Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Stacja Zodiak

Stacja Zodiak

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-617-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Stacja Zodiak

Utrzymany w zawrotnym tempie thriller, który łączy w sobie wątki naukowe, przygodę i akcję. Stacja Zodiak to lektura tak przejmująca i nieprzewidywalna, jak surowy klimat Arktyki. Lodołamacz Straży Przybrzeżnej Terra Nova przedziera się przez zamarznięty Ocean Arktyczny, gdzie w promieniu setek kilometrów nie powinno być żywego ducha. Nagle z mgły wyłania się wychłodzony i skrajnie wyczerpany człowiek, który samotnie przemierza na nartach lodową pustynię. Nazywa się Tom Anderson i jest jedynym pozostałym przy życiu członkiem załogi Stacji Zodiak, położonej daleko za kręgiem polarnym bazy naukowej. Snuje niewiarygodną opowieść o paranoicznej atmosferze w stacji, naukowcach i szpiegach, chciwości i rywalizacji, które prowadzą do chaosu i zbrodni. W jego historii nie wszystko jest jednak do końca jasne. Czyją krwią jest poplamione jego ubranie? Dlaczego w kurtce, którą miał na sobie, znajduje się dziura po pocisku, a na naszywce widnieje nazwisko kogoś innego? Kto dopuścił się morderstwa? Czy zabije znowu? To oczywiste, że Anderson nie opowiedział o wszystkim, co wydarzyło się w Stacji Zodiak. Gdy odnajdują się inni ocaleni, w swoich relacjach odsłaniają podstępne praktyki spółek naftowych, knowania rosyjskiego wywiadu, katastrofalną wizję globalnego ocieplenia, a także zwykłą ludzką zawiść i pazerność. Jednak oblicze prawdy przerasta wszelkie wyobrażenia… „Fabuła jest wielopłaszczyznowa i logiczna, z interesującą zagadką i doskonałym finałem”. Publishers Weekly „Podobnie jak Dan Brown, Tom Harper wie jak dawkować napięcie”. Choice Magazine „Kunsztownie napisane, z dbałością o szczegóły i inteligencją”. Guardian „Doskonała lektura… Czegóż więcej mógłbyś chcieć od thrillera?” The Sun

Polecane książki

Opublikowana w Londynie w 1990 roku książka zawiera m.in. tekst „E. E., przybysz z innego świata”, czyli klasyczny szkic o doświadczeniu emigracji, eseje poświęcone Schulzowi i Norwidowi, piękną interpretację wiersza Zbigniewa Herberta „Pan Cogito o cnocie”, nie mówiąc już o szeregu tekstów pośw...
Książka odzwierciedla głębokie zainteresowanie Yeatsa zachowaniem, propagowaniem i umiłowaniem irlandzkiej historii i kultury. Zawiera różne historie oparte na ludowych opowieściach irlandzkich, a związane z Hanrahanem Rudym, które autor opracował w stylu pięknej mowy krainy Kiltartan – irlandzkiej ...
Celem niniejszej rozprawy jest wskazanie, że dokument elektroniczny jest dopuszczalnym środkiem dowodowym w procesie cywilnym, a także udzielenie odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób należy go przeprowadzić oraz zakwalifikować go w oparciu o katalog środków dowodowych wskazany przez prawodawcę. Tezą...
Jest to wesoła opowieść o skrzacie, który... żyje śmiechem. Cudaczek "licho malusie i cieniutkie jak igła", mieszka w warkoczykach panny Obrażalskiej i bez trudu nakłania ją do złości. Ale dziewczynka, z pomocą rady dziwnego staruszka, postanawia się z nim rozprawić: musi wytrzymać trzy dni bez ...
Klasyczny tekst z adnotacjami uwspółcześniającymi ponadczasową wiedzę Grahama o inwestowaniu.Najznakomitszy doradca inwestycyjny dwudziestego wieku, Benjamin Graham, uczył i inspirował ludzi na całym świecie. Jego filozofia „inwestowania wartościowego” – które chroni inwestorów przed podstawowymi...
Angielski architekt James Challender zastaje w domu rodzinnym Aieshę Adams, dziewczynę, którą kiedyś jego matka przygarnęła z ulicy. James nie znosi jej, bo skandale, które wywoływała, zniszczyły jego rodzinę. Teraz Aiesha, która jest znaną wokalistką jazzową, chce zrobić Ja...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Tom Harper

Tytuł oryginału:

ZODIAC STATION

Copyright © Tom Harper 2014

First published in the English language by HODDER & STOUGHTON LIMITED

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Wojciech Wawoczny

Zdjęcie na okładce: © Shutterstock/Dmytro Pylypenko

Mapa: © Rodney Paull.

Zdjęcie autora: © Jon Howkins

Redakcja: Jacek Ring

Korekta: Joanna Rodkiewicz, Iwona Wyrwisz, Anna Gauza

ISBN: 978-83-7999-617-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Owena i Matthew

North Pole Adventure 388

ROZDZIAŁ 1

LODOŁAMACZ STRAŻY PRZYBRZEŻNEJ TERRA NOVAZAŁOGA: 81 STRAŻNIKÓW, 33 CYWILÓWMISJA: EKSPEDYCJA NAUKOWAPOZYCJA: BASEN NANSENA NA OCEANIE ARKTYCZNYM

Co się tam,do cholery, dzieje?

Komandor Carl Franklin, kapitan lodołamacza Terra Nova, zbliżył twarz do szyby. Chociaż przeszklony pomost nawigacyjny zapewniał pełne pole widzenia, teraz równie dobrze mógłby wpatrywać się w ścianę. Po burzy chmury osiadły nisko, zasłaniając niebo i zamarzniętą powierzchnię morza nieprzeniknioną bielą. Franklinowi, który pochodził z Maine, wydawało się, że nieraz widział gęstą mgłę, ale z czymś takim jeszcze nigdy się nie spotkał. Nawet światło lampy pozycyjnej zamieniło się w ledwie widoczną poświatę.

Przyłożył dłoń do zimnej szyby, żeby dotknąć czegoś stabilnego. Miał nadzieję, że nikt z załogi nie zauważył tego gestu. Nie chciał, żeby pomyśleli, że ich kapitan traci kontakt z rzeczywistością, zwłaszcza na środku Oceanu Arktycznego, gdzie otaczała ich ciągnąca się tysiącami kilometrów lodowa pustynia, a pod kilem mieli zamarzającą toń.

Zakołysał się na piętach i myśl, że ma pod stopami szesnaście tysięcy ton stali, dodała mu otuchy. Lodołamacz Terra Nova był cudem techniki i dumą Straży Przybrzeżnej. Dzięki wzmocnionemu kadłubowi mógł się przedzierać przez metrową warstwę lodu, utrzymując stałą prędkość trzech węzłów, a w razie potrzeby dotrzeć nawet do bieguna północnego. W ciągu krótkiego okresu służby był tam już dwa razy.

We mgle zamajaczył jakiś kształt. To nadchodził Santiago, oficer łącznikowy, pochodzący z Arizony Latynos, który porzucił rozgrzane piaski rodzinnych stron dla zamarzniętego oceanu. Na Północ przygnał go zew pustyni, jak zwykł powtarzać, choć złośliwi dogadywali mu, że raczej dał się zwabić urokom kuchni okrętowej.

Kapitan obrócił głowę w stronę sylwetki, która niczym zjawa wyłoniła się z mlecznej bieli. Santiago, zwalisty wilk morski, miał prawie metr dziewięćdziesiąt, ale jego mięśnie powoli obrastały tłuszczem. Kiedy dosłuży się stopnia admirała, pomyślał Franklin, komisja lekarska podczas rutynowej kontroli zdrowia załamie nad nim ręce.

– Mózgowcy chcą na ślizgawkę – oznajmił Santiago.

Miał na myśli naukowców, pasażerów lodołamacza i rację bytu całej misji. Trzydzieści troje uczonych z całego świata, którzy pobierali i badali próbki wody, lodu, śniegu i powietrza. Pięćdziesiąt odmian zimna, jak to ujął Santiago. Byli w swoim żywiole.

– Jaki mamy dziś lód? – Franklin zwrócił się do marynarza pochylonego nad wydrukami obrazu satelitarnego, na którym kłębiły się barwne wiry i wstęgi w różnych odcieniach zieleni i czerwieni odzwierciedlające ruchy pokrywy lodowej.

– Gówniany. Wędkowanie odpada.

Kapitan spojrzał na zegarek. Wpół do jedenastej wieczorem, ale tutaj nie miało to znaczenia. Do zachodu słońca, które wzeszło przed czterema dniami, zostało pięć miesięcy. Ale przez tę cholerną mgłę i tak niczego nie było widać.

– Damy im trzy godziny – powiedział i znów wbił wzrok w szarą pustkę za oknem. Przy takiej widoczności można co najwyżej dokonać pomiaru własnych śladów na śniegu. – I poślij z nimi jednego z naszych do ochrony przed niedźwiedziami.

Co się tam, do cholery, dzieje?

Bosmanmat Kyle Aaron stał, przyciskając do piersi remingtona 870, i miał nadzieję, że nie będzie musiał używać go w pośpiechu. Schowanymi w grubych rękawicach palcami nie dałby rady uchwycić pewnie kolby, nie mówiąc o naciśnięciu spustu. Jednak to wcale nie oznaczało, że rękawice chroniły go przed mrozem, który dotkliwie szczypał go w dłonie.

Zarzucił pasek strzelby na ramię i zakołysał rękami, żeby poprawić krążenie krwi. Za jego plecami uwijali się naukowcy. Kilku z nich rozstawiło trójnóg, żeby opuścić zawieszoną na nim żółtą sondę w głąb otworu, który wywiercili w lodzie. Inni przechadzali się tam i z powrotem wzdłuż wytyczonych linii, jak gdyby sprawdzali stopami twardość podłoża. Aaron, który w szkole średniej ledwie zaliczył biologię i przez cztery lata nauki skrzętnie unikał chemii, zastanawiał się, po co to robią. Przytupywał z zimna, nie mogąc się doczekać, kiedy uczeni skończą te swoje pierdoły.

Mgła przerzedziła się trochę, odsłaniając czerwony kadłub lodołamacza i niewyraźny zarys białej nadbudówki, którą spowijał mleczny całun. Załoga zeskrobywała lód z pokładu i miarowy chrobot mieszał się z basowym dudnieniem silnika. Śruby obracały się powoli cały czas, aby utrzymać statek w stałej pozycji. Na żółtym ramieniu dźwigu kołysał się trap, po którym zeszli na zamarzniętą powierzchnię oceanu. Aaron zastanawiał się przez chwilę, jak szybko naukowcy uciekaliby po nim na pokład, gdyby pojawił się niedźwiedź.

Poczuł drganie pod nogami, kiedy lodowa pokrywa pękła z głuchym łoskotem. Omal nie upuścił strzelby. Wychował się na Florydzie i znał zimno tylko z filmów. Jeśli kiedykolwiek myślał o Arktyce, jedynym punktem odniesienia dla jego wyobraźni była lokalna ślizgawka. Pierwszy rejs na Terra Nova wyprowadził go z błędu. Chociaż lód z natury powinien być gładki, pod spodem szalał wzburzony ocean. Wszędzie widać było ślady falującego żywiołu – wysokie lodowe grzebienie powstałe wskutek wypiętrzenia dwóch nacierających na siebie płyt, pęknięcia wypełnione wodą nawet przy dwudziestostopniowym mrozie i zwaliska połamanej kry, które wyglądały jak ruiny zlodowaciałej cywilizacji. Skorupa śniegu czasami zamarzała tak mocno, że dało się po niej chodzić, a czasami można było zapaść się po kolana.

Aaron zaciągnął się do Straży Przybrzeżnej, żeby walczyć z przemytnikami narkotyków i ratować piękne milionerki od utonięcia w wodach Zatoki Meksykańskiej, a nie odmrażać sobie tyłek, osłaniając bandę mózgowców, którym zachciało się liczyć gówna niedźwiedzi polarnych.

Znów poczuł drżenie pod nogami i do jego uszu dobiegło przeciągłe zawodzenie podobne do wycia wichru, ale pogoda była bezwietrzna. To jęczał lód, który pękał uderzany od spodu przez fale. O ile nie był to niedźwiedź. Marynarz wytężył wzrok. Dostrzegł jakieś kształty wirujące we mgle. Czy były to tylko refleksy światła albo cienie pękającej kry, czy może coś innego? Czy tam coś się poruszało?

Jeżeli przypuszczasz, że to niedźwiedź, to na pewno jest niedźwiedź. Taką właśnie zasadę mu wpojono. Uniósł strzelbę i pomyślał, że mógłby wypalić na postrach. Wszczynając fałszywy alarm, tylko wkurzy uczonych, ale jeśli pozwoli bestii podejść zbyt blisko, będzie musiał ją zabić, a strzelanie do zwierząt zagrożonych wyginięciem nie sprzyjało karierze w Straży Przybrzeżnej.

Ale narażanie członków ekspedycji naukowej na pożarcie również nie dawało szansy na awans. Rozmazane plamy zdawały się wirować przed jego oczami, w kłębach gęstej mgły nie potrafił ani rozróżnić ich kształtu, ani określić odległości.

Zauważył, że jeden z cieni nie porusza się tak jak pozostałe. Tkwił wciąż w tym samym miejscu i tylko rósł, wyłaniając się z mgły. Zmierzał w jego stronę.

Aaron ściągnął goretexową rękawicę. Gdyby pod spodem nie nosił bawełnianej wkładki, skóra przymarzłaby mu do spustu. Wycelował.

Jeżeli przypuszczasz, że to niedźwiedź, to na pewno jest niedźwiedź.

Huk wystrzału rozniósł się echem nad lodową pustynią – może nawet dotarł do samego bieguna. Bez wątpienia przyciągnął uwagę naukowców. Ci, którzy pamiętali o obowiązujących procedurach, puścili się biegiem w stronę trapu, wlokąc za sobą sprzęt. Inni nie zamierzali porzucać wartej sto tysięcy dolarów sondy i stali niepewnie nad wywierconą w lodzie dziurą. Wszyscy krzyczeli.

Aaron nie słyszał ich głosów. Cień nie przestawał się zbliżać. Był już tak blisko, że dało się zauważyć jego nogi i zarys głowy. Nie przypominał niedźwiedzia, którego sylwetka byłaby niższa, bardziej zwalista i jaśniejsza. Może jakiś zabłąkany renifer? Zdarzało się, że niektóre docierały tutaj ze stałego lądu, przepływając morze na kawałkach kry.

Wiedział, że jeśli zabije renifera, nikt mu za to głowy nie zmyje. Ponownie wystrzelił w powietrze, co wprawiło naukowców w jeszcze większy popłoch, a potem przycisnął kolbę do ramienia i wycelował w zbliżający się cień. Czuł, jak jego dłonie w cienkich rękawiczkach tężeją od mrozu.

Kiedy nacisnął spust, rozległ się metaliczny szczęk iglicy spadającej na zużytą spłonkę. Zapomniał przeładować remingtona. Pociągnął do siebie czółenko, żeby wyrzucić łuskę i wprowadzić nowy nabój do komory, a potem strzelił.

To był kiepski strzał. Nie mógł zgiąć zgrabiałego od zimna palca, więc naparł na język spustowy ciężarem całej ręki, odchylając lufę w bok. Chyba nie trafił, bo niedźwiedź nadal szedł prosto na niego. Chciał jeszcze raz przeładować strzelbę, ale przemarznięte dłonie odmówiły mu posłuszeństwa.

Zaklął i uniósł wzrok, żeby się przekonać, czy już po nim. W tym momencie mgła rozstąpiła się, jak gdyby ktoś rozsunął zasłony i Aaron zobaczył wszystko wyraźnie. To nie był niedźwiedź ani renifer. Miał przed sobą człowieka, który ślizgał się po lodzie na nartach, wykonując konwulsyjne ruchy. Raz po raz prostował gwałtownie całe ciało, a potem rzucał się naprzód i opadał na kijki, którymi podpierał się jak kulami. Miał na sobie czarne spodnie narciarskie i czerwoną kurtkę, a mocno ściągnięty obramowany futrem kaptur zasłaniał prawie całą twarz.

Omal nie zabiłem Świętego Mikołaja – pomyślał marynarz. Z początku wziął przybysza za jednego z uczonych, który oddzielił się od grupy i zabłądził we mgle. Ale mózgowcy nie jeździli na nartach i wszyscy nosili czerwone, a nie czarne spodnie.

Narciarz zatrzymał się nagle, jak gdyby zderzył się ze ścianą, i ledwie zdołał uniknąć upadku. Uniósł ręce i zaczął gorączkowo wymachiwać kijkami. Być może próbował przy tym coś powiedzieć, lecz albo kaptur tłumił jego słowa, albo jego głos był zbyt słaby. Oderwawszy kijki od podłoża, stracił równowagę i runął jak długi na śnieg.

Aaron odłożył remingtona i podbiegł do leżącego. Zauważył na jego kurtce wyhaftowane nazwisko „Torell”, a pod spodem naszywkę z nieznanym mu emblematem, który przedstawiał dwunastoramienną gwiazdę z ryczącym niedźwiedziem pośrodku. Obok widniała niewielka okrągła dziura, a sącząca się z niej krew zamarzała niemal natychmiast po zetknięciu ze śniegiem.

Obrócił głowę na odgłos zbliżających się kroków. Komandor podporucznik Santiago, ubrany w granatowe spodnie mundurowe i kurtkę, którą narzucił w pośpiechu, wpatrywał się w rozciągnięte na śniegu ciało.

– Skąd on się tu wziął w tym pieprzonym, zapomnianym przez Boga białym piekle?

Mężczyzna poruszył się i próbował coś powiedzieć, wypuszczając z ust obłoczek pary. Aaron pochylił się nad nim tak nisko, że futrzane obszycie kaptura musnęło jego policzek.

– Co on mówi? – zapytał oficer łącznikowy.

– To brzmi jak „Zodiak”.

ROZDZIAŁ 2

LODOŁAMACZ STRAŻY PRZYBRZEŻNEJ TERRA NOVA

Terra Nova miała największe ambulatorium w całej flocie Straży Przybrzeżnej, ale wśród załogi nie było lekarza, jedynie ratownik medyczny. Funkcję tę pełniła porucznik Carolyn Parsons, która radziła sobie z większością problemów takich jak skaleczenia, oparzenia, zwichnięcia i bóle głowy. Przy cięższych urazach mogła skonsultować się z chirurgiem za pomocą łącza satelitarnego, a gdyby to nie wystarczyło, pozostawał jeszcze helikopter, a w najgorszym razie worek na zwłoki i chłodnia.

Jednak teraz nie udało się nawiązać połączenia, pogoda nie pozwalała na lot, a Parsons za nic w świecie nie zamierzała wypuścić z rąk pierwszego w swojej karierze pacjenta w tak poważnym stanie. Nawet jeżeli był to o wiele bardziej skomplikowany przypadek niż wszystko, do czego została przeszkolona. Żaden podręcznik nie instruował, jak leczyć rany postrzałowe i wychłodzenie jednocześnie. Na szczęście pocisk, który trafił go w ramię, tylko wyrwał kawałek ciała, ale nie uszkodził kości.

W kącie pokoju zabiegowego kazała ustawić dla niego wannę, w której teraz leżał, a zanurzony w wodzie termometr wskazywał temperaturę czterdziestu stopni Celsjusza. Tuż pod przesiąkniętym krwią opatrunkiem na bicepsie mężczyzny tkwił wenflon połączony z kroplówką. W plastikowym koszu na podłodze leżało jego ubranie i kilka przedmiotów, które miał w kieszeniach.

Pacjent był potężnie zbudowany i swoją posturą górował nawet nad komandorem Santiago. Podczas wędrówki po lodzie niewiele jadł – jedynym śladem pożywienia, jaki miał przy sobie, było opakowanie po batoniku Mars – mimo to nie stracił zbytnio na wadze. Parsons potrzebowała pomocy dwóch marynarzy, żeby ułożyć go w wannie, w której nie mieścił się z wyprostowanymi nogami. Leżał obrócony na bok, przyciskając kolana do piersi jak dziecko, miał zamknięte oczy, a jego głowa spoczywała na zwiniętym ręczniku. Gorące opary roztopiły lód w jego włosach, które oklapły od wilgoci, odsłaniając niewielką bliznę za lewym uchem.

– No i co z nim? – Santiago stanął w drzwiach ambulatorium. – Wyjdzie z tego?

– W przeważającej części – odparła Parsons, wskazując na prawą stopę pacjenta, którą pokrywały czarne pęcherze. – Możliwe, że trzeba będzie amputować dwa palce, ale jeszcze za wcześnie na pewną diagnozę.

– Będzie śmiesznie utykał do końca życia.

– Ma szczęście, że przeżył. – Parsons spojrzała na termometr i dolała trochę ciepłej wody. – Odmrożenia, wychłodzenie organizmu, skrajne wyczerpanie i jeszcze ten postrzał… Czy on naprawdę przyszedł tu na nartach ze stacji Zodiak?

– Chyba że kupił tę kurtkę w sprzedaży wysyłkowej. – Oficer podszedł do wieszaka i zdjął z haczyka kurtkę przybysza. – I pomyśleć, że przewędrował taki kawał, żeby dostać od nas kulkę na powitanie.

– Straż Przybrzeżna zawsze czuwa.

– Żeby cię udupić – mruknął Santiago i wsunął palec w przestrzelinę. Nagle znieruchomiał. – Mówiłaś, że ile razy oberwał?

– Raz to aż nadto.

– Więc popatrz.

Rozpostarł w rękach kurtkę, wystawiając palec przez drugą dziurę, która znajdowała się tuż pod naszywką stacji Zodiak. Tkaninę dookoła znaczyła ciemnoczerwona plama.

– Odsłużyłem swoje w Umm Quasr – powiedział. – Jak na moje rozeznanie wygląda mi to na otwór wlotowy po pocisku karabinowym.

– W takim razie gdzie jest rana? Jeśli tędy wszedł pocisk, musiałby trafić go prosto w serce. – Parsons wskazała na klatkę piersiową pacjenta. – Ani draśnięcia. A poza tym nie ma tu żywego ducha w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów.

– Może niedźwiedzie miały przekąskę.

Ambulatorium wypełnił przeraźliwy krzyk. Mężczyzna w wannie siedział z kolanami pod brodą i otwierał szeroko oczy. Ociekał wodą, jakby w środku miał bryłę lodu, która zaczęła wreszcie topnieć i wypływać na zewnątrz porami skóry. Parsons podbiegła do niego.

– Nie możesz wstawać – powiedziała, usiłując położyć go z powrotem w wannie. – Jeśli twoje kończyny rozgrzeją się zbyt szybko, może dojść do zaburzeń krążenia.

Mężczyzna nie chciał jej słuchać. Szamotał się, rozchlapując wodę, która wylewała się na podłogę. Pomimo wycieńczenia wciąż miał za dużo siły, by mogła przezwyciężyć jego opór. Santiago podszedł, żeby jej pomóc, ale powstrzymała go ruchem dłoni. W takiej sytuacji przymus nie był wskazany.

– Kiedy wyjdziesz z wody, ciepła krew z twoich kończyn wróci do tułowia i zatrzyma akcję serca. A w twoim stanie reanimacja prawdopodobnie nic nie da.

Pacjent przestał się wyrywać.

– Boli – zajęczał.

– Boli jak skurwysyn – przyznała mu rację. – Ale to dobry znak. Świadczy o tym, że żyjesz.

Oparła dłonie na jego ramionach i popchnęła go w dół. Tym razem nie stawiał oporu, tylko zacisnął zęby i nie protestował, kiedy dolała do wanny więcej ciepłej wody. Powiódł wzrokiem wzdłuż wężyka kroplówki, a potem rozejrzał się po pokoju.

– Gdzie ja jestem?

– Na pokładzie lodołamacza Straży Przybrzeżnej Terra Nova – wyjaśniła, po czym napełniła kubek ciepłą wodą z termosu i wręczyła go pacjentowi. – Jest pan bezpieczny, panie Torell.

– Anderson – odezwał się mężczyzna słabym głosem i uniósł kubek do ust. W wodzie zakłębił się obłoczek krwi z jego popękanych warg.

– Proszę?

– Anderson. Nazywam się Thomas Anderson.

– Na kurtce jest nazwisko i sądziliśmy, że…

– W mojej zepsuł się suwak.

– Kimkolwiek jest Torell, mam nadzieję, że została mu zapasowa – wtrącił Santiago.

Człowiek nazwiskiem Anderson uniósł wzrok znad kubka.

– On nie żyje.

Komandor i Parsons wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

– Chce pan powiedzieć, że…?

– Wszyscy zginęli.

– Wszyscy?

– Cała załoga stacji Zodiak.

Anderson zsunął się w głąb wanny i woda zakryła jego podbródek. Santiago sięgnął po telefon.

– Myślę, że kapitan powinien to usłyszeć – zwrócił się do przybysza.

Parsons czekała na Franklina na korytarzu pod drzwiami jednej z kabin przeznaczonych dla naukowców, do której przeniesiono pacjenta z ambulatorium.

– Jak on się czuje? – zapytał kapitan.

– Jest stabilny. Temperatura ciała wróciła do normy, bilans płynów wyrównany. Jeśli tylko będzie przebywał w cieple, wyjdzie z tego. Ten człowiek otarł się o śmierć.

– To prawda. – Franklin położył dłoń na klamce, ale nie otworzył drzwi. – Coś poza tym?

– Jego kondycja psychiczna. Nie jestem kompetentna, aby to oceniać, ale wydaje się dosyć zamknięty w sobie. To, przez co przeszedł, musiało wywołać jakieś zaburzenia.

– Nie ulega wątpliwości.

– Starszy bosman Bondurant przeszedł szkolenie w zakresie udzielania pomocy ofiarom stresu pourazowego. Mogłabym go poprosić, żeby porozmawiał z pacjentem.

– Niech się nim zajmie, kiedy ja skończę – oświadczył kapitan i nacisnął klamkę.

Anderson leżał na łóżku okryty kilkoma kocami, jego głowa spoczywała na poduszkach, a oczy wpatrywały się nieruchomo w lustro nad umywalką. Po kąpieli dostał regulaminowe spodnie mundurowe i sweter; Franklin był zaskoczony, że udało się znaleźć tak duży rozmiar.

Słysząc odgłos otwierania drzwi, mężczyzna przeniósł wzrok na gościa, jakby kierował w jego stronę reflektor, omiatając go snopem światła. Kapitanowi, który dowodził blisko stuosobową załogą i zapuszczał się na długie miesiące w najbardziej nieprzyjazne zakątki kuli ziemskiej, rzadko zdarzało się czuć niepewnie na własnym statku. Jednak z trudem wytrzymał to przenikliwe spojrzenie. Z ciemnych oczu Andersona, przejrzystych jak u dziecka, bił taki chłód, jak gdyby wędrówka po lodowej pustyni pozbawiła je resztek ciepła.

Kapitan przysunął sobie krzesło, usiadł obok łóżka i spojrzał na raport, który przygotował Santiago.

– Jak się pan czuje?

– Dobrze – odpowiedział pacjent łagodnym tonem, który nie pasował do jego powierzchowności. Wydawał się niemal zawstydzony.

– Nazywa się pan Thomas Anderson.

– Tak.

– Jest pan obywatelem Stanów Zjednoczonych?

– Jestem Anglikiem.

– Ma pan daleko do domu.

– Stąd wszędzie jest daleko.

Franklin nie mógł temu zaprzeczyć.

– Jak pan tutaj się znalazł?

– Byłem asystentem w stacji Zodiak. To baza naukowa na wyspie Utgard.

– Wiem, gdzie to jest. Co się wydarzyło?

– Nastąpił wybuch. Nie mam pojęcia dlaczego. Byłem na zewnątrz, sprawdzałem instrumenty pomiarowe. Nic nie mogłem zrobić.

– Kiedy to się stało?

– Jaki dzień jest dzisiaj?

– Środa, dziewiąty kwietnia.

– To było w sobotę, cztery dni temu.

– W ciągu czterech dni przebył pan ponad sto pięćdziesiąt kilometrów po lodzie? Sam jeden?

– Chciałem sprowadzić pomoc.

Franklin ponownie rzucił okiem na raport Santiago.

– Powiedział pan oficerowi łącznikowemu, że nikt z załogi stacji Zodiak nie przeżył.

Anderson popatrzył na kapitana, który znów poczuł, że musi odwrócić wzrok. Wyjrzał przez bulaj, ale w szarej mgle na zewnątrz nie dostrzegł żadnej odpowiedzi.

– Jest pan Anglikiem – odezwał się wreszcie. – Chciałby pan napić się herbaty?

Na twarzy Andersona pojawił się uśmiech.

– Z przyjemnością.

Franklin wyszedł na korytarz. Za drzwiami czekał na niego Santiago.

– Nie możemy nawiązać połączenia ze stacją Zodiak, ani przez satelitę, ani przez radio. Nikt się nie zgłasza.

– Do kogo należy ta baza? Próbowałeś się z nimi skontaktować?

– Zarządzają nią Brytyjczycy, jakiś ośrodek w Norwich, ale nie w tym w Connecticut, tylko gdzieś w Anglii. Zadzwoniłem tam i okazało się, że od soboty nie mają kontaktu z bazą. Podobno kilka dni wcześniej Zodiak zgłosił problemy z łącznością i na czas prac remontowych stacja stała się nieosiągalna.

– Zawiadom drugiego oficera, niech natychmiast przygotuje helikopter do startu. Trzeba tam polecieć i trochę się rozejrzeć.

Santiago się zawahał.

– To prawie na granicy zasięgu.

– Wiem, jak daleko leży ta stacja – odparł kapitan. – Ale to wszystko nie trzyma się kupy. Ten Anderson wyrusza w drogę przez kompletne pustkowie, nie mając przy sobie żadnego ekwipunku. Mówi, że wędrował cztery dni i omal nie zamarzł, ale czy zauważyłeś zarost na jego twarzy?

– Muszę przyznać, że nie zwróciłem uwagi.

– Bo on nie ma zarostu. Myślisz, że znalazł po drodze wiadro ciepłej wody i się ogolił?

– Może chciał się ładnie prezentować w trumnie.

– A poza tym ten wybuch. Musimy sprawdzić, co tam się stało.

– Tak jest – rzekł Santiago i skierował kroki w stronę pomostu nawigacyjnego.

Franklin udał się do kambuza, gdzie zamówił filiżankę herbaty i kubek czarnej kawy. Kiedy wrócił do kabiny, zastał Andersona w takiej samej pozycji, w jakiej go zostawił. Mężczyzna leżał na łóżku ze wzrokiem wlepionym w drzwi niczym wierny pies czekający na właściciela.

Kapitan przełączył pager na alarm wibracyjny i usiadł na krześle.

– Może zechce pan opowiedzieć mi wszystko od początku.

ROZDZIAŁ 3

ANDERSON

Odkąd pamiętam, zawsze marzyłem o wyprawie na Północ. Myślę, że wielu ludzi ma podobne marzenia. To uczucie, którego doświadczasz, kiedy spada pierwszy śnieg, skrzyżowanie świątecznego poranka z początkiem wakacji. Świat wydaje się całkiem nowy i wszystkie zasady ulegają zawieszeniu.

W dzieciństwie zawsze byłem samotnikiem. Marzyłem o tych śnieżnych pustyniach na czubku globu, które rozbudzały we mnie zew przygody. Czytałem Willarda Price’a, Jacka Londona i Alistaira MacLeana. Moi koledzy potrafili jednym tchem wymienić wszystkich zawodników, którzy zdobywali bramki dla Liverpoolu, a ja godzinami mogłem opowiadać o wyprawach Peary’ego, Cooka, Nansena i Amundsena. Dorosłem i wiele się zmieniło, ale nie moje marzenia. Pozostały takie same, wręcz przybrały na sile. Arktyka była miejscem, do którego chciałem uciec. Nie zależało mi na tym, żeby się tam sprawdzić, ale żeby się zatracić.

Wie pan, kapitanie, jakie są dwa najbardziej ponętne słowa? Nowy początek. Północ to niezapisana strona, tabula rasa, biała plama na mapie, którą każdy może wypełnić na swój sposób. Śnieg daje nam nadzieję, że świat może okazać się inny. Ma w sobie coś z ideału.

Dwukrotnie starałem się o przyjęcie do załogi stacji Zodiak, ale nie przeszedłem selekcji. Doszedłem do wniosku, że ominęła mnie życiowa szansa. Pracowałem jako technik w laboratorium genetycznym Instytutu Sangera w Cambridge. Niezbyt prestiżowa posada, ale byłem z niej zadowolony. Mam ośmioletniego syna Luke’a, którego wychowuję samotnie po śmierci żony. Poza pracą i domem znajdowałem niewiele wolnego czasu, ale ilekroć zaczynał sypać śnieg, czułem tę dobrze znaną tęsknotę, a mój wewnętrzny kompas kierował się na Północ.

Aż pewnego dnia dostałem e-mail od Martina Haggera. Słyszał pan o nim? Proszę spytać swoich naukowców, któregoś z biologów. Hagger to gruba ryba. Wszyscy są przekonani, że życie miało swój początek w tak zwanej zupie prebiotycznej, rozgrzanej cieczy występującej w tropikach. Za to on wysnuł teorię, że pierwsze organizmy powstały na biegunach, że coroczne zamarzanie i topnienie wody morskiej zadziałało jak potężny katalizator na ewolucję DNA. Odkrył całkiem wiarygodne dowody i wszystko dokładnie opisał.

Studiowałem pod kierunkiem Haggera, ale po pierwszym roku pracy nad moim doktoratem nasze drogi się rozeszły. Nadal śledziłem postępy jego badań, ale nie kontaktowaliśmy się przez osiem lat. I nagle pewnego dnia odebrałem od niego wiadomość, w której zaproponował mi posadę swojego asystenta w stacji Zodiak. Jego poprzedni asystent miał problemy z zębem mądrości i musiał się ewakuować. Jego strata, mój zysk. Nie miałem pojęcia, czemu Hagger wybrał akurat mnie spośród tych wszystkich kandydatów, chociaż nie widzieliśmy się tyle lat, ale nie zawracałem sobie tym głowy. Bądź co bądź nie tak łatwo znaleźć trzydziestoletniego technika laboratoryjnego z doktoratem. To była moja szansa. Tabula rasa.

Nie spodobało się to biurokratom, którzy zarządzają stacją, i stawali okoniem, ale Hagger twardo obstawał przy swoim. Żadnych komisji, żadnych badań kontrolnych. Dwie doby później znalazłem się na Heathrow.

Moja siostra się spóźniła. Jak na ironię spadł śnieg, wprawdzie tylko centymetr, ale to wystarczyło, żeby zakorkować wszystkie drogi. Któż by się spodziewał śniegu pod koniec marca? Luke i ja czekaliśmy w hali odpraw terminalu trzeciego, chyba najbardziej przygnębiającym miejscu na świecie, podczas gdy tłum nieustannie przelewał się przez drzwi, a z głośników płynęły komunikaty o opóźnionych i odwołanych lotach. Przemoczone ubrania ludzi parowały i halę wypełniał wilgotny zaduch.

Kiedy już myślałem, że nie zdążę na samolot, zjawiła się Lorna. Nie mieliśmy wiele czasu na pożegnania. Długo trzymałem Luke’a w ramionach i obaj staraliśmy się powstrzymywać płacz. Kiedy wypuściłem go z objęć, podał mi kopertę, którą trzymał w ręku. Uśmiechnąłem się, widząc adres.

– Możesz zabrać ten list na biegun – wyjaśnił mój syn.

Pocałowałem go na pożegnanie, chowając kopertę do kieszeni.

– Nie daj się pożreć niedźwiedziom – powiedziała Lorna.

Poleciałem do Oslo, a stamtąd do Tromsø, gdzie zjadłem kanapkę z szynką i serem i gdzie czekał na mnie mały twin otter, którym miałem przebyć ostatni odcinek podróży. Na Utgard nie leciał nikt oprócz mnie i pilota, za to na pokładzie znajdowały się dwie tony zapasów.

Przypuszczam, że słyszał pan o Utgardzie. To istny koniec świata, najbardziej wysunięty na północ kawałek lądu. Łatwo go przeoczyć – tak łatwo, że do dwudziestego wieku nikt nie zdawał sobie sprawy z jego istnienia. Większość wyspy pokrywa tak ogromna masa lodu, że stały ląd w zasadzie zapadł się poniżej poziomu morza. Zresztą morze widać tam tylko przez dwa miesiące w roku, kiedy nie jest zamarznięte. Jedynymi żywymi istotami, jakie zamieszkują to odludzie, są niedźwiedzie polarne i kilkudziesięciu naukowców ze stacji Zodiak. Trudno powiedzieć, która z tych populacji jest bardziej owłosiona.

Z Tromsø lecieliśmy jeszcze przez sześć godzin. Uzupełniliśmy paliwo w Ny-Ålesund, gdzie mechanicy zamontowali płozy do podwozia samolotu, a pilot przebrał się w cieplejszy strój. Popatrzył z powątpiewaniem na moje dżinsy i kurtkę, które wkładałem, wybierając się z synem na wycieczki.

– Powiedzieli, że wydadzą mi ubranie, kiedy dotrzemy na miejsce – wyjaśniłem.

– Obyśmy tylko dotarli – odparł.

Musiałem się przyzwyczaić do norweskiego poczucia humoru.

Polecieliśmy dalej na północ. Wyglądałem przez okno z niecierpliwością, wypatrując celu mojej podróży. Między kłębami chmur pojawiały się i znikały ciemne połacie, które wyglądały jak wykwitające pod skórą sińce.

– Damy radę wylądować? – zapytałem.

Pilot wzruszył ramionami. Czy to również był żart?

W końcu zobaczyłem majaczący na horyzoncie i ledwie widoczny na tle chmur postrzępiony biały kontur. W miarę jak zbliżaliśmy się do niego, przybierał coraz wyraźniejszą postać pasma górskiego. Chmury rozstąpiły się, ukazując monumentalny krajobraz, najeżoną ostrymi szczytami grań, która wznosiła się niczym szaniec, broniąc dostępu do tej surowej krainy. Utgard jest tak małym punktem na mapie, że wydaje się wręcz niepojęte, jak może się tam pomieścić tyle gór. Zdają się ciągnąć w nieskończoność.

Zaczęliśmy podchodzić do lądowania. Wlecieliśmy między góry i przemknęliśmy nad oblodzonym fiordem, a gdy pilot przechylił maszynę, wykonując zwrot, nagle dostrzegłem dwa rzędy czerwonych chorągiewek wytyczających lądowisko. Z daleka wyglądały jak krople krwi na śniegu. Samolot z głuchym łoskotem dotknął płozami podłoża, kilka razy lekko podskoczył i ślizgając się, wytracił prędkość. Zważywszy na fakt, że lądowaliśmy na lodzie, poszło całkiem gładko. Zobaczyłem zwisający bezwładnie rękaw wiatrowskazu, kilka beczek z paliwem i pomarańczowy ratrak. Poza tym tylko góry i śnieg.

– Witamy w stacji Zodiak – odezwał się pilot.

Kiedy tylko otworzyłem drzwi kabiny, poczułem przenikliwe zimno. Schodząc po drabince, zobaczyłem przed sobą kobietę, która toczyła w stronę samolotu beczkę z paliwem. Od razu zaintrygowało mnie to, że nie miała na sobie kurtki. Była ubrana w gruby sweter i spodnie narciarskie, a na głowie nosiła wełnianą czapkę z nausznikami, spod której wystawał długi jasny warkocz. Policzki miała zaczerwienione od mrozu, a spojrzenie jej błękitnych oczu było zimne jak lód.

– Jestem Tom Anderson – przedstawiłem się.

– Nie stój na drodze! – krzyknęła.

Ledwie ją dosłyszałem. Jeden z silników wciąż pracował i huk śmigła niemal całkowicie zagłuszał jej słowa. A mogłoby się wydawać, że na Arktyce panuje cisza. Usunąłem się na bok i stałem, przyglądając się, jak tamci dwoje przeciągają wąż z beczki do wlewu paliwa. Potem kobieta wróciła do ratraka, podjechała tyłem do drzwi samolotu i zaczęła odbierać od pilota pudła z zaopatrzeniem, które przywieźliśmy. Sprawiali wrażenie, jakby zapomnieli o moim istnieniu.

Chciałem się nasycić moim pierwszym spotkaniem z Arktyką, ale trudno mi było się skupić. Mróz kąsał zaciekle, przemarznięte uszy tak bolały, jakby je ktoś natarł śniegiem, a oczy łzawiły od lodowatego wiatru. Łoskot silnika rozsadzał mi głowę, a powietrze, które wdychałem, było gęste od oparów benzyny. Miałem rękawiczki, ale równie dobrze mógłbym owinąć sobie dłonie papierem.

– Jeśli zamarzniesz na śmierć przed podpisaniem dokumentów, ubezpieczyciel nie wypłaci odszkodowania – odezwała się kobieta.

Nie zauważyłem, kiedy podeszła. Chwyciła mnie pod rękę i pociągnęła w stronę ratraka, ale nawet nie zdołałbym sam wgramolić się do środka, gdyby mnie nie podsadziła. Nie mogłem uwierzyć, że tak szybko stałem się bezradny. Na szczęście silnik pojazdu cały czas pracował i w kabinie panowało przyjemne ciepło. Wolałem nie myśleć, jaki wpływ mają na atmosferę wszystkie te maszyny pracujące na okrągło. Ale w tym momencie nie miało to dla mnie znaczenia.

Kobieta usiadła za kierownicą i odjechała od twin ottera, który tymczasem pokołował z powrotem na pas startowy. Po niewiarygodnie krótkim rozbiegu oderwał się od ziemi i chwilę później znikł za górami.

– Mam nadzieję, że się nie rozmyśliłeś – odezwała się moja towarzyszka, której imienia jeszcze nie znałem.

– Jestem Tom Anderson – przedstawiłem się ponownie, ale ona nadal prowadziła w milczeniu. – A ty jak masz na imię?

– Greta.

– Długo tu jesteś?

– Dwa lata.

– Musi być ciężko – powiedziałem ze współczuciem w głosie.

– Lubię ciszę.

Pojąłem aluzję. Ratrak podskakiwał, tocząc się z chrzęstem po zmarzniętej nawierzchni. Okrążyliśmy podnóże skalistego wzniesienia i gdy wjechaliśmy w głęboką kotlinę, nagle moim oczom ukazała się stacja Zodiak.

Podłużna zielona bryła głównego budynku wsparta na cienkich stalowych nogach przypominała statek kosmiczny, który wylądował na obcej planecie. Z dachu wyrastała biała kopuła, którą otaczało mrowie masztów, anten satelitarnych i paneli słonecznych. Dookoła stały budynki pomocnicze – różnej wielkości drewniane chaty o wypłowiałych ścianach, beczkowate baraki z blachy falistej i kuliste pomarańczowe kontenery o okrągłych oknach, które wyglądały jak batyskafy pozostawione przez cofający się ocean. Teren bazy mieszczącej się na brzegu zamarzniętego fiordu wyznaczały ustawione w półokręgu słupki z łopoczącymi chorągiewkami.

Zajechaliśmy przed główny budynek zwany Przystanią, który był dużo większy, niż wydawał się na pierwszy rzut oka, kiedy zobaczyłem go, zjeżdżając ze zbocza w dolinę. Miał prawie sto metrów długości, a na lodzie pod jego podłogą stały różne skrzynie i pojemniki. Metalowe schody prowadziły do frontowych drzwi.

Kiedy wyszedłem z kabiny, po dolinie przetoczył się głuchy grzmot. Obejrzałem się przez ramię.

– To burza?

– Pomiary sejsmiczne – wyjaśniła Greta. – Odpalają ładunki na lodowcu.

Wspięliśmy się po schodach. Na ścianie obok drzwi dostrzegłem odrapane i wyblakłe godło stacji Zodiak, a pod spodem wisiała lśniąca świeżością tabliczka z napisem „Brytyjska Agencja Antarktyczna”. Sprawiała wrażenie, jakby dopiero co ją tam zawieszono.

– Czy ja przypadkiem nie skręciłem gdzieś w niewłaściwą stronę? – zagadnąłem i potoczyłem wzrokiem dookoła, nieśmiało oswajając się z myślą, że zaraz zobaczę stado pingwinów.

– Nowy zarząd.

Greta nacisnęła nogą dźwignię u dołu drzwi, które otworzyły się do środka. Wszystkie drzwi wejściowe na stacji Zodiak otwierały się do środka, żeby uniknąć zabarykadowania podczas zamieci albo obfitych opadów śniegu. Weszliśmy do niewielkiego mrocznego przedsionka.

– Nie wchodzimy w butach do środka – oznajmiła Greta i zawróciła w stronę wyjścia.

– Czekaj! – zawołałem. – Powinienem się gdzieś zameldować?

Ale drzwi już się za nią zatrzasnęły.

Zostawiłem kurtkę i buty w przedsionku i przeszedłem do następnego pomieszczenia, w którym od razu moją uwagę zwrócił przymocowany do ściany stojak na broń. Stało na nim sześć sztucerów, ale wolnych miejsc było więcej. Przede mną ciągnął się prosty korytarz, który zdawał się nie mieć końca. Dziesiątki drzwi po obu stronach i ani jednego okna. Poczułem się trochę nieswojo, kiedy przyszło mi na myśl skojarzenie z tym hotelem w Kolorado, w którym Stanley Kubrick nakręcił Lśnienie.

Stąpając w skarpetkach po wykładzinie, ruszyłem w głąb korytarza. Na drzwiach, które mijałem, wisiały niewielkie kartoniki z nazwami pomieszczeń. Litery wyglądały tak, jakby ktoś je wystukał na starej poczciwej maszynie do pisania. Minąłem pralnię, ciemnię, centrum łączności i kilka laboratoriów ponumerowanych bez wyraźnego porządku. Na jednej z wizytówek widniał napis „Bawialnia”, a pod spodem wisiało przyklejone taśmą zdjęcie z katalogu biura podróży przedstawiające tropikalną plażę pod lazurowym niebem. Z ciekawości nacisnąłem klamkę, ale zobaczyłem tylko pozbawioną okna klitkę, w której stał miniaturowy stół bilardowy.

Idąc dalej, natrafiłem na drzwi laboratorium Haggera. Na przyczepionej do nich kartce formatu A4 widniała czerwona trupia czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami i ostrzeżenie: „Wysokie ryzyko zakażenia obcym DNA”. Niezrażony zapukałem, a nie doczekawszy się żadnej reakcji, zajrzałem od środka. W stacji Zodiak tylko drzwi toalety miały zamek, który zresztą był zepsuty.

Reputacja Haggera nie zapewniła mu uprzywilejowanej pozycji, jeśli chodziło o przydział lokalu. Pomieszczenie było ciasne, ale przynajmniej wpadało tam trochę światła słonecznego. Przez dwa małe okna widać było wznoszące się za bazą góry, a prostota tego krajobrazu kontrastowała z zagraconym wnętrzem. Musiałem poruszać się bardzo ostrożnie, żeby nie postrącać tych wszystkich przewodów i rurek, których pełno było dookoła. Haggerowi jakoś się udało zmieścić tam kompletne wyposażenie laboratorium – wagę, lśniący świeżością mikroskop elektronowy, probówki i erlenmajerki, a także komplet notatników w zielonych okładkach, które stały w rzędzie pod ścianą. W stojącej pod wyciągiem wentylacyjnym kuwecie z wodą spoczywał kawałek żółtej plastikowej rury, a dobiegający spod stołu szum chłodziarki przywodził na myśl stary dowcip o sprzedawaniu lodówek Eskimosom.

Pośrodku tego chaosu niczym wyspa wznosił się stół, na którym piętrzyło się tyle rzeczy, że nie sposób było dostrzec nawet skrawka blatu. Przechodząc obok, zawadziłem o spięty zszywkami plik kartek, który spadł na podłogę. Pochyliłem się, żeby go podnieść, i na pierwszej stronie zobaczyłem własne nazwisko.

Anderson, Sieber i Pharaoh, Pfu-87: syntetyczna polimeraza DNA i jej zastosowanie w genomice.

Był to mój artykuł, który ukazał się na łamach „Molecular Biology”, pierwsza publikacja naukowa w mojej karierze. Poczułem się dziwnie, natrafiając na niego w takim miejscu. Najwyraźniej Hagger musiał utwierdzić się w przekonaniu, że kiedyś byłem poważnym naukowcem.

– A, to ty jesteś tym nowym najeźdźcą.

Na progu stał niewysoki mężczyzna. Nie słyszałem jego kroków – w stacji Zodiak nigdy nie było słychać, jak ktoś się skrada. Miał gładko ogoloną twarz, co w takim miejscu wydawało się dosyć niezwykłe, a jego okrągłą czaszkę pokrywały rzadkie włosy. Był ubrany w oliwkowozielony wojskowy sweter z łatami na łokciach i ramionach.

– Tom Anderson – przedstawiłem się. – Jestem nowym asystentem Martina Haggera.

– Domyślam się, że nie przychodzisz, żeby nam sprzedać ocieplane okna – powiedział mężczyzna i uścisnął mi dłoń. – Jestem Quam, kierownik bazy.

– Miło cię poznać.

– Słyszałem, że w Norwich wybuchła awantura o twój wyjazd. To było bardzo nieprzepisowe. – Quam zerknął na mnie z ukosa. – Ale mimo wszystko dotarłeś.

– Dotarłem.

Chciałem dodać jeszcze coś w stylu: „To niesamowite przeżycie, że tu jestem” albo „Cieszę się, że mogę do was dołączyć”, ale słowa kotłowały się w mojej głowie i nie potrafiłem sklecić nic sensownego, więc wydałem jedynie nieartykułowany pomruk. Kierownik bazy zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów.

– Chyba powinienem cię oprowadzić.

– Ale tu spokojnie – odezwałem się, idąc za nim korytarzem.

– O tej porze roku to normalne. Od października do lutego nic się nie dzieje i na miejscu zostaje tylko zredukowana załoga. Sam jestem tutaj dopiero od miesiąca.

Spróbowałem sobie wyobrazić zimę w takim miejscu – nieprzerwaną ciemność, czerstwy chleb i czerstwe dowcipy, długi posępny korytarz i puste pokoje. Można popaść w obłęd.

– Pierwsza tura zjawia się tu w marcu, żeby wszystko przygotować. Reszta przylatuje w maju i wtedy zaczyna się wariatkowo. – Quam otworzył drzwi z numerem 19. – Tutaj będziesz spał.

Zajrzałem do środka, ale niewiele zobaczyłem, bo okno było zastawione szafą. We wnętrzu stały cztery prycze, a z przyklejonego do ściany plakatu spoglądała Claudia Schiffer.

– Damskie towarzystwo to podstawa.

– Ona tylko zakrywa wylot tunelu. Na razie zamieszkasz sam, dopóki nie nadciągną hordy barbarzyńców. Zresztą i tak nie będziesz tam spędzał wiele czasu. Podejrzewam, że Hagger zagoni cię do roboty.

Od strony lodowca dobiegł głuchy grzmot detonacji i poczułem drganie pod stopami.

– A gdzie Hagger?

– Jest teraz w Gemini. To nasz obóz na lodowcu. Zjawi się za dwie godziny, kiedy przyleci helikopter. Co sobotę urządzamy wieczór filmowy – dodał i ruszył wzdłuż korytarza, uchylając i zamykając kolejne drzwi. – Laboratorium już widziałeś. Toalety, ambulatorium. Mój gabinet, gdybyś czegoś ode mnie potrzebował. A tu jest centrum łączności.

Zajrzałem do kolejnej klitki wypełnionej aparaturą i plątaniną kabli. Z głośnika dobiegał jednostajny syk, a jakiś głos z amerykańskim akcentem mówił coś, czego nie potrafiłem zrozumieć.

– To do nas?

Quam pokręcił głową.

– Na północy jest amerykański statek. Lodołamacz z ekspedycją naukową. Ponad trzysta kilometrów stąd, ale to najbliższa cywilizacja. Często przechwytujemy ich komunikaty. – Przekręcił gałkę i dźwięk ucichł. – Zabrałeś ze sobą komórkę?

– Tak.

– Możesz ją zostawić w walizce. Nie ma tu zasięgu. Jeśli będziesz wyjeżdżał w teren, dostaniesz telefon satelitarny.

– A Internet? – zapytałem, patrząc na archaiczny komputer, który zajmował połowę małego pomieszczenia. – Mogę tu gdzieś podłączyć laptop? Obiecałem synowi, że będę z nim rozmawiał przez Skype’a.

– Nie mamy sieci bezprzewodowej, bo to zakłóca działanie instrumentów pomiarowych. Możesz się podłączyć do kabla, ale musisz mieć własne konto. Na razie odpal tę maszynę i skorzystaj z konta dla gości.

Spojrzałem podejrzliwie na przedpotopowy sprzęt.

– Będę musiał używać alfabetu Morse’a?

Trzasnęły drzwi wejściowe i w korytarzu zadudniły czyjeś kroki. Jakaś zwalista postać szła w naszą stronę. Przed kilkoma dniami czytałem Luke’owi mity greckie i widok tej sylwetki w wypełniającym korytarz półmroku przywiódł mi na myśl szarżującego Minotaura.

Stanął przed nami potężnie zbudowany mężczyzna. Miał niebieskie oczy, które lśniły w blasku świetlówki jarzącej się nad jego głową. Jego szeroką twarz porastała gęsta broda, którą musiał hodować od wielu miesięcy, a spod czapki wystawały mu krótkie kosmyki prostych włosów. Nosił bluzę z napisem „Stacja Zodiak – tutaj zamarza piekło”.

– Co się popierdoliło z tą dostawą? – przemówił nienaganną angielszczyzną ze skandynawskim akcentem. A więc wiking, nie Minotaur.

Wyciągnął rękę, w której trzymał kwit wydrukowany na różowej kartce. Quam wziął głęboki oddech. Sprawiał wrażenie lekko spiętego.

– W czym problem?

– Zamówiłem ciekły azot. Do schładzania aparatury.

Parsknąłem śmiechem. Cóż, wydało mi się zabawne, że w takim klimacie trzeba jeszcze schładzać aparaturę. Jego posępna mina dała mi jednak do zrozumienia, że nie ma w tym nic śmiesznego. Zacząłem się tłumaczyć, wyjąkałem coś o lodówkach i Eskimosach, ale dałem sobie spokój. Nie zrobiłem dobrego wrażenia na powitanie.

– No i co? – zapytał Quam.

– Zamiast azotu przysłali mi dwieście litrów jakiegoś roztworu buforowego. Dwieście litrów – powtórzył. – Nawet nie wiem, co to za gówno.

– Używa się go do sekwencjonowania DNA – wtrąciłem, starając się być pomocny, ale w odpowiedzi otrzymałem jedynie nieprzyjazne spojrzenie.

– Czy oni myślą, że ja tu zakładam Park Jurajski?

– Czyje nazwisko jest na wykazie? – dopytywał kierownik bazy.

– Moje. Ale ja tego nie zamawiałem.

– Więc musiałeś się pomylić.

Wiking zmiął w ręku cienką kartkę i cisnął ją ze złością. Kula różowego papieru potoczyła się w głąb korytarza.

– Poprzednim razem Annabel zamówiła wiertło do lodu, a przysłali jej termocykler. Musisz zrobić z tym porządek, Quam, bo w przeciwnym razie nie ma sensu, żebyśmy wszyscy tu tkwili – powiedział i zamierzał na tym poprzestać, ale kierownik bazy zastąpił mu drogę.

– To nasz nowy nabytek – oznajmił, wskazując na mnie. – Asystent Haggera.

– Dobrze – mruknął zwalisty facet i posłał mi spojrzenie, którego nie potrafiłem rozszyfrować. Zacząłem się domyślać, że załoga stacji niezbyt przychylnie wita nowicjuszy.

– A to jest Fridtjof Torell.

Wyciągnąłem rękę, ale Torell mnie zignorował.

– Chcesz coś jeszcze?

– Nie – odparł Quam.

Wiking odwrócił się i po chwili znikł w jednym z laboratoriów.

– Humorzasty, jak to naukowiec – skomentował kierownik bazy i otworzył drzwi na końcu korytarza.

Wisiał na nich ręcznie wykonany plakat z napisem „Twój dzisiejszy horoskop”. Między uśmiechniętymi trupimi czaszkami znajdowała się przezroczysta plastikowa koperta, do której można było wsunąć skrawek papieru. „Czeka cię poważna życiowa decyzja, którą spieprzysz” – przeczytałem.

– A to jest mesa.

Pomieszczenie przywodziło na myśl staromodny męski klub w dzielnicy robotniczej – brązowa wykładzina na podłodze, podłużne stoły otoczone plastikowymi krzesłami, a w jednym z kątów wygniecione sofy i fotele ustawione wokół olbrzymiego telewizora. Pomalowane na szaro ściany zdobiły wypłowiałe poprzekrzywiane fotografie. Na kilku widniały krajobrazy, ale większość przedstawiała wyprężonych na baczność mężczyzn o zapadniętych oczach i oszronionych brodach. Od lat obowiązywał tu zakaz palenia, ale wciąż dało się wyczuć zatęchły odór nikotyny. Jedynym pozytywnym akcentem były okna, które ciągnęły się wzdłuż trzech ścian, a roztaczający się z nich wspaniały widok na fiord i góry sprawiał, że miało się ochotę wyjść na zewnątrz. Być może o to właśnie chodziło.

Przez otwór w wewnętrznej ścianie zobaczyłem niewielką kuchnię. Gruby mężczyzna w przyciasnym podkoszulku i z tatuażem na ramieniu pomachał do mnie i obrócił się z powrotem do stojącego na palniku garnka.

– To jest Danny – wyjaśnił Quam. – Jak na kucharza przystało, zna wszystkie plotki.

Po obu stronach drzwi wisiały dwie wielkie mapy. Jedna z nich, mapa topograficzna Utgardu, w przeważającej części była biała, a w jej lewym dolnym rogu widniała zaznaczona pozycja stacji Zodiak. Druga przedstawiająca Ziemię różniła się od ogólnie przyjętego rzutu z biegnącym przez środek równikiem; było to odzwierciedlenie widoku ze statku kosmicznego unoszącego się nad biegunem północnym. Środek wypełniał Ocean Arktyczny szczelnie otoczony przez terytoria graniczących z nim krajów. Wszystko, co znajdowało się na południe od Szetlandów, nawet południowa część Grenlandii, nie mieściło się już na mapie.

– Antarktyda jest kontynentem otoczonym przez oceany. Arktyka jest oceanem otoczonym przez kontynenty – rzekł Quam. Mógłby nawet uczyć geografii w szkole średniej.

Na północ od Svalbardu i Ziemi Franciszka Józefa znalazłem Utgard.

– Co to jest? – zapytałem, wskazując zaznaczony na mapie zielony cień, który wyznaczał długą na tysiąc kilometrów linię biegnącą w kierunku Finlandii i pokrywał Utgard niczym chmura deszczowa.

– To Szara Strefa, dawna sporna granica między Norwegią i Rosją. To dlatego ta wyspa jest tak wyjątkowym miejscem. W latach siedemdziesiątych, kiedy oba kraje nie mogły dojść do porozumienia, postanowiły wstrzymać roszczenia do Utgardu, dopóki nie wytyczą granicy. Gdy kilka lat temu wreszcie to nastąpiło, znaleźli najprostszy kompromis i uznali wyspę za międzynarodową strefę naukową, oddając ją pod nasz zarząd. Teoretycznie jesteśmy tu ponad prawem i nie podlegamy żadnej władzy.

– Dobre miejsce na popełnienie morderstwa – zażartowałem.

– Albo na zbicie szmalu. Traktat z dwa tysiące dziesiątego zezwala również na poszukiwania paliw kopalnych na tym terenie. Działa tu pewna spółka, która liczy na odkrycie złóż ropy i gazu. Nie wolno im wiercić na lądzie, ale wszystko, co znajdą pod dnem morza, należy do nich. – Quam pokazał na mapie położoną w połowie zachodniego brzegu wyspy zatokę o nazwie Echo Bay. – Można ich spotkać w tej okolicy.

Wpatrywałem się w maleńki punkcik na mapie i otaczającą go bezkresną przestrzeń. Większa część świata i prawie cała jego populacja mogłyby w zasadzie nie istnieć.

Zwiedzanie budynku zakończyło się przy drzwiach wejściowych. Obok stojaka na broń wisiały przykręcone do ściany dwa plastikowe pojemniki. Z pierwszego, na którym znajdował się napis „Wyjścia”, niemal wysypywały się kartki; drugi, z napisem „Powroty”, był prawie pusty. Pod spodem na półce spoczywał notatnik w sztywnej okładce.

– W tym miejscu zgłaszasz każde wyjście. Ilekroć opuszczasz ten budynek, choćbyś tylko szedł się odlać, wpisujesz to do zeszytu. Jeśli wykonujesz jakąś pracę w terenie, wypełniasz formularz oceny ryzyka i zostawiasz w tym pudełku. Po powrocie przekładasz do drugiego pudełka. Czy to jasne?

Pokiwałem głową.

– Czy to wszystko?

– Czeka cię jeszcze instruktaż w zakresie bezpieczeństwa – powiedział i odniosłem wrażenie, jakbym słuchał nagranego komunikatu. – Wysłuchaj wszystkiego uważnie, zapoznaj się z procedurami i przestrzegaj ich. Tutaj od procedur zależy twoje życie.

– A co z ubraniem?

– Greta wyda ci wszystko, kiedy będzie cię szkolić.

– Ta kobieta, która mnie tu przywiozła?

– Jest naszym mechanikiem, przewodnikiem, operatorem pojazdów… – Quam zawiesił głos i sprawiał wrażenie, jakby chciał coś jeszcze dodać do tego opisu. W końcu rzucił zdawkowe: – Ona sama cię znajdzie.

Leżałem na pryczy i próbowałem zasnąć. Dwadzieścia cztery godziny spędzone na lotniskach i pokładach samolotów zdążyły rozstroić mój zegar biologiczny, zanim jeszcze dotarłem do krainy wiecznego dnia. Światło sączyło się zza szafy. Sięgnąłem do okna, namacałem roletę i próbowałem ją opuścić, ale okazało się, że mechanizm jest zakleszczony. Kiedy szarpnąłem mocniej, roleta spadła ze wsporników i wtoczyła się pod szafę, wzbijając tuman kurzu. Dałem za wygraną.

Wodząc wzrokiem po pokoju, dostrzegłem jakiś napis na ścianie. W półmroku jaśniały białe litery wyryte nożem w drewnianej płycie. Usiadłem, mrużąc oczy. „No, to ci się dostało. Masz za swoje”.

Obróciłem się na bok, plecami do ściany. Przeczytane przed chwilą słowa uporczywie tłukły się w mojej głowie niczym tekst jakiejś piosenki, od której nie sposób się opędzić. Próbowałem uzupełnić zapiski w dzienniku, ale odkryłem, że niewiele potrafię sobie przypomnieć.

Nagle otworzyły się drzwi i zobaczyłem sylwetkę stojącej na progu Grety.

– Wstawaj. Nauczę cię strzelać do niedźwiedzi.

Wydała mi ubranie z magazynu, którego funkcję pełniła szafa wypełniona po brzegi odzieżą zimową. Dostałem ocieplane spodnie i kurtkę z obszytym futrem kapturem, kominiarkę, ocieplacz na twarz, skórzane rękawice z jednym palcem i wyściełane filcem buty. Całości dopełniały kask i ciężki kombinezon z suwakami na nogawkach.

– W tym będziesz jeździł na skuterze – wyjaśniła.

Ze stojaka przy wejściu zdjęła dwa sztucery i jeden zawiesiła sobie na ramieniu, a drugi podała mnie. Gdy wyszliśmy na zewnątrz, doceniłem każdą warstwę ubrania, jakie miałem na sobie. Idąc w stronę rzędu skuterów śnieżnych, naciągnąłem kominiarkę na nos. Po drodze Greta pokazywała mi różne budynki, wymieniając ich zagadkowe nazwy – „Sklepik”, „Letnisko”, „Gabinet luster”, „Prochownia”. Niektóre wyglądały tak, jak gdyby od lat nikt do nich nie zaglądał.

– A tam? – zapytałem, wskazując małą drewnianą chatkę oddaloną znacznie od reszty budynków. Stała poza terenem bazy otoczona własnym kręgiem chorągiewek.

– To magnetometr.

– Czym sobie zasłużył na osobną działkę?

– To bardzo wrażliwa aparatura. Nie wnoś żadnych metalowych przedmiotów do tego kręgu.

Potoczyłem wzrokiem po okolicy. W głębi kotliny, gdzie piętrzyły się głazy i rumowisko skalne, sterczały powtykane parami w śnieg i połączone ze sobą na krzyż paliki, które tworzyły rząd pięciu iksów.

– Przepaść – wyjaśniła Greta, widząc, że patrzę w tamtą stronę. – Wielka dziura w miejscu, gdzie lodowiec tworzy uskok. Nie wpadnij tam.

– Niech zgadnę, ubezpieczenie tego nie obejmuje.

– Owszem, obejmuje. Ale jeśli tam trafisz, pieniądze już na nic ci się nie przydadzą.

Dotarliśmy do skuterów śnieżnych.

– Umiesz tym jeździć?

Pokręciłem głową. Greta wskazała na plastikowe pokrętło u nasady prawego chwytu kierownicy.

– Tu jest gaz – oznajmiła i skierowała rękę w stronę zakrzywionej metalowej dźwigni sterczącej przy drugim chwycie. – A tu hamulec.

– To wszystko?

– Kiedy będziesz się przewracał na bok, podciągnij nogę, bo skuter ci ją zmiażdży – powiedziała po chwili zastanowienia i szarpnęła za linkę startera.

Jeżeli miała jeszcze dla mnie jakieś rady, wszystko zagłuszył warkot silnika. Zrobiłem krok, żeby zająć miejsce na siodełku, ale powstrzymała mnie gestem. Stanęła za skuterem i chwyciła go za obudowę, po czym uniosła tył maszyny, przytrzymała go w powietrzu przez kilka sekund i opuściła z powrotem.

– Podczas parkowania gąsienica przymarza do podłoża! – krzyknęła mi do ucha. – Jeśli jej nie oderwiesz, zepsujesz silnik.

Greta usiadła na skuterze. Wdrapałem się na siodełko za jej plecami i nachyliłem, żeby objąć ją w pasie, jak podczas jazdy na motocyklu, ale odepchnęła moje ręce.

– Masz uchwyty po bokach.

Ledwie zdążyłem się złapać, kiedy dodała gazu i skuter ruszył gwałtownym zrywem. Dojechaliśmy powoli do granicy bazy, a potem Greta rozpędziła maszynę do maksymalnej prędkości. Lodowaty podmuch kąsał moją twarz i poniewczasie zdałem sobie sprawę, że zapomniałem opuścić osłonę kasku. Uniosłem rękę, żeby to zrobić, i omal nie wyleciałem z siodełka, kiedy podrzuciło nas na muldzie.

Strzelnica znajdowała się u podnóża niewielkiego wzniesienia na północ od bazy. Jej granicę wyznaczały tylko powtykane w rogach słupki. Papierowa tarcza w kształcie pingwina wisiała przybita do lodowej ściany.

Greta zdjęła broń z ramienia.

– To jest ruger trzysta sześć – powiedziała. – Strzelałeś już kiedyś ze sztucera?

– Tak.

Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.

– Pokaż.

Zdjąłem grube rękawice, wprowadziłem nabój do komory i wziąłem pingwina na cel. Moje ręce w cienkich bawełnianych rękawiczkach już zaczęły dygotać. Próbowałem sobie wyobrazić, o ile mocniej by się trzęsły, gdybym zobaczył przed sobą niedźwiedzia polarnego. Miałbym niewiele czasu na oddanie strzału.

Nacisnąłem spust i dwadzieścia metrów dalej między oczami pingwina pojawiła się biała dziura. Odciągnąłem zamek, wyrzucając łuskę, i zadowolony z siebie spojrzałem na Gretę.

– Umiałbyś to powtórzyć? – zapytała.

Umiałem i udowodniłem jej to. Następny pocisk wszedł centymetr na prawo od pierwszego.

– Większość brytyjskich naukowców nie cierpi broni.

– Przeżyłem taki okres, kiedy polowanie na króliki było dla mnie jedynym sposobem na zdobycie mięsa.

Ludzie przeważnie śmiali się, kiedy im o tym mówiłem, jakby to był dowcip, który nie do końca pojmowali. Wzdrygali się, kiedy wyjaśniałem, że nie żartuję. Nie byli zachwyceni, kiedy im przypominałem, jak niewiele dzieli nas wszystkich od walki o przetrwanie. Greta zachowywała się, jakby to było najzupełniej normalne. Wzbudziła tym we mnie jeszcze większą sympatię.

– Ale zawsze celuj w korpus – powiedziała. – Czaszka ma zbyt twarde kości, a jeśli już musisz strzelać do niedźwiedzia, postaraj się go zabić.

Wyjąłem magazynek, zabezpieczyłem sztucer i przewiesiłem go przez ramię.

– Kiedy niedźwiedź podejdzie zbyt blisko, oddaj strzał ostrzegawczy. Jeśli nadal się zbliża, wystrzel jeszcze raz, ale licz strzały, żeby nie zostać bez amunicji. Prawo nakazuje, że nie możesz go zabić, dopóki znajduje się dalej niż dziesięć metrów.

– Czy niedźwiedzie polarne stosują system metryczny? – zapytałem. Wydawało mi się to dosyć śmieszne, ale na mojej towarzyszce nie zrobiło wrażenia. – Jak szybko porusza się taka bestia?

– Jedenaście metrów na sekundę.

– A więc w ciągu niecałej sekundy muszę przeładować broń, złożyć się i trafić.

Greta wzruszyła ramionami.

– Takie są przepisy.

– Czy ktoś już tu zginął w takim starciu?

– Nie – odparła i ruszyła w stronę lodowej ściany, żeby zabrać tarczę. – Ale od kogoś musi się zacząć.

Zza wzniesienia dobiegł narastający warkot i po chwili nad naszymi głowami przemknął biało-czerwony helikopter. Przeleciał tak nisko, że prawie dałoby się go dosięgnąć. Powiodłem za nim wzrokiem i przyglądałem się, jak ląduje obok stacji. Z kabiny wyskoczyła grupka ludzi, którzy puścili się pędem w stronę budynku. Wszyscy mieli na sobie grube kurtki z kapturami i byli zbyt daleko, bym mógł rozpoznać, który z nich to Hagger.

– Wieczór filmowy – powiedziała Greta radośnie.

ROZDZIAŁ 4

ANDERSON

Kiedy wreszcie wyswobodziłem się ze wszystkich warstw ciepłej odzieży, pozostali zdążyli już zasiąść do kolacji. Otwierając drzwi mesy, poczułem się jak nieproszony gość, nowy najeźdźca, jak nazwał mnie Quam. Rozmowy ucichły i ponad dwadzieścia par oczu zwróciło się w moją stronę. Tylko jedna czy dwie twarze wyglądały przyjaźnie.

Rozejrzałem się, wypatrując Haggera, ale nigdzie go nie dostrzegłem. Miałem do wyboru dwa stoły, ale przy żadnym z nich nie było wolnych krzeseł. W końcu zdecydowałem się na ten, przy którym siedzieli Quam i Greta.

– Znajdzie się jeszcze jedno wolne miejsce? – spytałem pogodnym tonem.

Nikt się nie poruszył. Wiking, którego spotkałem już wcześniej na korytarzu, popatrzył na mnie spode łba.

– Tutaj siedzi tylko personel i doktorzy. Dla studentów i techników jest tamten stół.

Powinienem był się dostosować. Nie chciałem nikogo zrażać do siebie już pierwszego wieczoru, ale mając tak niską pozycję w hierarchii, kurczowo trzymałem się tego, co mi pozostało.

– Mam doktorat.

– Słyszałem, że jesteś pomagierem Haggera.

Torell spoglądał złowrogo, próbując mnie zmusić do odwrócenia wzroku, ale nie dawałem za wygraną. Pozostali siedzieli, wpatrując się w talerze z jedzeniem. Z wyjątkiem jednego.

– Okażmy człowiekowi odrobię gościnności – odezwał się starszy od pozostałych Irlandczyk, po czym wstał i wpuścił mnie na swoje miejsce. – Zmieścimy się wszyscy, skoro nie ma Martina.

Nogi przesuwanych krzeseł zazgrzytały na podłodze. Quam, który siedział na końcu stołu, przedstawił mi wszystkich, a ja uśmiechałem się sztucznie, niemal od razu zapominając wszystkie imiona i nazwiska.

– A Gretę już znasz – powiedział kierownik bazy, kończąc prezentację.

Danny postawił przede mną talerz.

– Gdzie jest Martin? – zapytałem.

– Nie przyszedł – odezwał się wysportowany blondyn z australijskim akcentem, pilot helikoptera, o ile udało mi się zapamiętać.

– Wszystko z nim w porządku? – drążyłem dalej, ale tym razem nikomu nie było spieszno z odpowiedzią. – Zgłaszał się przez radio?

– Procedury łączności radiowej przewidują kontakt o dziewiątej rano i dziewiątej wieczorem – wyjaśnił Quam. – Meldował się za każdym razem.

Pomyślałem, że w ciągu dwunastu godzin wiele może się wydarzyć.

– Kto z nim jest?

Quam potoczył wzrokiem wzdłuż stołu.

– Annabel?

Annabel, jedyna poza Gretą kobieta w bazie, była wysoką Azjatką o niepokojąco wręcz chudej sylwetce. Miała na sobie czarny golf i obcisłe spodnie w takim samym kolorze, a ciemne włosy nosiła spięte w koński ogon, który opadał jej na plecy. Wśród tych wszystkich brodaczy w workowatych swetrach wyglądała jak żywcem wyjęta ze stronic „Vogue’a”.

– Hagger chciał pobrać jakieś próbki z lodowca Helbreen – powiedziała.

– I co?

– Nie zatrzymywałam go.

– Chcesz powiedzieć, że pojechał tam sam?

– To poważne naruszenie procedur – zwrócił się do niej Quam surowym tonem.

Na smagłych policzkach Annabel wykwitły rumieńce.

– Jeśli o mnie chodzi, nigdzie nie ruszałam się sama.

– Hagger nie zawsze trzyma się zasad – wtrącił jeden z naukowców, zwalisty Amerykanin, który pomimo brodatej twarzy wyglądał na młodszego ode mnie. Wyraźnie trzymał stronę Annabel, podobnie jak większość mężczyzn w bazie.

– Nie tylko Hagger ma problemy z przestrzeganiem zasad – dodał Torell i wymienił z Quamem porozumiewawcze spojrzenia.

– Nic mu nie jest – powiedziała Annabel. – Pewnie teraz posuwa jakąś niedźwiedzicę.

Rozległ się głośny brzęk sztućców uderzających o talerz. Nie zdążyłem zauważyć, kto rzucił je z takim impetem, ale odgłos dobiegł z miejsca, w którym siedziała Greta.

Zacząłem żałować, że postanowiłem zjeść kolację w gronie naukowców. Za moimi plecami studenci bawili się w najlepsze, tymczasem atmosfera przy naszym stole przywodziła na myśl sesję terapeutyczną dla chorych na autyzm. Krótkie i ospałe rozmowy urywały się tak samo nagle, jak się zaczynały, a wszyscy byli pochłonięci przeżuwaniem i unikali kontaktu wzrokowego.

Nie potrafiłem się skupić na jedzeniu. Wciąż myślałem o Haggerze. Liczyłem na niego, był szansą na wskrzeszenie mojej kariery, która leżała odłogiem przez blisko dziesięć lat. Gdyby coś mu się stało…

– Zadomowiłeś się już?

Uniosłem wzrok. Mężczyzna siedzący naprzeciwko – Irlandczyk, który ujął się za mną i zaprosił do stołu – patrzył na mnie, czekając na odpowiedź. Cierpliwy wyraz jego twarzy sugerował, że nie po raz pierwszy zadawał to pytanie.

– Musisz ogarnąć wiele rzeczy, ale się przyzwyczaisz. A tak w ogóle, jestem Sean – powiedział, jak gdyby czytał w moich myślach albo wywnioskował z mojej zakłopotanej miny, że nie zapamiętałem jego imienia. – Sean Kennedy. Pracuję tu jako lekarz i większość ludzi nazywa mnie doktorkiem, ale trudno spodziewać się większej inwencji po tym towarzystwie.

Kennedy uśmiechnął się konspiracyjnie. Słowa „sympatyczny” i „Irlandczyk” stanowiły prawie nierozłączną parę, a do niego pasowały jak ulał. Miał około czterdziestki, włosy przyprószone siwizną i płaską twarz, która nie mogła uchodzić za urodziwą, ale ujmowała swoją otwartością i życzliwością.

– Oswoiłeś się już z zimnem? – zapytał.

– Chyba przydadzą się wszystkie swetry, które ze sobą przywiozłem.

– Z całą pewnością, jeśli wyjdziesz w teren.

– Większość badań prowadzę w laboratorium.

– W jakiej dziedzinie?

– Biologia molekularna. Pracuję nad syntezą DNA.

– Gdzie się tym zajmujesz? – Kennedy wskazał kciukiem w stronę okna, za którym chylące się ku zachodowi słońce zabarwiło na różowo góry po drugiej stronie fiordu. – Chodzi mi o miejsce w prawdziwym świecie.

– Pracuję w Cambridge.

– Co za przypadek – powiedział i zwrócił się do Torella. – Fridtjof też jest z Cambridge.

Zwalisty wiking łypnął na mnie podejrzliwie. Kosmyki zmierzwionych włosów, których nie przygładził po zdjęciu czapki, sterczały na jego głowie jak rogi.

– Który wydział?

Domyśliłem się, dokąd zmierza ta rozmowa, ale nie miałem wyjścia.

– Instytut Sangera.

Moja odpowiedź nie zaspokoiła jego ciekawości.

– Ale chyba każdy członek tamtejszej kadry musi mieć etat na innym wydziale, prawda?

– Pracuję w laboratorium – odparłem, przyjmując ostatnią linię obrony, ale to nie wystarczyło. Torell wsparł się łokciami na blacie, aż stół ugiął się pod jego ciężarem.

– I co konkretnie tam robisz?

– Jestem technikiem.

Gdyby nie gwar rozmów i śmiechy studentów, w mesie można by dosłyszeć odgłos spadających płatków śniegu.

– Cóż, świetnie, że dołączył do nas jeszcze jeden biolog – powiedział z entuzjazmem Kennedy, jak gdyby kompletnie nie zwrócił uwagi na tę akademicką przepychankę. Jednak jego przenikliwe spojrzenie mówiło mi, że niczego nie przeoczył.

– Otóż to – wtrącił jeden z mężczyzn siedzących obok mnie. Był najstarszy w tym gronie, miał wydatny brzuch i siwą brodę. W grudniu mógłby się wcielić w rolę Świętego Mikołaja na imprezie gwiazdkowej dla personelu stacji. – Właśnie więcej biologów nam tu trzeba.

– Doktor Ashcliffe zajmuje się badaniem niedźwiedzi polarnych – wyjaśnił Kennedy.

Uśmiechnąłem się.

– A ja właśnie uczyłem się do nich strzelać.

Miał to być niewinny żart, ale Ashcliffe wzdrygnął się gwałtownie, jakbym ubliżył jego matce. Odskakując, zawadził kolanem o stół, aż zadzwoniły sztućce.

Strzelanie do obiektu cudzych badań nie jest odpowiednim tematem do żartów – zanotowałem w myślach.

– I nie zapominajmy o naszym drogim szefie – odezwał się ten sam Amerykanin, który wcześniej stanął w obronie Annabel, i ukłonił się Quamowi z przesadną galanterią. – Ty też jesteś biologiem, Francis, prawda?

– Zgadza się – potwierdził kierownik bazy.

Zauważyłem, że wszyscy patrzą w jego stronę. Nie całkiem rozumiałem, o co im chodzi, ale wyczuwałem napastliwość w ich zachowaniu. Jakbym wrócił do szkoły, gdzie każdy boi się znaleźć w centrum uwagi.

– Czego się wstydzisz, Francis? Powiedz, w czym się specjalizujesz.

Kierownik bazy pokręcił głową, jakby na jego szyi zaciskała się pętla.

– Doktor Quam jest światowej sławy specjalistą w dziedzinie rozmnażania pingwinów – oznajmił Amerykanin. – Pingwinów Adeli, zgadza się?

Gruchnęła salwa złośliwego śmiechu. Myślałem, że to jakaś podpucha, ale Quam zalał się rumieńcem i niczemu nie zaprzeczył.

– Nasi nowi zwierzchnicy z agencji antarktycznej doszli do wniosku, że ktoś taki jak Francis musi postawić nas na nogi – wyjaśnił Kennedy.

– Właśnie zastanawiałem się nad tą tablicą przy wejściu.

– Cięcia w budżecie organizacji pozarządowych. Nowy rząd uznał za niedopuszczalną rozrzutność polegającą na tym, że biegunem północnym i południowym zajmują się osobne agencje i na mocy dekretu cesarskiego Utgard stał się częścią Antarktydy. Prawda, Francis?

Quam spiorunował go wzrokiem.

– Niewiele zostanie z Arktyki, jeśli nie zmieni się polityka rządu – wtrącił Torell.

– Fridtjof się burzy, że jeszcze nie powstała tu farma wiatrowa – wyjaśnił Amerykanin. – Czy może wolałbyś generator prądu z biomasy?

– Bardziej mnie martwi emisja metanu z szamba w obozie Gemini – odezwał się Ashcliffe, badacz niedźwiedzi polarnych.

– A ty, Fridtjof, ile metanu wydzielasz?

Ktoś potrącił moje krzesło. Studenci skończyli kolację i odnosili talerze do okienka.

– Pora na film – powiedział Quam.

Posprzątaliśmy ze stołu. Wszyscy szykowali się już do oglądania filmu – tego wieczoru miał to być Obcy – tymczasem ja poszedłem do centrum łączności, żeby porozmawiać z Lukiem. Tęskniłem za nim tak bardzo, że miałem ochotę wracać do domu. Problemem nie była samotność. Wydawało mi się, że potrafię doskonale sobie z nią radzić, ale niektórzy ludzie sprawiali, że stawała się nieznośna.

Połączenie nie było najlepszej jakości, obraz zamierał, głos się zacinał. Luke był tak samo rozchwiany – w jednym momencie ciekawy i ożywiony, chwilę później bąkał coś niechętnie. Wypytywałem go o szkołę, kolegów i moją siostrę. Próbowałem mu opisać piękno tutejszego krajobrazu, ale nie wydawał się zainteresowany.

– Przekazałeś mój list? – zapytał.

– Przekażę – obiecałem.

Zapragnąłem przeniknąć przez monitor i przytulić go mocno, tak jak pewnego ranka, kiedy nie poszedł do szkoły, bo się rozchorował i leżał skulony na sofie, oglądając telewizję. Ale oczywiście było to niemożliwe.

Kiedy po skończonej rozmowie siedziałem, wpatrując się tępo w wygaszony ekran, do pokoju zajrzała Greta.

– Hagger się zgłosił?

Spojrzałem na stojący przede mną regał. Mieli tu wszystkie rodzaje sprzętu służącego do łączności, z jakiego korzystała ludzkość, ale nie znałem się na tym zbyt dobrze.

– Nic nie słyszałem.

Greta omiotła wzrokiem parę wyświetlaczy, po czym chwyciła przenośny telefon i wystukała numer. Rozległ się chrapliwy sygnał oczekiwania. Solidny aparat przypominał jedną z tych komórek, których ludzie używali w połowie lat dziewięćdziesiątych, miał ogumowaną antenę i mechaniczną klawiaturę.

– Myślałem, że nie ma tu zasięgu.

– To jest telefon satelitarny – wyjaśniła Greta. – A on nie odbiera.

Rzuciła aparat na biurko i wyszła. Poszedłem za nią z powrotem do mesy.

– Hagger się nie zgłasza – oświadczyła.

– To nic wielkiego – odparł Quam. – Wszystko się wyjaśni jak zwykle.

– Nie odbiera telefonu.

– Pewnie zapomniał naładować baterię.

– Nie zameldował się przez radio o wyznaczonej porze.

– Jeszcze nie minęła doba.

– Może zgubił swój aparat – wtrącił Torell. – Albo śpi w najlepsze w namiocie.

Greta obróciła się w stronę drzwi.

– Idę go szukać.

Jej słowa przyciągnęły uwagę kierownika bazy.

– Obowiązują nas procedury – rzekł stanowczo. – Jeśli jutro rano też się nie zgłosi, rozpoczniemy akcję poszukiwawczą.

– Jeżeli stało się coś złego, może nie przeżyć tej nocy.

– Wiesz, co stanowi największe zagrożenie w takich sytuacjach? – Quam wymierzył w nią palec. – Kiedy ktoś traci głowę i próbuje strugać bohatera, pakując się w jeszcze większe tarapaty. Wszystko się wyjaśni.

Twarz Grety poczerwieniała ze złości.

– Mam to w dupie, Francis. Tutaj może się zdarzyć coś o wiele gorszego niż spotkanie z pingwinem. Kto idzie ze mną? – zapytała i powiodła wzrokiem dokoła.