Strona główna » Obyczajowe i romanse » Spotkanie w chmurach

Spotkanie w chmurach

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-269-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Spotkanie w chmurach

"„Wzruszająca opowieść o miłości i stracie. Zakończenie po prostu zwali was z nóg”.    – Mike Gayle Jakie są szanse, że osoba, która usiadła koło ciebie w samolocie, na zawsze odmieni twoje życie? Szczególnie jeśli na pierwszy rzut oka różni się od ciebie pod każdym względem? Ona jest niepoprawną optymistką i w każdym napotkanym mężczyźnie doszukuje się swojej drugiej połówki. On jest zatwardziałym cynikiem – trudne przeżycia sprawiły, że nie potrafi nikomu zaufać. Ku swemu zaskoczeniu, podczas długiego lotu z Londynu do Chicago, każde z tych dwojga odkrywa w towarzyszu podróży coś niezwykle pociągającego, coś, bez czego nie potrafi się obyć. Ze względu na przeszłość nigdy nie zdołają uszczęśliwić się nawzajem, a jednak kiedy wysiadają z samolotu, ich podróż tak naprawdę dopiero się zaczyna... „Przepiękna i wnikliwa analiza miłości i straty... Oto Parks u szczytu swych możliwości twórczych. To jedna z takich książek, o których nie można przestać myśleć jeszcze długo po przeczytaniu ostatniej strony"". – „Daily Mail” „Niezwykła opowieść o dwóch pokoleniach kochanków. Nie ma chyba drugiej pisarki, która potrafi stworzyć równie czarujące, a równocześnie pełne wad postacie"". – „Glamour” „Wspaniała analiza miłości”. – Katie Fforde"

Polecane książki

  Bohaterowie "Bahama yellow" noszą oryginalne imiona, niekojarzące się z żadnym konkretnym miejscem na Ziemi: Lelech, Skomroch, Tabiołka, Lala, Zajc, Koffel, Kauk... Przekształcając klasyka, można powiedzieć, że akcja utworu toczy się wszędzie, czyli nigdzie, a  obcujemy ze światem pełnym napięcia ...
Przygody detektywa przyszłości Owena Yeatesa to najdłuższy cykl powieściowy w polskiej literaturze science fiction; obecnie liczy dziewięć tomów. Pierwsza część cyklu ukazała się w roku 1989 pod tytułem „Podwójna śmierć”; wznawiana była jeszcze dwukrotnie, jako „Ludzi...
„Zerwane struny” to powieść Józefa Rogosza wydana w 1893 roku. Józef Atanazy Rogosz (1844–1896) był polskim pisarzem, wydawcą i publicystą. Brał udział w walkach powstania styczniowego, po którym wyemigrował. Przebywał głównie we Włoszech i Francji. Po powrocie do kraju osiedlił się we Lwowie. Współ...
"Antropologia libertarianizmu" ma na celu udowodnienie, że libertarianizm stanowi spójną i pełnoprawną propozycję filozoficzną. Na przykładzie teorii Murraya Rothbarda libertarianizm zostaje ukazany jako nurt teoretyczny posiadający wiele punktów stycznych z klasyczną antropologią filozoficzną Aryst...
Jeżeli w zarządzeniu kierownika lub uchwale budżetowej znajdzie się odpowiedni zapis, w samorządowych jednostkach oświatowych zwrot z tytułu rozliczenia za energię z ubiegłego roku, a otrzymany w roku bieżącym można ująć w dochodach i przekazać do budżetu. Zwrot dotyczący roku bieżącego powinien pom...
Niniejszy tom jest kontynuacją rozważań podjętych w poprzednich książkach z cyklu poświęconego oryginalności słownej, takich jak: Kreatywność językowa w komunikowaniu (się) i Kreatywność językowa w przestrzeni medialnej oraz Kreatywność językowa w przestrzeni publicznej. Poszczególne zagadnienia pre...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Adele Parks

Tytuł oryginału:

THE STATE WE’RE IN

Copyright © Adele Parks, 2013

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Iwona Wyrwisz, Barbara Meisner

ISBN: 978-83-7999-269-0

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga

ukazały się następujące powieści tej autorki:

Opowieści młodych mężatek

Mów do mnie jeszcze

Romantyczne kłamstwa

Mężczyźni, których kochałam

Jimmy’emu

Prolog

– Czyli wiesz wszystko o miłości, tak?

– Może nie wszystko, ale wystarczająco dużo.

– A ja zupełnie nic. Podobnie jak o przybyszach z innych planet, duchach i innych nieudowodnionych zjawiskach.

Zaśmiała się, jakby uznała, że żartuje, a ten śmiech wpisał się w ich historię; głośny i szczery, i zaskakująco silny.

Poprawił się na siedzeniu, wyraźnie skrępowany, że zaintrygowały go jej nonsensy.

– Dlaczego nie wierzysz w miłość? – spytała, nie kryjąc zdumienia.

– Och, sama wiesz. Głównie wiąże się z bólem – powiedział, przybierając drwiący wyraz twarzy, przykrywający wszelkie inne uczucia. Kpił z siebie, żeby nie odgadła, jak poważnie traktował swoje słowa.

– Ale nienawiść też nie jest zbyt zabawna, prawda? – zauważyła. – Nigdy nie spotkałam szczęśliwego cynika. Ani nieszczęśliwego optymisty, skoro już o tym mowa. Czyli lepiej być optymistą. Co należało udowodnić. – Uśmiechnęła się szeroko, zadowolona ze swego wywodu. Powoli pokręcił głową, skonsternowany. Rozbawiony.

Zaintrygowany.

19761Eddie

Eddie oparł się o poręcz schodów bliźniaka w Clapham i odetchnął głęboko. Wciągnął do płuc tyle tej granatowoczarnej, chłodnej nocy, ile tylko zdołał. Miał nadzieję, że te powolne, uspokajające oddechy usuną zapachy dobrej zabawy, które zapewne wzbudziłyby obiekcje Diane. Dym papierosowy z ubrania, whisky i piwo z ust; żeby pozbyć się zapachu kobiety, będzie musiał wziąć prysznic. Mimo woli zauważył, że sąsiedzi też skuwają czarno-białe wiktoriańskie płytki ze schodów wejściowych. Sam pozbył się ich, gdy tylko odziedziczyli ten dom. Wyrzucił też starą wannę i zastąpił bardziej higieniczną, plastikową, w kolorze awokado. I kazał zainstalować centralne ogrzewanie, żeby nie zawracać sobie głowy paleniem w kominkach. Robiąc to wszystko, miał wrażenie, że uwalnia się z kajdan. Precz ze starociami, niech żyje postęp. Właśnie o to chodziło. Żeby nie oglądać się za siebie. To nigdy nie było w jego stylu. I nigdy nie będzie. Diane protestowała przeciwko tym ulepszeniom. Wolała starocie, twierdziła, że pewnego dnia znów będą modne. Nie chciała nic zmieniać, chciała, żeby dom pozostał taki, jak go urządzili jej rodzice, kiedy była mała.

– Pamiętaj, że jak nam będzie potrzebny nowy dom i będziemy musieli ten sprzedać, nikt nawet nie spojrzy na taką zapuszczoną norę – wytknął jej Eddie. Prawdę mówiąc, irytowało go trochę, że Diane jakby nie zdaje sobie sprawy, że teraz wszyscy chcą mieszkać nowocześnie. Złościła się i zachowywała irracjonalnie. Właściwie weszło jej to w zwyczaj, szczególnie po kieliszku wina.

– Nie potrzebujemy większego domu. Nie stać nas na większy dom – jęczała. Jej głos zawsze był albo jękliwy, albo piskliwy. Od ładnych kilku lat.

To prawda, że z trudem utrzymywali ten, ale mimo to Eddiego irytował jej brak ambicji. W każdym razie to był teraz jego dom, choć to ona odziedziczyła go po rodzicach. Tak mówiło prawo. Gdyby zechciał, mógłby go sprzedać, tak po prostu. Uważał, że te drzwi z kolorowymi szybkami, parkiety i kamienne zlewy są przygnębiające. Oświadczył Diane, że nie zamierza mieszkać w muzeum i pozbył się tych śmieci.

Westchnął, uświadomiwszy sobie, że nie posunął się w remoncie od co najmniej roku. Doszedł też do wniosku, że żadna ilość pomarańczowych plastikowych krzeseł nie zmieni domu pod numerem 47 w miejsce, w którym chciałby mieszkać.

Otworzył drzwi i niechętnie przekroczył próg. Od razu uderzył go kwaśny zapach ulanego mleka i moczących się pieluch. Miał ochotę odwrócić się i uciec.

Do holu wyszła Diane, zapyziała jak zwykle. Wokół twarzy wisiały jej smutno tłuste strąki, ubrana była w brudne dżinsy i podkoszulek z plamami od potu. Mimo to Eddie nie mógł zaprzeczyć, że nadal ma świetną figurę, choć urodziła dwoje dzieci. Zawsze go to uderzało, kiedy ją widział. Chociaż karmiła piersią, cycki miała wciąż małe i nie musiała nosić stanika. Maleńkie, twarde sutki prawie zawsze sterczały prowokująco pod bluzką. Miała długie nogi i zgrabny mały tyłek. Eddiego zawsze zdumiewał jej opór przed wszelkim postępem, choć miała ciało po prostu stworzone na miarę tej epoki. W latach sześćdziesiątych mężczyźni nie zwracaliby na nią uwagi, bo wtedy chcieli mieć za co złapać, ale w latach siedemdziesiątych ta smukła figura czyniła z niej boginię. A przynajmniej czyniłaby, gdyby Diane czasami pofatygowała się umyć. Bez słowa wepchnęła mu w ramiona niemowlę, gestem tak kategorycznym, że musiał upuścić na podłogę scenariusz. Kartki rozsypały się po podłodze jak płatki zwiędniętej róży. Pożałował od razu, że nie ponumerował stronic. Diane tylko wzruszyła ramionami i poszła prosto do kuchni. Nie zawracali już sobie głowy słowami, nie stać ich było na taką grzeczność. Zresztą Eddie i tak nie miał ochoty słuchać, że Diane znów miała zły dzień, że mała ząbkuje i trudno ją uspokoić i że robi dziś wyjątkowo śmierdzącą kupę. Diane w kółko mu o tym mówiła i przy tym dziecku, i przy poprzednim, aż Eddie miał wrażenie, że codziennie słyszy tę samą historię. Bez przerwy. Nie mógł jej pomóc, choć Diane uważała, że po prostu nie chce. W tej chwili nie wiedział już nawet, czy to jeszcze jakaś różnica.

Odruchowo posadził sobie marudzące dziecko na biodrze i oparł czoło o ścianę. Czuł się trochę rozpalony, zapewne z powodu whisky. Powinien był się ograniczyć do piwa. W ogóle nie powinien był pić w porze lunchu, ale nie zdołał się oprzeć. To taka zabawna dziewczyna. Frywolna. Zalotna. No i wiedział, że po whisky robi się łatwiejsza. Nie ma to jak wolne popołudnie w łóżku, ryzykowne i trochę sprośne. Hol wytapetowany był gładką i chłodną winylową tapetą, brązowe kwadraty na nieco jaśniejszym brązowym tle. Podłogę wyłożyli korkiem. Eddie wybrał jedno i drugie, ale teraz tego pożałował. Czuł się tu jak w celi dla psychicznie chorych, tyle że bez miękkich ścian. Niechętnie spojrzał na Zoe. Taki gruby niemowlak. Kiedy stare babcie zaglądały do wózka, ochały nad nią i achały, i zapewniały, że prawdziwy z niej cherubinek. Same zostały matkami w czasie wojny, więc ceniły grube dzieci. Eddiemu córka się nie podobała. Wolałby, żeby nie była taka gruba. Miał wrażenie, że wylewa się z pieluch i ubranek. Czapeczki zsuwały jej się z głowy, nie sposób było wciągnąć śpioszków na jej grube uda. Czoło niemal opadało jej na nos i w ogóle nie miała szyi. Dean tak samo. Eddie miał nadzieję, że syn schudnie, jak zacznie chodzić, ale nie schudł. Teraz miał pięć lat, ale musiał nosić ubrania przeznaczone dla ośmiolatków i doły nogawek miał zawsze utytłane w błocie, ponieważ Diane nie chciało się ich skracać. Bo była leniwa. Leniwa albo nieporadna. Jeśli chodzi o chłopaka, można było sobie przynajmniej wmawiać, że jest po prostu przysadzisty, można się było pocieszać, że będzie świetnym graczem w rugby. Na litość boską, mieli przecież 1976 rok! Szczupła sylwetka była symbolem zamożności, mody, pożądania. Natomiast tusza… no cóż, oznaczała odwrotność tego wszystkiego.

Eddie pisał scenariusze i pracował w BBC, więc ludzie oczekiwali od niego prezencji i stylu. Należał do TYCH kręgów. Znał ludzi, którzy pewnego dnia zmienią się w ikony. Oczekiwano od niego, że będzie nosił włosy sięgające poniżej kołnierzyka i długie baczki. Że będzie się ubierał w sztruksy opadające niebezpiecznie nisko na biodrach i bezlitośnie obcisłe golfy, które nie pozwalały na choćby odrobinę zbędnego ciała. Zakładano, że bierze miękkie narkotyki i uprawia wolną miłość, spodziewano się, że jego żona była kiedyś modelką, ale teraz troszeczkę za bardzo polega na valium i winie. I że każdy jego wieczór to impreza.

Nikt natomiast nie spodziewał się dzieci, no ale skoro już były, to powinny być chude i kapryśne. Powinny nosić wymyślne stroje i mieć długie blond włosy, które utrudniały określenie płci. Wzorem dla nich powinny być dzieci amerykańskie i skandynawskie. Tymczasem Dean wyglądał, jakby wzorował się na Billym Bunterze. Eddie winił za to wielkie ilości puszkowanego puddingu ryżowego, deserów Angel Delight i naleśników Findus Crispy Pancakes, które wpychała w niego Diane. Wiedział, dlaczego to robi: dzieci nie płaczą, kiedy mają pełne gęby. Leniwa krowa.

Matka ostrzegała go, że Diane nie będzie dobrą żoną. Że nie potrafi ugotować porządnego obiadu, szyć i sprzątać. Zgadzał się z tą opinią; pociągały go w niej jej niedoskonałości. Myślał, że jest taka jak on. Że jest śmiała i ma wszystko w nosie. Że jest samolubna. Wydawała mu się atrakcyjna, ale teraz stała się po prostu niewygodna.

Poszedł za żoną do kuchni. Przez chwilę łudził się nadzieją, że ugotowała coś na kolację, ale sama taka myśl była śmieszna. Nawet gdyby należała do żon, które gotują mężowi obiady, spóźnił się przecież dwie godziny, więc każdy posiłek byłby w tej chwili zimny i zapewne przypalony. Zresztą nie czuł zapachu domowego jedzenia. W kuchni czuć było wilgocią i stęchlizną, starym tłuszczem i zatkanym zlewem.

Diane zawsze trzymała włączone radio, ale ściszała dźwięk, zapewne żeby nie budzić dzieci. To dodatkowo zirytowało Eddiego. Jak niby miał słuchać muzyki albo wiadomości? Ze złością wyłączył radio i teraz ciszę przerywało tylko kapanie z kranu. Już dawno miał to naprawić. I wątpił, czy kiedyś to zrobi.

Zawsze go dziwiło, że choć kuchnia w zasadzie jest nieużywana, nieodmiennie panuje w niej bałagan. Linoleum lepiło się do podeszew; Eddie miał wrażenie, że brodzi w morzu plasteliny, jego buty wydawały przy chodzeniu dziwny grząski dźwięk. Na okrągłym plastikowym stole stały brudne naczynia po podwieczorku, lunchu i śniadaniu dzieci. Wzrok Eddiego zarejestrował otwarte opakowanie masła, które niewątpliwie zdążyło już zjełczeć, lepkie słoiki z dżemem, butelkę ze skisłym mlekiem, oblepioną czerwoną mazią butelkę keczupu i talerze z tłustymi zaciekami; najwyraźniej Dean jadł na kolację smażone jajka. Znów zalęgną im się myszy, jeśli Diane nie weźmie się do roboty.

Rzadko siadali przy tym stole do posiłków. Eddiemu nie przeszkadzało, że nie jadają razem obiadów w niedzielę – rodzina zebrana nad mięsem z warzywami to było coś, co ceniło poprzednie pokolenie – ale nie miałby nic przeciwko domowemu spaghetti albo curry. Te potrawy nie były burżuazyjne, ponieważ pochodziły z zagranicy. Tak, spaghetti i curry były w porządku. Mógłby zaprosić przyjaciół na kolację, wyciągnąć zestaw do fondue i podać czerwone wino. Kiedy byli w Hiszpanii, w podróży poślubnej, kupili karafkę do wina. Gdzie ona teraz jest, do diabła? Jak to możliwe, że nigdy nie widział tej karafki, choć każde naczynie, jakie mieli w domu, walało się w tej kuchni gdzieś na wierzchu? Czyżby Diane pozbyła się wszystkich pamiątek z miesiąca miodowego? To było sześć lat temu, ale Eddie miał wrażenie, że w innym życiu. W tej obskurnej kuchni stałym elementem była drewniana suszarka, a wiszące na niej ubrania Eddiemu zawsze kojarzyły się z martwymi ciałami. Przy drzwiach stały dwa plastikowe wiaderka, których Diane używała do spłukiwania brudnych pieluch. Wszędzie stały kubki i kieliszki, w każdym rozwijał się mały ekosystem pleśni, a okalały je okruchy jak rozsypane confetti. Diane pochłaniała dziennie dziesięć herbatników Rich Tea. Do tego dwa jabłka i dwa kieliszki wina. Poniżej tysiąca kalorii, gwarancja, że kości miednicy nie przestaną jej sterczeć. A ostatnio zamieniła jabłka na dodatkowy kieliszek wina.

Należałoby tu wywietrzyć, ale okno się zacięło. Ta kuchnia to był prywatny pokój 101 Eddiego. Bez klatki ze szczurami przyciskanej do twarzy jak u Orwella. Tu wymierzano śmierć przez obowiązki domowe. W tej kuchni nie rozmawiali o strajkach, muzyce Davida Bowiego czy choćby o trwałej ondulacji i rowerach robionych na wzór harleyów. Rozmowy, do których ograniczali się Eddie i Diane (o ile w ogóle się do siebie odzywali), koncentrowały się na tym, że jedno dziecko przewróciło się i zrobiło sobie siniaka, a drugie dostało dziwnej wysypki. Albo Diane jęczała, że potrzebuje pieniędzy, że wpadła jej ciotka i powiedziała, że muszą sobie kupić nowe zasłony i że pytała, kiedy Eddie znajdzie sobie lepszą pracę. Jeśli wypiła dostatecznie dużo, zaczynała krzyczeć, że ona też się nad tym zastanawia. Przecież skończył studnia, ma dyplom, więc dlaczego marnuje to wszystko na jakąś pisaninę? Z pisania nie ma pieniędzy. Powinna była wyjść za księgowego. Tak powiedziała jej ciotka. Tak myślała też sama Diane.

Eddie znał mężczyzn, którzy bili żony. On tego nie robił. Bicie żony źle się komponuje z czytaniem „Tribune”, ale czasami, kiedy tak gadała i gadała, i gadała bez końca, wyobrażał sobie, że łapie jedną z tych brudnych ścierek z kuchennego blatu i wpycha jej do ust. Nie chciał jej udusić, przynajmniej tak sądził. Chciał tylko, żeby wreszcie zamilkła.

Popatrzył na swoją grubą złotą obrączkę. Nie tak to sobie wyobrażał. Dusił się tutaj.

19822Clara

Clara ze zniecierpliwieniem wyłączyła telewizor. Nigdy nie podawali dobrych informacji, donosili wyłącznie o bombach, porwaniach, ryzyku strajków. Zwykle oglądała tylko końcówkę wiadomości, kiedy mowa była o królowej. O tym, że odwiedziła park publiczny albo jakieś centrum dla młodzieży. Ale dziś miała się nie dowiedzieć, co robiła monarchini, ponieważ wyłączyła odbiornik, nim doszli do tej części. Podali, że w tej chwili w Anglii są trzy miliony bezrobotnych. Trzy miliony! Czy ktoś nie może im znaleźć czegoś do roboty? Powinien, ponieważ nic dobrego nie wyniknie z takiej masy bezczynnych ludzi. Wiedziała dobrze, jak destruktywna potrafi być nuda. Powiedziała Timowi, że może powinni ich wcielić do wojska. Wprawdzie żołnierze i marynarze świetnie radzili sobie na Falklandach, ale bez wątpienia przydałaby im się pomoc, kilku towarzyszy więcej. W gruncie rzeczy Clara nie miała pojęcia, co tam się dzieje; prawdę powiedziawszy, musiała sprawdzić w atlasie, gdzie leżą Falklandy, ale ojciec Neila Todda zapewnił ją pod szkołą, kiedy odbierała dziewczynki, że nie ma się czego wstydzić, bo właściwie nikt tego nie wie. Wiadomo było tylko tyle, że toczą się tam walki i że młodzi ludzie wracają do domu ze wstrząsającymi obrażeniami. Jak się tak zastanowić, to pewnie tym na zasiłku jest lepiej w domu. Clara westchnęła. Nie miała pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. I nie lubiła o tym myśleć, więc zaczęła rozważać, jak zabić te kilka godzin, które jej pozostały do odebrania dzieci ze szkoły. Co ma zrobić z tym popołudniem? Obejrzeć coś na wideo? Oglądanie nagranych na kasety odcinków Dynastii, kiedy dzieci były w szkole, stanowiło jej małą grzeszną przyjemność. Oczywiście próbowała oglądać serial wieczorem, kiedy puszczali go w telewizji, ale nie mogła się skupić, bo dzieci zawsze kłóciły się przez cały odcinek albo jeszcze gorzej – zadawały jej irytujące i nieodpowiednie pytania. Zwykle była bardzo cierpliwą matką, gotową prowadzić niekończące się dyskusje na temat lalek Barbie i Dzielnej Myszy (nie, nie miała pojęcia, że pełne nazwisko Barbie brzmi Barbara Millicent Roberts, ale tak, podziela opinię, że Barbie Millie brzmi ślicznie, oraz owszem, Dzielna Mysz na pewno uczyła się z Jamesem Bondem; przynajmniej w tej samej szkole, jeśli nie w tej samej klasie), ale znacznie trudniej było wyjaśnić dzieciom zawiłości życia bogatej rodziny z Denver, która dorobiła się majątku na ropie naftowej.

– Czy tata robi coś z ropą? – spytała z zaciekawieniem Joanna, kiedy ostatnim razem oglądały razem serial.

– Nie, ty głupku, tata jest bankierem – odparła Lisa lekceważąco. Choć różnica wieku między nimi wynosiła niecałe dwa lata, wydawała się większa, ponieważ czternastoletnia Lisa weszła już w świat nastolatek, pełnego martensów i czarnego tuszu do rzęs, natomiast dwunastoletnia Joanna nadal zadowalała się ubieraniem lalek.

– To może powinien, mielibyśmy wtedy taki duży dom jak Krystle – stwierdziła teraz, a jej dziecinny głosik nie do końca ukrywał całkowicie już ukształtowaną ambicję, by dobrze wyjść za mąż. Joanna postanowiła na własnej skórze przeżyć bajkę o Kopciuszku.

– Nam też się dobrze powodzi – przypomniała córce Clara; często przypominała o tym i sobie. – Mieszkamy w większym domu niż wszystkie twoje koleżanki.

– A zresztą co Krystle robi w tym domu przez cały dzień? – spytała Lisa i wstała, żeby iść odrobić lekcje.

Joanna wzruszyła ramionami, wyraźnie nie przejmując się nieróbstwem celebrytki. Nagle coś jej wpadło do głowy.

– Nie rozumiem, dlaczego Blake ożenił się aż z dwiema paniami – stwierdziła. – Tak wolno?

Clara spróbowała jej to wyjaśnić.

– No wiesz, Krystle była jego sekretarką, ale teraz jest jego żoną. Alexis była jego żoną wcześniej.

– A kim jest teraz?

– Jego byłą żoną.

– A co to znaczy? – spytała Jo, wyraźnie zaskoczona. W jej bezpiecznym świecie, na zielonym przedmieściu Wimbledon, pojęcie „była żona” pozbawione było treści; nie wiedziała, że w innych dzielnicach rozwody są na porządku dziennym. Do Wimbledonu nie miały wstępu. Clara wiedziała o tym z własnego doświadczenia.

– Ona nie jest tylko jego byłą żoną, jest też szefem ogromnej firmy wartej miliony albo nawet miliard dolarów – mruknęła Lisa, wywracając oczami.

– A którą żonę wolisz, mamusiu? – naciskała Joanna.

– Krystle. Jest taka cierpliwa, pogodna i opanowana – odparła Clara, choć w głębi duszy uważała, że Alexis bawi się lepiej. Bezbarwna druga żona nie była nawet w połowie tak ciekawa, jak ta pierwsza: pełna życia, przewrotna i zawsze z nowym młodym kochankiem u boku. Niemniej Alexis Carrington nie była dla Clary Russell wzorem do naśladowania. Przynajmniej oficjalnie.

– Dlaczego przestali szukać Adama? Gdyby ktoś mnie porwał, też przestałabyś mnie szukać? – spytał z obawą Mark, jej najmłodsze dziecko. Kręcił się na kolanach Clary, która napawała się jego pulchnym ciepłem.

– Oczywiście, że bym nie przestała, kochanie. Szukałabym cię przez cały czas, poszłabym na koniec świata, żeby cię znaleźć.

– Ziemia jest okrągła, więc ściśle rzecz biorąc, nie ma końca – zauważyła Lisa.

– Liso, on ma pięć lat.

– Tym bardziej nie powinnaś mu nabijać głowy głupotami – stwierdziła córka, wskazując wymownie ruchem głowy Joannę i nie spuszczając zimnego wzroku z matki. Clara wiedziała, że zdaniem Lisy Joannie należy wybić z głowy bajki, w które wierzyła jak w Biblię, i że matka nie jest szczególnie dobrym wzorem do naśladowania dla młodszej córki.

Czy córki były nią rozczarowane? Tak bardzo się starała. Prawie zawsze robiła to, co należy, choć zrobienie czegoś złego było o tyle łatwiejsze, o tyle zabawniejsze. Clara święcie wierzyła, że jest świetną gospodynią domową. To nie podlegało dyskusji. Dom był nieskazitelnie czysty, posiłki zdrowe i podawane punktualnie, ubrania starannie wyprasowane (nawet bielizna Tima, halki i piżamy), ale Lisa bez wątpienia wolałaby, żeby Clara odnosiła sukces w życiu zawodowym; żeby nosiła żakiety z watowanymi ramionami i nie ruszała się nigdzie bez grubego terminarza. Kiedy Joanna poszła do szkoły, przez krótki czas Clara istotnie pracowała. Przez dawną przyjaciółkę znalazła posadę w BBC; zajęcie polegało głównie na pisaniu na maszynie i układaniu dokumentów w archiwum, ale dzięki niemu wychodziła z domu na kilka godzin dziennie i spotykała takich ciekawych ludzi. Zbyt ciekawych. Niebezpiecznie ciekawych. Więc po tym incydencie Tim nie chciał nawet słyszeć, żeby znów poszła do pracy. Stwierdził, że praca nie jest dla kobiet, które mają męża i dzieci, i trudno było odmówić mu racji. W tygodniu rzadko wracał do domu przed dziewiątą, czasami dużo później. Jak by sobie poradzili, gdyby oboje chodzili do pracy? Clara często czuła się niezręcznie pod oskarżycielskim spojrzeniem Lisy; dosłownie i w przenośni. Podejrzewała, że Lisa pojmuje dużo więcej niż powinna. Czy zdaje sobie sprawę, że Mark był dzieckiem, które miało załatać dziurę po… jak by to ująć… trudnym okresie Clary w BBC? Uparła się na trzecie dziecko, chciała mieć coś, co by ją zakotwiczyło w dawnym życiu. Czy Lisa wie, że choć matka starała się nie faworyzować żadnego z dzieci, wolała towarzystwo syna niż córek? Nie w tym rzecz, że lubiła go bardziej. Nie aż tak. Po prostu z nim wszystko wydawało się łatwe. Był pewny siebie, niezależny i pod pewnym względem inny. Dziewczynki były z nią złączone w bardziej fundamentalny, pierwotny sposób. Niewykluczone, że był to skutek tego ciągłego porównywania córek z nią; o dziewczynkach mówiono, że są albo zabawniejsze, albo mniej zabawne niż ona, albo ładniejsze, albo nie tak ładne jak ona, albo bardziej, albo mniej pewne siebie niż ona. Czuła wobec nich uciążliwą odpowiedzialność, która z jakichś powodów nie rozciągała się na syna. Poza tym zanim pojawił się Mark, straciła na niewinności i uległości; może dzięki temu stała się bardziej pewną siebie matką. No bo przecież miała raptem dziewiętnaście lat, kiedy urodziła się Lisa. Sama była jeszcze dzieckiem.

Przestała oglądać ulubiony serial z dziećmi, kiedy pewnego dnia Joanna zapytała:

– Dlaczego Steven nie ma żony? Czy on chce się ożenić z tym mężczyzną? Czy tak wolno?

Zamiast odpowiedzieć, Clara posłała dzieci prosto do łóżek.

No więc, czym zapełnić popołudnie? Nie miała nic do roboty. Przygotowała już chilli z ziemniakami w mundurkach na kolację, dość łagodne, ale żeby zachęcić dzieci. Upiekła ciasto czekoladowe; wiedziały doskonale, że dostaną deser tylko, jeśli zjedzą wszystko. Rita, ich sprzątaczka, zmieniła pościel. Wyprane prześcieradła wisiały już na sznurze, powiewając na wietrze. Tim tego nie rozumiał, ale Clara lubiła zajmować się domowymi sprawami, choć mogła zostawić wszystko na głowie Rity. Dzięki temu miała coś do roboty. Odkurzyła nawet swoją kolekcję porcelanowych figurek – było ich dwadzieścia osiem, więc nie było to takie znów banalne – a teraz rozglądała się po salonie, zastanawiając się, czy nie zostało jeszcze coś do zrobienia.

Pokój był nieskazitelnie czysty, wysprzątany i modnie urządzony: pastelowe kolory, kremowy, brzoskwiniowy i łososiowy, mieszały się i przechodziły jeden w drugi. Jej teść stwierdził kiedyś, że czuje się w ich domu jak we francuskim burdelu; uznała za stosowne nie zaszczycić jego uwagi odpowiedzią. No bo przecież nigdy nie był we francuskim burdelu, prawda? A może był? W końcu rodzice to też ludzie. Jej teść potrafił być ordynarny. Na szczęście Tim tego po nim nie odziedziczył.

Dywan był jasnobeżowy. Wolałaby kremowy, ale uznała, że przy trójce dzieci będzie niepraktyczny. Bez przerwy biegały do ogrodu przez drzwi na taras, a kiedy wracały, nanosiły błoto. Więc musiała się zadowolić beżowym dywanem, jednak postanowiła zaryzykować z kanapą i fotelami i kazała je obić materiałem w pastelowe kwiaty; zdawała sobie sprawę, że wystarczy jedna wylana szklanka soku pomarańczowego, żeby obicie było do wyrzucenia, więc nie pozwalała dzieciom przynosić napojów do bawialni. Tapetę też wybrała w pastelowe kwiaty, ale nieco mniejsze i bardziej skupione niż te na obiciach. Sięgała tylko do połowy ściany; wyżej przechodziła w niezwykłe wykończenie, w którym było coś niemal królewskiego – na pomalowaną na brzoskwiniowo ścianę nałożono nieregularnie opalizującą złotą farbę. Clara sama nakładała to złoto i była z tego bardzo dumna, choć Tim stwierdził, że mogła przecież zlecić to robotnikom. Chociaż nie było łatwo – kiedy skończyła, miała prawie tyle samo farby na kombinezonie, co na ścianie – teraz za każdym razem, kiedy patrzyła na swoje dzieło, po prostu puchła z dumy, że dokonała tego sama. Nad telewizorem wisiał obraz przedstawiający rzekę i wzgórza. Clara nie znała nazwiska malarza, ale widziała oryginał w National Gallery i kupiła reprodukcję w sklepie muzealnym. Kolory były nieco mniej jaskrawe niż oryginału, ale to jej nie przeszkadzało; w ten sposób obraz pasował jeszcze lepiej. Jeśli dodać do tego dwa mosiężne świeczniki i odjąć paskudny, ciemny barek w kącie (Tim się na niego uparł), pokój był idealny. Tak właśnie sobie wyobrażała swoje królestwo, którym będzie rządzić jako żona i matka. To był jej szczyt marzeń o życiu mężatki.

Nienawidziła go z całego serca.

Westchnęła i sięgnęła po „Radio Times”. Przejrzała gazetę uważnie, jak zawsze, szukając jego nazwiska. Znalazła je tylko dwa razy w ciągu sześciu lat, mignęło jej też w napisach trzech programów w telewizji. Za każdym razem miała wrażenie, że przeszył ją prąd, nisko, w podbrzuszu. Czy to nie dziwne, że nazwisko wydrukowane na papierze wywoływało taki efekt? Nie żałowała swojego wyboru. Nie było sensu niczego żałować. Kochanek wprowadzał zamieszanie, nic więcej. A jednak wciąż nie była obojętna.

Natrafiła na artykuł o Harrisonie Fordzie, który bardzo ją ucieszył. Nie przestawała o nim myśleć od pierwszej części Gwiezdnych wojen. Zapewne dzięki temu, że tak nisko na biodrze nosił pas z bronią. Pod wpływem tej myśli całe jej ciało jakby się uśmiechnęło. Poszukiwaczy zaginionej arki widziała dwa razy, raz z Timem, ale raz sama. Nigdy nie powiedziała o tym Timowi. Uznałby to za niemądre, ale ona bawiła się świetnie. Siedziała w ciemności, sama ze swymi myślami i fantazjami. Małe sekrety były nieszkodliwe. I dozwolone. Kupiła sobie popcorn, ale pozostał nietknięty. Harrison Ford potrafił nosić fedorę, a ten bat w jego rękach… No cóż, podobał jej się.

Przeczytała cały artykuł, ale niewiele z niego wynikało; Ford nie zdradził, czy ta niesamowita chemia pomiędzy nim a Karen Allen jest prawdziwa, czy istnieje tylko na ekranie. No ale on nie należał do tych, którzy się przechwalają. Prawdziwi dżentelmeni tego nie robią. Rzecz po prostu w tym, żeby określić, kto jest prawdziwym dżentelmenem, a kto nie.

Clara starannie odłożyła magazyn do stojaka na prasę i zaczęła się zastanawiać, czy powinna włożyć nową bluzkę, gdy pójdzie po Marka. Kupiła ją wczoraj, w tym nowym sklepie, który nazywał się Next; była połyskliwa, srebrzysta i miała wielkie bufiaste rękawy, podkreślone rzędem obciągniętych materiałem guzików na przedramieniu. Bardzo strojna bluzka, odpowiednia do restauracji albo nocnego klubu, ale ostatnimi czasy Clara nie wychodziła już tak często na miasto, więc uznała, że równie dobrze może ją założyć, kiedy pójdzie po dzieci do szkoły. W końcu nic w tym złego, że się dobrze wygląda, szczególnie w czwartek. Bo w czwartek Neila Todda odbierał zawsze ojciec. Taki miły człowiek. Bardzo atrakcyjny. Zastanawiała się, jak wyglądałby w fedorze. Ciekawe, czy potrafiłby ją nosić?

Środa, 20 kwietnia 2005 roku3Dean

– Dean, telefon z Anglii.

– Czy to Rogers? – spytał i uśmiechnął się, czując falę podniecenia.

Dean był szefem działu obsługi kluczowych klientów w dużej międzynarodowej agencji reklamowej, Q&A. Oddział, w którym pracował, mieszczący się w Chicago, nieoficjalnie uważano za młodszego brata oddziału nowojorskiego, a to drażniło jego ambicję i dumę zawodową. Oba oddziały były równie duże, drapieżne i nowoczesne. Oba miały mniej więcej tyle samo kluczowych klientów, a ich działy kreatywne wykazywały się podobną innowacyjnością. Ale tam gdzie chodziło o pieniądze (a zawsze przecież chodziło o pieniądze), Nowy Jork bił na głowę oddział z Chicago, i to już od wielu lat. Dean nie był pewien od jak wielu, ale na pewno odkąd on sam pracował w Q&A. Irytowało go to, ale był pewien, że to się zmieni.

Rogers był szefem działu marketingu w wielkiej międzynarodowej firmie produkującej słodycze. Przez ostatnie pięć miesięcy Dean wraz ze swym dwunastoosobowym zespołem walczył o kontrakt na kampanię reklamową tej firmy, wart około 132 milionów dolarów. Taki dochód sprawiłby, że akcje oddziału z Chicago wystrzeliłyby w niebo, a razem z nimi jego kariera. A jego odpowiednik w Nowym Jorku zjadłby własny kapelusz. Dean wiedział, że w tej chwili wybór Rogersa ogranicza się do krótkiej listy trzech agencji i że Chicago znajduje się na tej liście. Sukces miał w zasięgu ręki, a sukces dla Deana oznaczał wszystko. Cenił go bardziej niż popularność, przyjaźń, a nawet miłość. Wprawdzie nie specjalizował się w słodyczach – lepiej czuł się w branży samochodowej albo elektronicznej – ale był w zasadzie pewien, że zaproponowali naprawdę przełomową strategię i śmiałą koncepcję kreatywną. Prawdziwie zwariowaną. W tej chwili Rogers omawiał w Londynie przedstawione oferty ze swoim międzynarodowym zespołem; zapewnił Deana, że zadzwoni, jak tylko podejmą decyzję. Dean nie był jakoś szczególnie arogancki; po prostu był realistą. Miał cięższe życie, niż sądzili ludzie, którzy znali go teraz, kiedy mógł się ubierać w garnitury od Armaniego i jeździć audi TT. Ale ponieważ przeżył więcej rozczarowań niż inni, nauczył się osądzać wszystko z rozwagą. Jego optymizm zawsze miał swoje granice, niemniej niemal oczekiwał, że Rogers podejmie decyzję na jego korzyść.

Jeśli Q&A z Chicago zdobędzie kontrakt, będzie z tego niezła premia. Dean obiecał sobie w nagrodę wyprawę do Vegas. Masa cycków bez zobowiązań, a do tego hazard, czego tam nie kochać? Zasługiwał na to. Pracował ciężko, żeby stać się tym, kim był teraz. Wiele godzin spędził na opracowywaniu solidnej strategii i szalonych koncepcji tej kampanii, ale niemal równie wiele poświęcił na nawiązywanie serdecznych stosunków z Rogersem. Obietnicę, że jako pierwszy dowie się o decyzji zarządu, otrzymał w klubie ze striptizem, gdzie zabrał swego przyszłego klienta. Okazało się, że biedak nigdy nie był w takim klubie, co Dean uznał za grzech.

– No to chodźmy! – powiedział ze śmiechem i poklepał Rogersa po ramieniu.

Ten próbował się opierać.

– Ale dzisiejsze wydatki nie pojawią się na fakturze, którą nam wystawicie? – spytał z obawą. Deanowi zrobiło się go żal, ale równocześnie poczuł lekką pogardę; ten facet na pewno nie był nieustraszony.

– W żadnym razie. Ja stawiam, przyjacielu. Jak kumpel kumplowi.

To pochlebiało Rogersowi. Widać było wyraźnie, że w jego oczach Dean stanowi kwintesencję cech, które większość marketingowców z korporacji przypisuje ludziom z agencji reklamowych. Że uważa go za prawdziwego gościa. Zresztą wszyscy tak myśleli o Deanie. Był zabawny, dowcipny, zawsze miał pod ręką jakąś celną uwagę. I był twardy. Wysportowany. Szybki. Zdeterminowany. Od pięciu lat co roku przebiegał chicagowski maraton, a choć był coraz starszy, osiągał coraz lepszy czas. Był takim facetem, którego ludzie zapraszają na przyjęcia, a jeśli nie odpowiadała mu data, to ją zmieniają. Był takim facetem, którego numer telefonu każda kobieta jest gotowa wytatuować sobie na cyckach, jeśli w windzie spyta ją: „Jedzie pani w górę czy w dół?”. Był takim facetem, o byciu jakim inni faceci mogą tylko pomarzyć.

Dean niemal już słyszał brzęczenie monet sypiących się z jednorękich bandytów.

Viva Las Vegas!

– Nie. Nie, to nie Rogers – odparła Lacey, jego osobista asystentka. – To ze szpitala. W Anglii. Szpital Królowej Anny w Londynie. Nie zapamiętałam, z którego stanu.

– U nas w Anglii nie ma stanów – wyjaśnił jej Dean z westchnieniem. Jego asystentka była ostrą laską, ale niezbyt bystrą. Chyba będzie musiał przemyśleć swoją politykę zatrudnienia. – Odbiorę u siebie. – Miał nadzieję, że ani Zoe, jego siostrze, ani jej dzieciom nic się nie stało.

– Czy pan Dean Taylor?

– Przy telefonie.

– Mówi Kitty McGreggor, pielęgniarka ze szpitala Królowej Anny, w Shepherd’s Bush w Londynie.

– Czy coś się stało mojej siostrze Zoe albo jej dzieciom? Coś poważnego? – spytał.

– Dzwonię w imieniu pana Edwarda Taylora. – Pielęgniarka miała lekki szkocki akcent. Jej głos brzmiał bardzo konkretnie; była stanowcza, spokojna, opanowana.

Przez chwilę Dean nie rozumiał. Nie chodziło o ten szkocki akcent, tylko o imię: odległe, niejasne wspomnienia, o których nie mówiło się nawet szeptem. Nazwisko „Edward Taylor” budziło w sercu Deana Taylora strach i pogardę, tak jak imię „Makbet” wypowiedziane w teatrze przed premierą przerażało aktorów; to był pewny sposób na sprowadzenie nieszczęścia.

– Przykro mi, panie Taylor, ale muszę pana poinformować, że pański ojciec cierpi na raka trzustki. Niestety doszło do przerzutów i… – urwała, a w jej głosie pojawiła się łagodniejsza nuta – …i obawiam się, że to stan terminalny. Nie zostało mu wiele czasu. Powinien pan o tym wiedzieć.

– To chyba jakaś pomyłka.

– Według lekarzy ma przed sobą tydzień życia, może mniej. Kilka dni. Nie ma mowy o pomyłce.

– Nie miałem na myśli diagnozy.

– Czy pan Dean Taylor?

– Tak.

– Syn Edwarda Taylora?

– Tak sądzę.

– Więc nie ma mowy o pomyłce.

– Chodzi mi o to, że poprosił panią, żeby pani do mnie zadzwoniła.

4Jo

– Po prostu nie mogę uwierzyć, że za siedemdziesiąt dwie godziny Martin będzie żonaty. Żonaty! – Wywlekam te słowa z mroków podświadomości i rzucam na stół, żeby moja starsza siostra mogła się im przyjrzeć, ale Lisa jest zdecydowanie bardziej zainteresowana wyborem deseru. Rozumiem ją; jest pracującą matką trojga dzieci, więc wieczorne wyjścia na miasto wymagają od niej planowania precyzyjnego jak w wojsku. Przede wszystkim chce się dobrze bawić, a to między innymi oznacza zamówienie wspaniałego deseru. Zdołałyśmy się wyrwać dziś wieczorem tylko dlatego, że chwilowo mieszkam u Lisy, a jej mąż uważa mnie za poważną przeszkodę w dostępie do pilota do telewizora. W jego opinii pozbycie się mnie z domu (wszystko jedno, z Lisą czy bez) to gra warta świeczki, więc zaproponował, że zostanie z dziećmi.

– Jak sądzisz, czekoladowy suflet czy tiramisu? Chyba wezmę tiramisu – mówi Lisa i stanowczym gestem zamyka menu. Wykorzystuje fakt, że jestem jej siostrą; nigdy nie zamówiłaby takiego niemodnego deseru, gdyby tu siedziała z koleżankami z City, gdzie pracuje, ale przy mnie może nawet pić kawę z baileysem, jeśli chce; siostry wybaczają sobie takie rzeczy. Kocham ją, ale w tej chwili mam ochotę ją udusić, ponieważ z wyraźną niechęcią odnosi się do tematu ślubu mojego eks, czyli jedynej rzeczy, o której ja potrafię myśleć.

– Za niecałe trzy dni – mówię więc z naciskiem. – A dokładnie za siedemdziesiąt dwie godziny.

– Naprawdę dokładnie? Siedemdziesiąt dwie? Wiesz, nie jestem taka pewna. Wzięłaś pod uwagę różnicę czasu? No wiesz, sobota po południu w Chicago to nie jest sobota po południu tutaj – wytyka mi Lisa. – U nich to chyba później, prawda? Chyba to będzie jakieś osiemdziesiąt godzin.

Piorunuję ją wzrokiem.

– Wiesz, że nie o to chodzi.

– Doprawdy? – Pociąga łyk białego wina i robi niewinną minę. – Więc o co?

Wyraz jej twarzy zdradza, że natychmiast żałuje tego pytania. Mam świadomość, że cała dzisiejsza rozmowa ma znamiona déjà vu. Wiem o tym równie dobrze jak ona. Właśnie dlatego potrzebna mi jej wyrozumiałość.

– To powinnam być ja! – wykrzykuję dramatycznie.

– Nieprawda – stwierdza Lisa. Najwyraźniej nie do końca wie, co to znaczy tolerancja.

– Owszem, prawda. Mnie pierwszą poprosił o rękę. – Sama słyszę, że to brzmi infantylnie. Mówię jak dziecko usiłujące się wepchnąć do kolejki w stołówce: ja byłam pierwsza!

– Ale przecież go nie chciałaś – wytyka mi Lisa.

– Wtedy nie. Może. Ale teraz chcę. Chcę! – upieram się.

Ten wieczór ma w sobie coś więcej niż tylko posmak déjà vu dlatego, że kiedy trzy miesiące temu dostałam sztywne, złocone zaproszenie na ślub Martina, też poszłyśmy z Lisą na kolację. Otworzyłam przed nią serce, a ona zarzuciła mi, że próbuję poprawiać historię. Tamten wieczór, podobnie jak dzisiejszy, aż ociekał świętym oburzeniem i użalaniem się nad sobą. Z początku próbowałam mówić to, co powinnam, czego się po mnie spodziewano. Więc udawałam zachwyt, że Martin się pozbierał, że spotkał kogoś, na kim mu zależy, i znów pragnie się związać. Potem, po dwóch kieliszkach wina, zamieniłam „na kim mu zależy” na „kim się zadowoli” i „pragnie” na „jest gotowy”. Za trzecim podejściem do tematu (wypiłam już wtedy większość butelki shiraz) mówiłam natomiast o „nieprzyzwoitym pośpiechu”, z jakim Martin rzuca się w ten „niedobrany związek” i mamrotałam niewyraźnie co drugie słowo „bo go nie chciałam”.

– Minęło prawie pięć lat, odkąd się rozstaliście. Moim zdaniem to nie jest z jego strony nieprzyzwoity pośpiech – zauważyła spokojnie (i z lekką irytacją) Lisa.

Zmierzyłam ją morderczym spojrzeniem.

– Owszem, ale Martin poznał tę kobietę zaledwie osiemnaście miesięcy temu. – Ta plotka dotarła z Ameryki do Londynu za pośrednictwem naszych nadal wspólnych przyjaciół. – A co najmniej tyle trzeba, żeby zorganizować przyzwoity ślub. Jego narzeczona musiała wpłacić zaliczkę w wieczór, kiedy się poznali – warknęłam.

– Niektórzy ludzie wiedzą od razu, że chcą ze sobą spędzić całe życie, i nie widzą powodu, żeby z tym zwlekać.

Zwykle to ja robię uwagi w tym stylu, więc trudno mi się było spierać. Więc tylko zaproponowałam, żebyśmy zamówiły drugą butelkę. Tamten wieczór skończył się paskudnie. Mocno pijana zadzwoniłam do innego, nie tak ważnego, byłego, a potem poszłam do niego, żeby się pocieszyć seksem. Lisa nie kryła dezaprobaty, kiedy wsadzała mnie do taksówki.

– W jakiś sposób przypominasz mi Misia Paddingtona – stwierdziła.

– Mam słodki wyraz pyszczka? Smętne oczy? – spytałam pełna nadziei, że nie bełkoczę.

– Raczej jesteś równie bezradna i zagubiona – westchnęła. – Mam ochotę przyczepić ci kartkę „Proszę, zaopiekujcie się tym misiem. Jest bezradny, ponieważ obraził się na cały świat, że jest sam”. – Lisa spróbowała się uśmiechnąć, ale wiedziałam, że mówi serio.

– To bez sensu. Poza tym nawet nie wiem, czy wszyscy moi byli potrafią czytać – zażartowałam. To był smutny żart, bo obie wiedziałyśmy, że od czasów Martina trudno mi było zarzucić wybredność, jeśli chodzi o facetów. Lisa stwierdziła kiedyś, że preferuję mężczyzn „ordynarnych, niemal zwierzęcych”. Istotnie, moich byłych raczej nie interesowały powody, dla których zjawiam się u nich pijana w środku nocy; po prostu wykorzystywali ten fakt, żeby się ze mną przespać. Więc wieczór skończył się zgodnie z przewidywaniami: odbyłam pozbawiony znaczenia stosunek seksualny z pozbawionym znaczenia facetem, a kiedy się obudziłam, nie czułam się lepiej, tylko gorzej. Posiniaczona. Nie fizycznie, lecz uczuciowo.

Lisa przerywa moje rozmyślania.

– Jo, musisz pamiętać, że to ty rzuciłaś Martina – sięga po moją rękę i ściska ją znacząco. – Nie kochałaś go – dodaje z naciskiem.

– No… nie, ale… – Nie chce mi przejść przez gardło wyznanie, że teraz, kiedy mam trzydzieści pięć, a w zasadzie trzydzieści sześć lat, kiedy praktycznie rzecz ujmując, mam na karku czterdziestkę, nie byłabym już pewnie taka wybredna. Tyle się zdarzyło w ciągu tych pięciu lat i dwóch miesięcy, które upłynęły od zerwania z Martinem. W tej chwili potrafię tylko myśleć o tym, że byłam na siedemnastu ślubach, a mam zaproszenie na trzy kolejne. – Martin był miły, wypłacalny i wysoki.

– I nudny. Ciągle powtarzałaś, że nie macie ze sobą wiele wspólnego.

– Mogłabym się nauczyć dzielić jego zainteresowania – upieram się.

– Założę się, że nawet nie pamiętasz, czym się interesował. Nim dostałaś zaproszenie na ten ślub, od dawna w ogóle o nim nie myślałaś.

– Co roku wysyłam mu kartkę na święta.

– Co roku wysyłasz na święta kartki wszystkim swoim byłym. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jakim cudem nadążasz je pisać, chyba zaczynasz już w październiku. Nie mam też pojęcia, po co to robisz.

– Ha, ha, bardzo zabawne. – Chodzi jej o to, że liczba moich byłych z ostatnich lat zdecydowanie przekracza średnią. Różni ludzie mają na ten temat różne poglądy: niektóre moje przyjaciółki, zamężne od ponad dziesięciu lat, uważają, że to super, inne, że jestem dziwką. Moja matka jest tym rozczarowana. A mnie krwawi serce.

– Nie mam pojęcia, dlaczego cię zaprosił – dodaje Lisa.

– Żeby zatriumfować? – mówię żałośnie. – Albo może jego narzeczona zaprosiła swoich byłych, a on chce jej udowodnić, że też miał przed nią jakieś życie. – Przygnębione wpatrujemy się obie w wypolerowany blat stołu między nami; żadna z wymienionych przyczyn nie jest szczególnie miła. Nagle wpada mi do głowy zdecydowanie bardziej radosna myśl. – A może to wołanie o pomoc?

– Co?

– No wiesz, chce, żebym…

– Żebyś go uratowała?

Usiłuję zignorować jej zaskoczenie.

– Czemu nie?

– Ponieważ…

Nie pozwalam jej dokończyć. Nie chcę tego słyszeć. Lisa i ja inaczej myślimy o sprawach serca. Przynajmniej mojego. Rozpromieniam się upojona tą myślą.

– Może chce, żebym przyjechała i udaremniła ten ślub?

– Przestań, Jo. Przerażasz mnie.

– To niewykluczone.

– Ale nieprawdopodobne. Słuchaj, w innych okolicznościach powiedziałabym, że to śmieszne, ale ponieważ coś takiego mówi moja siostra, uznam to raczej za tragiczne. Zejdź na ziemię, Jo. Po prostu pogódź się z tym, że Martin przebolał twoją odprawę i żyje swoim życiem.

Znowu gromię ją wzrokiem. Zapewne uważa, że to, co mówi, jest rozsądne i na miejscu, ale moim zdaniem jest tylko paskudne. Odwraca wzrok, wyraźnie wstydząc się za nas obie, a potem znów bierze mnie za rękę i ściska lekko. Cofam dłoń, nie chcąc jej dać satysfakcji, że mnie pociesza. Lisa wzdycha, a potem powoli, ostrożnie, dodaje:

– Jo, przykro mi, że to ja muszę ci zaaplikować ten zimny prysznic, ale prawda jest taka, że nic się nie zmieniło. Fakt, że Martin żeni się z kim innym, nijak się ma do tego, że nie jest dla ciebie odpowiednim mężczyzną. To po prostu nie ma sensu. Jeśli coś się zmieniło, to tylko na gorsze. Jest jeszcze mniej odpowiedni i kocha kogoś innego. Nie możesz się cieszyć jego szczęściem?

Czy ja w ogóle jeszcze jestem w stanie cieszyć się cudzym szczęściem?

Choć brzmi to okropnie, chyba nie. Jeśli wyznam to Lisie, pewnie pełna niesmaku każe mi zapłacić za siebie, więc gryzę się w język i udaję, że jestem lepsza, że jestem tą osobą, którą byłam, nim odcisnęły na mnie swoje piętno niezliczone nieudane randki. Patrzę, jak obrączka Lisy błyszczy uwodzicielsko w przyćmionych światłach restauracji. Lisa jest mężatką od czternastu lat – jest szczęśliwie zamężna i zadowolona z życia – więc po prostu nie jest w stanie zrozumieć, przez co ja przechodzę. Kiedy była w moim wieku, miała już dwoje dzieci i chodziła w ciąży z trzecim, a przecież kiedy dorastałyśmy, nigdy jej nie zależało na zamążpójściu, tylko na nauce, a potem na karierze. Nie ma pojęcia, co to znaczy samotność, smutek albo wyrzuty sumienia, uczucia, które mnie prześladują. Niemal na pewno nie postrzega swojego życia jako długiego korytarza z masą zamkniętych drzwi z tabliczkami Stracone Okazje, Niezrealizowane Marzenia, Zmarnowane Szanse, po którym krąży bez celu. Ja natomiast mam wrażenie, że od wieków włóczę się po tym korytarzu. Nie potrafię jej tego wyjaśnić. To jest zbyt bolesne. I upokarzające. Zdaniem Lisy nie należy mi się współczucie, ponieważ to ja rzuciłam Martina. To ja z nim zerwałam. Ale szczerze mówiąc, czasami z tego powodu czuję się gorzej, nie lepiej. Żal jest bardziej ostry, bardziej przejmujący. Zawaliłam sprawę. To był taki świetny facet, doskonały materiał na męża. Mężczyzna, za którego kobiety chcą wyjść. Za którego powinny wyjść. Teraz to dostrzegam. Wszystkie moje przyjaciółki są zamężne albo mieszkają z kimś, a odkąd mają stałych partnerów, nie interesuje ich już chodzenie w miejsca, gdzie można kogoś poznać. (Och, no dobra, mówię o poznawaniu facetów). Moje horyzonty kurczą się w zastraszający sposób. Kiedy byłam młodsza, spotykałam tłumy nowych ludzi: u znajomych, w barach, w klubach, a potem w pracy. Ale z upływem lat okazje zaczęły znikać. Koleżanki się rozjechały albo żyją w szczęśliwych związkach i nie mają ochoty włóczyć się po pubach i rozmawiać z obcymi ludźmi. Ja natomiast ledwie śmiem się pokazywać w barach i klubach, szczególnie sama; teraz przychodzą tam kobiety, które dosłownie mogłyby być moimi córkami, a ja mam ochotę je pouczać, że nie należy chodzić z biustem na wierzchu. A największa ironia polega na tym, że pracuję w redakcji pisma dla panien młodych, w której, pomijając już oczywiste szyderstwo tego faktu, nie ma ani jednego mężczyzny. Próbowałam znaleźć jakieś inne miejsca, w których poznaje się ludzi. Słowo honoru, że próbowałam. Nie poddaję się łatwo, więc mam karnet na siłownię, chodzę na kurs francuskiego (to bardzo seksowny język) oraz na lekcje salsy, odbywające się co drugi wtorek w ratuszu w Wimbledonie. Potem zwykle nocuję u rodziców. Oczywiście wiem, że nocleg u rodziców zmniejsza moje szanse na noc pełną namiętnych rozkoszy, ale moja mama potrafi upiec lazanię, która nie ma sobie równych, więc trudno mi oprzeć się takiej pokusie. Zawarłam w ten sposób kilka nowych przyjaźni, ale nie z samotnymi mężczyznami, a taki przecież był cel. Na takie zajęcia przychodzi zawsze masa kobiet, które szukają romantycznych związków. A choć całkiem nieźle nawiązuję nowe przyjaźnie, uczestniczki kursów zaś są zawsze uśmiechnięte i nie gardzą kieliszkiem bordo albo margaritą po zajęciach, nieodmiennie odnoszę wrażenie, że moje nowe przyjaciółki są ode mnie zdecydowanie lepsze w znajdowaniu partnerów życiowych. I ciągle wychodzą za mąż. Jedna po drugiej. Stąd ta nieprzyzwoita liczba zaproszeń na śluby, jaką dostaję. Na tle tych kobiet szukanie miłości wydaje się takie łatwe. Mam wrażenie, że gdy tylko uznają, że są gotowe się ustatkować, natychmiast znajdują kogoś odpowiedniego. A potem przechodzimy przez niezmienny rytuał. Początkowo świeżo poślubiona sobie para zaprasza mnie na podwójne randki albo umawia mi randki w ciemno ze swoimi przyjaciółmi i kolegami, ale ja, z takich czy innych powodów, nigdy nie natykam się na bratnią duszę i wreszcie oferta facetów do wzięcia się wyczerpuje. Zachowuję przyjaźń z panią młodą, ale zadowalamy się dziewczyńskimi wieczorami, podczas których zajmujemy się rozpamiętywaniem moich katastrofalnych randek, a kiedy robi się zbyt przygnębiająco, wybieramy serwisy obiadowe do ich nowych domów.

Co jest ze mną nie tak?

Mam niesamowite poczucie humoru (piszę tak zawsze w swoich profilach w serwisach randkowych, ale to szczera prawda), jestem osobą ciepłą, życzliwą, troskliwą i wspaniałomyślną. I zabawną, przynajmniej we własnej opinii. Wiem, że to szczęście mieć tyle ciekawych, zabawnych i oddanych przyjaciółek – przyjaciółek, które zdobyłam dzięki swej niezachwianej lojalności i umiejętności bezbłędnego zapamiętywania dat urodzin ich dzieci – ale mam również całe zastępy niewiernych, nieodpowiedzialnych i aroganckich byłych, z którymi związałam się, i jestem tego całkowicie świadoma, jedynie z rosnącej desperacji.

Naprawdę nie wyglądam na swój wiek. W przyćmionym świetle mogę uchodzić za trzydziestotrzylatkę, a z tyłu za jeszcze młodszą, ponieważ staram się jeść rozsądnie i ubierać się odpowiednio. Mam długie ciemne włosy i wielkie brązowe oczy otoczone długimi rzęsami. Zawsze uważałam, że oczy są moim największym atutem, ale teraz już nie jestem tego taka pewna, bo otaczają je naprawdę dołujące kurze łapki. Poważnie zastanawiam się nad botoksem, chociaż kiedy wspominam o tym przyjaciółkom albo siostrze, wyśmiewają mnie i mówią, że nie mam się czym martwić jeszcze przez kolejne dziesięć lat.

– Jesteś jeszcze dzieckiem – powtarza często Lisa, ale podejrzewam, że to nie jest komplement.

No bo nie jestem dzieckiem, prawda? Jeszcze jedne urodziny i będę miała trzydzieści sześć lat, będę się oficjalnie zbliżać do czterdziestki. Wiem, to tylko matematyka, coś na co nie ma się wpływu. Rzecz w tym, że ja zawsze chciałam wyjść za mąż. Niektórzy ludzie nie chcą brać ślubu, uważają, że małżeństwo to przestarzała instytucja, że narzuca niepotrzebne ograniczenia, ale ja zawsze uważałam, że właśnie na tym będzie polegać sens mojego życia. Moi rodzice są po ślubie trzydzieści osiem lat – w ten weekend mają rocznicę. Złote gody, chociaż nie, może rubinowe? Wszystko jedno, wiadomo, o co mi chodzi. Są szczęśliwi, spełnieni i nierozłączni mimo upływu lat. Lisa i Henry też są ze sobą od wieków, jak już chyba wspomniałam. Nawet mój młodszy brat Mark ożenił się trzy lata temu i jest szczęśliwy. W gazetach trąbi się o rosnącej liczbie rozwodów, twierdzi się nawet, że Brytyjczycy częściej zmieniają partnera niż fryzurę, ale ja nie mam takich doświadczeń. Czasami mam wrażenie, że znam jedynie żonatych ludzi. Sama aktywnie próbuję wyjść za mąż przez ponad połowę życia. Kiedy miałam szesnaście lat, błagałam rodziców, żeby mi pozwolili pójść do liceum, do którego właśnie zaczęto przyjmować dziewczęta, żebym mogła poznać masę chłopaków, szykując się do egzaminów. Wybrałam kierunek studiów, najpierw ustaliwszy nie tylko stosunek studentów do studentek na wydziale, ale również kobiet do mężczyzn w samym zawodzie. Oczywiście nie byłam aż tak głupia, by sądzić, że poznam mężczyzn w redakcji miesięcznika „Urocza Panna Młoda”, ale kiedy się tam zatrudniłam, byłam już zaręczona z Martinem i nie szukałam faceta. Sprawa była przypieczętowana, a przynajmniej tak mi się wydawało. Zważywszy wszystkie moje wysiłki w kwestii znalezienia partnera życiowego, to doprawdy zaskakujące, że spaprałam sprawę i nadal jestem sama.

Wiem, że popełniam błędy. Pociągają mnie faceci niewłaściwego rodzaju, tacy, którzy raczej nie interesują się żeniaczką. Mam fatalną skłonność do tych trochę niewyżytych; takich o męskich rysach twarzy, w świetnych ciuchach i z niebezpiecznym błyskiem w oku. Czyli seksownych i nieosiągalnych. A także zranionych albo rozwiedzionych. Albo, co jeszcze gorsze, żonatych, którzy „zapomnieli” wspomnieć o istnieniu małżonki; dowiaduję się o niej, kiedy do mnie dzwoni albo – jak mi się niestety raz przydarzyło – nakrywa mnie we własnym łóżku. Lecę na tych niegrzecznych i przebojowych; takich, którzy potrafią wzrokiem rozebrać kobietę. Czyli na całkowicie niewłaściwych i niestosownych.

Na tym polega mój problem.

Niewłaściwi i niestosowni faceci potrafią wytrwać w związku góra kilka miesięcy. Tymczasem do mnie to nie dociera. Zupełnie. Każda taka znajomość napełnia mnie nową nadzieją. Jestem romantyczką. Lisa twierdzi, że jestem beznadziejna i że powinnam się wreszcie czegoś nauczyć. Że powinnam czerpać naukę z własnych błędów. Ale ja tego nie potrafię. Słyszę, co do mnie mówi, szanuję jej zdanie, niewykluczone, że sama udzielam podobnych rad przyjaciółkom, ale jakoś nie umiem się nauczyć. Kiedy spotykam nowego faceta, który unika rozmowy o swoim stanie cywilnym, nigdy nie zakładam, że ma żonę i dwoje dzieci. Nie, ja konstruuję jakieś skomplikowane uzasadnienia dla tych monosylabowych odpowiedzi i niechęci do podania mi numeru stacjonarnego. Na przykład, że opłakuje tragiczną stratę miłości. Że jego ostatnia dziewczyna umarła albo że nigdy się z nikim nie umawiał, ponieważ pielęgnował umierającego członka rodziny, albo że kochał z całego serca partnerkę, a ta okazała się lesbijką… Słyszy się przecież o takich przypadkach. Może niezbyt często, ale mężczyźni bywają powściągliwi z więcej niż jednego powodu, prawda?

Masę czasu i energii poświęcam na wyobrażanie sobie, jak go ocalam, jak sprowadzam go z powrotem do krainy żywych i wypełniam jego świat miłością, miłością, która jest lepsza, głębsza i znaczy więcej niż wszystko, czego dotąd doświadczył.

Nie wierzę, żebym tylko ja tak robiła.

A poza tym zawsze zaczynam od seksu.

Może to dziwne, co powiem, ale wiem, że jestem dobra w łóżku (wielu facetów dało mi to jasno do zrozumienia, wiecie, w jaki sposób). A mężczyźni lubią seks, więc łóżko wydaje mi się doskonałym punktem wyjścia dla dalszej znajomości. I jakoś nie potrafię pogodzić się z prostą prawdą, że związki, które zaczęły się od seksu, zwykle na nim się kończą.

Martin był inny. Nie był śmiały ani niegrzeczny. Był spokojny i można było na nim polegać. Chodziłam z nim przez cztery lata i przeżyłam coś, co moja mama określa mianem narzeczeństwa. Nie spieszyliśmy się. Na początku byliśmy naprawdę szczęśliwi, a przynajmniej zadowoleni. W Martinie nie ma niczego niestosownego i już to jedno wyróżnia go spośród moich byłych. Jest przystojny (moja matka zawsze to powtarza, chociaż ja wolę ciemne włosy i jasne oczy, a Martin jest blondynem z ciemnymi oczami). W przeciwieństwie do wielu innych moich chłopaków, wcześniejszych i późniejszych, ma dobrą pracę; kiedy ze sobą chodziliśmy, wspinał się bezustannie po szczeblach kariery; awansował z analityka na starszego managera w firmie konsultingowej. Lisa zawsze mi powtarzała, że nie powinnam mieć pretensji, że pracuje do późna i że zawsze przedkłada pracę ponad nasz związek. Faceci, którzy się żenią, często tak robią. Rozumieją, jakie to ważne odnieść sukces i zapewnić rodzinie bezpieczeństwo finansowe. Ale ja tylko chciałam, żeby czasami wrócił do domu wtedy, kiedy obiecywał, żeby wziął sobie wolne w moje urodziny albo żeby chociaż wyłączył tę cholerną komórkę, kiedy jesteśmy w łóżku. Mimo to wszystko szło dobrze. Po dwóch latach randek zamieszkaliśmy ze sobą; po roku zaś wspólnego życia, w moje dwudzieste dziewiąte urodziny, Martin mi się oświadczył, a ja go przyjęłam. Planowaliśmy się pobrać w moje trzydzieste urodziny. A właściwie dzień wcześniej, żebym nie musiała mówić, że wyszłam za mąż po trzydziestce. I zaczęliśmy planować ślub na całego: ja, Martin, mama i cała moja redakcja. To miał być bajeczny ślub, z białymi gołąbkami, czekoladowymi fontannami i rzeźbami z lodu. Myślałam, że osiągnęłam wszystko, czego zawsze chciałam, aż pewnego dnia uświadomiłam sobie, że nie jestem zakochana w Martinie.

Kochałam go.

Zapewne.

Na pewno go lubiłam. Ale serce (ani żadna inna część ciała) nie podskakiwało mi na jego widok.

Dotarło to do mnie nagle podczas ostatniej przymiarki sukni ślubnej, zaledwie na dwa tygodnie przed wielkim dniem. Wyczucie czasu nigdy nie należało do moich mocnych stron.

Ale teraz, teraz zaczynam się zastanawiać, czy może jednak się nie pomyliłam. Te cztery lata naszego związku były ważne, miały znaczenie. Kiedy weszłam w ten związek, byłam beztroską dwudziestokilkulatką; kiedy zwracałam prezenty ślubne, zauważyłam, że praktycznie wszyscy, których znam, już założyli rodzinę. A później robiło się coraz gorzej. Gdzie się podział cały ten czas? Może Martin był jednak tym moim jedynym, a to, czego doświadczyłam, patrząc na swoje odbicie w sklepie z sukniami ślubnymi, to nie było przerażenie, tylko zwykła przedślubna trema? Niewykluczone, a nawet prawdopodobne, ponieważ od tamtej pory nie spotkałam nikogo, kogo polubiłabym bardziej niż Martina. A przynajmniej nikogo, kogo polubiłabym bardziej, a on nie byłby żonaty i też by mnie polubił. Kiedy tak siedzę w przytulnej restauracji z moją starszą siostrą, popijając wino i jedząc tiramisu, a alkohol usuwa bariery i zahamowania, nagle uderza mnie myśl, że straciłam swoją największą szansę.

Że, mówiąc obrazowo, wysikałam się na swoje „i żyli długo i szczęśliwie”.

Czwartek, 21 kwietnia 2005 roku5Dean

– Czy ja cię nienawidzę? – spytał cicho Dean, przysuwając usta do ucha śpiącego starca. Zawsze sądził, że zna odpowiedź. Odkąd po raz pierwszy postawił sobie to pytanie, był pewien, że ją zna. Tak, nienawidził Edwarda Taylora, znanego wszystkim jako Eddie. Tak, nienawidził swego ojca.

Ale teraz?

Teraz, kiedy Eddie umierał, kiedy oddychał z trudem, chrapliwie, a skórę miał szarą i woskową jak pocący się ser, Dean z zaskoczeniem stwierdził, że nie znajduje w sobie dość energii, by nienawidzić. Pomarszczony starzec, który spał w szpitalnym łóżku, nie przypominał w niczym ojca ze wspomnień. Tamten człowiek był zdrowy i pełen życia. I był okrutny. Ojciec, którego pamiętał, miał długie czarne włosy, tak czarne, że niemal granatowe, tymczasem ten Edward Taylor był praktycznie łysy, miał czaszkę poznaczoną starczymi plamami, a te resztki włosów, jakie mu jeszcze zostały, były białe jak szpitalna pościel. Wyglądał… bezbronnie.

Dean niejasno przypominał sobie, że Edward Taylor zawsze się chełpił swoimi włosami. Chyba pamiętał, że ojciec miał zwyczaj przeglądać się przy każdej okazji: w lustrze w przedpokoju, w bocznych lusterkach samochodu, w wystawach sklepów, a nawet w lśniących łyżkach. Był niemal pewien, że to pamięta, ale niewykluczone, że dawno temu usłyszał to od matki albo od ciotecznej babki i to ich słowa przerodziły się we wspomnienie.

Albo sam to wymyślił.

Wobec braku jakichkolwiek kontaktów – osobistych czy choćby w postaci listów lub telefonów – Dean miał tendencję do samodzielnego wypełniania pustych miejsc. Robił to przez wiele lat, a wraz z upływem czasu te fantazje i fałszywe wspomnienia utrwaliły się i teraz wydawały się tak wyraźne i rzeczywiste, jakby były faktami. Niebezpiecznie było brać coś za pewnik. Edward Taylor był nieobecnością, a nie realną osobą. Dean zawsze uważał za ironię losu fakt, że dręczy go tęsknota za nieobecnością. Jak to możliwe? Dorastał, nie mając pojęcia, czy jego ojciec pachnie papierosami, czy wodą po goleniu. Nie wiedział, czy ma głos poważny, surowy czy łagodny. Mógł tylko zgadywać, której drużynie piłkarskiej kibicuje. Jako chłopiec zdecydował, że Fulham, ponieważ ojcowie wszystkich jego kumpli kibicowali Fulham. Przechodził przez taką fazę – trwającą dwa lata, a może dwa i pół – kiedy namiętnie oglądał w telewizji mecze Fulham, przypatrując się kibicom i szukając wśród nich kogoś, kto przypominałby, choćby troszeczkę, jego ojca. Wysilał wzrok, szukając szopy czarnych włosów, kilkudniowego zarostu i obcisłych sztruksów, choć moda się zmieniła i jego ojciec zapewne nosił już wtedy za duże, rozciągnięte swetry i podarte dżinsy w niechlujnym hołdzie Nirvanie.

Eddie Taylor był kiedyś taki duży i silny. Oczywiście nigdy nie kojarzył się z niezawodnością, ale sprawiał wrażenie masywnego. Jedno z niewielu wspomnień, których Dean był pewien, dotyczyło szerokich ramion ojca, praktycznie dotykających framugi po obu stronach wejścia, kiedy po raz ostatni opuszczał dom. Otworzył drzwi, pomarańczowe światło z ulicy wpadło do holu i rozlało się po podłodze, a on zasłonił je swoją masywną sylwetką, przekroczył próg i porzucił na zawsze dom rodzinny. Spieszył się. Nawet nie przejrzał się w lustrze w holu. Dean obserwował jego wyjście ze szczytu schodów.

Nie bardzo potrafił pogodzić tego wysuszonego staruszka w szpitalnym łóżku ze wspomnieniami, zmyśleniami i nienawiścią, które tak starannie przechowywał w sobie przez wszystkie minione lata. Groźna postać, kryjąca się w mroku, zmieniła się w bezradnego, umierającego człowieka. Nie miał rogów, kopyt ani ogona, żadnych atrybutów diabła. Kiedy Dean dorósł, przestał marzyć o ojcu. Tkwiła w nim pustka, której nie potrafił wypełnić masą drobnych szczegółów, więc zapchał ją jedynym faktem, którego był pewien: Eddie Taylor porzucił żonę, syna i córkę i nigdy więcej się z nimi nie skontaktował. Ani razu przez dwadzieścia dziewięć lat. Jego tęsknota zmieniła się w urazę, a potem zestaliła się w formie czystej nienawiści.

Co on tu w ogóle robił? Skoro nienawidził Eddiego Taylora, obecność przy jego łóżku nie miała wiele sensu. A jeśli go nie nienawidził, jeśli czuł wobec niego obojętność, sens był jeszcze mniejszy. W ogóle nie zamierzał tu przyjeżdżać. Wszystko przez jego asystentkę, Lacey. Kiedy zadzwoniła do niego pielęgniarka, zakończył rozmowę, a potem usiadł za biurkiem, gotów pracować jak zwykle. Dziękuję za informację, ale życie lub śmierć Edwarda Taylora nie interesują mnie w najmniejszym stopniu.

Jednakże Lacey, śmiertelnie znudzona swoją pracą, rzuciła się chciwie na ten drobny kryzys i zmieniła go w pełnometrażowy i wysokobudżetowy dramat. Wpadła do gabinetu Deana chwilę po zakończeniu rozmowy.

– Podsłuchiwałam – oświadczyła bez śladu zażenowania, nie próbując nawet przepraszać. Lacey była bardzo niska, nie miała nawet metra pięćdziesięciu. Wszystko w niej było maleńkie: talia, nogi, ręce; jedynym wyjątkiem były wielkie zielone oczy, no i wielkie piersi. Wyglądała jak ożywiona postać z mangi, lalka, jaką każdy mężczyzna chciałby się pobawić, i w konsekwencji nigdy nie musiała zwracać większej uwagi na takie kwestie, jak na przykład dobre maniery, gdyż wszyscy jej zawsze pobłażali. Prawdę powiedziawszy, Dean też by ją z chęcią przeleciał, gdyby nie pracowali razem. – Ta pielęgniarka powiedziała, że twój tata tak jakby umiera. Tak bardzo mi przykro. – Jej oczy, jeśli to w ogóle możliwe, stały się jeszcze większe. Dean poczuł się pod ich spojrzeniem jak przygwożdżony przez dwa szperacze.

– No tak.

– To okropne.

– Skoro tak twierdzisz.

Lacey zamilkła; obejrzała w telewizji dość głupawych reality show, by bezbłędnie rozpoznać tę chwilę. Wróciła pospiesznie do swego biurka, ale kilka minut później znów weszła do gabinetu Deana.

– No więc tak, zarezerwowałam ci lot na dzisiaj, czwarta pięć z lotniska O’Hare. Będziesz na Heathrow jutro rano, za pięć szósta. W którym hotelu zarezerwować ci pokój? W tym co zwykle, w Covent Garden, czy wolisz gdzieś bliżej szpitala? I gdzie w ogóle jest ten szpital? Ale, ale, Anglia podobno jest mała? No to Londyn też musi być niewielki i nie ma większego znaczenia, gdzie się zatrzymasz, prawda?

– Co? – Dean zagapił się na nią zaskoczony.

– Masz jeszcze masę czasu, żeby wrócić do domu, spakować się i zdążyć na lotnisko.

– Nie lecę do Londynu! – Dean skierował wzrok na ekran komputera; nie wytrzymał spojrzenia Lacey.

– Oczywiście, że lecisz. Przecież twój ojciec umiera.

– Ja mu do tego nie jestem potrzebny. Dotąd nigdy mnie nie potrzebował. – Dean nie zdołał się powstrzymać od tej ostatniej uwagi.

Gdyby się zastanowił, domyśliłby się bez trudu, jak Lacey przyjmie jego słowa. Wiedziała o jego życiu prywatnym więcej niż to konieczne z czysto służbowego punktu widzenia. Często odbierała telefony od rozczarowanych kobiet, które wierzyły, że Dean naprawdę zadzwoni do nich, tak jak obiecał. Wiedziała, że jeśli chodzi o kobiety, był zimnym draniem, takim klasycznym typem, żyjącym wedle zasady przelecieć-i-porzucić. Jego podrywki, i te wciąż pełne nadziei, i te zupełnie jej pozbawione, regularnie zjawiały się w biurze pod lichym pretekstem, że właśnie przechodziły obok (jasna sprawa, w czerwonych szpilkach od Christiana Louboutina spaceruje się po prostu bosko). Chciały zamienić z nim słowo, może wyskoczyć gdzieś na lunch. Dean zawsze mówił Lacey, żeby się ich pozbyła. Dokładnie tymi słowami: pozbądź się jej. Poza tym Lacey zrobiła mu i odwołała tyle rezerwacji w restauracjach, i kupiła tyle świeżych koszul, że po prostu musiała wiedzieć, iż regularnie spotyka się z kobietami i często sypia poza domem, choć nigdy dłużej niż dwa tygodnie z tą samą kobietą. Nie zdołała jeszcze rozpracować, dlaczego ten poza tym porządny facet – wyraźnie inteligentny, a w dodatku wspaniały brat i wujek – zachowuje się w ten sposób. Na litość boską, był przecież rok 2005! Przelotne podrywki wyszły z mody, trend się odwrócił i teraz na fali były stałe związki. Czy Dean o tym nie wiedział? Szmirowate talk showy raz za razem udowadniały, że kalectwo emocjonalne zawsze ma jakąś ukrytą przyczynę. Dlatego Lacey z radością przyjęła tę pierwszą wzmiankę o traumie w życiu Deana; nie chciała uwierzyć, że jej szef jest po prostu draniem, jeśli chodzi o kobiety. Na pewno miał jakiś problem z ojcem i proszę, właśnie sam to przyznał! Lacey uznała, że taka deklaracja to w istocie wołanie o pomoc. Wołanie, na które ona musi odpowiedzieć. Pomimo swego niewielkiego wzrostu dysponowała siłą, z którą należało się liczyć.

– Powiedziałam prezesowi, że jedziesz zobaczyć się z Rogersem. Że on chce, żebyś poznał ten jego międzynarodowy zespół. Lecisz klasą biznes, na koszt firmy. Możesz mi podziękować flakonikiem L’Interdit Givenchy ze sklepu bezcłowego. Tu trudno zdobyć te perfumy.

Koniec końców okazało się, że łatwiej wykonać plan Lacey, niż się od tego wykręcić. Prezesa bardzo podekscytowała wiadomość, że szanse na wygranie kontraktu są aż tak duże, a Dean po prostu nie miał siły mu wyjaśnić, jak sprawy stoją naprawdę.

Nie miał zamiaru odwiedzać ojca. Pomyślał, że może faktycznie uda mu się zobaczyć z Rogersem. Coś takiego na pewno nie zaszkodzi, a może nawet zaważyć na decyzji; no i będzie kryty, gdyby ktoś zaczął sprawdzać. I spotka się z siostrą, Zoe. Tak, potraktuje wyjazd jak niespodziewane wakacje, nagrodę za niezliczone wieczory spędzone w firmie. Na pewno nie zamierzał odwiedzać człowieka, którego nie widział od dwudziestu dziewięciu lat. Niech sobie Edward Taylor idzie prosto do piekła. Obędzie się bez ostatniej rozmowy z Deanem. A jednak…