
sPokolenie, czyli Gniew
- Wydawca:
- Biblioteka Analiz
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-63879-10-5
- Rok wydania:
- 2013
- Słowa kluczowe:
- czyli
- gniew
- humoru
- krytycznym
- książka
- młodych
- polaków
- spokolenie
- świetna
- wreszcie
- wyleczyć
- zachodnią
- został
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “sPokolenie, czyli Gniew”
Czy Polacy znaleźli się na granicy wytrzymałości i czy czeka nas rewolucja, która skanalizuje drzemiące w społeczeństwie pokłady gniewu? Czy słowo kryzys, odmieniane w ostatnich latach przez wszystkie możliwe przypadki, doprowadzi do powszechnego przełomu, czy tylko chronicznej frustracji jednostek, którym się w życiu nie powiodło?
sPokolenie oryginalna satyra na współczesność: na urzędy, urzędników, zachodnią kulturę w stylu hollywoodzkiej fabuły, cywilizacyjny skok w przyszłość Polski i Polaków, odwieczny konflikt „młodych wilków” ze starymi wygami oraz na modny trend na bycie sławnym i przez wszystkich kochanym. To wreszcie nawoływanie do społecznej rewolucji.
Schemat fabularny powieści oparty został na trzech historiach, które - wraz z rozwojem wydarzeń – łączą się w jedną, mało optymistyczną opowieść. Pierwszoplanowi bohaterowie to osoby wywodzące się z różnych środowisk, w różnym wieku, napiętnowani odmiennymi doświadczeniami, łączy ich poczucie niespełnienia, swoistej niesprawiedliwości oraz pragnienie działania na rzecz odmiany losu własnego i – w przypadku niektórych postaci – również innych. Autorowi udało się stworzyć powieść nie tylko wielowątkową, ale i wielowymiarową. Wielowymiarowość polega tu na ukazaniu różnych obliczy gniewu, od samych początków, przyczyn rodzącej się negacji, po ostateczne nagromadzenie się złości, prowadzące do eksplozji, ofiar…
sPokolenie, czyli Gniew to pozycja pod wieloma względami silnie prowokująca i skłaniająca do przemyśleń, pełna czarnego humoru, sarkazmu, groteski i przejaskrawień, dających jednak interesujący efekt końcowy, uderzający z pełną mocą w dobrze nam znaną i raczej nielubianą codzienność.
Bohaterowie sPokolenia są pokrzywdzeni przez chorą rzeczywistość. Nie da się z niej wyleczyć, można od niej uciekać. Andrzejowi Te udało się (…) zrobić z tego swego rodzaju prowokacyjne arcydzieło. Świetna jest wieloznaczność jego gniewu i dialogi - Jarosław Czechowicz, blog „Krytycznym okiem”
Patronat medialny nad książką objęły Radio Akadera 87,7 FM, Radio Aktywne, Magazyn Literacki Książki, Kwartalnik Literacki Wyspa, dlastudneta.pl, independent.pl, granice.pl,
O autorze:
Andrzej Te. Rocznik ’82. Autor powieści "PRacownik" (opublikowany pod pseudonimem Hubert Hurbański, 2009), zbioru opowiadań „Dzieci TV”(2011), tomiku "wystarczy zalać" (2011) oraz powieści Freelancer (2012).
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Andrzej Te
© Copyright by Andrzej Te, 2013
© Copyright by Jirafa Roja, 2013
Redakcja: Jarosław Czechowicz
Korekta: Jarosław Czechowicz
Łamanie: Tatsu tatsu@tatsu.pl
Zdjęcie autora: Wiktor Motylewski
ISBN 978-83-63879-10-5
www.jirafaroja.pl
Wydanie I
Warszawa 2013
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Straconemu Pokoleniu bezrobotnych absolwentów.
Oburzonym.
Przebiegłym spawaczom i Premierowi Państwa Pe.
Ojcu…
Dedykuję.
Osoby
Dyrektor Któregoś Urzędu (później Ex-Dyrektor) – dyrektor Któregoś Urzędu miasta Esz; po przymusowym przejściu na emeryturę Ex-Dyrektor; prywatnie – Jurek.
Hubert Ha– twórca kałokultury i gównotek; kandydat w wyborach na Prezydenta Miasta Esz, zmasakrowany przez tłum po przegranej. Później zwany również Panem Barbie. Katem Dzieci; ostatecznie członek PiP-y.
Jakub (Kuba) – bezpłodny lekarz onkolog, mąż Moniki, twórca PiP-y.
Monika (Monia) – bezpłodna pielęgniarka, żona Jakuba, twórczyni PiP-y.
Małolat – nastolatek; diler, pracujący dla PiP-y; współpracownik Ex-Dyrektora.
Adam (A.) – diler marihuany.
Biały Skurwiel (BS) – psychopatyczna projekcja umysłu Huberta Ha; superantybohater lub anty-superbohater.
Pani… sekretarka – sekretarka Dyrektora Któregoś Urzędu.
„dwudziestka” – dwudziestoletnia prostytutka.
Prezydent Pierwszego Urzędu – Prezydent Miasta Esz.
Nowy Prezydent Pierwszego Urzędu – Tadeusz, Tadzio, Tadzik.
Napierski – kierownik wydziału w Pierwszym Urzędzie Miasta Esz.
Specjalski – młody Zastępca Prezydenta Pierwszego Urzędu Miasta Esz.
Nowy Dyrektor Któregoś Urzędu – następca Dyrektora Któregoś Urzędu.
Dziecko, dziewczynka – jedna z ofiar Pana Barbie.
Policjanci – rozmawiają podczas oględzin zwłok dziecka, ofiary Pana Barbie.
Policjant – funkcjonariusz przesłuchujący Ex-Dyrektora.
Jeden i drugi w ogrodniczkach – wiejscy mężczyźni znęcający się nad Hubertem Ha.
Wiki– Wikipedia.
Część IWładza, czyli zrzędy i urzędy
Lubił się zakładać. Często.
– Uwielbiam, jak mnie dotykasz – szepnęły ciemne usta zanurzone w ciepłym cieniu wnętrza… jego wnętrza.
Był w niej. Skończył. Było… mmm… trochę nudno.
Jak zwykle zresztą, od dnia, gdy poczuł, że seks, właściwie wszelkie współżycie, kontakty z innymi osobami obrzydły mu zupełnie. No, prawie zupełnie! Przynajmniej na jakiś czas. No, dobra, może do przyszłego tygodnia. Ok! Do jutra?
Ona oddychała ciężko, zmęczona swoim odgórnym wysiłkiem, rytmicznym ruchem masywnych, dwudziestoletnich bioder. On, w dole, w pozycji horyzontalnej, przypomniał sobie zakład, który kiedyś zrobił z licealną koleżanką Anną Ka. Chodziło o inną jeszcze klasową koleżankę, również Annę, Anię Wu.
Mieli naście lat. Byli na wycieczce szkolnej. Były to jedne z pierwszych dni w ich życiu, w których próbowali nowości, eksperymentowali i tym podobne. Tego wieczoru, pod świetlicą ośrodka, w paczce, w której zwykle trzymali się w klasie, wypili pół litra wódki na kilka osób i może jedno piwo, może dwa, albo trzy. Cała ta ilość alkoholu rozłożyła się na kilka dziewczyn i paru chłopaków. Niby niewiele, ale jak na jeden z pierwszych razów – akurat. Tak, by zaszumiało, a do głów powpadały inne, mniej grzeczne niż zwykle, pomysły.
Między Anną Ka a… wywiązała się dyskusja, potem spór, na końcu zakład. Założyli się, że… nie uda mu się uwieść Anny Wu, otyłej koleżanki z ogromnym biustem i ładną buzią. Wewnętrznie czuł, że nieraz był ukradkiem obserwowany przez Wu; wtedy obracał się w jej stronę, a ona rumieniła się, czasem uśmiechała, czasem. Rzadko ze sobą rozmawiali, lecz on wiedział, że ona. To się po prostu czasem czuje, się wie. Założył się więc o przekonanie. Był pijany, podniecony. Lubił wygrywać. Sądził, że zawsze będzie górą. W tamtej chwili i w kolejnych, w przyszłości także.
Ania Wu siedziała w grupie swoich koleżanek. Całkiem blisko ich stolika. Podszedł i zagadał. Poprosił, by z nim poszła, przeszła się, czy ma ochotę zerknąć w gwiazdy? Tak, to banalne, ale niebo takie piękne, może piwo? Tak, chętnie, czemu nie, bo co mi tam, nigdy nie podchodziłeś, nie rozmawiałeś ze mną, czemu teraz? A tak, wiesz, jestem nieśmiały. Nie wyglądam, ale jestem, wierz mi, zawsze się… bałem.
Trzydzieści, czterdzieści minut później całował ją, jej ciemne, miękkie usta w cieniu… mokre śliną, oczy wilgotne strachem, prosiła, by przestał, że to za szybko, tak nie można, że chce ją oszukać, napił się i chce wykorzystać, że ona nigdy. On również nigdy – odparł. Nigdy w życiu, jest pierwsza. Nie, że pierwsza w całowaniu, ale tak pierwsza pierwsza, w sensie, pierwszeństwa, w sensie absolutnym, seksualnym. Przestraszyła się tego słowa, nawet bardzo. Chwyciła go za rękę, wyrwała ją spod stanika, zaczęła zapinać bieliznę, nie mogła schować tłustej piersi pod pajęczyną materiału; wreszcie się udało, zapięła się z tyłu, na plecach. Przeprosiła, że musi iść, zaczęła odchodzić, chciał ją powstrzymać, przyciągnąć do siebie. Miała łzy w oczach tej ładnej, krągłej twarzy, pulchne dłonie odepchnęły go delikatnie, usta pocałowały, powiedziały, że chce iść, jest śpiąca, ale jutro od rana może się spotkać, zobaczyć, ty też chcesz, co? – spytała. No… – padła odpowiedź. Zobaczymy. Poszła w stronę swojego domku, w którym spała z dwiema koleżankami, tymi najbliższymi w klasie.
…odczekał jedną, dwie, trzy minuty i ruszył w miejsce, w którym zostawił Annę Ka i resztę. Podszedł, pochwalił się, nie chcieli uwierzyć. W końcu ich przekonał, koniec końców zakład był o przekonanie. Kilka minut później wiadomość dotarła do Ani Wu. Załamała się, przepłakała całą noc. Nigdy nie odezwała do… Nic poza tym, poza jej upokorzeniem, a jego wygraną.
Podając pieniądze dziewczynie, z którą spędził godzinę, w tym połowę w łóżku, myślami był przy Ani Wu. Nawet po tylu latach nie było mu jej żal. Tak samo jak tej, co wychodziła. To były tylko maszyny. Nieczułe automaty. One udawały, że im zależy, że czują. One nie czuły. To były automaty rozumne, o dużej sile przebicia. Inaczej nie byłyby w stanie znosić dnia codziennego. I przetrwać.
– Mało! Jeszcze na taksę daj – dwudziestka syknęła przy drzwiach, chowając banknoty.
– Na piechotę nie możesz?
– A ty sobie zwalić nie możesz?
– Mogę.
– A ja nie mogę. Dawaj, nie pierdziel. Znam swoje prawa.
– Co ty nie powiesz… – podał pomiętą dychę.
– Mało!
– Spadaj.
Wypchnął ją. Zamknął drzwi na klucz, zasuwkę, łańcuch. Gdy skończył, odczekał aż ucichną dźwięki kopnięć i krzyków po drugiej stronie bezpiecznej granicy. W końcu poszła.
Spojrzał na zegarek. Skrzywił się. Ustawił alarm na rano. Poszedł. Minął sypialnię. Padł na kanapę i włączył telewizor. Przykrył się kocem. Chwycił szklankę z niedopitym drinkiem ze śladem szminki. Przymknął oczy. Nie chciał spać w łóżku, nie chciało mu się zmieniać pościeli po.
– Fuj – wypluł, odłożył szklankę, wyłączył telewizor i spróbował zasnąć. Jak co noc. Próbował.
Robota robota
Nie ukrywał (głównie przed sobą). Nie lubił przychodzić do biura. Pracował w Którymś Urzędzie. Był dyrektorem od… nudy.
Biznes startował o 7. On ustawiał alarm w telefonie na po siódmej. W końcu był szefem – miał prawo. Miał nienormowany czas pracy na umowie o pracę, który normował zgodnie z własną wolą i zapałem do pokonywania narzuconych obowiązków.
Zwykle około 9. zajeżdżał pod budynek Któregoś Urzędu. Wspinał się po schodach. Trzecie piętro. Brak windy. Wchodził do sekretariatu. Witała go ona, pani. Jak jej było? Zastanawiał się przez chwilę, gdy pytała o to, czy podać kawę, czy jak zwykle czarną bez cukru, czy może inną tym razem? Nie – ta sama, co zawsze. Ta sama, co każdego dnia przez ostatnich pięć lat, droga pani. Jak ona miała?… Stara? Brzydka?… Nie… blisko, ale to nie było tak. Jakoś.
– Słucham panią? – wyrwała go z zadumy.
– Pan Iks Igrek zostawił panu wycinki z gazet. Prasówka I jeszcze.
– Uhm. I co tam piszą, pani…?
– Nie wiem, panie dyrektorze, jeszcze nie zdążyłam przeczytać. Wie pan jak to jest! – zaczęła poranną mantrę marudzenia (właśnie! To za to za nią nie przepadał!). – Byłam już za dziesięć. Patrzę, a tu znowu tyle pracy, że nie mogę tego od razu ogarnąć, a jak bym miała zacząć jeszcze czytać to wszystko, co przynosi pan Iks i reszta, to – zatrzasnął drzwi swojego pokoju; głos pani… ucichł, nastał absolutny spokój.
Drzwi były bardzo solidne i szczelne. Zostały wstawione za jego kadencji. Na jego prośbę, na wniosek. Drzwi pełne w wersji przylgowej, wyposażone w próg opadający, posiadały najwyższą izolację akustyczną. Co więcej – ściany zabytkowego budynku miały grubość kilku metrów, wykonane z pruskiej cegły. Tak przynajmniej lubił sobie wyobrażać. To samo okna – plastiki najnowszej generacji. Pomieszczenie było więc niemal w pełni dźwiękoszczelne. Musiało być. Gdyby było inaczej, zrezygnowałby z pracy. No! – może bez przesady. Ale!
Miał sześćdziesiąt cztery lata. I miał dość życia, które wiódł. Trochę dość. Nie aż tak bardzo, by je nie wiadomo jak zmieniać. Ale jednak dość. Nuda wykańczała go tak, jak żadna kobieta czy nałóg. Poza tym ery i jednego, i drugiego skoczyły się już w jego życiu. Nastał czas abstynencji miłosnej (w sensie miłości psychicznej, oczywiście, nie fizycznej) i nikotynowej, której musiał się trzymać, jeśli chciał żyć względnie normalnie, a nie jako kardiologiczny kaleka. To irytowało tym bardziej, że na świecie szalał kult młodości, zdrowia, fizycznej przyjemności, hedonizmu, erotyzmu. Skandalicznie irytujący gówniarze, dwudziesto i trzydziestolatkowie, pełni sił witalnych, entuzjazmu i pozytywnej motywacji pętali się nawet w jego najbliższym otoczeniu. Mniejsza o panienki. One były jeszcze do przyjęcia, były użyteczne, miło było czasem popatrzeć, częściej wykorzystać, skosztować, posłuchać ich komplementów, podlizywania się, pouczestniczyć w ich… rozwoju, takim czy innym. Jednak ładne, młodociane męskie gęby – co to, to nie To wzbudzało w nim gniew, trochę lęk, może Wklęsłe brzuchy, umięśnione uda i łydki, białe kły, gładka skóra, modne ciuchy, lśniące włosy – tych nie chciał widzieć, te wywoływały negatywne uczucie depresji, znudzenia, przejścia w stan spoczynku.
– Szlag! – szepnął, gdy rozległo się pukanie do drzwi. – Tak? Proszę! – wypluł głośnym, anielskim głosem.
– Kawka.
– Dziękuję pani…?
– Proszę, panie dyrektorze – wydziumdziała do zrzygania słodko podstarzała sekretarka, której czarne włosy walały się po prostu w każdym kącie! – Panie dyrektorze.
– Tak?
– Pan Specjalski przyszedł. Czeka na spotkanie.
– Niech wejdzie.
Jako Dyrektor Któregoś Urzędu zarządzał instytucją podległą Pierwszemu Urzędowi. Musiał słuchać Pierwszego we wszystkim i polecenia przekazywać niżej, do swoich kierowników. Kierownicy przesyłali je podwładnym specjalistom, a specjaliści robili, co trzeba lub spuszczali jeszcze niżej, do młodszych specjalistów, inspektorów, pomocy biurowych i tak dalej. Na końcu tego złożonego, wielosegmentowego procesu był znowu on – wyciągał długopis, składał podpis. Czasami czytał, co nabazgrali na kartce. Czasem nie musiał, bo. Nuuuda! I te maile. Tego to już nie mógł po prostu znieść! Łeb mu puchł od światła monitora, gdy gapił się w nie dłużej niż. W ogóle czuł, że dostaje raka mózgu od tej technologii, której skrajnie nienawidził za to, że jest tak szybka i się rozwija jak papier w kiblu, którego zapasów administratorka budynku nie była w stanie na czas uzupełnić..starał się nie pić kawy. Wypijał dwie, trzy dziennie, w pracy. Jednak kierownicy, kierowniczki, specjaliści, specjalistki, inspektorzy i konserwatorzy!… Te gnoje – myślał – chleją to kawsko jak jacyś niskociśnieniowcy, którzy bez kofeiny padają na pysk w krainę snu i nie mogą się wypróżnić! Ile razy wychodził z pokoju, szedł do wspólnej dla wszystkich toalety, otwierał drzwi, zapalał światło, mając nadzieję, że przy zgaszonym nikt tam nie siedzi, że zamknięte okno oznacza, iż jest pusto, że zamknięta kabina to nie jest wcale zły znak, podły omen, i naciskał klamkę do – i! Zawsze, ale to zawsze ktoś tam (kurna!) siedział i… Spokojnie, uspokój się – …powtarzał sobie w myślach. Specjalski przyszedł. Musisz zachować zimną krew, być cool jak ci małolaci o mocnych nerwach z białym proszkiem pod nosem, rękami w kieszeniach, obcisłych spodniach typu rurki, dopasowanym gajerze znanej marki, wyszperanym w którymś z (teraz trendy) lumpeksów z ciuchami na wagę. Wcześniej osranymi, oplutymi, oblanymi kawą i, lecz przez rączki pańci lub mamci takiego młodego wypranymi, odprasowanymi, wychuchanymi i.
– Cześć dyrektorze!
– Witaj Witoldzie! – odparł automatycznie uśmiechnięty od ucha do ucha jak jakaś siksa na oralnej maturze. – Cóż cię do mnie sprowadza o tak wczesnej porze?
– Wczesnej? Nie śpię już od piątej – rzucił, rozglądając się po wnętrzu.
– Ranny ptaszek… – warknął w sposób kontrolowany i ugryzł się w język, by nie dodać czegoś, co cisnęło się na usta. – To się chwali. Kto rano wstaje.
– Wiadomo!
– Ta.
– Tak jest, panie dyrektorze!
– Nie inaczej. Siadaj, śmiało panie prezydencie. Nie musisz się krępować, czuj się jak.
Albo spier.! – tak już tylko pomyślał, choć bardzo chciał to wypowiedzieć. A nie mógł! Co go powstrzymywało? Zawsze się nad tym zastanawiał. Chociaż dobrze wiedział. Tylko udawał, że nie wie.
– Więc cóż cię sprowadza?
– Same dobre wieści, panie dyrektorze! – wykrzyczał energicznie, uśmiechnięty jeszcze szerzej niż. Po prostu, szerzej.
– Więc cieszymy się? – Dyrektor wolał dopytać.
– Nawet bardzo! – padło potwierdzenie.
Uf – odsapnął, poczekał, aż tamten usiądzie, ułoży się wygodnie w niewygodnym krześle dla interesantów (które tak jak i drzwi zamówił z premedytacją na swój formalny, dyrektorski wniosek) i zaczął słuchać… jednym uchem, a drugim.
Specjalski był Zastępcą Prezydenta Pierwszego Urzędu. Należał do energicznej grupy z mlekiem pod nosem, albo – bardziej współcześnie – z mlekiem w proszku pod nosem. Grupy trzydziestolatków, którzy odnieśli sukces dzięki sile przebicia, charyzmie, układom, protekcji, koneksjom w najwyższych państwowych instytucjach, Ostatecznych Instancjach. Mówił szybko, wyraźnie, był kompetentny, miał poczucie humoru. W kontakcie z nim czuło się, że życie traktował lekko, z ironią, w sposób niewymuszony, wręcz chłodny. Ze swoich źródeł, czyli od osób tzw. życzliwych Dyrektor dowiedział się, że Specjalski nie posiada żony. O tym świadczył również brak obrączki na palcu. Nie miał narzeczonej, dziewczyny. Miał za to duże grono lubiących go znajomych i przyjaciół. Tak przynajmniej było do momentu, w którym świeżo upieczony radny Specjalski, wyróżniający się członek swojej partii, został powołany na stanowisko wiceprezydenta Pierwszego Urzędu. Wówczas – jak to zwykle bywa – zawsze życzliwych mu i zapatrzonych w niego rozbolały oczy od tego patrzenia, a sympatia podążyła w swoją, czyli inną stronę, a języki zaczęły mielić i mielić, i mielić, i.
Specjalski okazał się być gejem. Mało kto o tym wiedział. Dyrektor miał jednak swoje uszy tu i tam, więc posiadł tę cenną informację. Szczególnie cenną w kraju o tak mało tolerancyjnym społeczeństwie (przynajmniej w praktyce, nie w ankietach imiennych), którego częścią był Dyro i pedzio-Specjalski. Dlatego wizyty młodzieńca nie stanowiły specjalnie mrożącego krew w żyłach eventu. Były one po części rodzajem kontroli pracy podległego Dyrektora Któregoś Urzędu. Dyro miał haka, więc – przynajmniej pod tym względem – mógł (w robocie) spać spokojnie.
Gość wyszedł kilkadziesiąt minut później. Właściwie nie pozostawił żadnej oszałamiająco pozytywnej wiadomości. Nic, czego Dyrektor by nie wiedział od swoich życzliwych.
Informacje! Tak, to były czasy prywatnej, selektywnej wiedzy i komunikacji oraz odpowiedniego doboru jej kanałów. Kto je posiadał – ten istniał, utrzymywał się na powierzchni, po prostu Był!
Na przykład taki Napierski. Był ważnym kierownikiem w Pierwszym Urzędzie. Mógł wiele pomóc, załatwić, miał dojścia do Sekretarza, czyli osobistej męskiej sekretarki samego Prezydenta Pierwszego Urzędu, organizującej każde formalne spotkanie, przyjmującej i zwalniającego każdego bardziej znaczącego pracownika samorządu. To jest coś! Mówiło się nawet, że Napierski ma na niego/na nią haka. Ponadto posiadał swoją najstarszą latorośl na bardzo wysokim stołku – ćśśś! – rządowym [sic!]. Co więcej – nie było haka na niego samego, Napierskiego, przynajmniej nikt go nie znał, nigdy nie widział. Żaden IPN, żadne CBŚ czy CBA! No nikt! Absolutnie, żadna żywa czy martwa dusza! Poza.
Zanim Dyrektor został dyrektorem był zaledwie średniego szczebla urzędnikiem wydziału kierowanego przez Napierskiego Pracował trochę od niechcenia, trochę z obowiązku, trochę dla rywalizacji z innymi średniego szczebla urzędniczynami, trochę, by nie zostać przegonionym przez tych niżej, trochę, by dogonić tych powyżej i nie latać dla nich na posyłki, także trochę z doskwierającej mu już wtedy nudy, dla zabicia czasu podczas ośmiu godzin od-do, które poniedziałek-piątek należało przetyrać, przetrwać względnie jakoś – tak normalnie, jak każdy, który trochę chce, ale znacznie bardziej musi. Dlatego pił dużo kawy, czasem yerba mate (taki trend), by mieć siłę i motywację. Jadł sporo owoców, by nie utyć i nie zmarnieć. To wszystko sprawiało, że jak na wyścigi biegał za potrzebą. Bardziej tą pochłaniającą więcej czasu i energii, niż tą, co raz-dwa i po sprawie.
Pan Napierski z kolei był niezwykle chudym, acz nie mniej żarłocznym starszym jegomościem. Był wręcz ewenementem, jeśli chodzi o perystaltykę jelit i – ogółem – trawienie. Wiązało się to więc z jego częstymi wizytami w ustępie, który był – co powszechne w państwie częstych braków, niedoróbek – tylko jeden dla całego wydziału, przynajmniej dla tej męskiej, samczej jego części skupionej na dwóch piętrach pokoi.
Tak przyszły Dyrektor poznał tajemnicę Napierskiego, postaci w mieście ważnej, z koneksjami. Przeciętnemu odbiorcy niewymuszonych komunikatów może się to wydać informacją błahą, ba!, śmieszną, żenującą, właściwie to żadną, lecz dla… było czymś ważnym, istotnym, posiadającym odpowiedni potencjał w rękach kreatywnego umysłu. Otóż – nie owijając w bawełnę – Napierski miał swego rodzaju zboczenie, higieniczny defekt.
Zawsze, ale to zawsze, gdy weszło się po nim do cuchnącej kabiny, było się świadkiem pływającego w dole efektu wysiłków jego jelit. Można było obejrzeć go dokładnie i z bliska bez żadnych przeszkód. Było tak – co w lot pojął przyszły szef Któregoś Urzędu – ponieważ Napierski chorobliwie nienawidził papieru toaletowego i nigdy go nie używał. Nigdy też nie korzystał ze spłuczki. Po załatwieniu swojej sprawy w muszli klozetowej, po prostu wstawał, podciągał portki i odchodził. Z tego powodu nigdy też nie mył po tym wszystkim dłoni. Może to nic, ale.
W świecie polityki, dobrego PR-u, dzięki nieposzlakowanej opinii i doskonałemu pochodzeniu, rodzinie, wzorowemu ojcu, zasłużonemu w byłym systemie, dzięki którym syn Napierskiego wspiął się na wyżyny politycznego drapacza chmur, to była ważna informacja. Informacja, która odpowiednio udokumentowana i sprzedana do mediów oraz w inne, mniej medialne miejsca, mogła zaszkodzić, zeszpecić idealny wizerunek rysą cuchnącą z pewnością inaczej niż pachną wiosenne fiołki.
Zbiór takich oraz