Strona główna » Sensacja, thriller, horror » STALOWA KURTYNA

STALOWA KURTYNA

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62730-24-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “STALOWA KURTYNA

Polskie Leopardy w akcji, a nad nimi natowskie Raptory i szalona historia, której trudno się oprzeć. Po lekturze takiej powieści nie pozostaje nic innego, jak odpalić Call of Duty.

Johny, beta tester gier komputerowych

Zakrojone na wielką skalę manewry wojskowe na Białorusi „Zachód 2009” stały się początkiem inwazji na Polskę. Niespodziewany atak, poprzedzony akcjami dywersyjnymi na gruncie politycznym i wojskowym, stawia naszą armię w równie trudnej sytuacji, jak wojska hetmana Żółkiewskiego pod Kłuszynem w 1610 roku. Okazuje się, że słowa słynnego wodza sprzed czterystu lat cały czas są aktualne: Nadzieja w męstwie, ratunek w zwycięstwie!

Vladimir Wolff przedstawił śmiałą wizję współczesnego konfliktu zbrojnego rodem ze sztabowych map zimnowojennych strategów. Z tą tylko różnicą, że teraz Polacy znajdują się po drugiej stronie żelaznej kurtyny…

Polecane książki

Lekko & zdrowo to seria wyjątkowych książek kulinarnych zawierających nieskomplikowane przepisy na bardzo smaczne dania. Każda z książek stanowi niezawodną pomoc w kuchni. Proponowane receptury zostały opracowane z myślą o polskich czytelnikach – zawierają składniki łatwo dostępne w naszych ...
Sara O’Riley jest jedną z najlepszych policjantek w wydziale podpaleń, więc to jej komendant przydziela kolejną sprawę. Ma ona znaleźć winowajcę, który podłożył ogień pod ekskluzywny butik w centrum Nowego Jorku. Kobieta poznaje na miejscu zbrodni Jamesa, którego jej szef poprosił o pomoc w śledztwi...
  Polecana książka o problemach osób z upośledzeniem umysłowym w realiach współczesnego świata jest księgą pamięci o naszej Koleżance dr Grażynie Tkaczyk, która nie może już towarzyszyć osobom z upośledzeniem umysłowym w pokonywaniu barier ograniczających ich rozwój. Ma ona zatem szczególny charakte...
Zuza, pracowniczka prokuratury zostaje wysłana na przymusowy urlop, który postanawia spędzić w Mokrowie, malowniczo położonej pojezierskiej miejscowość letniskowej. Życie Zuzy nie układa się najlepiej, jest przepracowana, ma kłopoty z mężczyznami, nie może uwolnić się od toksycznej matki, a w dodatk...
Język angielski Poziom B2 Lubisz czytać dobre powieści a jednocześnie chcesz doskonalić swój angielski? Mamy dla Ciebie idealne połączenie! Klasyka literatury światowej w wersji do nauki języka angielskiego. CZYTAJ – SŁUCHAJ - ĆWICZ CZYTAJ – dzięki oryginalnemu angielskiemu tekstowi powieści The Bl...
Jadwiga po stracie męża musi sama zająć się wychowaniem piątki dzieci i utrzymaniem domu. Pocieszenie znajduje w małych przyjemnościach: tworzy piękne róże z bibuły. Za namową kobiet spotykających się w dworku zapisuje się na kurs florystyczny. Czy uda jej się zrealizować marzenia i odnaleźć spokó...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Wolff Vladimir

VladimirWolffStalowa kurtynaUstroń 2010DRAMATIS PERSONAE

POLACY

Siły Zbrojne RP

kpr. Jan Bocian, ps. Góral – żołnierz 1
Pułku Specjalnego

gen. Gralczyk – dowódca lotnictwa

chor. Groński – instruktor skoków
spadochronowych

mjr Jan Grot – dowódca obrony
Białegostoku

por. Artur Gulbiński – oddział specjalny
GROM

płk Mariusz Jaworski – dowódca 16 Brygady
Zmechanizowanej

ps. Mecenas – żołnierz 1 Pułku
Specjalnego

płk Płoński – szef Agencji Wywiadu

sierż. Rawski – żołnierz 1 Pułku
Specjalnego

gen. Mieczysław Rudnicki – zwierzchnik
armii

por. Sławczyński – pilot F-16

mjr Adam Sokołowski – pilot F-16

gen. Maurycy Sulik – zastępca Rudnickiego

kpt. Szawłowski – dowódca kompanii
przeciwlotniczej

kpr. Tomasz Szczepański, ps. Szczepan –
żołnierz 1 Pułku Specjalnego

kpr. Andrzej Wirski – żołnierz 1 Pułku
Specjalnego

kpt. Ignacy Wroński – pracownik Agencji
Wywiadu

mjr Zatorski – oficer operacyjny 1 Pułku
Specjalnego

Jan Bernatowicz – dyrektor Departamentu Polityki
Wschodniej w MSZ

Bogdan Czerski – młodszy brat Jarosława,
kolega Macieja Kosińskiego

Jarosław Czerski – starszy brat Bogdana, kolega
Macieja Kosińskiego

Maciej Kosiński, ps. Tygrys – kolega Andrzeja
Wirskiego

Joachim Kurski – zamachowiec

wiceminister Adam Moraczewski – Ministerstwo
Spraw Wewnętrznych i Administracji

Krystyna Nowicka – koleżanka Agaty Wirskiej,
narzeczona Marka Tarnowskiego

Marek Tarnowski – asystent Jana Bernatowicza,
kolega Andrzeja Wirskiego

Stanisław Waryński – kolega Macieja
Kosińskiego

kom. Janusz Wasilewski – Policja Państwowa

Weronika – koleżanka Agaty Wirskiej, narzeczona
Andrzeja Wirskiego

Agata Wirska – siostra Andrzeja Wirskiego

dr Piotr Zaremba – lekarz szpitala wojskowego
w Żaganiu

BIAŁORUSINI

Armia Republiki Białorusi

mjr Aksjonow – siły specjalne

kpt. Mykoła Aleksandrow – pilot Mi-24

gen. lejtnant Mychajło Burmak – wojska
wewnętrzne RB

gen. Igor Dawydow – szef sztabu

kpt. Daniło Granin – 2 Batalion 5 Brygady
Strzelców Zmotoryzowanych

ppłk Greczko – zastępca gen. płk. Konstantina
Panina

minister Ignatiew – Ministerstwo Obrony RB

płk Janczyszyn – dowódca 38 Gwardyjskiej
Samodzielnej Brygady

Powietrzno-Manewrowej

mjr Kuzniecow – prowadzący klucz uderzeniowy
„Albatros” – lotnictwo

gen. płk Konstatin Panin – szef wywiadu
wojskowego

płk Tołstoj – dowódca batalionu pancernego
1 Brygady Zmechanizowanej

kpt. Uładzimir Uwarow – siły specjalne

gen. Aleksander Zoszczenko – dowódca 1 Brygady
Zmechanizowanej

sierż. Ihor Żeleźniak – dowódca czołgu T-80
z 1 Brygady Zmechanizowanej

mjr Ilja Arbatow – KGB w Mohylewie

Katajew – szef KGB

płk Wasyl Łazarow – dowódca Milicyjnego
Oddziału Specjalnego Przeznaczenia „Ałmaz”

dr Iwan Sierow – dyrektor elektrowni
w Mohylewie

mjr Borys Wojnowicz – agent KGB

AMERYKANIE

gen. Harold Anderson – szef Kolegium Połączonych
Sztabów

kpt. William Ellroy – Siły Powietrzne USA
– pilot

płk Agnus MacCoy – Siły Powietrzne USA

kpt. Juan Martinez – Siły Powietrzne USA –
pilot

kpt. Bill Romney – Siły Powietrzne USA –
pilot

gen. Wilson – Siły Specjalne Armii USA –
oficer łącznikowy

Gary Craig – doradca prezydenta Stanów
Zjednoczonych ds. bezpieczeństwa narodowego

Larry Osborne – Narodowa Agencja Bezpieczeństwa
– analityk wywiadu

ROSJANIE

Wiktor Aleksandrowicz Fadiejew – ambasador
Federacji Rosyjskiej na Białorusi

kpt. Fiłatow – Marynarka Wojenna Federacji
Rosyjskiej – dowódca okrętu podwodnego „Sankt Petersburg”

PROLOG

Dla doktora Iwana Sierowa miał to być spokojny
wieczorny dyżur. Jego stare Żiguli posuwało się wolno w zapadających
ciemnościach.

Doktor Sierow nie był bynajmniej doktorem
medycyny, ale fizyki i od trzech lat pełnił funkcję naczelnego
dyrektora elektrowni pod Mohylewem i przylegającego do niej ośrodka
badawczego. Jego obecność na wieczornym dyżurze nie była konieczna,
jednak trudności, które trzeba było pokonać przy okazji kolejnej
inwestycji, wymagały i od niego większego zaangażowania.

Za dwa tygodnie miano uruchomić dodatkowy blok
energetyczny i do tego czasu większość pracowników pozostawała
w stałej dyspozycji. Próby, testy i symulacje pochłaniały resztki
wolnych godzin, jakie mieli inżynierowie i technicy zajmujący się
projektem.

Sierow zatrzymał samochód przed głównym
wjazdem na teren elektrowni, czekając, aż umundurowany strażnik
podniesie zagradzający drogę szlaban. Kwestie bezpieczeństwa
i dyscypliny pracy były na terenie zakładów poważnie traktowane. Ani on,
ani jego syn, pełniący funkcję głównego inżyniera, nie musieli
zawracać sobie głowy służbowymi formalnościami, za to reszta
pracowników przechodziła przez sito kontroli przy każdym wejściu
i wyjściu z kombinatu.

Następnym przystankiem na jego drodze był
jedyny w okolicy biurowiec. Stalowo-szklana konstrukcja swoje najlepsze
dni miała już za sobą. Z zewnątrz nie było jeszcze tak źle, ale za
to środek budynku dopraszał się o szybki remont. Jednak pieniędzy
na odnowienie, czy chociażby odświeżenie, brakowało. Brakowało
ich też na dużo poważniejsze naprawy. Działo się tak w całym
kraju. Białoruś izolowana na międzynarodowej scenie politycznej,
mająca za partnera jedynie życzliwą jej Rosję, musiała szukać
coraz bardziej egzotycznych sojuszników.

Wchodząc po schodach do znajdującego się na
pierwszym piętrze gabinetu, pomyślał o Aleksym, swoim synu znajdującym
się teraz w centralnej dyspozytorni. Jego zmiana dobiegała końca i lada
chwila można się go było spodziewać w dyrektorskim gabinecie.

Zerknąwszy na zegarek, Sierow uśmiechnął się do
siebie. Choć Aleksy nie zachowywał się jak chodzący ideał, dla niego
był wszystkim. Wcześnie owdowiały ojciec pozwalał mu na wszelkie
wybryki i zachcianki. Od poważniejszych wyskoków chronił go swoją
wysoką pozycją w lokalnej administracji. Miało to jednak taki skutek,
że Aleksy okazywał swoją pogardę ojcu i wszystkim dokoła.

Ciężkie drewniane drzwi otworzył kluczem noszonym
stale przy sobie i zagłębił się w czeluściach gabinetu. Drewniane
biurko i regały z książkami z jednej strony, biegnące przez
całą długość pokoju okno z widokiem na podległą mu placówkę
z drugiej strony i prostokątny stół konferencyjny na dziesięć osób
dopełniały obrazu jego biura.

Opadł na fotel i sięgnął do szafki. Butelka
stolicznej powinna na razie ukoić jego nerwy. Kieliszek stuknął
o blat biurka. Prawa dłoń Sierowa chwyciła butelkę, lewa zaczęła
odkręcać metalową nakrętkę, kiedy nagła eksplozja rozjaśniła
nocne niebo za oknem, cisnęła dyrektorem w bok, wprost w otwarte
drzwiczki biurka. Potężnie huknął o nie głową, nabijając sobie
guza i łamiąc nos.

Na zewnątrz chórem ryknęły syreny
alarmowe. Ich przeciągłe wycie przetoczyło się nad całym terenem
elektrowni. Wybuch, który rzucił Sierowem jak marionetką, sprawił,
że w budynku wyleciały wszystkie okna, siejąc ostrymi jak brzytwa
odłamkami. Na szczęście dla niego większość szkła przyjęło na
siebie sfatygowane biurko.

Świadomość nagłego zagrożenia dotarła do
spanikowanego mózgu. Wycierając twarz z potu i kropel krwi z rozbitego
nosa, dyrektor wstał i podszedł do futryny, z której sterczały resztki
rozbitych szyb. Nad jedną z głównych hal zakładów unosił się gęsty
czarny dym. Poniżej białe i czerwone płomienie trawiły ściany. Dachu
nigdzie nie było widać i dopiero po chwili zauważył resztki stalowych
kratownic odrzuconych siłą podmuchu kilkadziesiąt metrów dalej. Lekko
odetchnął. W powietrze wyleciała nie dyspozytornia ani nie generatory,
tylko jeden z baraków, gdzie przechowywano butle z tlenem i acetylenem
oraz aparaturę spawalniczą przeznaczoną do bieżących napraw.

Drzwi za jego plecami trzasnęły i do gabinetu
wbiegł jeden z techników. Ubrany w biały kitel i laboratoryjny czepek,
wyglądał na przerażonego. Trzęsły mu się ręce, a głos miał
bełkotliwy.

– Widział pan to, widział pan to,
dyrektorze?!

Sierow chrząknął i splunął czerwoną
flegmą.

– Proszę się uspokoić. Lepiej będzie, jak
postaracie się zorganizować jakiś punkt opatrunkowy, będą chyba
poszkodowani.

– Kiedy ja jestem spokojny!

Akurat! On sam był zdziwiony własnym opanowaniem.
A może to szok spowodowany uderzeniem? Do diabła z tym, musi przecież
zająć się ratowaniem swojego kombinatu.

– Nie wiecie, gdzie jest mój syn? – zapytał,
jakby chciał odgonić dręczące go wątpliwości.

Technik spazmatycznie łapał powietrze jak pływak
po ustanowieniu rekordu basenu.

– Jakieś piętnaście minut temu wychodził
z dyspozytorni – wysapał. – Później już go nie widziałem.

Wybuch rozszedł się echem po okolicy. Z dala
odpowiedział mu jęk syren zakładowej straży pożarnej zdążającej
na miejsce katastrofy. Sierow przecisnął się obok technika i zbiegł
na dół. Ciągle był tu szefem i lepiej będzie, jeśli osobiście
pokieruje akcją ratunkową.

SIEDZIBA KOMITETU BEZPIECZEŃSTWA PAŃSTWOWEGO,
MOHYLEW – BIAŁORUŚ

12 godzin później

Major KGB Ilja Arbatow zasiadł do pisania
raportu. Jak zwykle najpierw długopisem na brudno.

To, co uda mu się spłodzić, sekretarka przepisze
już na komputerze. Sięgnął po długopis. Ręka zawisła nad białą
kartką papieru i opadła na blat biurka. Arbatow westchnął. Kiedy
w nocy przybył na miejsce wypadku, strażakom udało się już
opanować główne źródło ognia. Pożar doszczętnie strawił dwie
hale. Znacznemu uszkodzeniu uległy też znajdujące się zaraz za nimi
słupy wysokiego napięcia i kondensatory. Naprawa potrwa jak nic dwa
miesiące. Dobrze, że jest lato. W czasie zimy równałoby się to
prawdziwej katastrofie. A wszystko przez…

Major westchnął ponownie i spojrzał na stojącą
na biurku fotografię w stylizowanej ramce.

Dwaj uśmiechnięci, na oko siedmioletni malcy
popatrzyli na niego. Jednym z nich był jego syn, który parę dni po
zrobieniu tego zdjęcia utonął w Dnieprze. Małą rączką obejmował
swojego najlepszego przyjaciela Aleksa. Wakacje sprzed dwudziestu
lat.

A dziś ten dureń Aleksy, chcąc zespawać
ramę swojego cholernego roweru, wziął się do roboty razem z równie
jak on pijanym spawaczem. Efekt: trzech ludzi ciężko poparzonych,
z dymem poszło… no, nieważne, ile milionów rubli. Dobrze chociaż, że
Aleksowi nic się nie stało. Błagalne spojrzenie jego ojca, a prywatnie
kompana od kieliszka, też zrobiło swoje. Kiedy odjeżdżał, powiedział
tylko Iwanowi, że niczego nie jest w stanie obiecać. Ciekawe, jak ma
z tego wybrnąć?

W końcu zaczął pisać:

Wstępne wyniki prowadzonego śledztwa
pozwalają przypuszczać, że jest to akt sabotażu mający osłabić nasz
kraj. Pewne dowody wskazują, że za wszystkim stali agenci ościennego
kraju, który w ostatnim okresie wiele razy krytykował nasz rząd
i administrację. Dlatego też proponuję…

ROZDZIAŁ 1

ZALEW ZEGRZYŃSKI – POLSKA

24 maja, godzina 11:51

Tego ciepłego, wręcz letniego dnia nad Zalewem
Zegrzyńskim panował nieznośny tłok. Piękna pogoda i aura
zbliżających się wakacji zachęciły niezliczonych mieszkańców
Warszawy, by choć przez weekend odpocząć od trudów pracy
w stolicy. Na wodzie widać było dziesiątki żaglówek, które
zapobiegliwi właściciele przygotowywali już od tygodni. Zatłoczone
parkingi i drogi dojazdowe wyraźnie irytowały kierowców chcących
jak najszybciej dostać się na upragnioną plażę, jednak od strony
Legionowa i Radzymina wciąż przybywało zmotoryzowanych Hunów.

Na niewielkiej śródleśnej polanie, opodal
szosy łączącej Wyszków z Serockiem, biwakowała grupa warszawskich
maturzystów. Osiem kolorowych chińskich namiotów ustawionych w okrąg
wyraźnie odcinało się od ciemnozielonej ściany lasu, która nie
zdążyła jeszcze spłowieć zmęczona przeciągającym się upałem
i suszą. Pośród obozowiska walały się resztki garderoby oraz butelki
po piwie i tanim winie, widoczna oznaka, że przebywająca tu młodzież
pracowicie spędziła wieczór. Nad obozem rozlegało się potężne
chrapanie dobiegające z czerwonego namiotu. Można było pomyśleć,
że w środku śpi nie człowiek, tylko grizli, gdyby nie wystające
z namiotu owłosione łydki w jadowicie zielonych skarpetkach, których
nie ubrałby żaden niedźwiedź.

Ukryte w odosobnieniu obozowisko nie dla wszystkich
było tajemnicą. Nad przesieką, pośród gęstego młodnika dał się
słyszeć głośny warkot motocyklowego silnika. Podskakując na wertepach
i korzeniach, zza zakrętu wyjechało sportowe Kawasaki prowadzone przez
młodego blondyna. Pewna siebie mina i opadająca grzywka nad ciemnymi
oczyma sprawiały wrażenie, że jej właściciel jest człowiekiem
wyjątkowo zdecydowanym, by nie rzec – butnym. I tylko błąkający
się na wargach uśmieszek przeczył pierwszemu wrażeniu.

Motor prowadzony sprawną ręką zatrzymał się
obok wypalonego kręgu ogniska. Mimo sporego hałasu poczynionego
przez motocyklistę nikt ze śpiących w namiotach nie poruszył
się nawet w swoim legowisku. Widać nocna balanga bardzo wszystkich
wyczerpała. Roztrącając nogą w wysokim sznurowanym bucie leżące
dookoła butelki, chłopak podszedł do czerwonego namiotu.

– Ej, Tygrys, wstawaj! – dla poparcia wezwania
ciężki but trafił w kostkę śpiącego. Chrapanie momentalnie
ustało.

– Spieprzaj, palancie! – nosiciel zielonych
skarpetek nie był zbyt przyjaźnie nastawiony do świata.

– Już dwunasta, a wy się wałkonicie – blondyn
chyba nie lubił łatwo się poddawać.

– Andrzej, to ty?

– Spodziewałeś się jeszcze kogoś?

Ciało w zielonych skarpetkach z wyraźnym oporem
zwinęło się, przeformowało i po chwili z namiotu wysunęła się
zaspana i ziewająca sylwetka Tygrysa.

– Jak było? Noo… Pewnie ciężko?

Po tym pytaniu błędny wzrok Tygrysa przesunął
się po obozowisku, wyraźnie czegoś szukając.

– A! Tuś mi! – niedoceniona wieczorem butelka
wody mineralnej nagle zyskała uznanie. Tygrys wstał i poczłapał po
nią. Dopiero teraz można było przekonać się, jakim jest rosłym
chłopakiem. Metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu i rozwinięta
muskulatura dawały mu przewagę na boisku amatorskiej koszykówki,
którą zapamiętale uprawiał. Fryzura na zapałkę i odstające uszy
dopełniały sylwetki sportowca.

Głośna rozmowa obu kolegów przywróciła też do
życia mieszkańców sąsiednich namiotów.

– Cześć, braciszku – dał się słyszeć
cichy głos zza pleców Andrzeja. – Co w domu?

– Staruszkowie wybywają na urlop. Będziemy
mieli wolną chatę. Przynajmniej na razie, bo później przecież
wyjeżdżam.

– Więc jednak dostałeś się!!?? – siostra
Andrzeja Wirskiego, Agata, szybko domyśliła się znaczenia tego
„później”.

– Chłopie, wiesz, że masz przesrane i że te
twoje plany tylko opóźnią studia? – do rozmowy ponownie włączył
się Tygrys.

– A ty co? Za parę dni egzaminy na polibudę,
wyśniona robotyka czeka, a ty mordujesz szare komórki gorzałą! –
odparł ze złością Wirski.

– Nie wkurzaj się. Zresztą dobrze ci tak. Ale
dostaniesz w dupę! He, he!! – I Tygrys wydarł się na cały głos:
– Wiecie co?! Mamy nowego obrońcę ojczyzny! Ten patałach dostał
się do Lublińca.

Zdumione miny kolegów i zachwycone spojrzenia
koleżanek mile połechtały Wirskiego. Miał wstąpić do 1 Pułku
Specjalnego. Prawie od zawsze było to jego marzeniem, które teraz
właśnie miało się ziścić. Wierny kibic warszawskiej Legii, wraz
z Tygrysem i resztą paczki od paru lat chodził na wszystkie mecze,
a właściwie na to, co po nich następowało. Tygrys ze swoim wzrostem
i atletyczną budową świetnie dawał sobie radę w niejednej ustawce, ale
Wirski, niższy od kumpla o dobre pół głowy, takim mocarzem nie był,
wszelkie braki musiał nadrabiać szybkością i sprytem. Zaowocowało to
paroletnim treningiem w osiedlowej sekcji taekwondo, gdzie uczęszczał
kilka razy w tygodniu. Kres ulicznym bijatykom położyła dopiero pałka
policjanta z oddziałów prewencji, która skutecznie wyperswadowała
mu dalsze awantury.

Zresztą w tym czasie pasją Wirskiego, ku zdumieniu
reszty rodziny, stało się wojsko. Brak tradycji rodzinnych w niczym
mu nie przeszkadzał. Ojciec lekarz, matka prawniczka i może tylko
siostra wyjdzie na ludzi – tak w skrócie charakteryzował swoją
średnio zamożną rodzinę z Wilanowa przyszły spadkobierca polskich
rycerzy.

Sam Tygrys, czyli Maciek Kosiński, był racjonalistą
twardo stąpającym po ziemi. Zamiłowanie do sportu było tylko jedną
z jego rozlicznych pasji. Znacznie bardziej serio traktował elektronikę,
stąd pomysł studiowania robotyki.

Tymczasem reszta towarzystwa rozsiadła się wokół
gazowej kuchenki, czekając niecierpliwie na pierwszy łyk kawy. Oprócz
dwójki przyjaciół i siostry Andrzeja było tam jeszcze dwanaścioro
osób, w większości szkolni koledzy Andrzeja i Maćka, ale i znalazło
się kilka ich dziewczyn.

Wśród nich uwagę zwracała wysoka szatynka –
Weronika – najlepsza koleżanka Agaty. Znały się jeszcze ze szkoły
podstawowej i od tamtej pory były nierozłączne. O tym, że Weronika
skrycie podkochuje się w Andrzeju, wiedzieli wszyscy prócz niego
samego. On wciąż był na etapie kobiety idealnej, Catheriny Zeta-Jones,
i Weronikę traktował tylko jak przyjaciółkę siostry.

Siedząca obok nich Krysia Nowicka była
najspokojniejszą i najcichszą osobą, jaką można sobie
wyobrazić. Drobna i opanowana stanowiła prawdziwą podporę domu
małego dziecka w Zielonce pod Warszawą, dokąd dojeżdżała w każdej
wolnej chwili. Jej jedyną pasją były dzieci. Starsza od Agaty
i Andrzeja, miała dwadzieścia dwa lata i studiowała na trzecim roku
pedagogiki. Wcześnie osierocona przez matkę, do Warszawy przyjechała
z Tarnowa, gdzie nadal mieszkał jej ojciec. Jego kolejarska emerytura
ledwo zapewniała córce skromne życie w stolicy do czasu, gdy spotkała
ona Marka Tarnowskiego.

W zawarciu tej znajomości pomógł dramatyczny
skądinąd przypadek. Oczekującą na przystanku autobusowym
Krysię spostrzegło trzech mocno podpitych dresiarzy z pobliskiego
blokowiska. Ich niewybredne zaczepki sprowokowały zdecydowaną reakcję
stojącego opodal dryblasa w skórzanej kurcie. Obaj blokersi nie mogli
wiedzieć, że od dwóch lat był on bokserskim mistrzem Warszawy
w wadze średniej. Konfrontacja była wyjątkowo krótka, bo z głuchym
stęknięciem jeden po drugim wylądowali twarzą na chodniku. To
spotkanie odmieniło oboje młodych.

Rodzina Tarnowskich jak na polskie warunki była
wyjątkowo zamożna. Co prawda, majątek wielu pokoleń właścicieli
licznych nieruchomości w Warszawie poważnie ucierpiał w czasie wojny,
a i półwiecze PRL-u też ich nie rozpieszczało, to jednak już
w latach dziewięćdziesiątych szybko wrócił do dawnego splendoru.

Wśród młodzieży bawiącej się nad zalewem Marek
Tarnowski był kimś wyjątkowym. Właśnie skończył dwadzieścia
pięć lat i najbliższe lata postanowił przeznaczyć na karierę
w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Biegle posługiwał się
rosyjskim, angielskim i francuskim, studia lingwistyczne ukończył
z wyróżnieniem. Urzeczony Dalekim Wschodem już widział się na jakiejś
egzotycznej placówce, oczywiście jako ambasador. Na początku czekał
go jednak staż w warszawskiej centrali.

Patrząc na siedzącą obok parę, odnosiło się
wrażenie, że żywiołowość Marka znalazła chwilowe ukojenie w cichym
porcie, jaki stworzyła dlań Krysia.

Po drugiej stronie kuchenki uwagę przykuwało
dwóch braci Czerskich: mały i starszy Jarek oraz trochę od niego
wyższy i młodszy Bogdan. Jarek był zapalonym komiksiarzem. Uzdolniony
plastycznie od jakiegoś czasu starał się stworzyć coś więcej niż
tylko pojedyncze rysunki. Bogdan zaś był urodzonym mechanikiem. Od
dzieciństwa przesiadywał w garażu z ojcem naprawiającym kolejne
samochody, a że nie miał ochoty na jakieś tam studia, za dwa tygodnie
miał się zgłosić do pracy w jednym z warsztatów niedaleko Stadionu
Dziesięciolecia.

– O matko, co ja takiego zrobiłem, by dostać na
śniadanie mleko?! – głos Stasia Waryńskiego, wiecznego komedianta,
zagłuszył nagle gwar rozmów.

– Możesz dostać jeszcze sałatę – dobiła go
Weronika, kontrolująca sytuację przy kuchence. Zabrakło jej wody,
więc postanowiła zagrzać trochę mleka, które dostało się do
pełnych piwa i wina bagaży chyba przez pomyłkę.

– Nie jestem cielakiem ani królikiem. Chcę mięsa,
mięsa, mięsa!

– Jest tylko konserwa turystyczna. Mięso
zjedliście na kolację. Jeśli chcesz się przejść do wsi i zrobić
zakupy… – głos Weroniki stawał się coraz słodszy.

– Geniusze nie odżywiają się konserwą…

– …tylko piwem – energiczny Jarek ruszył do
namiotu, po drodze przeliczając drobne.

– Po co iść, jak można jechać. Andrzej,
dawaj kluczyki!

– Zdurniałeś? Jeszcze wóda w tobie bulgocze. Sam
pojadę, tylko dajcie jakiś plecak – Wirski ani na chwilę nie chciał
rozstać się ze swoją maszyną. Kupił ją za niewielkie pieniądze
na motobazarze, ale dla niego była bezcenna.

– Pojadę z tobą – Weronika poderwała się
z ziemi i otrzepała spodnie.

– Chciałem jechać sam – zgrzytnął zębami
Andrzej, wyraźnie niezadowolony.

– Proooszę, mam coś do kupienia w drogerii –
błagalne spojrzenie dziewczyny poskromiłoby syberyjskiego tygrysa,
ale nie Wirskiego.

– To będzie ciężki dzień –
westchnął. Usłyszała to tylko Agata i posłała bratu spojrzenie
pełne wyrzutu.

BAZA LOTNICZA NELLIS, NEVADA – USA

7 czerwca, godzina 10:05

Pył przywiany przez wiatr z pustyni wciskał się
wszędzie. Jego drobiny przeszkadzały w pracy, odpoczynku, nawet
w jedzeniu, bo wszystko trzeszczało i zgrzytało w zębach. Wysiłki
personelu kantyny i oficerów dyżurnych, próbujących utrzymać bazę
w nieskalanej czystości, spełzały na niczym. Ziarenka piasku wciskały
się nawet do butelkowanej wody, więc i przy gaszeniu pragnienia trzeba
było uważać.

Pył i kurz przeszkadzały zawsze i wszędzie, lecz
to były tylko drobne niedogodności, które baza w pełni rekompensowała
trzysta sześćdziesięcioma pięknymi i lotnymi dniami w roku.

Dla odciętych od panującego na zewnątrz
czterdziestostopniowego żaru ludzi klimatyzowana sala odpraw była
prawdziwym wybawieniem. Skupieni na słowach oficera prowadzącego
odprawę pospiesznie notowali.

– Only in English! – głos
pułkownika Agnusa MacCoya zagrzmiał w rozległej sali, wyraźnie
podkreślając wagę, jaką przykładał do tego szczegółu.

Siedzący obok speszonego porucznika Sławczyńskiego
major Adam Sokołowski tylko westchnął. Choć najlepsi z najlepszych,
wyselekcjonowani do zaawansowanego szkolenia, polscy piloci wciąż
popełniali szkolne błędy. Było ich tylko sześciu, nie mogli sobie
pozwolić na jakiekolwiek uchybienia i bylejakość. O pobycie tu tysiące
lotników na świecie nie mogło nawet marzyć.

– Cele znajdują się w kwadracie
49‒11. Stanowiska rakiet ziemia-powietrze oraz radary ostrzegawcze są
tutaj – laserowy wskaźnik pułkownika przesunął się po dużej mapie
wyświetlanej na ścianie. – Nalotu dokonujecie parami na wysokości
trzystu metrów. Radary i wyrzutnie to cele dla 52 Skrzydła Myśliwców
Taktycznych. Musicie więc skoordynować swoje działania.

Dzisiejsze ćwiczenia były wyjątkowo ważne. Polscy
piloci mieli współdziałać z amerykańską jednostką wyspecjalizowaną
w niszczeniu radarów – była to swoista nobilitacja. Zadanie
przełamania obrony, które miały wykonać dwa amerykańskie myśliwce,
oraz późniejszy nalot polskich F-16 musiały być dopracowane w każdym
calu. Jakiekolwiek błędy groziły niewykonaniem zadania i kompromitacją
w oczach pułkownika MacCoya.

Opuszczający salę odpraw obrońcy nieba nad Wisłą
wyglądali na przejętych, nawet major Sokołowski, choć był weteranem
działań na Jastrzębiach, jak nazwano polskie F-16. Czterdziestoletni
łodzianin był już w drugiej turze pilotów szkolonych w Tucson
w Arizonie. Po powrocie do kraju pełnił funkcję zastępcy dowódcy
eskadry w 1 Pułku Lotnictwa Myśliwskiego. Po trzech latach znów
nadarzyła się okazja podszlifowania umiejętności, z której ochoczo
skorzystał, i tak znalazł się w bazie Nellis na specjalistycznym
kursie.

Podchodząc do ustawionych na pasie samolotów,
major pozwolił sobie na lekki uśmiech. Dobrze znane, smukłe sylwetki
Fighting Falconów kryły w swoim wnętrzu cuda współczesnej
elektroniki. Wchodząc po drabince do kabiny, dojrzał porucznika
Sławczyńskiego machającego doń z kokpitu drugiej maszyny. Młody
pilot, prawie chłopak, miał być jego skrzydłowym w trakcie
nalotu.

Kiedy założył hełm, usłyszał w słuchawkach
operatora na stanowisku dowodzenia.

– Próba radia. Potwierdzić.

– Jeden – odezwał się Sokołowski.

– Dwa – mruknął Sławczyński.

Pozostali piloci tworzący następne dwie pary
wykazywali więcej entuzjazmu.

– Zrozumiałem. Jest piękny,
słoneczny dzień. Wiatr z kierunku zachodniego, dwadzieścia
węzłów. Zaczynajcie.

Pierwsze dwa samoloty podkołowały na główny pas,
z którego miały wystartować. Piloci włączyli dopalacze i wciskani
w fotele poderwali ośmiotonowe maszyny z ziemi, szybko nabierając
wysokości. Do wykonania dzisiejszego zadania każdy F-16 został
uzbrojony w siedem naprowadzanych laserowo bomb burzących GBU 12 Paverway
II podwieszanych pod skrzydłami. Plan działania był stosunkowo prosty,
wprawy wymagało za to współdziałanie z parą samolotów mających
unicestwić stację radarową.

Przy prędkości dziewięciuset kilometrów na
godzinę obie maszyny szybko zbliżyły się do celu.

– Dwójka, ściśnij szyk. Jesteś zbyt daleko
– spokojne pouczenie Sokołowskiego trochę rozładowało panujące
w grupie napięcie.

– Jedynka, patrz, ale przygrzmocili –
nieregulaminowa odzywka Sławczyńskiego dotyczyła pary amerykańskich
myśliwców.

– Jeszcze nie skończyli, więc bardziej się
skoncentruj – rozkazał Sokołowski. – Uwaga! Zwrot na północ
i schodzimy na siedemdziesiąt pięć metrów.

– Na ziemi czysto – zameldował prowadzący
parę amerykańskich maszyn. – Możecie schodzić do celu.

Ziemia z wysokości siedemdziesięciu pięciu metrów
była tylko burą smugą.

– Jest namiar. Uwaga, teraz!

Samolotem lekko szarpnęło, kiedy bomby oderwały
się od kadłuba i poszybowały ku celowi. Po chwili zrzutowisko pokryło
się dymem i kłębami pyłu.

– Chyba nieźle? Jak pan myśli, majorze? –
Sławczyński był wyraźnie zafrasowany.

– Cel zniszczony w sześćdziesięciu pięciu
procentach. Mogło być lepiej – obserwatorzy na ziemi byli
bardzo dokładni i obiektywni. Nie pozostawiali miejsca na żadne
przypuszczenia.

– Wracamy do domu. Później zobaczymy, jak
poradziła sobie reszta – zniechęcenie młodego pilota udzieliło
się też majorowi.

Zawracając znad celu, zauważyli podchodzącą
do ataku druga parę. Wyglądało na to, że poradziła sobie znacznie
lepiej.

Kierując się wskazówkami kontroli lotów,
cała szóstka polskich samolotów szybko i sprawnie wylądowała. Wokół
maszyn od razu zaroiło się od mechaników i służb pomocniczych,
a mniej lub bardziej zadowoleni piloci udali się na wspólną analizę
realizacji zadania. Niezmordowany MacCoy już na nich czekał.

CENTRALA WYWIADU WOJSKOWEGO, MIŃSK –
BIAŁORUŚ

9 czerwca, godzina 10:22

Szeroka asfaltowa aleja ciągnąca się od bramy
wejściowej wiodła wzdłuż rzędów szarych koszarowych bloków do
wielkiego placu apelowego. Za nim rozciągał się park techniczny,
dla stacjonującego tu pułku artylerii rakietowej, oraz tor
przeszkód.

Wielki kompleks koszarowy pozostawiony w spadku po
armii sowieckiej mieścił także inne jednostki. Na prawo od pułku
rakietowego stacjonowała brygada pontonowo-mostowa wraz ze swoim
zapleczem. Magazyny broni umiejscowione w betonowych bunkrach oraz
zbiorniki paliw należące do obu formacji były najlepiej strzeżonymi
punktami w całym kompleksie.

Niedaleko nich znajdował się dwupiętrowy
budynek. Wiodącą do niego wąską betonową ścieżką dochodziło
się do wartowni, gdzie za szlabanem pomalowanym w czerwono-białe pasy
spacerowało dwóch wartowników. W jedną i drugą stronę rozchodziły
się betonowe płoty przykryte kłębami drutu kolczastego.

Właśnie tutaj, ukryta wśród innych jednostek,
miała swoją siedzibę centrala wywiadu wojskowego – oczy i uszy
białoruskiej armii. Aby dostać się do środka, nie wystarczyło
okazać ważnej przepustki rosłemu wartownikowi dyżurującemu na
zewnątrz. Dopiero młody lejtnant pełniący służbę w przestronnym
holu był prawdziwym cerberem pilnującym dostępu do najważniejszych
wojskowych tajemnic. Dwa telefony ustawione na biurku i przycisk pod nim,
który można było uruchomić kolanem, mogły w parę sekund odciąć
budynek od zewnątrz i sprowadzić pluton specnazu.

Za biurkiem po obu stronach ciągnęły się
korytarze wyłożone czerwonymi dywanami, wiodące do zamykanych na
szyfr pokojów.

Najważniejszy gabinet znajdował się na
piętrze. Miał ściany wyłożone ciemną dębową boazerią, równie
ciemne, ciężkie dębowe meble i służył szefowi wywiadu wojskowego,
generałowi pułkownikowi Konstantinowi Paninowi.

Panin, niewysoki, niepozorny, o stalowoszarych
krótkich włosach, stał w rozpiętej mundurowej kurtce obszytej kilkoma
rzędami barwnych baretek. Wyglądał w niej jak jeden ze stalinowskich
przodowników pracy uwiecznionych w marmurze. Nawet spojrzenie miał
podobnie nieruchome. Akurat tkwiło w przyniesionym chwilę wcześniej
raporcie:

…służący podniesieniu
gotowości bojowej polskiej armii. Szereg reform zainicjowanych
w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych zaczęło przynosić
wymierne korzyści…

…pozyskanie od USA samolotu
wielozadaniowego F-16. Służące do tej pory w polskim lotnictwie
samoloty MiG-29 zmodernizowano poprzez zamontowanie nowocześniejszej
awioniki i przystosowanie do współdziałania z siłami NATO. Razem
z pozostającymi jeszcze na służbie sześćdziesięcioma samolotami
Su-22 daje to sto trzydzieści maszyn. Choć nie wszystkie
przedstawiają wysoką wartość bojową, stanowią dla nas poważne
zagrożenie.

…W zakresie uzbrojenia lądowego
największe zagrożenie stanowią pociski przeciwpancerne Spike, zakupione
w Izraelu, i kołowy transporter opancerzony Rosomak…

Raport wylądował w śmieciach, a zdenerwowany
Panin podszedł do okna.

– Młody dureń! – nie kryjąc złości, zapalił
papierosa i przystanął pod wielką doniczkową palmą, jedyną ozdobą
gabinetu. Jedyną, jeśli nie liczyć wielkiego portretu sternika narodu
wiszącego nad biurkiem generała. – Takie rzeczy mogę poczytać
w rządowych biuletynach. Ten ciołek marnuje tylko mój czas – pomyślał
już nieco spokojniej.

Zanim podszedł do baterii telefonów okupujących
biurko, przeanalizował sprawę.

– Wezwać podpułkownika Greczkę.

Po niecałych dwóch minutach wezwany wyprężył się
służbiście przed generałem, spoglądając przy tym na przełożonego
z zaciekawieniem. Takie nagłe wezwania nie były dla niego niczym
niezwykłym. Będąc podwładnym Panina od ponad pięciu lat, dość
dokładnie poznał zwyczaje i upodobania szefa.

– Siadajcie – ręka generała wskazała
konferencyjny stolik opodal palmy. – Czy nadeszło coś z GRU?

Myśli Panina poszybowały ku czasom, w których
rosyjscy koledzy często podrzucali informacje z głównych kierunków,
z których mogło nadejść zagrożenie dla Mińska.

– W tym tygodniu nic ciekawego – odparł
Greczko.

Panin nie tak to sobie wyobrażał, gdy
obejmował to stanowisko. Jeszcze parę lat temu związek Białorusi
i Rosji wydawał się być trwały i nierozerwalny. Jednak coraz
agresywniejsza polityka Moskwy wobec sąsiada zdawała się dążyć
do całkowitego podporządkowania go. Dyktat gazowy i paliwowy oraz
umiejętne sterowanie przez Kreml kredytami dla białoruskiej gospodarki
przeistoczyły Białoruś w biednego i niepewnego wasala. Tylko twarda
ręka wąsatego przywódcy nie spowodowała krachu tego systemu i zmiany
kursu republiki.

– Musimy bardziej rozwinąć naszą
agenturę. Zwłaszcza na głównym kierunku.

Greczko kiwnął głową, rozumiejąc, że chodzi
o Polskę. Litwa, choć ważna, musi poczekać.

– Czy nasi przyjaciele z KGB nie zechcieliby choć
trochę podzielić się informacjami? – ostrożne pytanie Greczki
dotknęło niezwykle istotnego zagadnienia dotyczącego współpracy
między obiema instytucjami.

Brwi Panina nieznacznie się uniosły. W państwie
takim jak Białoruś, podobnie jak w Rosji, niewiele zmieniło
się od czasu, gdy imperium rządzili wszechwładni komunistyczni
gensecy. KGB jak za dawnych lat pełniła funkcję tajnej policji. Jawna
i tajna inwigilacja dotyczyła każdego aspektu szarej białoruskiej
rzeczywistości, choć nie tylko. Niezwykle rozbudowane struktury
niektórych departamentów starały się przeniknąć także do
sąsiednich państw, skutecznie rywalizując na tym polu z wywiadem
wojskowym.

– To poza dyskusją. Mamy w końcu konkurować,
a nie współdziałać.

– Polacy od jakiegoś czasu są bardzo
ostrożni. Coraz trudniej zdobyć informacje. – Po chwili wahania
Greczko dodał: – Będą potrzebne dodatkowe środki.

– Zdaję sobie z tego sprawę.

Ostatnie czystki i w konsekwencji usunięcie
ze stanowisk wielu funkcjonariuszy jeszcze komunistycznego wywiadu, po
części spowodowane obietnicami wyborczymi poprzedniej ekipy rządzącej,
a po części wynikające z nacisków Amerykanów, poważnie uszczelniło
polski system informacyjny. Nowi pracownicy ministerstw nie zostali
jeszcze w dostatecznym stopniu zinfiltrowani. Na to potrzebne były
też duże nakłady finansowe, i to bez gwarancji sukcesu, bo kto teraz
w Polsce chciałby współpracować z mińskim despotą? Ośmieszany
w telewizji i prasie Łukaszenka miał tam fatalną opinię.

– Proponuję przenieść część środków
i ludzi zaangażowanych do tej pory na południu. W Kijowie panuje na
razie spokój i nie zanosi się na nową pomarańczową hecę.

Ten pomysł podpułkownika, choć
niespodziewany, miał sens. Po co marnować czas i pieniądze na kozackich
bandurzystów, skoro nad Wisłą zaczęto robić porządki.

– Tak, macie rację, towarzyszu Greczko – uśmiech
zagościł na ustach generała. – Zajmijcie się tym.

– Aha, jeszcze jedno – przełożony zatrzymał
Greczkę już przy drzwiach. – Wiecie, kto sporządził ostatni raport
ogólny?

– Tak jest.

– To przenieście go tam – palec generała
wskazał powstający za oknem pontonowy most, wokół którego uwijała
się grupa żołnierzy poddawanych przez sadystycznego sierżanta
morderczej tresurze.

ROZDZIAŁ 2

DOWÓDZTWO 1 BRYGADY ZMECHANIZOWANEJ, BOBRUJSK –
ŚRODKOWA BIAŁORUŚ

15 czerwca, godzina 9:23

Zielona płachta brezentu, tworząca improwizowany
dach nad transzeją wykopaną na najwyższym w okolicy wzgórzu,
łopotała niemrawo poruszana ciepłym letnim wiatrem. W powietrzu
unosił się zapach świeżo ściętych sosen, którymi wyłożono
boki okopu.

To sielskie na pozór otoczenie kryło sztab 1
Brygady Zmechanizowanej. Skupieni przy nożycowych lornetach oficerowie
obserwowali rozwijającą się właśnie w dole pierwszą falę pancernego
natarcia. Choć T-80B uchodził za cichy czołg, huk czterdziestu
pojazdów przejeżdżających nie dalej niż dwieście metrów od nich
zagłuszał najgłośniejsze rozmowy.

Generał Aleksander Zoszczenko zmiął w ustach
przekleństwo, widząc jak dwie maszyny omal się nie zderzyły,
chcąc ominąć resztki wypalonego wraku transportera BTR-152,
stanowiącego obiekt ćwiczeń dla niejednego pokolenia pancernych
artylerzystów.

– Numery boczne 2011 i 2019 – skinął na
stojącego obok młodego oficera sztabowego. – Dowódca kompanii nagana
za złe wyszkolenie ludzi, a… – resztę wypowiedzi przerwał kaszel
spowodowany niebieską chmurą spalin przygnaną znad czołgowiska –
…dowódcy czołgów tydzień paki. Ukhh! – dokończył, spazmatycznie
łapiąc powietrze.

Tymczasem łoskot czołgowych gąsienic zaczął
cichnąć w oddali, a na horyzoncie ukazały się transportery piechoty
BMP-2. Natarcie pancernej pięści miało zostać wsparte zmechanizowaną
piechotą. Ponad pięćdziesiąt wozów składających się na batalion
przejechało czołgowymi koleinami, w ślad za szpicą. Tym razem wszystko
przebiegło regulaminowo.

Zadowolony Zoszczenko pozwolił sobie na drugiego
tego dnia papierosa. Wyciągnął go ze zmiętej paczki. Bibułka kryła
w swoim wnętrzu aromatyczny, grubo cięty tytoń, dokładnie taki, jaki
lubił. Przypalający mu papierosa kapitan zrobił niepewną minę.

– Tak, pamiętam – kiwnął głową Zoszczenko,
głęboko zaciągając się dymem. Przypomnienie o mającej się odbyć
w Mińsku odprawie wszystkich wyższych dowódców czynnych jednostek
na chwilę zepsuło mu humor.

Jak głosiła stugębna wojskowa plotka, KGB
zaczynała węszyć w wojsku. Niekwestionowana lojalność, jaką
niezmiennie okazywał władzy politycznej, zawsze może zostać
zakwestionowana, kto to wie. Czarne myśli zostały szybko przegnane
łopotem wirników śmigłowców. Znad widocznej w oddali, lekko
zamglonej ściany lasu nadlatywały Mi-24, zwane przez niektórych
„latającymi czołgami”, choć bardziej przypominały jakieś
przedpotopowe stwory.

Kiedy i one zniknęły w oddali, generał Zoszczenko
wyrzucił niedopałek, kierując spojrzenie na otaczających go
oficerów.

– Czas na wnioski, panowie. Jako dowódca brygady
widzę na niektórych odcinkach poważne uchybienia – ostatnie
słowo specjalnie lekko przeciągnął, chcąc, by zabrzmiało to
groźnie. Stojący naprzeciw pułkownik Tołstoj, dowódca batalionu
pancernego, nerwowo przełknął ślinę.

– Dotyczy to głównie was.

Teraz już nie można było mieć wątpliwości,
kogo spotka ewentualna nagana.

– Oczywiście, towarzyszu generale!

– Więcej czasu na ćwiczeniach, mniej
w koszarach!

Gromkie stwierdzenie generała zabrzmiało
nieco absurdalnie. Jak biedna Białoruś, mająca od lat trudności
gospodarcze, mogła wygospodarować dodatkowe tysiące litrów paliwa
dla wysokoprężnych silników czołgowych? Poza tym sezon prac
w rolnictwie nadchodził wielkimi krokami. Wojsko znów miało pomóc
kołchozom.

Widząc, że trochę się zagalopował, Zoszczenko
zwrócił się do swojego adiutanta: – Wszystkich wyróżniających
się nagrodzić dodatkowymi przepustkami – nie musiał dodawać, że
ponadprzydziałowe przepustki dostaną także członkowie partii i jawni
agenci wojskowego kontrwywiadu.

– A wasze raporty chcę mieć na biurku jutro
rano.

Oficerowie wyprężyli się na baczność, kiedy
generał Aleksander Zoszczenko minął ich, udając się wraz
z nieodłącznym adiutantem do stojącego nieopodal wojskowego UAZ-a.

Szeroki przód czołgu T-80 złamał niewielką
brzózkę rosnącą nieopodal zagajnika skrywającego oczko
wodne, a właściwie wielką kałużę wyżłobioną czołgowymi
gąsienicami. Poligon w tym miejscu z rozległej trawiastej
równiny przechodził w wysoki sosnowy las. Tym samym możliwości
ruchu pojazdów były ograniczone do kilku wyboistych leśnych
duktów. Stanowisko obserwacyjne sztabu brygady zostało daleko za
pancernymi maszynami.

Ćwiczenia bynajmniej nie zostały
zakończone. Dopiero teraz, po etapie defiladowym, zaczynało się
prawdziwe szkolenie. Alarm ogłoszony w koszarach o czwartej nad ranem
nie był całkowitym zaskoczeniem. O rozpoczęciu wiosennego cyklu
szkoleń wiedziano od dwóch dni, a oficerowie nie robili z tego żadnej
tajemnicy.

Mapa spoczywająca na kolanach sierżanta Ihora
Żeleźniaka, dowódcy czołgu w kompanii zwiadowczej, doprowadzała go do
wściekłości. Przeniesiony do jednostki pancernej miesiąc temu wprost
ze szkolenia podoficerskiego nie znał jeszcze na tyle dobrze terenu,
by się bez niej obyć. Kiedy pędził w ślad za dowódcą plutonu,
nie sposób było się zgubić. Kłopoty mogły zacząć się dopiero
teraz.

– Z prawej strony bateria przeciwlotnicza – krzyk
w czołgowym hełmofonie dowódcy pierwszego plutonu wypłoszył czarne
myśli Ihora.

– Załogi, ognia! – wrzask dowódcy kompanii
został na chwilę zagłuszony przez piekielny huk panujący w środku
pojazdu.

Po chwili wśród trzech stojących pod lasem
samobieżnych działek przeciwlotniczych ZSU-23-4 Szyłka rozszedł się
biały dym z granatów rozrzuconych przez obserwatorów podążających
w ślad za kompanią.

– A teraz gazu! Nie rozciągać kompanii, bo nogi
z dupy wyrwę – sugestia kapitana dowodzącego kompanią była prosta
i jasna.

Kierowca-mechanik z załogi Ihora, jeden z najlepszych
w całej brygadzie, lekko przyhamował na zakręcie, aby w chwilę
później dołączyć do reszty plutonu.

Sosnowy las nie był w tym miejscu szeroki. Po
trzystu metrach pojazdy znowu wyjechały na odkryty teren.

– Uwaga! Pluton pierwszy i drugi pojedzie prosto,
trzeci skręca w prawo. Zrozumiano?

– Tak jest! – w słuchawkach rozległo się
potwierdzenie dowódców plutonu.

Z mapy, którą posługiwał się Ihor Żeleźniak,
wynikało, że jego pluton ma rozpoznać miejsce znajdujące się obok
sporego jeziora. Tereny wokół były podmokłe, łatwo więc było
zakopać maszynę w nieoznaczonym bagienku.

– Oj, nie pogłaszczą za to po główce –
westchnął Ihor, wpatrując się w mapę.

– Na wprost przed nami baza remontowa przeciwnika
– w głosie dowódcy prowadzącego czołgu słychać było pełne
zaskoczenie. Taka gratka nie zdarzała się często.

– Rozwinąć pluton i ognia!

Fontanny błota i piasku wyrzucane przez gąsienice
znacznie ograniczały widok i dopiero w tej chwili Ihor dojrzał
w peryskopie polową bazę remontowo-techniczną należącą do poligonowych
wrogów. Niebronione stanowiska były łatwym celem, a pozbawienie
przeciwnika zaplecza znacznie ograniczało jego możliwości.

– Jak na prawdziwej wojnie – mechanik Siergiej
patrzył urzeczony ze swojego stanowiska na to, co mogła zrobić dobrze
wyszkolona załoga atakująca z zaskoczenia.

– Nie ma się z czego cieszyć, przepustki
i tak nie dostaniesz – rzeczowa uwaga celowniczego Jurija momentalnie
skwasiła wszystkich.

– Zawsze można zapisać się do partii – słowa
Ihora wyraziły myśli całej załogi.

W ciągu tego miesiąca dość się zżyli i nabrali
do siebie zaufania, więc mogli sobie pozwolić na tego typu uwagi
w swoim gronie.

– Załogi, dwa kilometry dalej jest polana, tam
się zatrzymamy – rozkaz ich porucznika dawał nadzieję na krótki
odpoczynek.

Słońce, które od rana nieśmiało wyglądało
zza chmur, przysłoniły masy cumulusów, z których zaczął padać
deszcz. Początkowy szum wody na pancerzach przerodził się w głośny
rytm niczym staccato karabinu maszynowego.

Polana przy bliższych oględzinach okazała
się szeroką przecinką, pełną powalonych drzew, wśród których
krzątali się żołnierze plutonu gospodarczego. Widok białego obłoku
unoszącego się nad polową kuchnią przypomniał wszystkim, jak bardzo
są głodni. Deszcz równie szybko się skończył, jak zaczął.

Do koryta! – rozkazu nie trzeba było
powtarzać. Wyskakujący ze swoich pojazdów czołgiści z trzeciego
plutonu zobaczyli, jak z przeciwnej strony nadjeżdża reszta
kompanii. Wzajemnemu poklepywaniu po plecach nie było końca, a gwar
rozmów ucichł dopiero, gdy na drodze ukazał się ośmiokołowy
transporter opancerzony BTR-60 z powiewającą białą flagą
obserwatorów ćwiczeń.

– Kompania, zbiórka!

Niechętnie porzuciwszy menażki z parującą
gorącą kaszą, pancerni zwiadowcy karnie ustawili się w szeregu przed
nadchodzącymi oficerami sztabowymi.

– Równaj! Baczność! Towarzyszu majorze, kapitan
Lichotow melduje kompanię do…

– Dobra, dobra. Spisaliście się na medal
– zadowolone oczka majora świeciły za drucianymi okularami. –
Spocznij!

– Nasza brygada w zdecydowanym natarciu rozbiła
wrogie ugrupowanie. Waszą zasługą jest, że znaleźliście wyłom
w linii przeciwnika i potrafiliście to wykorzystać – major uczynił
przerwę na uśmiechy i podjął: – Dlatego też w nagrodę zostaniecie
skierowani do… pomocy ciężko pracującym robotnikom z zakładów
parowozowych w Homlu.

Uśmiechy zgasły. Perspektywa spędzenia
najbliższych tygodni w ciemnym, brudnym i dusznym wnętrzu kolejowego
molocha nawet na zahartowanych czołgistów podziałała jak zimny
prysznic.

AULA SZTABU GENERALNEGO, MIŃSK – BIAŁORUŚ

16 czerwca, godzina 12:00

Parking przed wielkim, szarym budynkiem w rządowej
części Mińska już od dawna nie gościł tylu samochodów. Wśród
wielu cywilnych BMW i Mercedesów znalazły się i pośledniejsze
marki. Nie zabrakło jednak wojskowych UAZ-ów, choć były w zdecydowanej
mniejszości. Generalicja przedkładała prestiż nad tradycję. Wielkie
czarne rządowe limuzyny świadczyły, że odprawę zaszczycili najwyżsi
państwowi dostojnicy.

Na wprost wejścia prężyli się dwaj wartownicy
w galowych mundurach. Ich kamienne twarze wyglądały jak wykute
w granicie, a w wyglansowanych butach można by było zobaczyć gwiazdy,
gdyby nie to, że był środek dnia.

Z parkującej na obrzeżach terenowej Łady wyłoniła
się postać generała Aleksandra Zoszczenki. Walcząc z opornym zamkiem
w drzwiach i klnąc pod nosem, generał nie zauważył skradającego
się z tyłu cienia.

– Aleks, ty stary capie! Wciąż jeździsz tym
gruchotem? – przyjacielskie klepnięcie w ramię zdolne innemu wybić
bark, wywołało na twarzy Zoszczenki jedynie krzywy grymas.

– Wasyl, konia możesz klepać. Pięćdziesiątka
na karku, a poczucie humoru jak u elewa.

Wasyl Łazarow wcale się nie speszył, widząc,
że nie udało mu się przestraszyć przyjaciela.

– U ciebie też dowcip taki jak zawsze. No, nie
gniewaj się.

– Nie gniewam się, tylko nie mogę zamknąć tych
cholernych drzwi.

– Zostaw. Popatrz, ilu tu dokoła
bezpieczniaków. Nikt ci nie ukradnie tego złomu.

Dopiero w tej chwili Zoszczenko uważniej rozejrzał
się dookoła.

– Myślałem, że to twoi ludzie – jego pytające
spojrzenie spoczęło na Łazarowie.

– Tę imprezę obstawia kto inny.

Obecność Służby Bezpieczeństwa Prezydenta
Republiki Białorusi „Strieła” mogła znaczyć tylko jedno: na
odprawie pojawi się sam wódz naczelny, Alaksandr Łukaszenka. Zamiast
przyjacielskich pogaduszek w zamkniętym gronie czekała ich zapewne
parogodzinna tyrada głównodowodzącego.

– Podobno usunęli Lisiuka i Czuchanowa – słowa
Łazarowa zaskoczyły Zoszczenkę bardziej niż kuksaniec.

Obaj byli żywymi legendami. Od lat służyli
w milicyjnych oddziałach specjalnych i z brawurą zwalczali
kryminalne podziemie. Ich doświadczenie pozwoliło w latach
dziewięćdziesiątych rozbić kilka groźnych gangów, niekoniecznie
rodzimego pochodzenia. Zwalczanie opozycji politycznej też nie było
im obce, więc prawdziwych powodów odwołania trudno było dociec.

– Nie wiesz, co robią teraz?

– Podobno szyją plandeki na prowincji.

To mogło oznaczać tylko obóz reedukacyjny
w jakiejś zapadłej dziurze, a plotki krążące po garnizonach
okazywały się być chociaż po części prawdziwe.

Wielka aula, w której zaplanowano odprawę,
znajdowała się na parterze, a dostępu do niej broniło kilku
funkcjonariuszy ochrony prezydenta. Kiedy obaj przyjaciele znaleźli się
w środku, przywitał ich stłumiony gwar rozmów. Większość obecnych
stanowili dobrze im znani wyżsi dowódcy jednostek armii i milicji,
choć uwagę przykuwało kilku nowo awansowanych. Wiele wskazywało na
to, że Łukaszenka, pozbywając się starych towarzyszy, na ich miejsce
wprowadził ludzi bezwzględnie lojalnych wobec siebie.

Czyżby pokoleniowa zmiana warty? – pomyślał
Zoszczenko, który nagle poczuł się wyjątkowo dziarski i młody.

W odprawie brało tym razem udział nie więcej niż
czterdziestu oficerów, więc posadzono wszystkich przy długim stole,
a nie jak bywało wcześniej, w kilku rzędach naprzeciw mównicy. Już
to stanowiło pewną nowość i stało się pożywką dla kolejnych
domysłów i przypuszczeń.

– Dzień dobry, towarzysze – głos wkraczającego
do sali mężczyzny znali wszyscy. Ciemnoszary garnitur, wyjątkowy
wzrost, posępne spojrzenie, sumiasty wąs i staranna zaczeska na
wielkiej łysinie. Alaksandr Łukaszenka, od szesnastu lat sprawujący
dyktatorską władzę na Białorusi, zawsze dbał o dumną postawę
wielkiego męża stanu.

Zebrani szybko wstali z miejsc. Łaskawe skinięcie
dłoni pozwoliło im z powrotem opaść na fotele.

– Towarzyszu Dawydow, możecie zaczynać.

Szef sztabu generał Igor Dawydow ponownie wstał,
ściskając w ręku plik kartek z przemówieniem.

– W ciągu ostatniego półrocza – zaczął
cicho i nerwowo, ale dalej poprowadziła go wprawa i dźwięczny głos
prelegenta wypełnił stare mury – poczyniliśmy istotne postępy
na naszym odcinku. Po pierwsze: systemy obrony przeciwlotniczej S-300
PS, otrzymane od towarzyszy z Moskwy i rozlokowane w rejonie Grodna,
osiągnęły pełną gotowość bojową. To nasza odpowiedź na polskie
F-16 – Dawydow spojrzał na salę, ale nie zauważył żadnej reakcji,
więc czytał dalej. – Po drugie: z magazynów mobilizacyjnych
wyciągnęliśmy czołgi T-80B. Dwa pełne bataliony już w tej chwili
prowadzą szkolenia poligonowe.

Zoszczenko drgnął zaskoczony. Przecież to
w jego brygadzie były te dwa bataliony, których ćwiczenia niedawno
obserwował. Zerknął ukradkiem na boki i uspokoił się, że na razie
nie będzie chyba musiał występować. Powściągane ziewnięcia
i szklany wzrok niektórych sąsiadów zdradzał raczej ich postępujące
osuwanie się w drzemkę niż uważne wsłuchiwanie się w referat
przygotowany przez szefa sztabu generalnego. Ten jednak niezrażony
kontynuował.

– W obu przypadkach nasz potencjał obronny
został wydatnie wzmocniony. Oczekujemy także, że w najbliższym czasie
dostaniemy kilkadziesiąt wozów T-90 oraz BMP-3.

To było coś nowego. Najwyraźniej nie wszyscy
zasnęli albo doświadczenie nauczyło ich wyłapywać ważne kwestie
przez sen, bo na sali dało się zauważyć nagłe poruszenie.

– Możemy sobie pozwolić na nowy sprzęt,
towarzysze – oświadczył szef sztabu. – Wynika to z faktu, że
eksport naszego uzbrojenia w ostatnim czasie podwoił się. Nasi
tradycyjni sojusznicy na Bliskim i Środkowym Wschodzie oraz
w Afryce zbroją się na potęgę. Widocznie boją się nowej wojny
w Zatoce.

Zoszczenko na chwilę przymknął oczy. Więc kolejne
miliardy rubli miały zostać wydane na czołgi, samoloty i karabiny,
a dziewięć milionów mużyków w trudzie i znoju miały znosić
swój los. Utyskiwania w sklepowych kolejkach na brak chleba i sera
tak częste do niedawna, teraz były tylko ciszą zmęczonych ludzi –
myśli Zoszczenki znacznie odbiegły od tematu narady. Prawdę mówiąc,
były wywrotowe i w ogóle nie pasowały do członka elity narodu,
ale ostatnio jakoś zaczęły go męczyć.

Dawydow nabrał powietrza w płuca, by
kontynuować, ale tylko sapnął, bo zauważył, że Łukaszenka chce
mu przerwać.

– Towarzyszu Dawydow, odpowiedzcie, jak chcecie
wykorzystać wszystkie te zabawki?

Pytanie prezydenta wywołało konsternację na twarzy
szefa sztabu. Nie tego się spodziewał. Ciężka, przedłużająca się
cisza spadła na barki zebranych.

– Towarzyszu prezydencie, pozwólcie coś
powiedzieć – odezwał się siedzący naprzeciw Zoszczenki szef wywiadu
Panin.

– Proszę, generale, chyba macie coś
ważnego.

– Tak, towarzyszu prezydencie – odparł Panin,
udając, że nie widzi irytacji w oczach Dawydowa. – Sytuacja wokół
naszego kraju staje się napięta. Sabotażyści działają w naszych
fabrykach, zły to dla nas znak – szef wywiadu zaczął kroczyć
po kruchym lodzie, bo nawiązywał do niedawnej awarii w elektrowni,
która zmniejszyła produkcję energii elektrycznej o ponad dziesięć
procent. Choć śledztwo prowadziło KGB, nie wszystkie informacje dało
się ukryć.

– Musimy znaleźć nowego sojusznika – wizja
Panina kładącego głowę na katowskim pieńku stawała się dla
wszystkich coraz wyraźniejsza – albo wykorzystać cały nasz potencjał
do odrobienia opóźnień – dokończył.

– Co macie na myśli, towarzyszu? – zimne oczy
Łukaszenki nie dawały poznać, w jakim jest nastroju.

– Po prostu postarajmy się przejąć część
najważniejszych przedsiębiorstw naszych sąsiadów. Mówię tu
o branży paliwowej, choć nie tylko. Biotechnologie i elektronika to
przyszłość – teraz słowa Panina padały bardzo szybko. – To
przecież kapitaliści, a ich firmy rozwijają się lub upadają
w wyniku rozwoju sytuacji na giełdzie. Gdybyśmy tak wykupili część
akcji, moglibyśmy po pewnym czasie przejąć kontrolę nad niektórymi
z nich. To daje kolosalne możliwości. Przecież tak od dawna czynią
Rosjanie i Chińczycy.

– My też… – swoje trzy grosze chciał
dorzucić Dawydow, ale Panin, widząc aprobatę na twarzy prezydenta,
nie dał dokończyć generałowi.

– Wyobraźmy sobie, że kontrolujemy, oczywiście
niejawnie, polski Orlen lub ukraiński Naftohaz. Ropa i gaz, która
teraz płynie przez nasz kraj na Zachód, jest praktycznie nie do
ruszenia. A tak, kładąc łapę na ich firmach, możemy uszczknąć
coś dla siebie.

Wizja ropy płynącej rurociągiem Przyjaźń
w drugą stronę, choć nieprawdopodobna, po słowach Panina zaczęła
być co najmniej interesująca.

– Już w tej chwili dysponuję ludźmi,
którzy oprócz przygotowania wywiadowczego mają również wiedzę
ekonomiczną. Jeśli umieścimy ich na Ukrainie, Słowacji, Litwie czy
w Polsce, za parę lat pomogą nam uzyskać wpływ na tamtejsze firmy. To
jeszcze nie wszystko. Wpływ na strategiczne przedsiębiorstwa, a zatem
na całe sektory gospodarki, to wpływ na politykę zagraniczną tych
państw.

Prawie wszyscy z zebranych byli obłożeni sankcjami
Unii Europejskiej zakazującymi im wjazdu na jej terytorium, więc
perspektywa zmiany tego stanu rzeczy była bardzo kusząca. Patriotyzm
patriotyzmem, ale nieograniczony dostęp do dóbr cywilizacyjnych był
równie motywujący.

– Nie wszyscy w Unii są nam tak wrodzy jak Polacy
– wtrącił milczący do tej pory Łazarow.

Wstrząsana kryzysami wewnętrznymi Unia była zbyt
zajęta swoimi problemami, aby zwracać dodatkowo uwagę na Mińsk. Już
od kilku miesięcy grupy młodzieży z przedmieść wielkich miast Francji
i Niemiec toczyły bitwy uliczne z policją. Dodatkowo nieudany zamach
w londyńskim metrze, dokonany przez muzułmańskich fanatyków, podgrzał
atmosferę w Wielkiej Brytanii. Na korytarzach brukselskich urzędów
mówiło się też o nowych propozycjach gospodarczych dla Białorusi,
by choć trochę odciągnąć ją od Rosji. Doprawdy, krótkowzroczność
niektórych polityków europejskich była zadziwiająca.

Emocje, dotąd starannie tłumione przez zebranych,
teraz dały znać o sobie narastającym szumem coraz głośniejszych
rozmów. Siedzący po prawej stronie Łukaszenki minister obrony Ignatiew
podniósł do góry dłoń, chcąc zapanować nad gwarem.

– Towarzysze, na pewno nie wiecie o tym,
że niedawno przyjęliśmy specjalnego wysłannika z Unii. Rozmowy
były tajne, ale teraz już możemy wam powiedzieć: to koniec wszelkich
układów z tymi europejskimi kundlami! – nieoczekiwane oświadczenie
ministra obrony wywołało ogólna konsternację. – Nie damy sobą
manipulować! Ani im, ani nikomu innemu!

Większość zebranych pochyliła się do przodu,
oczekując, że głos zabierze sam Łukaszenka.

– Tak, towarzysze, nie przesłyszeliście się
– powiedział prezydent po dłuższej chwili. – Warunki, jakie nam
postawiono, były uwłaczające. Bredzenie o humanitaryzmie, demokracji
i prawach człowieka. Niech popatrzą, co się dzieje u nich. Na
ulicach rewolucja. A u nas spokój. Jeszcze przywloką tę zarazę do
Mińska. Pomysł przedstawiony przez towarzysza Panina jest dobry, wymaga
jednak czasu. Ile mamy czekać na efekty? Pięć lat, dziesięć… Co
tymczasem będziemy robić? Macie jakąś odpowiedź?

Zgodne milczenie było uciążliwe dla wszystkich,
więc po chwili ciszy nieomylny przywódca narodu zaczął spacerować
za plecami siedzących.

– Dwa dni temu od ministra rolnictwa usłyszałem,
że zbiory w tym roku będą nie najlepsze – miarowy stukot podbitych
zelówek Łukaszenki rozchodził się po dębowym parkiecie. – Jak
zatem wyżywimy naród?

Faktycznie, Białoruś jako jeden z największych na
świecie producentów ziemniaków miała powody do niepokoju. Co prawda,
na ziemniakach nikt jeszcze potęgi nie zbudował, ale też nikt nie
umarł z głodu, a państwowy monopol spirytusowy zapewniał budżetowi
spory dochód.

– Brak nam istotnych źródeł energii – to
także nie było nic nowego, bowiem naturalnym bogactwem kraju było
drewno i torf. – Pod tym względem jesteśmy całkowicie uzależnieni
od zasobów syberyjskich – Łukaszenka bardzo oględnie przypomniał
bezwzględny dyktat rosyjskiego monopolisty Gazpromu.

– Mamy duże zapasy strategiczne – wtrącił na
pocieszenie minister obrony, jednak Łukaszenka zdawał się tego nie
słyszeć i kontynuował monolog.

– Towarzysze, słabe plony i wysokie
ceny paliw znów mogą zaktywizować tych, pożal się Boże,
opozycjonistów. Największe nadzieje na uzyskanie twardej waluty
rokuje nasz przemysł zbrojeniowy, jednak to za mało. Musimy
usprawnić działanie na innych odcinkach. Zwiększyć produkcję,
ciąć koszty…

Oczami wyobraźni Zoszczenko ujrzał
dyktatora odwiedzającego fabryki i spółdzielnie rolnicze. Tryb
nakazowo-rozdzielczy, panujący na Białorusi, najlepiej odpowiadał
mentalności Łukaszenki. Częste wizyty na prowincji i doglądanie
każdego drobiazgu bardziej sprawdzało się w kierowaniu kołchozem
niż państwem, jednak wódz instynktownie szukał poparcia dla swojej
władzy. Nic też dziwnego, że mieszkańcy wsi stali murem za swoim
prezydentem.

Miarowy takt butów Łukaszenki umilkł, kiedy do
sali wślizgnął się jeden z jego osobistych ochroniarzy, prowadząc
ze sobą młodego kapitana. Ten niepewnie rozglądał się wokół,
szukając ministra obrony.

– Co jest tak pilnego, że nie może poczekać? –
spytał Ignatiew, przywołując go gestem.

– Właśnie przyszło, towarzyszu ministrze –
odpowiedział kapitan i podał kartkę.

Dyktator, któremu przerwano przemówienie, wbił
ponaglające spojrzenie w Ignatiewa. Ten jednak powoli dokończył
lekturę, przedłużając panującą ciszę.

– Na stacji kolejowej w Baranowiczach –
powiedział po chwili – doszło do wypadku. Pociąg towarowy najechał
na stojący przy peronie skład osobowy. Są ofiary. Dużo. Podobno
zawiadowca był pijany, już go aresztowano.

Oczy wszystkich utkwione były
w Łukaszence. Kolejna katastrofa w ciągu krótkiego czasu jakby
podsumowywała jego wystąpienie. Na wybuch wściekłości nie trzeba
było długo czekać. Uderzenie pięścią w ścianę odbiło się echem
po sali.

– No i proszę! Kolejny sabotaż! – kropelki
śliny spadły na najbliżej siedzących. – Ja już sobie pogadam
z ministrem transportu! Posiedzą w jednej celi z tym zawiadowcą!

Po chwili nabrał powietrza, odetchnął i ciągnął
znacznie już spokojniej.

– A was, towarzysze, proszę o skierowanie
dodatkowych sił do pomocy milicji.

Prośba dyktatora była ledwie zawoalowanym
rozkazem. Zresztą już parokrotnie wykorzystywano wojsko
w „sytuacjach nadzwyczajnych”, czyli gdy KGB i milicja nie dawały
sobie rady. Czołgiści Zoszczenki jednak prawdopodobnie nadal będą
pomagać przy naprawach sprzętu kolejowego, bo na ogół do pomocy
siłom bezpieczeństwa kierowano spadochroniarzy.

Oczywiście demokratyczne zachodnie media nie
szczędziły wtedy krytycznych komentarzy reżimowi. Zawsze chętnie
wykorzystywały materiały, na których widać żołnierzy dokonujących
niespodziewanych inspekcji. Choć zamknięto wszystkich nieposłusznych
dziennikarzy, nie skonfiskowano wszystkich kamer. I to nie dlatego,
że wtedy dopiero Zachód miałby używanie, ile z braku ludzi do
przeprowadzenia takiej akcji. No i trzeba byłoby zamknąć granicę,
a w miarę swobodny ruch na niej był z wielu względów władzy bardzo
na rękę.

– Ciężar, który spadł nam na barki, musimy
udźwignąć sami. Nikt inny tego za nas nie zrobi. W ciągu najbliższego
czasu do waszych jednostek dotrą moi specjalni wysłannicy. Sprawdzimy
porządek i u was.

Zoszczenko spojrzał ukradkiem na Łazarowa i kilku
siedzących obok. Można było dostrzec, że gardła ich ścisnął
strach. Więc nawet oni nie byli nietykalni. Już wiadomo, dlaczego
aresztowano Lisiuka i Czuchanowa – być może był to wstęp do czystek
w resortach?

Łukaszenka wezwał do siebie Ignatiewa. Porozmawiali
ściszonymi głosami przez chwilę, po czym prezydent opuścił salę, nie
żegnając się z nikim. Napięcie panujące w sali nieco opadło.

– Towarzysze, słyszeliście, czeka nas trudny
okres – słowa ministra obrony zabrzmiały prawie szczerze. –
Teraz będzie się liczyć nie tylko wyszkolenie bojowe, ale i praca
w gospodarce.

– Przecież już teraz jesteśmy półdarmową
siłą roboczą – uwaga szefa sztabu generalnego została przyjęta
z potakiwaniem przez większość skupionych przy stole oficerów. –
Jedno z drugim nie idzie w parze.

– Wiem, ale mamy poważny kryzys i państwo
w rozsypce.

– Mam propozycję – wpadł mu w słowo
Panin.

– Doprawdy, sypiecie dziś pomysłami jak z rękawa
– minister obrony był wyraźnie zgryźliwy.

– To tylko luźna sugestia – Panin ciągnął
dalej niezrażony. – Możemy zmilitaryzować niektóre struktury,
jak transport czy przemysł ciężki. Ograniczyć wydatki do minimum,
a jednocześnie wycisnąć, co się da. Przecież nie da się ukryć, że
większą część paliw – węgla, ropy, oleju – marnotrawimy. Choćby
nieszczelne instalacje, niespodziewane wycieki. Moi ludzie oceniają,
że tracimy w ten sposób dziesięć, piętnaście procent paliw. Do
tego stary, energochłonny sprzęt, złodziejstwo itp. Wszystko to dobija
gospodarkę. Co pozostaje? Tylko reglamentacja albo ceny rynkowe.

Ostatnie zdanie wywołało duże poruszenie.

– Czy minister przemysłu o tym wie?

– To pijak i dziwkarz. Nie wie, co się dzieje
u niego w biurze, nie mówiąc o…

– Wystarczy – reakcja Ignatiewa była szybka
i stanowcza. – To zaufany człowiek prezydenta.

Mierny, ale wierny. Ilu jeszcze takich ludzi
zajmuje odpowiedzialne stanowiska? – pomyślał Zoszczenko – pewnie
sporo, Bat’ka ma dużą rodzinę i mnóstwo
znajomych.

– Towarzysze, proponuję na razie
zakończyć. Resztę przedyskutujemy po obiedzie – szef sztabu
generalnego wykazał się jak zwykle genialnym pragmatyzmem.

Opuściwszy aulę, Zoszczenko i Łazarow
udali się do palarni, którą ulokowano w sali obok. W przestronnym
pomieszczeniu nie brakowało klubowych foteli z eleganckimi,
kryształowymi popielniczkami na mahoniowych stolikach oraz gustownych
barków wypełnionych wysokoprocentowymi trunkami. Na co dzień
z tych luksusów korzystali jedynie współpracownicy Ignatiewa. Inni,
zaproszeni, tylko okazjonalnie mieli okazję pokosztować smaku życia
elit.

– Mam wrażenie, że to wszystko się w końcu
spieprzy – zagaił Łazarow, zaciągając się dymem z papierosa. No
i te wieczne pouczania i narzekania…

Zoszczenko spojrzał na niego zdumiony. Nie tyle
poglądami, co otwartością w ich wyrażaniu na obcym terenie. Łazarow
uśmiechnął się łobuzersko, wyciągnął nieco z kieszeni nieduże
pudełeczko i wyjaśnił:

– Nas raczej nie podsłuchają.

– Nigdy się tego nie nauczę – skrzywił się
Zoszczenko, który wiedział, że pewnie dla własnego dobra powinien,
ale nie miał najmniejszej ochoty uczestniczyć we wzajemnych podchodach
i nieustannym zabezpieczaniu się przed donosicielami, KGB itp. Docenił
jednak wartość pokazanej zabawki.

– Nasze polityczne kierownictwo chyba zabrnęło
w ślepy zaułek – westchnął przygnębiony. – Znasz dobrze
Panina?

– Nie, bo co? Chcesz wstąpić do wywiadu?

– Nie, ale wygląda na łebskiego faceta.

– Może i tak, tylko te szpiegowskie gierki… –
Łazarow, chociaż dowodził oddziałem specjalnym milicji, uważał
się za żołnierza.

Na chwilę umilkli, kiedy obok przeszedł
wymuskany pułkownik lotnictwa pełniący obowiązki adiutanta
szefa sztabu. Lekko rozchwiany chód pozwalał przypuszczać, że
pułkownik zdążył już przed obiadem wypić jakiś aperitif w wersji
wschodnioeuropejskiej.

– Mówią, że spada gotowość bojowa, a ja widzę
coś innego – skwitował ironicznie Łazarow.

– On lata na wysokooktanowej – Zoszczenko zgasił
papierosa i wstał.

– A lata, lata, ale jak w końcu wyrżnie
w glebę!… – Łazarow dołączył do niego. – Chodźmy na bankiet,
bo zaczną bez nas.

ROZDZIAŁ 3

DRAWSKO, PÓŁNOCNO-ZACHODNIA POLSKA

18 czerwca, godzina 11:15

Płuca Wirskiego gwałtownie potrzebowały
tlenu. Krótki, urywany świst, który wydobywał się z jego gardła,
przypominał gwizd wąskotorowej kolejki. Ramiona i nogi paliły żywym
ogniem z powodu pięćdziesięciokilogramowego ekwipunku, a głowa
kołysała się na boki jak boja na fali. Nic nie kołatało mu się
w głowie, co w pełni oddawało jego obecny stan.

Rozciągnięty gęsiego sznur postaci poruszał się
po jednym z największych europejskich poligonów. Czterdziestokilometrowy
marsz, który właśnie odbywali, dla zaprawionych weteranów był
zaledwie rozgrzewką, ale dla rekrutów niewysłowioną mordęgą.

– Pluton stój – cichy rozkaz sierżanta
Rawskiego widocznie nie dotarł do wszystkich. Idący za Wirskim chłopak
z Krakowa był tak otępiały ze zmęczenia, że wpadł na niego.

– Uważaj – zduszony szept nie zapobiegł
interwencji prowadzącego grupę.

– Cisza. Wygląda na to, że panienki się
zmęczyły – powiedział, podchodząc do nich. – Zmęczyło was
chodzenie, to dla odmiany popływamy.

Widniejąca w odległości kilkuset metrów czarna
tafla jeziora nie wyglądała zachęcająco.

Ocierając pot z czoła, Wirski zauważył,
że instruktor wygląda, jakby wcale nie miał za sobą
trzydziestokilometrowego marszu, lecz dopiero co wyszedł na poranny
spacer z psem.

Jezu, myślałem, że jestem w formie – odetchnął
głębiej, starając się zapanować nad oddechem. Jeszcze parę tygodni
temu służba w 1 Pułku Specjalnym wydawała się ekscytującą
przygodą. Dlatego też w swojej Rejonowej Komendzie Uzupełnień
złożył wniosek o przyjęcie do tej elitarnej formacji. Wstępne badania
lekarskie i psychologiczne przeszedł bez zastrzeżeń i dopiero szkolenie
unitarne uzmysłowiło mu, na co się porwał. Niekończące się biegi
i marsze spowodowały, że spora część adeptów wojskowego rzemiosła
poprosiła o przeniesienie do innych jednostek.

– Hej, laleczki! Zanim popływamy, trochę pobiegamy
– wesoły głos Rawskiego zadowolonego z tej małej rymowanki
u większości rekrutów spowodował morderczą furię.

Jak ja nienawidzę tego faceta – myśli w głowie
Wirskiego galopowały coraz szybciej.

– Pluton za mną biegiem marsz!

Ruszyli za sierżantem i nierównym truchtem zaczęli
zbiegać ku brzegom jeziora.

KOSZARY 1 PUŁKU SPECJALNEGO, LUBLINIEC KOŁO
CZĘSTOCHOWY – POLSKA

15 lipca, godzina 09:02

Wspomnienie z drawskiego poligonu z wolna zacierało
się w pamięci Wirskiego. Natłok ćwiczeń i intensywnych szkoleń
przygotowany przez kadrę pułku dla jego plutonu nie pozwalał na
odrobinę nudy. Stojąc w dwuszeregu przed sierżantem Rawskim, myślał
właśnie o czekającym go nowym zadaniu.

– Na dzisiejszych zajęciach nauczycie się
zjeżdżać po linie – nosowy głos Rawskiego był śmiertelnie
poważny, kiedy sierżant starał się coś wytłumaczyć. Emocje
towarzyszące zdobyciu kolejnej umiejętności spowodowały gwałtowne
bicie serca u Wirskiego.

– Za parę dni będziecie się desantować ze
śmigłowca, dlatego musicie wszystko przećwiczyć na wieży.

Ekscytacja Andrzeja była tak duża, że prawie
przegapił początek wykładu. W końcu coś nowego.

– Desantowanie na linie będzie wam
potrzebne do przemieszczania się na teren przeciwnika, w miejsce gdzie
śmigłowiec nie będzie mógł wylądować. Ale nie tylko. W walce
w terenie miejskim wejście do pomieszczenia przez okno jest wysoce
skuteczną metodą zaskoczenia wroga. Kiedy nauczycie się zjeżdżać,
to i skoki spadochronowe nie będą niczym nadzwyczajnym. Zwłaszcza zjazd
z trzydziestu metrów to jest coś – tę ostatnią uwagę Rawski dodał
bardzo cicho, jednak to ona wywołała największe wrażenie. Słuchacze
spojrzeli po sobie nieco zaniepokojeni.

– Lina ma grubość czterech centymetrów, to
w zupełności wystarczy do dobrego chwytu. Prędkość zjazdu sami
regulujecie, ale nie ma co się opierdalać.

Lakoniczny monolog Rawskiego dla niektórych
kolegów Wirskiego zawierał zbyt mało informacji. Jednak sierżant
nie pozostawił im czasu na domysły.

– Uwaga. Po teorii pora na praktykę. Pluton za
mną! – wystudiowany spokój prelegenta wyparował w okamgnieniu.

Wieża do ćwiczeń nie znajdowała się
daleko. Mając kilka pięter, bardzo przypominała dawną machinę
oblężniczą z pomostem do atakowania zamkowych murów. Wirski
z ulgą zauważył, że nie będą zjeżdżać z samej góry. Stojący
na środkowym poziomie instruktor przygotowywał nylonową linę oraz
rękawice zjazdowe dla stojących na dole żołnierzy.

– Pierwsza drużyna na wieżę – krzyk Rawskiego
wyrwał z odrętwienia kolegów Andrzeja. – Zaraz zobaczymy, który
ma lęk wysokości.

Im wyżej wspinali się po drewnianych schodach, tym
pozostające w dole postacie kolegów z pozostałych drużyn stawały
się coraz mniejsze. Instruktor stojący na platformie wyglądał na
lekko znudzonego i bez większego zainteresowania przyglądał się
nadchodzącym.

– Niech każdy weźmie rękawice – łagodny
wiaterek na wysokości dwunastu metrów łagodnie owiewał im twarze. –
Kiedy znajdziecie się na dole, musicie natychmiast odskoczyć w bok,
inaczej ktoś wyląduje wam na głowie.

– A teraz jazda! – instruktor przestał udawać
dobrego wujka.

Wirski, zakładając rękawice, poczuł nagły
przypływ adrenaliny. Po chwili trzymał już oburącz linę, niepewnie
spoglądając w dół.

– Na co czekasz, palancie?! – wrzask instruktora
nie dawał szansy na odwrót. Lina zaszeleściła między dłońmi i po
paru sekundach twardo uderzył o ziemię. Na euforię wywołaną udanym
zjazdem nie było czasu. Widząc kątem oka zsuwającą się za nim
postać kolegi, Wirski przeturlał się w bok i stanął na nogach.

– Do cholery, strzelają do was! Szukasz
osłony! – rozkazy Rawskiego sprowadzały na ziemię.

Zadowolenie z udanego zjazdu zaczęło powoli
gasnąć. Leżąc dwadzieścia metrów od wieży i obserwując kolegów,
Wirski rozmyślał o pierwszej od rozpoczęcia służby dłuższej
przepustce. Przez ostatnie dwa miesiące niewiele się w jego życiu
zmieniło. Dopiero teraz z perspektywy czasu zobaczył, jak wiele
stracił, ignorując Weronikę. Krótkie chwile nad zalewem szybko
minęły, a to wtedy właśnie uświadomił sobie, co czuje do niego
dziewczyna. Jego wyjazd do jednostki prawie ucinał to, co właśnie
zaczynało się układać. Sporadyczne wizyty Weroniki w Lublińcu siłą
rzeczy nie mogły trwać zbyt długo, zaś telefony i listy to zbyt
mało dla dwojga zakochanych ludzi. Dlatego też najbliższa przepustka
Andrzeja dla obojga stawała się bardzo ważna.

W ciągu trzech dni, które będą mogli razem
spędzić w Warszawie, postanowią, co robić dalej. Do końca służby
Wirskiemu pozostawało jeszcze ponad dziewięć miesięcy. O dalszej
karierze wojskowej raczej nie myślał. Mając za sobą szkolenie
w Pułku Specjalnym na pewno znalazłby pracę w policji, co bardziej
odpowiadało jego temperamentowi. Weronika dopiero rozpoczynała swoje
studia prawnicze. Wiązało się to zresztą ze sporymi wyrzeczeniami
finansowymi. Dlatego też niewielka pensja policjanta na początek
umożliwiałaby w miarę przyzwoite życie.

– Pluton, zbiórka! – przemyślenia Wirskiego
zostały brutalnie przerwane przez sierżanta. – Podstawy macie
opanowane. Teraz czas na zjazd z dwudziestu metrów! – wrzask
instruktora popchnął do dalszego działania zadowolonych z siebie
żołnierzy.

Andrzejowi zdało się, że wieża ćwiczebna jest
jeszcze wyższa niż poprzednio.

GLIWICE – POLSKA

16 lipca, godzina 10:01

Joachim Kurski nie wydawał się nikim
nadzwyczajnym. Przeciętny wzrost, przeciętna budowa ciała, nijakie
krótkie włosy. Nawet zielona amerykańska wojskowa kurtka, którą
z upodobaniem nosił, pozując na Travisa Bickle’a, granego przez Roberta
de Niro w „Taksówkarzu”, była już porządnie znoszona. Jedyne,
co nie było w nim przeciętne, to oczy. Gorejące nienawiścią oczy
fanatyka. Bo Joachim Kurski był fanatykiem.

Od zawsze wydawało mu się, że ma posłannictwo do
spełnienia. W dzieciństwie nigdy nie męczył zwierząt, co najwyżej
ludzi, którzy robili im krzywdę. Gdy wydoroślał, zainteresował się
polityką. Pierwsze anarchistyczne i lewicowe broszury przewinęły się
przez jego ręce jeszcze w technikum mechanicznym za sprawą dalekiego
kuzyna Piotra.

Ponieważ część rodziny Kurskich mieszkała
w Gdańsku, wizyty Joachima na Wybrzeżu odbywały się w każde
wakacje. Galeria barwnych postaci, z którymi zetknął się za sprawą
Piotra, sprawiła, że Joachim postanowił przeszczepić na śląski
grunt poglądy trójmiejskich anarchistów.

Przełomem stało się dla niego aresztowanie
Piotra, związanego z Ludowym Frontem Wyzwolenia. Kilku działaczy LFW
zafascynowanych działaniem Frakcji Czerwonej Armii i palestyńską
partyzantką chciało przejść od słów do czynów. Pierwsze nieudane
akcje spotkały się ze stanowczym działaniem policji, a kilku co
bardziej krewkich rewolucjonistów wylądowało za kratami.

Choć wszystko to miało miejsce przed laty, Joachim
niczego nie zapomniał. W ogóle niczego nie zapominał. Skupił
kilku podobnie myślących kolegów i już dawno wypróbował ich
lojalność. Nie chodziło mu o dużą organizację. Przedkładał
jakość nad ilość. Zresztą bał się policyjnej inwigilacji, więc
zdawał sobie sprawę, że nie może być ich zbyt wielu.

Dom, który wynajmował, znajdował się na
przedmieściach Gliwic. Przypominał rozpadający się kurnik, był za
to tani i zapewniał anonimowość.

Joachim siedział przy stole w samych skarpetkach
i właśnie pastował swoje wysokie czarne buty podgrzaną pastą, kiedy
usłyszał czyjeś kroki. Ich odgłos był charakterystyczny dla Marka,
jego prawej ręki w organizacji.

– Spóźniłeś się – nie była to wymówka,
raczej stwierdzenie faktu.

– Jakaś ciężarówka potrąciła dziadka na
światłach, zaraz zbiegły się psy i musiałem drałować na piechotę
– siadając przy stole, wyciągnął z kieszeni kopciuch na tytoń
i papierosowe bibułki. Zignorował pogardliwe spojrzenie Joachima
i zaczął skręcać papierosa.

Sam Kurski nigdy by sobie na taką słabość
nie pozwolił. Mizernej postury, starał się jak najbardziej dbać
o własną kondycję. Miała mu w tym pomóc salka do ćwiczeń siłowych,
którą niemałym nakładem pracy zorganizował w stojącym przy domu
garażu.

– Reszta pewnie też się spóźni – słowa
Marka miały przerwać ciszę, która zapadła.

– Poczekamy – buty Joachima lśniły jak
nowe.

W ciągu następnych piętnastu minut byli już
wszyscy. Siedmiu członków organizacji stworzonej przez Kurskiego
rozsiadło się w jego pokoju. Wszyscy mieli po dwadzieścia parę lat
i oprócz dwóch nigdzie nie pracowali. Krótko ostrzyżeni, ubrani byli
po części w sorty mundurowe najróżniejszych armii świata.

Było to jawne łamanie zasad konspiracji, ale
Joachim przymykał na to oko. W ciągu ostatnich pięciu lat wspólnej
działalności przeszli od zagadnień dogmatycznych do zasad czynnej
walki, która w ich wydaniu, jako że w większości żyli z zasiłków
i zapomóg, ograniczała się do kradzieży, szumnie przez nich samych
zwanych akcjami ekspropriacyjnymi. Zebrane w ten sposób fundusze
przeznaczali na własne utrzymanie, chociaż większość zasilała
kasę organizacji.

Joachim Kurski oszczędnie gospodarował pieniędzmi,
tak by na wszystko wystarczyło. Najwięcej kosztowała broń. Ich
początkujący arsenał składał się teraz z dwóch pistoletów
systemu Makarowa i starego niemieckiego Mausera 7,92 milimetra. Karabin
pamiętał czasy drugiej wojny, jednak staranna konserwacja i przydanie mu
optycznego celownika czyniły zeń jak najbardziej skuteczne narzędzie
walki. Sporo kosztował także trotyl, pozyskiwany od górniczych
pirotechników.

Decydując się na miejską partyzantkę, musieli
myśleć o fałszywych dokumentach. Odpowiednie dojścia pochłonęły
resztę gotówki, tak że teraz w kieszeni Kurskiego pozostało nie
więcej niż czterysta złotych.

– Dobrze wiecie, skąd nasze dzisiejsze spotkanie
– zagaił Joachim. – Nadarza się nam wyjątkowa okazja do poważnej
akcji – widząc skupione twarze, kontynuował. – Jutro do Warszawy
jadą górnicy, kolejarze, hutnicy, słowem jeden wielki związkowy
jubel. Pojedziemy razem z nimi, a później…

Nie dokończył, podszedł do kredensu i wyciągnął
z niego coś, co wyglądało jak duża puszka po konserwach z wystającym
z denka lontem.

– Czas na małe bum!

Nikt spośród siedzących w jego pokoju nie był
zaskoczony. W zasadzie mieli to przedyskutowane już wcześniej, teraz
liczył się tylko czyn.

– Będzie jak w 1905 roku! – słowa Marka
przywołały w pamięci wydarzenia sprzed ponad stu lat. Rewolucja
„piątego” roku i działalność Organizacji Bojowej PPS-u była
ich natchnieniem i główną wskazówką. Krwawe zamachy na policyjne
komisariaty i przedstawicieli władz miały wymusić na rządzie odwetowe
represje. Od tego już tylko jeden krok dzielić ich miał do kolejnej
proletariackiej rewolucji. Pojęcie „niewinnych ofiar” było obce
i Joachimowi, i jego kolegom. Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.

– Jak dostaniemy się do Warszawy? –
spytał najmłodszy członek grupy, dwudziestojednoletni rębacz
biedaszybów.

– Wyjedziemy dziś wieczorem, żeby być przed
nimi. Z samego rana wszystko już będzie obstawione, więc nie warto
ryzykować – wszelkie sprawy związane z akcją Kurski przemyślał
już wcześniej.

– Starczy nam na bilety? – Marek dotknął
najistotniejszej sprawy związanej z wyjazdem.

– Nie. Ale czeka na nas pewien kiosk
w Sośnicy. Powinno się w nim znaleźć kilka stówek – skąpy
uśmiech na twarzy Joachima zapowiedział im, jak spędzą dzisiejszy
wieczór.

KOMENDA GŁÓWNA POLICJI, WARSZAWA – POLSKA

16 lipca, godzina 11:12

Ból głowy komisarza Janusza Wasilewskiego
nasilał się coraz bardziej. Jego natężenie rosło wraz z informacjami
spływającymi na jego biurko. Jutrzejsza górnicza manifestacja groziła
całkowitym paraliżem miasta. Miało wziąć w niej udział już nie
dziesięć tysięcy, jak początkowo zakładano, ale ponad pięćdziesiąt
tysięcy uczestników. Do protestujących chciały dołączać wciąż
nowe grupy zawodowe, a spis zakładów, które postanowiły przysłać
swoich przedstawicieli, nie miał końca. Do zabezpieczenia tak dużej
demonstracji zaczęło brakować im ludzi. Posiłki dla stołecznych
oddziałów prewencji miały zostać ściągnięte z Łodzi, Radomia
i Lublina. Także z Poznania miała przybyć jedna kompania, odpuszczając
sobie środowy mecz Lecha z gdyńską Arką.

Nikt w komendzie nie wierzył w zapewnienia
organizatorów, że obejdzie się bez awantur. Wśród personelu
biurowego krążyła podobno lista zakładów. Można było na niej
obstawiać wyniki jutrzejszego starcia. Stawiający na policję byli
jednak w mniejszości. Łykając kolejną aspirynę, komisarz spojrzał
na siedzącego przy sąsiednim biurku młodego aspiranta. Jego biuro było
w zasadzie pojedyncze, dopiero ostatnie dni wymusiły pewne zmiany.

– Pani Basiu, jak przebiega zakwaterowanie
dla kolegów z Lublina?

– Zaraz sprawdzę, panie komisarzu – młoda
aspirantka sięgnęła po telefon.

– Najlepiej będzie, jak sprawdzi pani
osobiście.

Obserwując ukradkiem nadąsaną minę swojej
podwładnej, kiedy ta zabierała z wieszaka torebkę, Wasilewski
włączył radio. Nieraz już przekonał się, że dziennikarze są
najlepiej poinformowanymi ludźmi w kraju. Z głośnika dobiegł
profesjonalnie zaaferowany głos spikerki RMF FM.

– Wiadomości krajowe zostały zdominowane
przez jutrzejszy protest górników w stolicy. Jak zapowiadają ich
przedstawiciele, do Warszawy może przyjechać nawet osiemdziesiąt
tysięcy związkowców – nic już bardziej nie mogło dobić
Wasilewskiego. – Według słów jednego z przedstawicieli
protestujących pana Antoniego Majewskiego wcześniejsze twierdzenia
niektórych polityków o tym, że górnicy przygotowują się do starć
z policją, są bezpodstawne i wyssane z palca. W eterze
pojawił się głos Majewskiego: Powtarzam jeszcze raz, nasz
protest jest jak najbardziej pokojowy, a winnych ewentualnych starć
należy szukać w policji.

– Jak podają kręgi zbliżone do
rządowych – głos spikerki powrócił ze zdwojoną siłą
– rząd premiera Lewandowskiego nie ugnie się przed naciskiem
wywieranym przez protestujących.

Serwis zagraniczny: –
Nie wyślemy więcej wojsk do Afganistanu – oświadczył
przewodniczący NATO. W ciągu ostatniej doby w Afganistanie doszło do
gwałtownych starć, w których śmierć poniosło pięciu kanadyjskich
oraz trzech holenderskich żołnierzy. Dodatkowo lotnictwo niemieckie
straciło jeden ze swoich samolotów. Jak potwierdza rzecznik Luftwaffe,
chodziło o rozpoznawczą wersję samolotu Tornado. Wstępne ustalenia
komisji badającej katastrofę mówią o zestrzeleniu go przez rakietę
ziemia-powietrze systemu Igła. Ta skuteczna rosyjska broń zadała
już pewne straty śmigłowcom sojuszu operującym wzdłuż granicy
z Pakistanem, choć wojskowi analitycy zapowiadali, że do kolejnej
ofensywy talibów ma dojść dopiero jesienią. Rząd prezydenta Karzaja
czuje się coraz bardziej osaczony i może nie przetrwać kolejnego roku
– tak twierdzą niektórzy znawcy krajów Środkowego Wschodu. Równie
niepokojące wieści docierają z Iraku, gdzie w katastrofie śmigłowca
śmierć poniosło dwóch amerykańskich lotników. Starcia miały
też miejsce w Falludży, jednak brak jest informacji o ewentualnych
ofiarach.

Wydawało się, że złym wiadomościom nie ma
końca. Komisarz Wasilewski wyłączył radio i sięgnął po wiszącą na
oparciu krzesła marynarkę. Zamykając drzwi biura, przypomniał sobie
o pistolecie spoczywającym w sejfie. Nie nosił go zbyt często, teraz
jednak postanowił wrócić. Nowy Walter P99 jemu samemu do niczego nie
był potrzebny. Minęły już czasy, kiedy osobiście musiał uganiać
się za gangsterami. Obecnie większą część pracy spędzał przy
biurku, kierując najpoważniejszymi operacjami wymierzonymi w kryminalne
podziemie. Prośba prezydenta miasta, żeby pomógł w zabezpieczeniu
jutrzejszej demonstracji, trochę go zaskoczyła. Do tej pory nie mógł
się zorientować, czy była to wyjątkowo perfidna kara, czy tylko
wynik zaufania władz do jego wieloletniego doświadczenia.

Gdy mijał zgromadzone przed komendą radiowozy,
ciężarowe stary oraz potężne samochody z zamontowanymi działkami
wodnymi, przypomniał mu się okres stanu wojennego. Wtedy jednak wraz
z przyjaciółmi z liceum był po drugiej stronie barykady. Na każde
wezwanie podziemnej Solidarności stawiali się karnie na placu przed
uniwersytetem demonstrować niechęć do systemu. Jednak to, co było,
minęło bezpowrotnie. Gorzki uśmiech zagościł na jego twarzy, kiedy
zobaczył paru młodych poborowych w pełnym rynsztunku dla zabawy
okładających się szturmowymi pałkami.

DWORZEC KOLEJOWY, CZĘSTOCHOWA – POLSKA

16 lipca, godzina 21:08

Dla grupy Joachima Kurskiego ostatnie kilka
godzin było wyjątkowo ciężkie. Siedząc w gasnącym blasku dnia na
peronie kolejowym w Częstochowie, przygotowywali się do jutrzejszej
akcji.

Gliwice opuścili wcześniej niż to sobie
planowali. Do Joachima zadzwonił jeden z sympatyków organizacji
z ostrzeżeniem, że ktoś węszył wokół nich. Przeniesienie
arsenału w zawczasu przygotowane miejsce musiało się odbyć
natychmiast. Zamieszanie wywołane telefonem miało też swoje dobre
strony. Kurski mógł przyjrzeć się członkom grupy w stresującej
sytuacji. Wcześniejsze akcje były dobrze przygotowane i nie groziła im
wpadka. Jednak nie zawsze wszystko będzie iść zgodnie z planem.