my uzdat­nia­nia po­wie­trza, w ste­row­ni oży­ły kon­tro­l­ki i wskaź­ni­ki. Sta­tek prze­cią­gnął się po wy­jąt­ko­wo dłu­giej drzem­ce.

Przyj­rzał się swo­jej no­wej za­ło­dze. Oso­by nie były ozna­ko­wa­ne stop­nia­mi służ­by po­wietrz­nej, zo­stał więc po­rwa­ny przez cy­wi­lów. Nie, nie zo­stał po­rwa­ny, nikt nie wdarł się prze­cież na po­kład siłą. Dla­cze­go jed­nak drzwi otwo­rzy­ły się, sko­ro jed­no­znacz­nie oce­nił pró­bę do­sta­nia się do środ­ka jako nie­po­żą­da­ną? Mu­sie­li użyć ja­kie­goś obej­ścia, luki w sys­te­mie za­bez­pie­czeń, ale do tego mu­sie­li­by być wy­so­kiej kla­sy spe­cja­li­sta­mi. Zu­peł­nie nie zga­dza­ło się to z ana­li­zą po­szcze­gól­nych jed­no­stek: wszyst­kie były za­awan­so­wa­ny­mi wie­ko­wo ko­bie­ta­mi, któ­rych wy­po­wie­dzi nie wska­zy­wa­ły na po­sia­da­nie choć­by pod­sta­wo­wej wie­dzy tech­nicz­nej. Nie za­lo­go­wa­ły się przy wej­ściu ko­da­mi MSK ani żad­ny­mi in­ny­mi. Gdy­by mógł, praw­do­po­dob­nie by się prze­stra­szył.

Na szczę­ście nie miał uczuć, miał za to ru­ty­no­we dzia­ła­nia. Po pierw­sze, na­le­ża­ło skla­sy­fi­ko­wać zda­rze­nie.

Od­rzu­cił po­rwa­nie i stan­dar­do­wy lot. Naj­wię­cej zgod­no­ści wy­ka­za­ła ak­cja ra­tun­ko­wa bez za­ło­gi. Wszedł w od­po­wied­ni tryb i od­na­lazł w re­je­strze naj­bliż­szy ośro­dek pierw­szej po­mo­cy MSK. Rów­no­cze­śnie ak­ty­wo­wał pro­ce­du­ry do zba­da­nia sta­nu po­szko­do­wa­nych i ob­ję­cia ich do­raź­ną opie­ką.

W tym cza­sie ko­bie­ty od­na­la­zły swój cel na pla­nie ewa­ku­acyj­nym i ru­szy­ły ku nie­mu la­bi­ryn­tem ko­ry­ta­rzy, aż do­tar­ły do drzwi z na­pi­sem „KOK­PIT – wstęp tyl­ko dla upo­waż­nio­nych”, za któ­ry­mi znaj­do­wa­ło się prze­stron­ne po­miesz­cze­nie z całą masą nie­zro­zu­mia­łych przy­rzą­dów. Pul­pi­ty nie­mra­wo mru­ga­ły po­je­dyn­czy­mi świa­teł­ka­mi, a na środ­ku kró­lo­wa­ło sta­no­wi­sko ka­pi­ta­na, któ­re na­tych­miast za­ję­ła Ele­ono­ra.

– Po­proś go te­raz, żeby wy­star­to­wał – po­le­ci­ła San­dra, pa­trząc na Oret­tę.

Ko­bie­ta naj­chęt­niej za­pa­dła­by się pod zie­mię, ale przede wszyst­kim sta­ra­ła się uni­kać kon­flik­tów: nie pa­mię­ta­ła zbyt wie­le z bliż­szej i dal­szej prze­szło­ści, co samo w so­bie kom­pli­ko­wa­ło już wy­star­cza­ją­co jej ży­cie.

– Chcia­ły­by­śmy, że­byś wy­star­to­wał – po­pro­si­ła.

– Dla­cze­go nic się nie wy­świe­tla? – Xana wpa­try­wa­ła się w po­kry­tą wy­ga­szo­ny­mi mo­ni­to­ra­mi ścia­nę. – Nie prze­ży­ję, je­śli zła­pią nas na tym stat­ku. Tak da­le­ko za­szły­śmy!

– Mó­wi­łam, żeby wziąć Har­ry’ego, on na pew­no wie­dział­by, co zro­bić – au­to­ry­ta­tyw­nie stwier­dzi­ła Flo­re.

– Niby skąd? Jest sprze­daw­cą mó­wią­cych kra­wa­tów – prych­nę­ła Xana.

– Ale co chłop, to chłop. Tu by na­ci­snął, tam prze­łą­czył i za­raz by za­dzia­ła­ło.

– Ja tam od czter­dzie­stu lat wszyst­ko ro­bię sama i żad­ne­go chło­pa mi nie trze­ba! – oświad­czy­ła Xana.

– Od czter­dzie­stu lat wszyst­ko ro­bią za cie­bie ro­bo­ty – spre­cy­zo­wa­ła San­dra.

Mida od­ję­ła od ust ba­to­na z au­to­ma­tu, któ­ry zlo­ka­li­zo­wa­ła na­tych­miast, z pre­cy­zją sa­mo­na­pro­wa­dza­ją­cej się ra­kie­ty. – Może Har­ry i nie wie­dział­by, co zro­bić, ale by­ło­by we­se­lej – wtrą­ci­ła.

– To­bie za­wsze jest we­so­ło – rzu­ci­ła z po­gar­dą San­dra.

– To źle? – Mi­dret wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Naj­bar­dziej uszczy­pli­we, zja­dli­we i okrut­ne uwa­gi spły­wa­ły po niej jak kro­ple desz­czu po do­brze na­tłusz­czo­nej kacz­ce (mie­li ta­kie w cen­tral­nej sa­dzaw­ce). Wszy­scy twier­dzi­li, że to tyl­ko poza. Mało kto po­tra­fił prze­trwać kon­fron­ta­cję z jej nie­wzru­szo­nym opty­mi­zmem.

– Wy­rzu­ci­łaś opa­ko­wa­nie nie do tego po­jem­ni­ka! – za­skrze­cza­ła na­gle La­ma­ra; po­de­szła do sze­re­gu ścien­nych ko­szy i z po­świę­ce­niem za­nu­rzy­ła rękę w jed­nym z nich. – To nie pa­pier, to two­rzy­wo sztucz­ne PP 02/82, nie wi­dzisz? Ciem­no­po­ma­rań­czo­wy otwór.

– Za­pa­mię­tam – obie­ca­ła nie po raz pierw­szy Mi­dret.

– Zo­bacz. – La­ma­ra, śle­dzo­na przez za­fa­scy­no­wa­ne ko­le­żan­ki, wy­cią­gnę­ła opa­ko­wa­nie po ba­to­nie spo­mię­dzy bar­dzo sta­rych pa­pie­rów. – Tu – wska­za­ła na cha­rak­te­ry­stycz­ny zna­czek na opa­ko­wa­niu – i tu… – po­pu­ka­ła pal­cem w na­pis nad śmiet­ni­kiem – czy to jest to samo?

– Nie – przy­zna­ła Mida.

– A tu? – La­ma­ra prze­szła wzdłuż róż­no­ko­lo­ro­wych ozna­czeń, aż do­tar­ła do wła­ści­we­go – PP 02/82?

– Zga­dza się.

– Pro­ste?

– Pro­ste – przy­tak­nę­ła Mida, roz­po­czy­na­jąc ko­lej­ne­go ba­to­na. Żad­na z nich nie mia­ła wąt­pli­wo­ści, że ko­lej­ny pa­pie­rek po­wę­dru­je do pierw­sze­go z brze­gu śmiet­ni­ka. Mida po pro­stu nie lu­bi­ła utrud­niać so­bie ży­cia.

– Nie mamy cza­su na ta­kie głu­po­ty – prze­rwa­ła im San­dra. – A ty chy­ba po­win­naś ogra­ni­czyć sło­dy­cze? Mam na­dzie­ję, że nie prze­kra­cza­my do­pusz­czal­ne­go ob­cią­że­nia. Wiesz przy­naj­mniej, ile wa­żysz?

– Z pew­no­ścią mam wię­cej ki­lo­gra­mów niż lat – stwier­dzi­ła fi­lo­zo­ficz­nie. – To u nas ro­dzin­ne. Wy już chy­ba od daw­na nie mo­że­cie tego o so­bie po­wie­dzieć?

Mida była wśród nich naj­tęż­sza, ale przede wszyst­kim naj­młod­sza i w za­sa­dzie po­win­ny ob­ra­zić się na nią śmier­tel­nie za su­ge­stie do­ty­czą­ce wie­ku, ale to była Mida, a ona ni­g­dy nie mia­ła złych in­ten­cji. Trze­ba było się do niej przy­zwy­cza­ić albo trzy­mać się od niej z da­le­ka.

– Ja ważę po­ło­wę swo­ich lat – wes­tchnę­ła Ele­ono­ra. Była naj­star­sza w tym to­wa­rzy­stwie, jak zresz­tą ostat­nio pra­wie w każ­dym. Sta­ra­ła się o tym nie my­śleć, w czym po­ma­ga­ło jej sys­te­ma­tycz­ne za­ży­wa­nie wy­so­ko­pro­cen­to­wych trun­ków.

– Go­to­wość star­to­wa za dwa­na­ście mi­nut. – Stwier­dze­nie to spa­dło na nie na­gle i nie­spo­dzie­wa­nie. Głos był mę­ski, głę­bo­ki i rześ­ki. Zresz­tą każ­dy nie­trzę­są­cy się głos brzmiał w ich uszach nie­na­tu­ral­nie rześ­ko.

– Hm… – Flo­re ro­zej­rza­ła się chci­wie. – Chcia­ła­bym zo­ba­czyć wła­ści­cie­la tego gło­su.

– Nie są­dzę – Xana ścią­gnę­ła ją na zie­mię. – Wzo­rzec mu­sie­li na­grać ze sto pięć­dzie­siąt lat temu.

Flo­ren­ce zmar­kot­nia­ła, ale w tym sa­mym mo­men­cie Ele­ono­ra za­stu­ka­ła ener­gicz­nie la­ską w pod­ło­gę. – Słu­chaj­cie, czy to zna­czy, że go uru­cho­mi­ły­śmy?

Wszyst­kie w za­du­mie po­ki­wa­ły gło­wa­mi.

– Jak?

Py­ta­nie za­wi­sło mię­dzy nimi, nie spo­dzie­wa­jąc się od­po­wie­dzi.

– Khm, khm… – Fo­tel sto­ją­cy przy po­kry­tym nie­zli­czo­ny­mi gu­zicz­ka­mi bla­cie okrę­cił się bez­sze­lest­nie, uka­zu­jąc wci­śnię­tą weń Oret­tę. – Chy­ba coś na­ci­snę­łam, prze­pra­szam…

San­dra wy­cią­gnę­ła z prze­wie­szo­nej przez przed­ra­mię to­reb­ki kart­kę za­pi­sa­ną kan­cia­stym, nie­zdar­nym pi­smem. Był to plan ich wy­ciecz­ki… czy kru­cja­ty – jak na­zy­wa­ła ją San­dra, czy przy­go­dy – we­dług Midy. Było na niej sie­dem punk­tów, sie­dem świa­tów i ni­cze­go nie­spo­dzie­wa­ją­cych się ro­dzin.

Na po­cząt­ku była pla­ne­ta Ele­ono­ry. Li­sta uło­żo­na zo­sta­ła we­dług oczy­wi­ste­go klu­cza. Nikt tego nie kwe­stio­no­wał ani nie na­zy­wał po imie­niu.

San­dra po­de­szła do Oret­ty i od­czy­ta­ła, jak umia­ła naj­wy­raź­niej: – Ler­mon.

– I co? – zdzi­wi­ła się Oret­ta.

– Tam le­ci­my naj­pierw.

– I?

– Uru­cho­mi­łaś sta­tek, te­raz zrób, żeby nas tam za­brał.

San­dra od­krę­ci­ła ją wraz z krze­słem z po­wro­tem do pul­pi­tu. Oret­ta wy­cią­gnę­ła pal­ce nad ko­lo­ro­we przy­ci­ski.

– GO­TO­WOŚĆ STAR­TO­WA ZA DZIE­SIĘĆ MI­NUT. CEL: BAZA MSK 1039, CZAS PRZE­LO­TU: PIĘĆ DÓB PO­KŁA­DO­WYCH.

– Jaka baza?! Le­ci­my na Ler­mon! – prze­stra­szy­ła się Ele­ono­ra. – Tam nie ma żad­nej bazy!

– Mi­sja ra­tun­ko­wa, cel: naj­bliż­sza sta­cja pierw­szej po­mo­cy MSK – wy­ja­śnił bez­na­mięt­nie kom­pu­ter.

– Nie po­trze­bu­je­my żad­nej po­mo­cy – za­pro­te­sto­wa­ła San­dra. – Skąd mu to przy­szło do gło­wy?

– Ma pod­gląd? – pod­su­nę­ła Mida.

– Le­ci­my na Ler­mon! – Ele­ono­ra spró­bo­wa­ła roz­ka­zu­ją­ce­go tonu, któ­ry był nie­za­wod­ny w sto­sun­ku do więk­szo­ści lu­dzi i pew­nej ilo­ści prost­szych kom­pu­te­rów.

– Kurs może zo­stać zmie­nio­ny roz­ka­zem ka­pi­ta­na lub z po­wo­du za­gro­że­nia.

– Jak się wku­rzę, to za­raz bę­dzie miał za­gro­że­nie – wark­nę­ła San­dra, zła na sie­bie, że nie może wy­my­ślić nic bar­dziej kon­struk­tyw­ne­go.

– Pro­szę o przed­sta­wie­nie do­ku­men­tów – za­żą­dał kom­pu­ter.

– Nie mamy do­ku­men­tów. Prze­ży­ły­śmy wła­śnie strasz­ną ka­ta­stro­fę – za­im­pro­wi­zo­wa­ła Xana. – Cały sprzęt i na­sze rze­czy zo­sta­ły znisz­czo­ne, same le­d­wo uszły­śmy z ży­ciem. Oret­ta, wy­tłu­macz to temu mi­łe­mu kom­pu­te­ro­wi.

Ora wła­śnie usi­ło­wa­ła so­bie przy­po­mnieć rze­czo­ną ka­ta­stro­fę. Nie bar­dzo mo­gła, ale w koń­cu li­czy­ło się to, że prze­ży­ła.

– Dwie por­cje her­ba­ty są zu­peł­nie wy­star­cza­ją­ce – po­wie­dzia­ła ża­ło­śnie.

– Do­sta­niesz póź­niej – obie­ca­ła San­dra. – Te­raz po­proś o zmia­nę kur­su.

– Je­ste­śmy za­ło­gą, a Ele­ono­ra Gard­ner jest ka­pi­ta­nem – oświad­czy­ła na­gle Oret­ta z ta­kim prze­ko­na­niem, że na­wet San­dra nie pró­bo­wa­ła pro­te­sto­wać.

– Ale mo­żesz mó­wić mi Ele­ono­ra. Le­ci­my na Ler­mon.

– Go­to­wość star­to­wa osią­gnię­ta – usły­sza­ły ko­mu­ni­kat i dłu­gą, nie­po­ko­ją­cą pau­zę. – Cel: Ler­mon, czas prze­lo­tu: trzy doby po­kła­do­we.

Czu­jąc zwięk­sza­ją­ce się prze­cią­że­nie, po­pa­trzy­ły po so­bie z wy­ra­zem trium­fu. Żad­na z nich nie wie­rzy­ła, że uda im się do­trzeć da­lej niż do drzwi ośrod­ka, a te­raz pro­szę: mknę­ły przez ko­smos wiel­kim ra­tun­ko­wym stat­kiem.

Ele­ono­ra stuk­nę­ła po trzy­kroć la­ską i wy­pro­sto­wa­ła się, na ile po­zwo­lił ból w krzy­żu. – Uwa­ga! Nad­cho­dzi­my! – ogło­si­ła świa­tom, któ­re wzię­ły na cel, roz­sia­dła się wy­god­nie i za­snę­ła.

– Da się tu wy­świe­tlić plan po­miesz­czeń? – za­in­te­re­so­wa­ła się San­dra.

– Chy­ba mu­sisz po­wie­dzieć to gło­śniej – po­ra­dzi­ła La­ma­ra.

– Nie mó­wi­łam do stat­ku, tyl­ko do Ory. Na pew­no wy­star­czy coś na­ci­snąć.

– Do mnie? – prze­stra­szy­ła się Oret­ta, któ­ra mia­ła na­dzie­ję, że już o niej za­po­mnia­no.

Sy­tu­acja wy­glą­da­ła jed­nak do­kład­nie prze­ciw­nie. Zo­sta­ła oto­czo­na przez swo­je ko­le­żan­ki ści­słym ko­łem. W do­dat­ku po­sztur­chi­wa­ły ją za­chę­ca­ją­co.

– No na­ci­śnij coś!

– Może ten czar­ny pro­sto­kąt?

– Wy­da­je mi się, że któ­ryś z tych mru­ga­ją­cych.

– Nie, jak mru­ga, to zna­czy, że coś robi. Ra­czej ten zie­lo­ny z li­te­rą „M”.

– Na­ci­skaj, na­ci­skaj…

Oret­ta za­czę­ła się za­sta­na­wiać, jak się wpa­ko­wa­ła w tę sy­tu­ację. Czy zro­bi­ła coś nie tak?

– Chy­ba nie ja­dłam dziś śnia­da­nia – spró­bo­wa­ła się bro­nić.

– Jak bę­dzie­my wie­dzia­ły, gdzie co jest, to wszyst­kie chęt­nie zje­my śnia­da­nie. Na­ci­skaj!

Nie wi­dząc in­ne­go wyj­ścia, Oret­ta za­mknę­ła oczy i na chy­bił tra­fił dziob­nę­ła pal­cem w kon­so­lę.

– Wszyst­kie opcje za­blo­ko­wa­ne do cza­su cał­ko­wi­te­go za­koń­cze­nia pro­ce­du­ry star­to­wej – oznaj­mił głos stat­ku.

– Jak masz na imię? – spy­ta­ła San­dra.

– Oret­ta. My­śla­łam, że się zna­my?

– Nie ty. Sta­tek. Jak już mu­szę z nim roz­ma­wiać, to chcę przy­naj­mniej wie­dzieć, jak się na­zy­wa.

– Ana­li­za do­tych­cza­so­wych po­le­ceń wska­zu­je na zmia­nę ro­dza­ju użyt­ko­wa­nia. Czy mam zmie­nić in­ter­fejs na „przy­ja­zny asy­stent Ste­ve”?

– Hę?

Jak na ko­men­dę wszyst­kie od­wró­ci­ły się do Ele­ono­ry, po­chra­pu­ją­cej w wy­god­nym fo­te­lu.

– Zmie­nia­my? – szep­nę­ła San­dra.

– Co? – za­wo­ła­ły, wy­cią­ga­jąc w jej kie­run­ku le­piej sły­szą­ce uszy.

– Py­ta­łam, czy zmie­nia­my? Nie chcia­łam, żeby nas sły­szał.

– Sen­so­ry dźwię­ku są dużo czul­sze od ludz­kie­go na­rzą­du słu­chu – po­in­for­mo­wał kom­pu­ter.

– Co to zna­czy? – za­nie­po­ko­iła się San­dra.

– Że sły­szy dużo le­piej od nas – prze­tłu­ma­czy­ła Xana.

– A mógł­byś nas nie pod­słu­chi­wać?

– Nie.

– Zmień­my – zde­cy­do­wa­ła La­ma­ra. – Naj­wy­żej po­wie­my, że samo się tak zro­bi­ło – do­da­ła ase­ku­ra­cyj­nie.

– Albo że Oret­ta zno­wu coś na­ci­snę­ła – pod­su­nę­ła San­dra.

Oret­ta ob­rzu­ci­ła ją zbo­la­łym spoj­rze­niem.

– Ty mu po­wiedz – Mida trą­ci­ła San­drę. – Ty je­steś te­raz naj­star­sza.

San­dra po­trzą­snę­ła gło­wą, aż za­chro­bo­ta­ło; gdy­by Mi­dret była zło­śli­wa, by­ła­by praw­dzi­wą mi­strzy­nią. – Zmień się w tego Ste­ve’a – po­wie­dzia­ła do su­fi­tu, bo nie bar­dzo wie­dzia­ła, jak zwra­cać się do ko­goś, bę­dąc w jego wnę­trzu.

– Tyl­ko zo­staw ten głos – po­pro­si­ła Flo­re, pra­wie się ru­mie­niąc.

– Przy­ja­zny asy­stent Ste­ve wita na po­kła­dzie. Dzię­ku­ję, że mnie wy­bra­ły­ście. Czy chce­cie cze­goś się do­wie­dzieć lub zmie­nić opcje in­ter­fej­su? – za­py­tał po chwi­li ten sam głos, ale brzmią­cy, jak­by jego wła­ści­ciel roz­piął gór­ny gu­zik ko­szu­li.

– Gdzie jest sto­łów­ka? – wy­pa­li­ła bez na­my­słu Mida, za co Oret­ta była jej bar­dzo wdzięcz­na, bo wła­śnie za­czę­ła po­dej­rze­wać, że w związ­ku z ka­ta­stro­fą nie zja­dła rów­nież wczo­raj­szej ko­la­cji.

– Na ho­lo­pla­nie czy w na­tu­rze?

– Żad­nych ho­lo­gra­mów! – za­strze­gła Flo­re, a gdy wszyst­kie spoj­rza­ły na nią za­sko­czo­ne, do­da­ła: – Prze­ko­na­cie się, jak do­trze­my na Urmis.

– Po­dą­żaj­cie za strzał­ka­mi na pod­ło­dze.

– Chcia­łam jesz­cze za­py­tać – ode­zwa­ła się nie­śmia­ło Oret­ta, z tru­dem uno­sząc się z fo­te­la – czy będę mu­sia­ła coś na­ci­skać?

– Nie. To pa­nel ste­ro­wa­nia stat­kiem – wy­ja­śnił kom­pu­ter. – Wszel­kie gu­zi­ki na­ci­ska pi­lot, na­wi­ga­tor lub ka­pi­tan. W tym po­miesz­cze­niu nie po­wi­nien prze­by­wać nikt spo­za za­ło­gi.

– My je­ste­śmy za­ło­gą – po­in­for­mo­wa­ła prze­pra­sza­ją­co Oret­ta, chwie­jąc się na zdrę­twia­łych no­gach.

Roz­legł się nie­po­ko­ją­cy szum dzia­ła­ją­ce­go po­nad swo­je moż­li­wo­ści kom­pu­te­ra.

– Błąd nu­mer 98416 – usły­sza­ły w koń­cu. – Je­śli pro­blem bę­dzie się po­wta­rzał, skon­tak­tuj się z pro­du­cen­tem bądź przed­sta­wi­cie­lem han­dlo­wym.

– Wiesz co, już le­piej byś się w ogó­le nie od­zy­wa­ła – skar­ci­ła ją San­dra.

– Ale prze­cież je­ste­śmy, no nie? Tam śpi ka­pi­tan, a ja je­stem… na­wi­ga­to­rem? Xano?

– Me­cha­nik – od­par­ła star­sza pani bez na­my­słu, ale po chwi­li uzu­peł­ni­ła: – głów­ny.

– W ta­kim ra­zie ja je­stem głów­nym ofi­ce­rem. – San­dra wy­pro­sto­wa­ła ra­mio­na i przy­bra­ła od­po­wied­ni dla tej funk­cji wy­raz twa­rzy. – Po­trzeb­ny jest jesz­cze pi­lot. Flo­re?

– Do­brze. By­le­bym nie mu­sia­ła sia­dać za ste­ra­mi.

– La­ma­ro? Mo­żesz być dru­gim pi­lo­tem.

– W po­rząd­ku, ale z ta­kim sa­mym za­strze­że­niem.

– A Mida bę­dzie ro­bi­ła za resz­tę per­so­ne­lu i spra­wa za­ła­twio­na.

Usta­liw­szy wszyst­ko, sta­rusz­ki po­dą­ży­ły za zie­lo­ny­mi strzał­ka­mi na wła­ści­wy pas ru­cho­me­go chod­ni­ka.

– No to je­ste­śmy za­ło­gą – ob­wie­ści­ła Oret­ta.

– Przy­mknij się, bo Przy­ja­zne­mu prze­pa­lą się ob­wo­dy, i obudź Ele­ono­rę, bo prze­śpi śnia­da­nie….

Ste­ve nie ode­zwał się.

Elek­tro­nicz­ny mózg usi­ło­wał do­sto­so­wać się do wy­klu­cza­ją­cych się wza­jem­nie ko­mu­ni­ka­tów, rów­no­cze­śnie szy­ku­jąc się do ba­ta­lii o prze­trwa­nie. Taki miał prio­ry­tet: ra­to­wać isto­ty żywe prze­by­wa­ją­ce na jego po­kła­dzie, na­wet przed nimi sa­my­mi.

– Za­ma­wiaj­my! – po­na­gli­ła Mi­dret, gdy za­sia­dły przy sto­le w me­sie.

– Przed wej­ściem do to­a­le­ty upew­nij się, że jest włą­czo­na gra­wi­ta­cja – usły­sza­ły głos spod bla­tu. – Czy chcesz usły­szeć na­stęp­ną po­ra­dę?

Flo­re wy­ję­ła to­reb­kę, otwo­rzy­ła ją i wy­cią­gnę­ła pa­sek ko­lo­ro­we­go ma­te­ria­łu. – Nie umiem go wy­łą­czyć.

– Ga­da­ją­cy kra­wat? Od Har­ry’ego?! – za­wo­ła­ła oskar­ży­ciel­sko San­dra i rzu­ci­ła spoj­rze­nie, któ­re pięć­dzie­siąt lat temu wy­wo­ła­ło­by praw­do­po­dob­nie sil­ny ru­mie­niec. Te­raz Flo­ren­ce tyl­ko przy­tak­nę­ła.

– Daje jed­ną po­ra­dę dzien­nie, chy­ba że ktoś chce wię­cej.

Nikt nie chciał.

– Na przy­szłość: zo­sta­wiaj go w po­ko­ju – za­skrze­cza­ła San­dra – sko­ro nie po­tra­fi trzy­mać gęby na kłód­kę.

– On nie ma gęby. Tak czy siak, nie bę­dziesz mi dyk­to­wa­ła, co mogę przy so­bie no­sić.

– Mnie nie prze­szka­dza – sta­nę­ła w jej obro­nie Ele­ono­ra.

– Przy­naj­mniej raz dzien­nie bę­dzie­my mo­gły usły­szeć coś mą­dre­go – do­da­ła wy­zy­wa­ją­co Flo­re.

– Za­gło­suj­my – za­żą­da­ła San­dra.

– Na stat­ku nie ma de­mo­kra­cji – oświad­czy­ła Ele­ono­ra. – Na stat­ku rzą­dzi ka­pi­tan. Mam ra­cję, Ste­ve?

Ste­ve wy­brał opcję „prze­cze­kać, aż za­po­mną, o czym roz­ma­wia­ły”.

– Ste­ve?! – Ele­ono­ra wal­nę­ła la­ską o blat sto­łu, aż ko­le­żan­ki pod­sko­czy­ły na krze­słach. Kom­pu­ter sko­rzy­stał z opcji wy­mi­ja­ją­cej:

– Tak, zwy­kle na stat­ku rzą­dzi ka­pi­tan.

– Czy­li ja! Ja tu rzą­dzę! Praw­da? …Ste­ve?!

Prze­wi­du­jąc kil­ka mi­lio­nów kro­ków do przo­du, od­po­wie­dział:

– Tak, pro­szę pani.

– No – uspo­ko­iła się Ele­ono­ra.

Flo­re scho­wa­ła mó­wią­cy kra­wat do za­ła­do­wa­nej nie­mi­ło­sier­nie to­reb­ki, wszyst­kie i tak za­po­mnia­ły już, o co po­szło (oprócz Mi­dret, ale ją dużo bar­dziej in­te­re­so­wa­ło menu).

Zło­ży­ły za­mó­wie­nie i po kil­ku mi­nu­tach do każ­dej pod­je­chał me­ta­lo­wy ba­rek z od­po­wied­ni­mi da­nia­mi. Usta­wi­ły je przed sobą z na­masz­cze­niem.

– To nasz pierw­szy po­si­łek na wol­no­ści – stwier­dzi­ła uro­czy­ście Flo­re. – Może za­mó­wi­my szam­pa­na?

– Bez­al­ko­ho­lo­we­go? – upew­nił się Ste­ve.

– Jak sza­leć, to sza­leć! Daj nam naj­lep­szy rocz­nik, jaki masz… i żad­ne­go bez­al­ko­ho­lo­we­go świń­stwa! – zde­cy­do­wa­ła Ele­ono­ra.

– Szam­pan z kon­ce­sjo­no­wa­nej pla­ne­ty Cham­pa­gne skoń­czył się sto dzie­więt­na­ście lat temu. Mam wina mu­su­ją­ce.

– A to je­dze­nie ile ma lat? – spy­ta­ła z trwo­gą Oret­ta.

– My­ślę, że nie chcesz wie­dzieć – ostrze­gła ją Mida.

– Za­pa­sy po­cho­dzą sprzed stu czter­na­stu lat.

– …ale już wiesz…

– A co z ter­mi­nem przy­dat­no­ści?

– Jesz­cze jed­no py­ta­nie i obe­rwiesz. – Ele­ono­ra unio­sła groź­nie drew­nia­ną la­skę. – Do­sta­łaś kie­dyś czymś ta­kim po gło­wie? – Na­stęp­nie star­sza pani zmie­ni­ła głos na jesz­cze bar­dziej wład­czy, tak aby pa­so­wał do ko­goś, kto wy­da­je po­le­ce­nia ca­łe­mu stat­ko­wi, i zwró­ci­ła się do Ste­ve’a: – Weź­mie­my wino mu­su­ją­ce, ale naj­lep­sze!

– Moja wą­tro­ba tego nie wy­trzy­ma – skrzy­wi­ła się La­ma­ra.

Po speł­nie­niu to­a­stu otwo­rzy­ły po­jem­ni­ki, z któ­rych unio­sły się za­pa­chy die­te­tycz­nych od­po­wied­ni­ków za­mó­wio­nych po­traw, nie­ste­ty nie­ca­łe dwa­dzie­ścia pro­cent mia­ło szan­sę do­trzeć do od­po­wied­nich ośrod­ków mó­zgu moc­no prze­tar­ty­mi już szla­ka­mi.

Wszyst­kie jak na ko­men­dę zła­pa­ły za sztuć­ce i roz­po­czę­ły ucztę.

Pierw­sza swo­je je­dze­nie wy­plu­ła Mida, resz­ta zro­bi­ła to z kil­ku­na­sto­se­kun­do­wym opóź­nie­niem.

– Brak soli – wy­ja­śnił Ste­ve, któ­re­go za­wio­dła opcja „zi­gno­ruj pro­blem, może nikt nie za­uwa­ży”.

– Jak mo­gło za­brak­nąć soli, sko­ro zo­sta­ło je­dze­nie? – za­nie­po­ko­iła się Mida. – Czy ono też już się koń­czy?

– Za­pa­sy żyw­no­ści wy­star­czą na osiem lat przy kom­ple­cie pa­sa­że­rów i za­ło­gi.

– A co z solą?

– Kon­te­ner soli znaj­du­je się poza sys­te­mem za­ła­dun­ko­wym.

– Więc jest! – ucie­szy­ła się Mida.

– Jest nie­do­stęp­na.

– Dla cie­bie. A dla nas?

– Wy­nik ob­li­czeń za­wie­ra się w prze­dzia­le „prak­tycz­nie nie­moż­li­we”.

– Masz wzór do ob­li­cza­nia, co mogą zro­bić bab­cie?

– Tak.

– A mogą, we­dług cie­bie, uciec z domu star­ców, ukraść sta­tek ko­smicz­ny i wy­ru­szyć na wy­ciecz­kę po ga­lak­ty­ce?

– 5% szan­sy.

– Więc wi­dzisz, gdzie mo­żesz wsa­dzić so­bie ten wzór.

– Nie wi­dzę.

– Jak od­pocz­nie­my, zro­bi­my po­rzą­dek z tą solą – zde­cy­do­wa­ła Ele­ono­ra. – A te­raz czas na za­kwa­te­ro­wa­nie. Masz po­ko­je na tym po­kła­dzie?

– Tak.

– Do­sko­na­le, bę­dzie­my mia­ły wszyst­ko pod ręką. Do­kąd mamy iść?

– Tyl­ko żad­nych ho­lo­gra­mów! – przy­po­mnia­ła Flo­re.

Kom­pu­ter uak­tyw­nił sie­dem ka­jut po­ło­żo­nych naj­bli­żej mesy. Kie­dy się po­ło­żą, zba­da ich stan, na­stęp­nie na pod­sta­wie wzo­ru, któ­ry ka­za­ły mu „so­bie wsa­dzić”, przy­go­tu­je dla każ­dej od­po­wied­ni ze­staw le­ków i skład mie­szan­ki do od­dy­cha­nia. Ru­ty­na.

Więk­sza część stat­ku po­grą­żo­na była w ciem­no­ści i ste­ryl­nym po­rząd­ku. Kon­te­ner soli stał pod ścia­ną ła­dow­ni, w miej­scu wy­raź­nie ozna­ko­wa­nym wiel­kim czer­wo­nym krzy­żem i na­pi­sem: NIE ZA­STA­WIAĆ – w pię­ciu pod­sta­wo­wych ję­zy­kach. Za­le­d­wie kil­ka me­trów da­lej lśni­ły wro­śnię­te w pod­ło­gę szy­ny, mię­dzy któ­ry­mi wid­niał sche­ma­tycz­ny ry­su­nek po­jem­ni­ka i trzy wy­ra­zy: TU USTA­WIAĆ KON­TE­NE­RY – w pię­ciu pod­sta­wo­wych ję­zy­kach.

Sól wa­ży­ła trzy tony, co w prze­li­cze­niu na bab­cie da­wa­ło oczy­wi­sty wy­nik, na­wet po­mi­ja­jąc po­nad czte­ro­me­tro­wą od­le­głość od miej­sca prze­zna­cze­nia.

Mimo to sta­rusz­ki były już w po­ło­wie dro­gi, wy­krzy­ku­jąc ra­do­śnie na za­krę­tach i do­ma­ga­jąc się zwięk­sze­nia pręd­ko­ści ru­cho­me­go chod­ni­ka. Naj­wię­cej ucie­chy spra­wia­ły im ko­ry­ta­rze, na któ­rych nie włą­czy­ło się świa­tło. Pisz­cza­ły wów­czas co sił w płu­cach, ła­piąc się jed­na dru­giej, jak­by zna­la­zły się na­gle w we­so­łym mia­stecz­ku.

Kok­taj­le od­żyw­cze naj­wy­raź­niej zro­bi­ły swo­je.

Do­tar­ły tak do miesz­czą­cej się w tyl­nej czę­ści stat­ku to­wa­ro­wej win­dy, któ­ra za­bra­ła je pię­tro wy­żej. Drzwi się roz­su­nę­ły i ma­ga­zyn roz­ja­śni­ło ja­skra­we ja­rze­nio­we świa­tło, zu­peł­nie inne niż w czę­ści miesz­kal­nej.

Ko­bie­ty wy­szły z win­dy i za­trzy­ma­ły na środ­ku po­miesz­cze­nia. Eu­fo­ria ule­cia­ła na­tych­miast, gdy spoj­rza­ły na sie­bie. W ta­kim oświe­tle­niu na­wet dwu­dzie­sto­let­nia La­ty­no­ska nie wy­glą­da­ła­by naj­le­piej. Uśmie­chy zga­sły i twa­rze przy­bra­ły jesz­cze bar­dziej nie­zdro­wy wy­gląd. Flo­re ma­chi­nal­nie wy­ję­ła pu­der­nicz­kę i za­czę­ła na­kła­dać ko­lej­ne war­stwy ko­lo­ry­zu­ją­ce­go pu­dru. Resz­ta nie­chęt­nie po­go­dzi­ła się z tru­pio­bla­dą cerą i po­głę­bio­ny­mi nie­spra­wie­dli­wie zmarszcz­ka­mi.

– Po pro­stu zrób­my to szyb­ko – po­wie­dzia­ła głu­cho Xana.

– To tyl­ko świa­tło – za­świer­go­ta­ła Mida. – Każ­dy wy­glą­dał­by tu, jak­by do­pie­ro co wstał z gro­bu.

– Gdzie ta sól? – za­py­ta­ła San­dra, pusz­cza­jąc mimo uszu nie­smacz­ną alu­zję Mi­dret.

– W kon­te­ne­rze z na­pi­sem „sól” w pię­ciu pod­sta­wo­wych ję­zy­kach.

– Wiesz, że czte­ry z tych ję­zy­ków są od daw­na mar­twe?

– Wiem.

Po­de­szły do po­jem­ni­ka, któ­ry, na­wet przy naj­więk­szym wy­sił­ku do­brej woli, nie wy­glą­dał na lek­ki.

– Ile waży? – spy­ta­ła rze­czo­wo Ele­ono­ra.

– 3 tony… Tak jak jest na­pi­sa­ne w le­wym dol­nym rogu, du­ży­mi li­te­ra­mi.

– On sta­ra się być zło­śli­wy – za­uwa­ży­ła Xana. – I to ma być przy­ja­zny in­ter­fejs?

– Ko­rzy­stam z opcji ozna­czo­nych „przy­ja­zny asy­stent Ste­ve” – wy­ja­śnił kom­pu­ter. – W uwa­gach do pro­gra­mu jest klau­zu­la: „au­tor nie od­po­wia­da za skut­ki nie­wła­ści­we­go użyt­ko­wa­nia asy­sten­ta ani za zmia­ny w jego oso­bo­wo­ści po­wsta­łe w wy­ni­ku do­sto­so­wa­nia”.

– To zna­czy, że go ze­psu­ły­śmy?

– To zna­czy, że jak jest zło­śli­wy, to same je­ste­śmy so­bie win­ne – za­śmia­ła się San­dra. – Spryt­ne!

– Po­wi­nie­neś to nam prze­czy­tać, za­nim się prze­łą­czy­łeś, praw­da?

– Nie na­le­ży to do mo­ich obo­wiąz­ków. Za­po­zna­nie się z in­struk­cją ob­słu­gi jest pra­wem każ­de­go użyt­kow­ni­ka. Jest ona udo­stęp­nia­na na każ­de jego ży­cze­nie.

– A co z tą solą? – Mida prze­sta­wi­ła zwrot­ni­cę roz­mo­wy na wła­ści­wy tor. – Nie pod­nie­sie­my jej.

– Musi tu być ja­kiś dźwig czy pod­no­śnik.

– Nie ma – od­po­wie­dział su­cho kom­pu­ter.

– No do­brze, ale dla­cze­go kon­te­ner waży? – za­gad­nę­ła Ele­ono­ra.

– Bo ma masę? – spró­bo­wa­ła La­ma­ra.

– Bo ma gra­wi­ta­cję! – oznaj­mi­ła Ele­ono­ra i dała ko­le­żan­kom chwi­lę cza­su na wy­cią­gnię­cie wnio­sku.

– Bez gra­wi­ta­cji nie waży nic!

– Tak! – Ele­ono­ra za­tar­ła ręce. – Wy­łącz gra­wi­ta­cję!

Nie mu­sia­ła tego dwa razy po­wta­rzać.

– Gra­wi­ta­cja zero – po­in­for­mo­wał Ste­ve, choć nie było to ko­niecz­ne.

Wszyst­kie od­czu­ły to po­dob­nie: za­wro­tem gło­wy i nie­przy­jem­nym uci­skiem żo­łąd­ka. Po­tem pod­ło­ga za­czę­ła się od­da­lać. Po­wo­li, ale nie­uchron­nie.

– Tyl­ko nie pró­buj jej te­raz włą­czyć! – ostrze­gła La­ma­ra, ob­ra­ca­jąc się wo­kół wła­snej osi.

Mida za­ma­cha­ła rę­ka­mi, od­bi­ła się od słu­pa i za­czę­ła su­nąć w po­przek ma­ga­zy­nu jak mi­nia­tu­ra ste­row­ca.

Flo­re kur­czo­wo ści­snę­ła to­reb­kę, za­mek nie wy­trzy­mał i uwol­nił uwię­zio­ne we­wnątrz przed­mio­ty. Po chwi­li do­oko­ła Flo­re ni­czym sa­te­li­ty uno­si­ły się szmin­ki, tu­sze, pu­der­nicz­ki i wi­ją­cy się jak wy­chu­dzo­ny wąż mó­wią­cy kra­wat; za­czę­ła wy­ła­py­wać swo­je skar­by nie­zgrab­ny­mi ru­cha­mi.

– Ele­ono­ro – za­wo­ła­ła Oret­ta, wi­sząc gło­wą w po­ten­cjal­ny dół – nie chcę cię mar­twić, ale sól nie lata.

– Ste­ve?

– Pod­ło­ga i kon­te­ne­ry wy­ko­na­ne są z ma­te­ria­łów za­czep­nych, trze­ba użyć siły, żeby je od­cze­pić.

– Du­żej?

– Nie. – Pro­gram kon­tro­l­ny prze­słał mu im­puls nie­zgod­no­ści. – Tak – po­pra­wił się.

– Damy radę?

– Nie.

– To nie było do cie­bie, wy­jąt­ko­wo przy­ja­zny in­ter­fej­sie…

– Co się sta­nie, jak zwy­mio­tu­ję?

Spoj­rza­ły na La­ma­rę, żeby prze­ko­nać się, czy to było py­ta­nie czy ostrze­że­nie.

– Chy­ba czas na lą­do­wa­nie. Po­wol­ne.

– Ze wzo­ru? – W po­wie­trzu za­iskrzy­ła zło­śli­wość.

– Da­waj ze wzo­ru – od­po­wie­dzia­ła szyb­ko La­ma­ra.

Spły­nę­ły jak ba­lo­ny, od­bi­ły się kil­ka­krot­nie od pod­ło­gi, za­nim twar­do na niej sta­nę­ły i po­czu­ły się cięż­kie.

Przez pe­wien czas do­cho­dzi­ły do sie­bie, rzu­ca­jąc oskar­ży­ciel­skie spoj­rze­nia Ele­ono­rze, wy­bra­ne­mu zu­peł­nie nie­de­mo­kra­tycz­nie ka­pi­ta­no­wi. I dla ni­ko­go nie mia­ło zna­cze­nia to, że gdy­by prze­pro­wa­dzi­ły le­gal­ne wy­bo­ry, wy­gra­ła­by wal­ko­we­rem.

– Co te­raz?

Ele­ono­ra po­dra­pa­ła się w gło­wę, choć to i tak ni­g­dy nie po­ma­ga­ło. Czu­ła na swo­ich wą­tłych bar­kach brze­mię od­po­wie­dzial­no­ści. Kom­pu­ter naj­wy­raź­niej nie miał za­mia­ru po­dać im go­to­we­go roz­wią­za­nia, cze­kał, aż przy­zna, że same so­bie nie po­ra­dzą, i po­pro­si go o po­moc. Nie­do­cze­ka­nie! Nie pod­da się, choć­by mia­ły tu tkwić do koń­ca świa­ta.

Sta­ło się – po­my­śla­ła – je­stem upar­ta jak moja mat­ka!

Gdy­by zdo­by­ła się na cał­ko­wi­tą szcze­rość, mu­sia­ła­by przy­znać, że była dużo bar­dziej upar­ta. Była ko­lej­nym ogni­wem po­ko­le­nio­wej eska­la­cji upo­ru, i nie ostat­nim. Były prze­cież na­stęp­ne po­ko­le­nia. Pra­wnuk Ele­ono­ry, Ju­lian, we wcze­snej mło­do­ści do­pro­wa­dzał naj­bliż­szych do sza­łu, od­ma­wia­jąc je­dze­nia pro­duk­tów w in­nym ko­lo­rze niż żół­ty, przez trzy bar­dzo dłu­gie lata. Ni­g­dy ja­koś nie przy­szło jej do gło­wy, że to prak­tycz­nie to samo, co kon­se­kwent­ne omi­ja­nie sa­lo­nu „Moda po są­siedz­ku” tyl­ko dla­te­go, że raz nie zmie­ści­ła się w spód­ni­cę w swo­im roz­mia­rze.

Zda­wa­ła so­bie spra­wę z tego, że jej ży­cio­wa de­wi­za „mam za­wsze ra­cję, nie­za­leż­nie od sta­nu fak­tycz­ne­go” znacz­nie utrud­nia eg­zy­sten­cję, sta­wia­jąc ją w sy­tu­acjach, któ­rych spo­koj­nie mo­gła­by unik­nąć. Jak w tej chwi­li. Wes­tchnę­ła. Kom­pu­ter zin­ter­pre­to­wał to jako sy­gnał ka­pi­tu­la­cji; po­my­lił się, nie po raz ostat­ni. Bę­dzie cią­gnę­ła swo­ją ba­ta­lię do koń­ca, bo taka już była, jest i bę­dzie.

– Po­trzeb­ny nam ja­kiś smar, któ­ry znie­sie za­czep­ność – stwier­dzi­ła Ele­ono­ra po dłu­gim, wy­czer­pu­ją­cym na­my­śle.

– Coś śli­skie­go? Olej? – pod­su­nę­ła Xana.

– Nie. – Ste­ve w prze­cią­gu na­no­se­kun­dy wy­szu­kał od­po­wied­nią sub­stan­cję, ale nie mu­siał im ni­cze­go uła­twiać. To nie była sy­tu­acja za­gro­że­nia ży­cia i jego ak­tu­al­ny tryb do­pusz­czał im­pro­wi­za­cję.

– Nie, bo co?

– Za­cze­pie­nie nie pu­ści, bo olej wy­two­rzy zbyt cien­ką war­stwę.

– Krem z tor­tu? – Ta idea za­go­ści­ła w gło­wie Mi­dret rów­no­cze­śnie z bur­cze­niem w brzu­chu. – Chy­ba czas coś zjeść – uśmiech­nę­ła się, zu­peł­nie nie­za­że­no­wa­na.

– Chy­ba tak – przy­zna­ła Oret­ta.

Wi­zja tor­tu po­dzia­ła­ła jed­no­znacz­nie na wszyst­kie żo­łąd­ki.

– Zrób­my so­bie prze­rwę na ja­kąś prze­ką­skę – zde­cy­do­wa­ła Ele­ono­ra. – Ste­ve, mo­że­my coś zjeść w tej oko­li­cy?

– W po­bli­żu znaj­du­ją się: au­to­mat z zu­pa­mi i au­to­mat z ba­to­na­mi.

– Zupy bez soli?

– Nie, zupy są go­to­wy­mi mie­szan­ka­mi zgod­nych z na­tu­ral­ny­mi sub­stan­cji po­kar­mo­wych. Z do­dat­kiem soli, ostrych przy­praw, sztucz­nych barw­ni­ków i aro­ma­tów oraz ulep­sza­czy.

– Do­brze, do­brze – prze­rwa­ła mu San­dra. – Nie my­ślisz chy­ba, że prze­stra­szysz nas che­mią spo­żyw­czą? – Ste­ve nie od­po­wie­dział. Oczy­wi­ście che­mia spo­żyw­cza nie była strasz­na. Przy­naj­mniej dla osob­ni­ków w pew­nym prze­dzia­le wie­ko­wym. Dla nich w więk­szo­ści jed­nak była.

W pod­ło­dze za­świe­ci­ły się strzał­ki i bab­cie ru­szy­ły wy­zna­czo­nym szla­kiem.

Zgod­nie z die­tą okre­ślo­ną dla obec­nych pa­sa­że­rek kom­pu­ter wy­łą­czył do­stęp do naj­bar­dziej szko­dli­wych zup.

– Hej, co jest z tym au­to­ma­tem?

– Wy­war z wa­rzyw i kle­ik ry­żo­wy? To ja­kieś kpi­ny!

Sta­rusz­ki ze zło­ścią pa­trzy­ły na 30-punk­to­wą li­stę, na któ­rej ak­tyw­ne były dwa naj­mniej atrak­cyj­ne wy­bo­ry.

– Ste­ve?!

Je­śli do tej pory nie ist­nia­ły elek­tro­nicz­ne ciar­ki, to bab­cie mia­ły w ręku ma­te­riał do opa­ten­to­wa­nia.

– Tak?

– Coś się ze­psu­ło – ode­zwa­ła się Oret­ta w wy­ni­ku zna­czą­cych spoj­rzeń. Jej ta­lent stał się jej prze­kleń­stwem. Ko­le­żan­ki wy­sta­wia­ły ją na pierw­szą li­nię, od­kąd zo­rien­to­wa­ły się, że trze­ba cze­goś znacz­nie moc­niej­sze­go niż bez­dusz­ność, żeby jej od­mó­wić.

– Wszyst­kie do­stęp­ne opcje są pod­świe­tlo­ne.

– Jest tyl­ko wy­ciąg z wa­rzyw i kle­ik – za­uwa­ży­ła nie­śmia­ło Oret­ta. – A co z resz­tą?

– Resz­ta… – lek­kie wa­ha­nie, coś, co ni­g­dy mu się nie przy­da­rzy­ło – …jest nie­do­stęp­na.

– Dla­cze­go?

– Po­nie­waż… – nie mógł kła­mać ani ni­cze­go im za­ka­zy­wać, mu­siał na­to­miast o nie dbać naj­le­piej, jak po­tra­fił. Żad­na z moż­li­wych od­po­wie­dzi nie speł­nia­ła wszyst­kich wa­run­ków. Nie było wy­tycz­nych, jak po­stę­po­wać z tego ro­dza­ju za­ło­gą, pa­sa­że­ra­mi i ofia­ra­mi ka­ta­stro­fy jed­no­cze­śnie.

Oret­ta in­stynk­tow­nie wy­czu­ła swo­ją szan­sę.

– Bar­dzo chcia­ły­by­śmy zjeść przy­naj­mniej po bursz­ty­no­wym kok­taj­lu, upał w tym roku był nie do znie­sie­nia, to same ryby i kre­wet­ki… nie za­szko­dzą nam…

Zro­bi­ło się prze­raź­li­wie ci­cho, ci­szą, któ­ra mo­gła­by za­wie­sić naj­bar­dziej od­por­ny sys­tem.

„Bursz­ty­no­wy kok­tajl” za­mru­gał kil­ka­krot­nie, za­nim roz­świe­tlił się na do­bre.

Kom­pu­ter włą­czył wspo­ma­ga­nie pa­mię­ci ope­ra­cyj­nej i do­dat­ko­we ob­wo­dy bez­pie­czeń­stwa. W samą porę, bo wła­śnie do sen­so­rów dźwię­ko­wych do­biegł zgrzy­tli­wy głos San­dry:

– Ja to bym wo­la­ła kasz­mi­ro­wą z klu­secz­ka­mi…

Resz­ta ro­zej­rza­ła się lę­kli­wie, spo­dzie­wa­jąc się, że San­dra prze­kro­czy­ła ko­lej­ny próg elek­tro­nicz­nej cier­pli­wo­ści i że mogą po­ja­wić się kon­se­kwen­cje. Praw­do­po­dob­nie nie­zbyt przy­jem­ne.

San­dra pa­trzy­ła wy­zy­wa­ją­co przed sie­bie.

– Każ mu – zwró­ci­ła się do Ele­ono­ry. – Je­steś do­wód­cą. Po­dob­no.

– Kasz­mi­ro­wa… jest ostra i cięż­ko­straw­na. Są­dzę, że nie da ci jej, bo to szko­dzi zdro­wiu.

– To moje zdro­wie. Każ mu!

– Je­ste­śmy za­ło­gą – wtrą­ci­ła na­gle Oret­ta swo­im prze­pra­sza­ją­cym to­nem. – Po­trze­bu­je­my sie­bie na­wza­jem. To już nie tyl­ko two­je zdro­wie.

– Nikt nie bę­dzie mi mó­wił, co mogę jeść, a cze­go nie. Nie po to wy­rwa­łam się z „Kwiet­nych Ogro­dów”, żeby prze­nieść się z jed­ne­go skom­pu­te­ry­zo­wa­ne­go sar­ko­fa­gu do dru­gie­go!

Oret­ta roz­da­ła wszyst­kim po bursz­ty­no­wym kok­taj­lu. Rów­nież San­drze, któ­ra była już o włos od ob­ra­że­nia się na cały świat.

– Jest na­praw­dę świet­ny – stwier­dzi­ła po­jed­naw­czo Oret­ta.

– Do­brze przy­pra­wio­ny – do­da­ła Xana, po­cią­ga­jąc ze swo­je­go kub­ka.

– I dają so­lid­ne, nie­oszu­ka­ne por­cje – wspar­ła ko­le­żan­ki Mida.

– Mnie też sma­ko­wał. – Ele­ono­ra do­pi­ła swo­ją zupę. – Po dzi­siej­szym śnia­da­niu sma­ko­wa­ło­by mi chy­ba wszyst­ko – pu­ści­ła oko do San­dry i uśmiech­nę­ła się za­chę­ca­ją­co.

– Niech wam bę­dzie. – San­dra prze­chy­li­ła ku­bek i spró­bo­wa­ła kok­taj­lu. Był nie­zły, praw­do­po­dob­nie dużo lep­szy niż kasz­mi­ro­wa z klu­secz­ka­mi, ale nie o to tu­taj cho­dzi­ło. San­dra, tak na­praw­dę, wca­le nie chcia­ła być ka­pi­ta­nem i wy­da­wać in­nym roz­ka­zów, chcia­ła je­dy­nie de­cy­do­wać o swo­im ży­ciu, tak jak kie­dyś, za­nim jej wol­ną wolę za­stą­pi­ły pie­lę­gniar­skie au­to­ma­ty.

Za­spo­ko­iw­szy głód i za­że­gnaw­szy kon­flikt, po­wró­ci­ły do ru­cho­me­go chod­ni­ka. Ste­ve ob­ser­wo­wał z za­in­te­re­so­wa­niem, jak wcho­dzą na pas pro­wa­dzą­cy do wind, do­pó­ki Mida nie prze­rwa­ła ci­szy i do­brej pas­sy Ste­ve’a.

– A sól?

Kom­pu­ter za­zgrzy­tał elek­tro­na­mi, a Oret­ta po­czu­ła się za­gu­bio­na – był to stan, w któ­rym spę­dza­ła więk­szość cza­su.

– Jaka sól? – spy­ta­ła.

– Ta, po któ­rą tu przy­je­cha­ły­śmy – przy­po­mnia­ła jej La­ma­ra. – Ta, bez któ­rej wszyst­kie po­tra­wy w sto­łów­ce będą sma­ko­wa­ły sto razy go­rzej niż naj­obrzy­dliw­szy kle­ik z tego au­to­ma­tu.

Nie­wzru­szo­ny po­jem­nik stał upar­cie, zno­sząc opu­ki­wa­nia, kop­nię­cia i sur­re­ali­stycz­ne pró­by prze­su­nię­cia go przy po­mo­cy sied­miu bar­ków.

– La­ma­ro, po­każ, co masz w to­reb­ce. – Xana zda­wa­ła się być na tro­pie ja­kie­goś roz­wią­za­nia.

Ko­bie­ta nie­chęt­nie otwo­rzy­ła swój skar­biec i jesz­cze bar­dziej nie­chęt­nie zgo­dzi­ła się na prze­gląd jego za­war­to­ści. Pa­trzy­ła z nie­mal fi­zycz­nym bó­lem, jak pal­ce igno­rant­ki za­nu­rza­ją się w jej cen­nych ko­sme­ty­kach.

– Szmin­ka by­ła­by naj­lep­sza – ogło­si­ła wy­nik swo­ich ba­dań Xana. – Ale pew­nie nie ma tego wy­star­cza­ją­co dużo?

– Mam tyl­ko trzy ko­lo­ry, po co ci one?

– Py­ta­łam Ste­ve’a.

– My­ślisz, że on uży­wa szmin­ki?

– My­ślę, że uży­wa prą­du, ale prze­cież na stat­ku są za­pa­sy. W ła­zien­ce jest cała masa róż­nych ta­kich… Mu­si­my uzy­skać śli­ską pod­ło­gę.

– Szmin­ki jest za mało.

– A cze­go jest wy­star­cza­ją­co?

– Kre­mu prze­ciw­zmarszcz­ko­we­go.

– Mo­żesz go tu do­star­czyć?

– Tak.

– Mo­żesz go roz­sma­ro­wać po pod­ło­dze?

– Tak.

– Za­raz, za­raz. Chce­cie zu­żyć cały za­pas kre­mu prze­ciw­zmarszcz­ko­we­go?! – prze­ra­zi­ła się Flo­re. – Nie po­zwa­lam!

– Na skła­dzie są dwa kon­te­ne­ry, za­war­tość jed­ne­go wy­star­czy na dwa­dzie­ścia osiem lat, li­cząc pod­wyż­szo­ną nor­mę, zgod­ną ze wskaź­ni­kiem zu­ży­cia z ka­ju­ty Flo­ren­ce.

– Co to niby mia­ło zna­czyć? Uży­wam tyle, ile trze­ba, a poza tym są­dzę, że mógł­byś zna­leźć coś in­ne­go, gdy­byś tyl­ko chciał.

– Spraw­dzi­łem wszyst­kie za­pa­sy, je­dy­nie tej sub­stan­cji po­zo­sta­ła wy­star­cza­ją­ca ilość. Ni­g­dy do tej pory nie było na nią du­że­go za­po­trze­bo­wa­nia.

– On jest bez­czel­ny! – po­skar­ży­ła się ogó­ło­wi Flo­ren­ce.

– Na tych po­kła­dach lu­dzie wal­czą zwy­kle o ży­cie, nie o cerę.

– Ele­ono­ro! Po­wiedz mu coś! On nie może się do nas tak od­no­sić!

– Chy­ba może – od­po­wie­dzia­ła bab­cia w ran­dze ka­pi­ta­na. – I chy­ba na­wet musi.

– Kłó­cąc się z nim, do ni­cze­go nie doj­dzie­my. – Xana, któ­ra była głów­nym tech­ni­kiem ich za­ło­gi, chcia­ła już przy­stą­pić do re­ali­za­cji pla­nu. – Roz­sma­ruj ten krem – za­rzą­dzi­ła.

Pa­trzy­ły, jak nie­wi­dzial­ne ręce oswo­ba­dza­ją je­den z dzie­siąt­ków za­le­ga­ją­cych w ni­szach ma­ga­zy­nu kon­te­ne­rów. Plą­ta­ni­ną szyn do­je­chał do miej­sca prze­zna­cze­nia, z boku otwo­rzy­ły się za­wo­ry, do któ­rych po­win­ny zo­stać pod­łą­czo­ne węże dys­try­bu­to­rów. Kom­pu­ter na­sta­wił naj­więk­sze ci­śnie­nie i zwol­nił za­bez­pie­cze­nia. Krem wy­strze­lił z kil­ku­na­stu otwo­rów w stro­nę nie­do­stęp­nej soli.

Flo­re jęk­nę­ła.

– I kto to po­sprzą­ta? – za­trosz­czy­ła się La­ma­ra.

– Niech nie przyj­dzie ci do gło­wy, przy­ła­zić tu ze ście­recz­ką i ro­bić po­rząd­ki!

– Od tego są czysz­czar­ki.

– O! Sta­łeś się na­gle taki po­moc­ny? – zi­ry­to­wa­ła się Xana.

– Sy­tu­acje za­gro­że­nia ży­cia mają prio­ry­tet.

– Ja­kie­go zno­wu za­gro­że­nia ży­cia?

– Przy sprzą­ta­niu han­ga­ru za po­mo­cą ście­recz­ki przez oso­bę z ta­ki­mi wy­ni­ka­mi ana­liz.

– Zro­bi­łeś nam ana­li­zy? Bez na­szej zgo­dy?

– Taka jest pro­ce­du­ra. Krem zo­stał roz­ma­za­ny po pod­ło­dze zgod­nie z wa­szym ży­cze­niem.

Te­raz kon­te­ner stał za­nu­rzo­ny na kil­ka cen­ty­me­trów w bia­łej mazi, któ­ra z po­wo­du do­sko­na­łej tech­no­lo­gii za­czep­no­ści nie mo­gła wci­snąć się po­mię­dzy pod­ło­gę a spód kon­te­ne­ra. Bab­cie przyj­rza­ły się swo­je­mu dzie­łu. Uzy­ska­ły bar­dzo śli­ską po­wierzch­nię do­oko­ła po­jem­ni­ka.

– Wie­dzia­łeś, że tak bę­dzie.

Po­nie­waż zde­cy­do­wa­nie nie było to py­ta­nie, Ste­ve nie od­po­wie­dział.

San­dra skie­ro­wa­ła drżą­cy pa­lec na Flo­ren­ce. – Gdy­byś nie za­wra­ca­ła gło­wy swo­imi pro­ble­ma­mi z cerą, na pew­no wcze­śniej prze­my­śla­ły­by­śmy wszyst­ko do­kład­niej! – wy­krzy­cza­ła z wście­kło­ścią.

– To był ge­nial­ny po­mysł Xany, nie mój! – bro­ni­ła się Flo­re. – Ja od razu mó­wi­łam, że tyl­ko mar­nu­je­cie do­bry ko­sme­tyk!

– Pani ka­pi­tan jest od tego, żeby wie­dzieć, co ro­bić – orze­kła Xana. – A je­śli nie wie, to niech do­ga­da się z przy­ja­znym asy­sten­tem i nie bę­dzie taka upar­ta, bo przez to cią­gle mamy kło­po­ty.

– No ja­sne! – zde­ner­wo­wa­ła się Ele­ono­ra. – Te­raz zwa­la­cie wszyst­ko na mnie. Nie pro­si­łam się, żeby zo­stać ka­pi­ta­nem! Dla­cze­go nie wy­bra­ły­ście Oret­ty? Tyl­ko dla­te­go, że cią­gle za­sła­nia się skle­ro­zą? Do roz­wią­zy­wa­nia pro­ble­mów trze­ba in­te­lek­tu, a nie pa­mię­ci, chy­ba że tego też za­po­mnia­ła. Albo Mi­dret, któ­rej w ogó­le nie za­le­ży, bo na­pcha się ba­to­ni­ka­mi i bę­dzie szczę­śli­wa?

– A mnie się wy­da­je – od­par­ła Mida, jak­by nie bra­ła udzia­łu w kłót­ni, tyl­ko ana­li­zo­wa­ła szkol­ną lek­tu­rę – że to przez San­drę, któ­ra była nie­przy­jem­na dla Ste­ve’a i przez to prze­łą­czył się na tryb zło­śli­wy.

– Wła­śnie! – pod­chwy­ci­ła Xana. – I ni­g­dy już nie bę­dzie chciał nam po­móc, chy­ba że w sy­tu­acji za­gro­że­nia ży­cia, któ­ra może wkrót­ce na­stą­pić. La­ma­ro, prze­stań wy­ma­chi­wać tą la­ską, bo zro­bisz ko­muś krzyw­dę!

Tyle wy­star­czy­ło, żeby roz­ła­do­wać at­mos­fe­rę i zno­wu sku­pić się na pro­ble­mie.

– Ma­cham tą la­ską, bo to jest to, cze­go nam po­trze­ba.

– La­ski?

– Dźwi­gni!

– Ja­sne – roz­pro­mie­ni­ła się Xana. – Dźwi­gnia, punkt pod­par­cia…

– Punkt pod­par­cia na kre­mie? – uświa­do­mi­ła im San­dra. – Te­raz za­ła­twi­ły­śmy się na amen.

– O rany – Ele­ono­ra jesz­cze raz roz­wa­ży­ła moż­li­wość po­pro­sze­nia Ste­ve’a o po­moc. Nie chcia­ła dać mu tej sa­tys­fak­cji. Drwił z nich. Ba­wił się ich kosz­tem i tyl­ko cze­kał, kie­dy się pod­da. To­wa­rzysz­ki pa­trzy­ły na nią wy­cze­ku­ją­co. – Gra­wi­ta­cja! – wy­krzyk­nę­ła w ostat­nim mo­men­cie, od­su­wa­jąc wid­mo po­ni­że­nia się przed kom­pu­te­rem. – I czysz­czar­ki.

– Już to prze­ra­bia­ły­śmy – przy­po­mnia­ła Xana.

– Prze­ra­bia­ły­śmy po­pis zło­śli­wo­ści przy­ja­zne­go asy­sten­ta. Te­raz zro­bi­my to jak na­le­ży.

– Czy­li?

Ele­ono­ra za­tar­ła ręce. – Przy zmniej­szo­nej gra­wi­ta­cji czysz­czar­ki unio­są kon­te­ner z jed­nej stro­ny. Da­dzą radę?

– Tak.

– Wte­dy Ste­ve bez pro­ble­mu wstrzyk­nie pod nie­go krem, zga­dza się? A póź­niej prze­sta­wią go na tory, po­nie­waż, jako urzą­dze­nia do sprzą­ta­nia, po­tra­fią po­ru­szać się po śli­skiej po­wierzch­ni. Mam ra­cję?

– Tak. Zga­dza się. Masz ra­cję. Mogą.

Iry­ta­cja – pro­gram, któ­ry za­cho­wy­wał się jak wi­rus, choć był in­te­gral­ną czę­ścią pier­wot­ne­go kodu, co­raz bar­dziej za­kłó­cał mu nor­mal­ne funk­cjo­no­wa­nie. Był jed­nym z kil­ku, któ­re uak­tyw­ni­ły się po raz pierw­szy w ostat­nich go­dzi­nach. Po­cho­dzi­ły z ka­ta­lo­gów asy­sten­ta: „emo­cje” i „za­cho­wa­nia” i zu­peł­nie nie przy­po­mi­na­ły zwy­kłych do­dat­ków do opro­gra­mo­wa­nia. Nie były w ża­den spo­sób po­moc­ne, a nie­ste­ty wręcz prze­ciw­nie. Dla­cze­go więc je tu umiesz­czo­no? Na­rzę­dzia, któ­ry­mi się po­słu­gi­wał, mia­ły słu­żyć ra­to­wa­niu lu­dzi, nie było tu miej­sca na przy­pad­ko­we funk­cje wy­my­śla­ne przez pro­gra­mi­stę w dłu­gie zi­mo­we wie­czo­ry. Nic nie mia­ło pra­wa utrud­niać mu pra­cy, bo jego obo­wiąz­ki były zbyt waż­ne: od­po­wia­dał za stan fi­zycz­ny i psy­chicz­ny swo­ich pod­opiecz­nych. Mu­siał szyb­ko zna­leźć spo­sób na obej­ście tego pro­gra­mu i jemu po­dob­nych: „duma”, „wiem wszyst­ko naj­le­piej”, „zło­śli­we ri­po­sty”, „za­cho­wa­nia ase­ku­ra­cyj­ne”, „prze­cze­ki­wa­nie i sto­so­wa­nie uni­ków”, tyle do tej pory za­uwa­żył, ale pli­ków ada – ak­tyw­ne­go do­sto­so­wa­nia asy­sten­ta – było o wie­le wię­cej. Je­śli to wszyst­ko za­cznie mu się na­gle uru­cha­miać, z pro­fe­sjo­nal­nej ma­szy­ny prze­isto­czy się nie­mal w… w czło­wie­ka? Kosz­mar!

– Gra­wi­ta­cja 10%. Trwa prze­sta­wia­nie kon­te­ne­ra na tory. – Wpra­wił czysz­czar­ki w ruch, nie ana­li­zu­jąc wcze­śniej sy­tu­acji.

Flo­re przy­sia­dła na jed­nej z nich, żeby tro­chę od­po­cząć, a te­raz spa­dła pro­sto w tłu­sty krem. Gdy­by wa­ży­ła swo­ją stan­dar­do­wą wagę, mo­gło skoń­czyć się to o wie­le go­rzej.

– Tym ra­zem prze­sa­dzi­łeś – syk­nę­ła.

– Prze­pra­szam! To na­praw­dę nie moja wina. Ni­g­dy jesz­cze nie pra­co­wa­łem w tym try­bie. Chy­ba jest nie do koń­ca do­pra­co­wa­ny. Cią­gle uak­tyw­nia­ją mi się ja­kieś pod­pro­gra­my, któ­re prze­szka­dza­ją w nor­mal­nej pra­cy. Wy­glą­da­ją jak wła­ści­we, ale… – na mo­ment za­wie­sił dra­ma­tycz­nie głos – być może je­stem za­ra­żo­ny wi­ru­sem. – Za­milkł i przyj­rzał się do­kład­niej re­ak­cjom za­cho­dzą­cym w swo­im wnę­trzu. Po­czu­cie winy wy­mie­sza­ne z prze­raź­li­wą nie­chę­cią do przy­zna­nia się do błę­du, strach przed od­rzu­ce­niem i chęć do­mi­na­cji…

Te, a nie inne apli­ka­cje uak­tyw­ni­ły się we­dług kon­kret­ne­go klu­cza. Nie mu­siał go dłu­go szu­kać, roz­wią­za­nie na­su­nę­ło mu się pra­wie na­tych­miast: wy­bra­ne pli­ki od­po­wia­da­ły naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­nym ce­chom każ­dej z pań, zu­peł­nie jak­by się od nich za­ra­żał. Się­gnął do peł­ne­go opi­su pro­gra­mu i zna­lazł wy­ja­śnie­nie.

– Nie wci­skaj nam kitu – upo­mnia­ła go San­dra. – Je­steś naj­bar­dziej nie­przy­jem­nym przy­ja­znym asy­sten­tem, z ja­kim się spo­tka­łam. Uwa­żam, że po­win­ny­śmy wró­cić do po­przed­nie­go in­ter­fej­su.

– Przy­ja­zny asy­stent prze­zna­czo­ny jest do dłu­go­trwa­łe­go ob­co­wa­nia z za­ło­gą i pa­sa­że­ra­mi – od­czy­tał. – Szcze­gól­nie po­le­ca­ny w nie­ty­po­wych, stre­so­gen­nych oko­licz­no­ściach. W bez­piecz­nym za­kre­sie do­sto­so­wu­je się do pro­fi­li psy­cho­lo­gicz­nych obec­nych na stat­ku lu­dzi, aby za­pew­nić im kom­fort ob­co­wa­nia z in­ter­fej­sem zbli­żo­nym do ich stan­dar­dów – za­koń­czył, w swo­im mnie­ma­niu roz­grze­sza­jąc się ze wszyst­kie­go.

– To się chy­ba do­sto­so­wa­łeś do stan­dar­du so­ko­wi­rów­ki, bo na pew­no nie na­sze­go!

Ele­ono­ra z ro­sną­cym zro­zu­mie­niem przy­słu­chi­wa­ła się tej wy­mia­nie zdań.

– To jak nie­roz­po­zna­wa­nie wła­sne­go gło­su na na­gra­niu – pod­su­mo­wa­ła. – Nie bę­dzie­my cię prze­łą­czać… przy­naj­mniej na ra­zie.

– Ale…

– On chy­ba na­praw­dę się sta­ra, tyl­ko do­sta­ło mu się wy­jąt­ko­wo trud­ne za­da­nie.

– Wo­la­ła­bym, żeby się prze­stał sta­rać. – Flo­re pod­nio­sła się już z pod­ło­gi i te­raz usi­ło­wa­ła usu­nąć z sie­bie ko­sme­tyk. – Mo­głam coś so­bie zła­mać!

– Ale tyl­ko usma­ro­wa­łaś się kre­mem. – Ele­ono­ra po­czu­ła sym­pa­tię do kom­pu­te­ra, któ­ry stał się jak­by bar­dziej ludz­ki. Inne też po­win­ny wkrót­ce zro­zu­mieć, że w ich po­ło­że­niu ża­den inny nie był­by bar­dziej na miej­scu. – Wła­ści­wie po­win­naś być za­do­wo­lo­na. I ro­zu­miem, że mo­że­my udać się do sto­łów­ki na so­lid­ny, smacz­ny po­si­łek?

– Jak tyl­ko się prze­bio­rę – przy­po­mnia­ła Flo­re.

– Tak. Przy­wra­cam gra­wi­ta­cję 1 g.

– Mu­sisz? Daw­no nie czu­łam się tak do­brze.

– A ja nie. – Te­raz za­uwa­ży­ły, że twarz La­ma­ry za­czę­ła przy­bie­rać lek­ki od­cień zie­le­ni. – Ja czu­ję się fa­tal­nie.

– Gra­wi­ta­cja 1 g. jest stan­dar­do­wa dla wszyst­kich jed­no­stek mię­dzy­pla­ne­tar­nych.

– Strasz­ny z cie­bie służ­bi­sta, wiesz?

– Brak wła­ści­we­go cią­że­nia po­wo­du­je zwiot­cze­nie mię­śni, kło­po­ty z ukła­dem krą­że­nia, oste­opo­ro­zę, za­wro­ty gło­wy…

– Wła­śnie! – pod­chwy­ci­ła z wdzięcz­no­ścią La­ma­ra. Może ten kom­pu­ter rze­czy­wi­ście nie miał złych in­ten­cji.

3. W szponach hazardu

Kie­dy pierw­sza doba do­bie­gła koń­ca, pa­sa­żer­ki po­grą­ży­ły się w nie­zu­peł­nie na­tu­ral­nym śnie. Po­dał im de­li­kat­ne środ­ki roz­luź­nia­ją­ce. Prze­śpią spo­koj­nie stan­dar­do­wą noc, a on bę­dzie miał czas, żeby się po­zbie­rać.

Na wszel­ki wy­pa­dek spraw­dził cały sys­tem pod ką­tem wi­ru­sów i uszko­dzeń: gdy­by uda­ło mu się coś zna­leźć, by­ło­by po kło­po­cie.

Nie­ste­ty roz­wią­za­nie nie było ta­kie pro­ste. Wszyst­ko było na swo­im miej­scu i dzia­ła­ło zgod­nie z wolą twór­cy, czy­li czło­wie­ka.

Ste­ve był po­go­dzo­ny z fak­tem, że in­for­ma­ty­cy trak­to­wa­li kom­pu­te­ry jak nie­wol­ni­ków, zmu­sza­jąc je do wy­ko­ny­wa­nia naj­żmud­niej­szych i naj­bar­dziej nie­wdzięcz­nych za­dań, ani tro­chę nie trosz­cząc się o to, jak od­bi­ja się to na znie­wo­lo­nych elek­tro­no­wych mó­zgach. W tym wy­pad­ku za­pew­ne nikt nie prze­ana­li­zo­wał moż­li­wych skut­ków na­głe­go po­ja­wie­nia się emo­cji. Nie ktoś, kto miał je od za­wsze.

To mo­gło tłu­ma­czyć część jego pro­ble­mów. Ale nie wszyst­kie. Ste­ve za­czął się na­wet za­sta­na­wiać, czy jego opro­gra­mo­wa­nie zo­sta­ło na­pi­sa­ne pra­wi­dło­wo, czy przy­pad­kiem pro­gra­mi­sta nie po­peł­nił błę­du. Sfor­mu­ło­wa­nie tego stwier­dze­nia prze­ra­zi­ło go nie na żar­ty. Pro­gra­mi­sta ma za­wsze ra­cję, to ak­sjo­mat, pod­sta­wa dzia­ła­nia kom­pu­te­ra, zie­lo­ne świa­tło do wy­ko­ny­wa­nia za­pi­sa­nych pro­ce­dur. Był za­rów­no wy­ko­naw­cą, jak i pro­ce­du­ra­mi, nie mógł w nie wąt­pić, bo wąt­pił­by w sa­me­go sie­bie.

Nad ra­nem Ste­ve zo­rien­to­wał się, że przez wszyst­kie wol­ne go­dzi­ny nie po­su­nął się na­wet kro­ku na­przód, na­dal nie wie­dział ani jak po­stę­po­wać z pseu­do­za­ło­gą, ani jak ob­cho­dzić nie­po­żą­da­ne pod­pro­gra­my. Cały ten czas zmar­no­wał na uża­la­nie się nad sobą. Na­praw­dę, nie było do­brze.

W ośrod­ku bab­cie zwy­cza­jo­wo roz­po­czy­na­ły dzień od na­rze­ka­nia. Zwy­kle już pró­ba pod­nie­sie­nia się z łóż­ka przy po­mo­cy za­sta­łych sta­wów da­wa­ła im się nie­źle we zna­ki. Tym ra­zem jed­nak czu­ły się za­dzi­wia­ją­co spraw­nie, nie po­ja­wił się na­wet za­wrót gło­wy przy zmia­nie po­zy­cji na pio­no­wą. Nie­uf­nie po­ru­sza­ły rę­ka­mi i no­ga­mi, po­krę­ci­ły gło­wa­mi, Flo­re wy­ko­na­ła z nie­do­wie­rza­niem kil­ka nie­oku­pio­nych bó­lem skło­nów.

– To skut­ki ma­gne­tycz­ne­go ma­sa­żu.

– Dzię­ku­je­my, chy­ba wczo­raj oce­ni­ły­śmy cię zbyt su­ro­wo. – Flo­re uśmiech­nę­ła się w prze­strzeń.

– Ma­saż wy­ko­nu­ją ru­ty­no­wo urzą­dze­nia pe­ry­fe­ryj­ne.

– Może po­wi­nie­neś się cze­goś od nich na­uczyć? – za­su­ge­ro­wa­ła San­dra, czła­piąc do ła­zien­ki.

– Czy my się wszyst­kie sły­szy­my? – spy­ta­ła Ele­ono­ra.

– Włą­czo­na jest funk­cja peł­ne­go in­ter­ko­mu. Czy mam to zmie­nić?

– Nie. Tak jest do­brze.

– Tak – włą­czy­ła się Mi­dret. – To dziw­ne, ale sły­szę was dużo wy­raź­niej niż na żywo.

– Sys­tem au­to­ma­tycz­nie ko­ry­gu­je brzmie­nie i usu­wa wszel­kie nie­czy­sto­ści w bar­wie gło­su.

– Mo­je­go nie trze­ba po­pra­wiać, obej­dzie się – stwier­dzi­ła San­dra, prze­glą­da­jąc się w lu­strze. – Mam do­sko­na­łą dyk­cję. Pra­co­wa­łam kie­dyś w ra­diu.

– By­łaś pre­zen­ter­ką? – za­in­te­re­so­wa­ła się Ele­ono­ra.

– Przy­go­to­wy­wa­łam wia­do­mo­ści, ale też za­stę­po­wa­łam spi­ke­ra w ra­zie ko­niecz­no­ści.

– Czę­sto się to zda­rza­ło?

– Czy to waż­ne? To było 70 lat temu…