Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Stara Flota. Tom 3. Wiktoria

Stara Flota. Tom 3. Wiktoria

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65661-16-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Stara Flota. Tom 3. Wiktoria

Ziemia płonie.

Rój przemierza kosmos i podbija światy na swojej drodze. Opłakujemy miliony towarzyszy broni, którzy polegli na tysiącach zniszczonych okrętów. Wszyscy zginęli – miliony ojców, matek, sióstr i braci.

Już czas, abyśmy zakończyli tę walkę. Pora na nasz ruch.

Nie ma zwycięstwa bez ofiar. Nie ma szkoleń ani nauki, jak zostać bohaterem. Tacy jak on powstają z krwi, ruin i zgliszczy. Podręczniki do historii naszych wnuków opowiedzą jego legendę i będą głosić chwalę poległych.

Polecane książki

Osobistości polskiej kultury i sztuki, klimatyczne miejsca w Warszawie, Olsztynie, Berlinie, Wiedniu oraz mnóstwo anegdot, zabawnych wydarzeń i opowieści o czasach „ostatnich lat warszawskiej cyganerii”. „Przy stolikach na Francuskiej” to historie, w których autor przywołuje zabawne zdarzenia, m...
„Mówi Warszawa” to pierwsza wielogłosowa powieść o współczesnej Warszawie. Na książkę pod redakcją Marka Kochana składa się 21 opowiadań, których autorami są: Marek Nowakowski, Monika Powalisz, Olga Berezyna, Krzysztof Varga, Wojciech Albiński, Monika Rakusa, Jerzy Sosnowski, Bohdan Sławiński, Piotr...
Na książkę składają się cztery dzienniki, napisane przez dwóch mężczyzn i dwie kobiety z okolic Mińska Mazowieckiego. Łączy ich nie tylko pochodzenie z tej samej okolicy, wychowanie w religijnych domach i przywiązanie do tradycji – należą także do młodego pokolenia Żydów, pierwszego wychowanego w ni...
  Książka zawiera wywiady ze znanymi osobami oraz porady eksperckie na temat poprawy jakości życia ludzi starszych. O tym, jak spełniać swoje marzenia i dbać o codzienną aktywność opowiadają postaci kojarzone z telewizji (np. Krystyna Mazurówna, Teresa Lipowska, Andrzej Precigs, Ryszard Rembiszewski...
Ilustrowany przewodnik, który objaśnia metody porządkowania, daje szczegółowe wskazówki, jak pozbyć się raz na zawsze starych bałaganiarskich nawyków i pokazuje, jak wnosić radość w swoje życie.Autorka prezentuje własną metodę – KonMari - na uporządkowanie najbliż...
Początek lat 70. XX wieku. Do jednego z nadbałtyckich kurortów, pełnego dansingów, na których królują tanga, fokstroty i… mewki, a przy barach zamawia się zwykle słynną lornetę z meduzą, przyjeżdża przystojny student, by dorobić jako ratownik. Chce zakosztować dorosłości i przeżyć emocjonującą p...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Nick Webb

Przekład:Małgorzata KoczańskaMarcin Bojko

Warszawa 2017

Tytuł oryginału: Victory

Copyright © Nick Webb 2016

All rights reserved

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Ewa Jurecka

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:Drageus Publishing House Sp. z o.o.ul. Kopernika 5/L600-367 Warszawae-mail:drageus@drageus.comwww.drageus.com

ISBN ePub: 978-83-65661-16-6 ISBN mobi: 978-83-65661-17-3

Opracowanie wersji elektronicznej:

Dla J., L. i C.

ROZDZIAŁ 1

Sektor Britannia, planeta Indira

Przedmieścia Gunaratana

Obóz uchodźców numer 127

Porucznik Rodriguez wszedł w błotnistą kałużę na środku ulicy, skrzywił się i zaklął.

„Niech to piekło pochłonie”. Był dwudziesty siódmy wiek, rozwój technologii pozwolił ludziom zdobywać gwiazdy i skolonizować dziesiątki planet, galaktyczna cywilizacja jeszcze cztery miesiące temu rozkwitała na taką skalę, że trudno było to sobie wyobrazić.

A tutaj ścieki wypływały na ulicę.

Obóz uchodźców pękał w szwach. Schroniło się w nim dwa razy więcej uciekinierów z sektora Cadiz niż zakładane pół miliona. A gdy porucznik Rodriguez brodził w ściekach spływających ulicą, w uszach odbijał mu się echem jękliwy płacz chorych dzieci. Małe, brudne dzieciaki tuliły się do równie brudnych i ponurych matek, które zerkały w niebo zza uchylonych drzwi, czekając na kolejną dostawę żywności i wody z miasta.

Ale dostaw nie będzie, a Rodriguez doskonale o tym wiedział. Zaopatrzenie zostało ograniczone i transporty przyjeżdżały do obozu nie co parę dni, ale najwyżej raz na tydzień. A następny nie przybędzie wcale.

Za to coś innego miało przybyć.

Oni.

Niebo jarzyło się barwami, słońce zaszło parę minut temu.

„Zapewne po raz ostatni” – pomyślał Rodriguez. Niewiele czasu zostało. Pomimo płaczu dzieci obóz wydawał się niesamowicie cichy, gdy porucznik brodził w błocie przez ostatnie sto metrów do schronienia swojej rodziny. Dzieci Rodrigueza zapewne już czekały. Miał nadzieję, że były spakowane, jak im kazał.

Gdy otworzył drzwi do chaty, rozjęczały się syreny obozu, ich wycie dołączyło do szlochu dzieci. Oznaczało to tylko jedno.

Oni już tu byli.

– Tata!

Do porucznika podbiegła córka, Elsa, i objęła go mocno w pasie. Tomas siedział w kącie i pochylał się nad babką, która miała opiekować się dziećmi, ale zachorowała. Leżała na jedynym posłaniu w pomieszczeniu, półprzytomna i wstrząsana kaszlem.

Porucznik Rodriguez odsunął Elsę i podszedł do matki. Twarz miała bladą, ale zdobyła się na słaby uśmiech.

– Dzieci gotowe? – Pochylił się do niej.

Odpowiedziała lekkim skinieniem głowy.

– A ty?

Wyciągnęła do syna drżącą rękę.

– Uciekajcie – szepnęła z wysiłkiem, a potem opadła i zakasłała. Gdy odsunęła dłoń od ust, palce miała ubrudzone krwią.

– Nie zostawię cię, mamo. – Rodriguez pochylił się, aby ją podnieść, ale matka odepchnęła go z zaskakującą siłą.

– Powiedziałam, uciekajcie. Dzieci są gotowe. Szkoda czasu. Zabierz je w bezpieczne miejsce. Nic mi… – Zerknęła na Tomasa i Elsę, po czym ze względu na ich obecność zmusiła się do uśmiechu. Zawsze była wspaniałą aktorką. – Nic mi nie będzie.

Syreny wyły. W zapadającym zmierzchu niosły się okrzyki tłumów.

Rodriguez zaklął pod nosem, ale zerwał się na równe nogi i podniósł dwa pakunki, które stały przy drzwiach. Jego bagaż znajdował się w hangarze myśliwców w bazie po drugiej stronie miasta. Nie miał tego wiele – jak wszyscy piloci myśliwców zawsze ograniczał bagaż do absolutnego minimum. Nie było jednak czasu na zabranie swoich rzeczy. Nie było czasu na nic oprócz ucieczki.

Oni przybywali. W przeważającej sile. Rodriguez widział skany wyświetlane na monitorach w hangarze zaledwie pół godziny temu. Dwadzieścia wielkich okrętów Roju i zupełnie nowa jednostka, niewyobrażalnie ogromny superpancernik, który po raz pierwszy pojawił się tydzień temu podczas inwazji Roju w gromadzie Mao.

Mao Wielka już nie istniała.

Osiem miliardów ludzi zginęło.

Zwiadowcy donieśli, że powierzchnia planety, kosmopolitycznego klejnotu Chińskiej Międzygwiezdnej Republiki Demokratycznej, zmieniła się w jałowe, ogniste pustkowie.

Rodriguez wypchnął dzieci za drzwi i zerknął po raz ostatni na matkę, która nie ruszyła się z posłania. Była blada i słaba. Wyszeptała tylko: „Kocham cię”. Porucznik zamrugał, aby powstrzymać łzy. Zdobył się jedynie na krótkie skinienie głową, a potem odwrócił się i ruszył na cuchnącą, błotnistą ulicę.

Transport wkrótce odjedzie, nie miał chwili do stracenia. Poprowadził dzieci wśród przerażonych tłumów, które wybiegły z domów, gdy zabrzmiał alarm. Rodriguez przelotnie zastanowił się, czy zostanie skazany na śmierć za dezercję, bo przecież opuścił swój posterunek.

„Jeden myśliwiec nie zrobi różnicy w starciu z przeważającymi siłami obcych” – pomyślał. „Nic ich nie powstrzyma”.

Jak można skazać na śmierć ojca, który próbuje tylko ocalić swoje dzieci? Przecież jeden człowiek niczego nie zmieni w starciu z tak ogromną potęgą pełną niewyobrażalnej nienawiści, prawda?

Jednak Granger zdołał tego dokonać. Jeden człowiek, bohater Ziemi. Wydawało się, że zginął, ale powrócił i pokonał przy tym Rój. Przynajmniej tak głosiły plotki. Rodriguez nie wierzył w te brednie, chociaż widział nagrania z tamtej bitwy.

I tak nie miało to znaczenia. Uniósł głowę. Od wschodu na niebie odcinało się skupisko coraz jaśniejszych świateł – dwadzieścia punktów otaczających większą plamkę.

Nadlatywał Rój.

I bohater Ziemi. Porucznik słyszał rozmowy, w których wspomniano, że flota już śpieszy na ratunek. Jednak Rodriguez widział skany taktyczne. Granger nie miał szans, żeby zjawić się na czas. Ten człowiek dokonał cudów w walkach z obcymi, ale szczęście chyba go opuściło. Zanim Procarz tu przybędzie, z Indiry zostanie tylko spalone pustkowie, tak samo jak z planety w układzie Mao Wielkiej albo z sektora Cadiz… oraz sektora Veracruz, Meridy, Nowego Oregonu czy Calibri.

Pięć minut później Rodriguez dotarł na miejscowy kosmodrom. W panice zaczął rozpaczliwie szukać transportu. Odlecieli bez niego?

– Spóźniliśmy się, tato? – zapytał Tomas.

Rodriguez zaklął pod nosem, ale gdy wraz z dziećmi skręcił za róg budynku kosmoportu, zobaczył niewielki frachtowiec. Jego kapitan czekał niecierpliwie na wciąż opuszczonej rampie.

– Chodź, Elso. – Rodriguez poprowadził córkę przodem. Tomas szedł tuż za nimi.

Wspięli się na rampę, ale wcześniej spojrzeli jeszcze w niebo na skupisko świateł, które zwiastowało planecie zagładę. Światła były teraz większe i bardziej rozrzucone. Kilka wciąż znajdowało się nisko nad horyzontem, podczas gdy reszta wznosiła się wyżej.

Ziemia zadrżała, najpierw lekko, ale wstrząsy zaczęły się nasilać, nawet panele we wnętrzu frachtowca zatrzeszczały i zabrzęczały. Rodriguez pobladł. Ogarnęły go mdłości, gdy na horyzoncie wykwitł grzyb eksplozji, setki kilometrów od kosmodromu.

– Nie gap się, tylko zamknij ten cholerny właz! – krzyknął kapitan z kokpitu. Porucznik Rodriguez odruchowo włączył mechanizm, po czym poprowadził dzieci do rzędów foteli. Wszystkie miejsca były już zajęte, oprócz trzech. Usiedli i pośpiesznie zapięli pasy.

– Hej – odezwała się nastolatka, która siedziała naprzeciwko. – Czy to mundur pilota? Pilota Zjednoczonych Sił Obronnych?

Rodriguez odwrócił głowę, ignorując pytanie. Udał, że sprawdza pasy Elsy.

– Dlaczego nie jesteś z innymi? Dlaczego za nas nie walczysz? – Nastolatka była wyraźnie przerażona, oczy miała wytrzeszczone i zerkała to na zamkniętą rampę, to na Rodrigueza, to na kokpit. – Rój się zbliża! Rój! Dlaczego nie ma cię z innymi? Rój się zbliża…

Kobieta obok – matka albo babka rozhisteryzowanej dziewczyny – chwyciła ją za ramię.

– Cicho. Ten pan zabiera stąd swoje dzieci. Tak samo jak my.

– Ale to pilot myśliwca! Mógłby powstrzymać obcych! Mógłby…

Kobieta potrząsnęła nastolatką raz i drugi, dopóki dziewczyna nie umilkła

– Nic nie może ich powstrzymać! Jeden pilot więcej czy mniej nie robi różnicy. Pilnuj własnego nosa.

„Nic nie może ich powstrzymać”.

Rodriguez wyciągnął z kieszeni różaniec i zaczął przesuwać jego paciorki, szepcząc niemal bezgłośnie modlitwy. Wiedział, że frachtowiec wznosi się nad atmosferę, oddala się od osobliwości niszczących powierzchnię planety.

Jednak uciekinierzy musieli jeszcze przemknąć się w pobliżu floty Roju, a to było bardzo niebezpieczne.

„Jeden pilot więcej czy mniej nie robi różnicy” – powiedziała kobieta siedząca naprzeciw. Ale Rodriguez, pomimo że odruchowo odmawiał różaniec, myślał tylko o jednym.

„Granger, gdzie jesteś, do jasnej cholery?”

ROZDZIAŁ 2

Sektor Britannia

0,3 roku świetlnego od Indiry

Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty

„Wojownik”

Kapitan Timothy Granger przechadzał się nerwowo po mostku „Wojownika”. Spóźniał się i to go bolało. Upływający czas był niczym sól w ranie.

Wiedział, że w każdej sekundzie ginęły tysiące ludzi.

– Wykonujemy skok numer dwadzieścia siedem – zameldował chorąży Prince.

Gwiazda widoczna na głównym ekranie zrobiła się nieco większa. Na planecie, która wokół niej krążyła, mieszkały miliony ludzi. Jednak ze znaczną przewagą nad okrętem Grangera zbliżała się do niej…

– Są jakieś informacje z CENTCOM-u o flocie Roju, która nadciąga na Indirę?

Chorąży Prucha pokręcił powoli głową.

– Bardzo mi przykro, kapitanie. Piętnaście minut temu zamilkły wszystkie bazy w zewnętrznych systemach. Ostatnia wiadomość to ostrzeżenie o zbliżających się okrętach wroga.

Do diabła. W ciągu minionych dwóch tygodni Rój nagle zmienił taktykę. Dla ludzi skutki okazały się tragiczne. Obcy, zamiast powoli zbliżać się do systemu, aby dać mieszkańcom czas na paniczną ucieczkę, atakowali przeważającymi siłami, gwałtownie i z zaskoczenia. Zamiast wysyłać niewielkie grupy złożone z trzech, czterech okrętów, wróg rozpoczął nowy etap wojny. Eksterminację na masową skalę.

„To jeszcze nic” – jak powiedziała Zygzak, gdy zrobił jej ratujący życie zastrzyk z materii Roju. Nie kłamała. Skala ofensywy była imponująca. W ciągu ostatnich trzech tygodni doszczętnie zniszczone zostały trzy planety. Wraz z nimi przepadły setki okrętów. Zginęły miliardy ludzi.

A teraz Rój obrał sobie za cel Indirę – planetę w samym środku przestrzeni Zjednoczonej Ziemi, niecałe pięć lat świetlnych od Brytanii. Piętnaście lat świetlnych od Ziemi.

Granger dał się zaskoczyć. Czekał przy Brytanii, gotów do obrony przed atakiem, który nigdy nie nadszedł. Tymczasem cios spadł na Indirę.

– Przygotować się do skoku numer dwadzieścia osiem – rzucił.

– Kapitanie, „Colorado” zgłasza problem z kondensatorami. Potrzebują pięciu minut, aby go rozwiązać i przygotować się do skoku.

Granger potrząsnął głową.

– Nie. Zostawimy ich. Przygotować się do skoku.

Brak „Colorado” nie stanowił problemu, w przeciwieństwie do pięciu minut opóźnienia. Nie miało znaczenia, czy śpiesząca na ratunek flota składała się z trzydziestu siedmiu, nie trzydziestu ośmiu okrętów, zwłaszcza jeśli Rój dysponował nowymi superpancernikami.

Nie dorównywały rozmiarami wielkim stacjom orbitalnym, które flota Grangera zniszczyła nad Volari 3, macierzystą planetą Dolmasi, ale i tak były niezwykle groźne. Dziesięciokrotnie większe od wcześniej spotykanych jednostek i uzbrojone po zęby w wieżyczki promieni antymaterii i generatory osobliwości, dostarczone przez Rosjan.

Istniały tylko trzy lub cztery – wywiad wciąż nie mógł ustalić, ile dokładnie – ale nie miało to znaczenia, skutek był zawsze ten sam.

Całkowita zagłada.

– Gotowe, kapitanie – zameldował chorąży Prucha.

– Wykonać.

Obraz na ekranie znowu się przesunął, wyświetlona na środku Indira znowu zauważalnie urosła. Jeszcze tylko dwa skoki, prawie pół roku świetlnego i spóźnieni dotrą na miejsce starcia.

Albo znajdą zniszczoną, pozbawioną życia planetę. Zależy, jak bardzo się spóźnią.

– Co myślisz?

Przez ostatnie kilka tygodni komandor Proctor intensywnie pracowała ze swoim nowym zespołem nad projektem, który pochłaniał cały jej wolny czas. Teraz jednak odeszła od stanowiska oficera naukowego na mostku, nachyliła się do Grangera i zadała mu to pytanie.

– Spóźniliśmy się – odparł kapitan.

Skinęła głową, trudno było inaczej ocenić sytuację.

– I co teraz? Będziemy walczyć? Poczekamy na wsparcie? Wezwiemy Dolmasi?

– Wcześniej czy później i tak czeka nas kolejne starcie z Rojem. Równie dobrze możemy walczyć tutaj. A jeśli planeta została już zniszczona, przynajmniej ograniczymy straty.

Proctor jeszcze bardziej ściszyła głos.

– Czy nie lepiej poczekać na Zingana, jeżeli planeta jest zniszczona?

Granger pokręcił głową.

– Nie słuchałaś, co mówiłem? Bill zajmuje się niespodziewanym atakiem w systemie Maori. Pojawiło się tam niewielkie ugrupowanie Roju, zaledwie cztery okręty, ale starcie pewnie potrwa kilka godzin.

Zaledwie cztery okręty. Zabawne, że Granger powiedział to z takim lekceważeniem. Cztery miesiące temu zaledwie cztery okręty Roju omal nie zniszczyły Ziemi.

Od tamtego czasu potencjał defensywny floty ludzi znacznie wzrósł, ale nawet w starciu z „zaledwie czterema” jednostkami Roju admirał straci zapewne kilkanaście okrętów i tysiące członków załóg.

Proctor skrzywiła się ponuro.

– Nic o tym nie wiem. Kiedy to się stało?

– Z dziesięć minut temu. – Granger spojrzał na nią uważnie. – Wszystko w porządku?

Proctor rozejrzała się i ściszyła głos do szeptu.

– Zespół i ja… Chyba udało nam się coś odkryć.

– Co takiego? – Kapitan powiódł spojrzeniem po oficerach na mostku. Proctor przebadała krew wszystkich członków załogi „Wojownika” pod kątem obecności wirusa Roju. Próba wypadła negatywnie dla wszystkich poza doktorem Wyattem i pułkownikiem Hanrahanem, ale Granger wciąż miał opory przed otwartym omawianiem planów strategicznych ZSO czy wyników badań Proctor nad Rojem. Analiza krwi nie dawała absolutnej pewności, więc wciąż istniało ryzyko, że na pokładzie znajdują się agenci Roju. Na razie lepiej było zachować zaostrzone zasady bezpieczeństwa.

– Jeden z podstawowych mechanizmów komunikacji Roju, związany z sygnałami metaprzestrzennymi, jest kwantowy. Wykorzystuje grawitony. Cząsteczki kwantowe.

– Świetnie… – Granger nie wiedział, do czego Proctor zmierza.

– Ale osobliwości wcale nie są kwantowe. Równania fal grawitacyjnych, osobliwości grawitacyjnych, wszystko związane z grawitacją, przynajmniej na skalę makro, opiera się na teorii względności. Mechanika kwantowa i teoria względności, jak by to ująć… Te dwie dziedziny fizyki nie pasują do siebie. Przez siedemset lat nie udało nam się znaleźć wspólnego mianownika dla obu tych dziedzin, a Rój robi to z przerażającą skutecznością.

Obraz na ekranie zmienił się znowu, gdy wykonali kolejny skok kwantowy. Jeszcze jeden i będą na miejscu.

– No i? – wymamrotał Granger.

– No i… to tyle. To przeczucie. Później pokażę ci wyniki eksperymentów, które przeprowadziłam. Są… interesujące.

Przerwał im chorąży Prince:

– Kapitanie, jesteśmy gotowi do ostatniego skoku.

Granger skinął głową, a Proctor wróciła na swoje stanowisko, przy którym porucznik Diaz kończył ostatnie przygotowania do bitwy. Komandor rzuciła okiem na odczyty, potem zerknęła na członków zespołu taktycznego, aby upewnić się, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik.

„Bardziej gotowi już nie będą”.

Granger sam nigdy nie był gotowy do walki, bo jak można się przygotować na śmierć dziesiątek tysięcy podkomendnych? Pomimo przezwiska nigdy się do tego nie przyzwyczaił. „Procarz? Też coś”.

– Wykonać – rzucił i usiadł dokładnie w tym samym momencie, w którym zmienił się obraz na ekranie.

W miejsce gwiazdozbioru pojawiła się spustoszona przez wojnę planeta.

– Chorąży?

Prucha pokręcił głową.

– Systemy obrony planetarnej milczą. Na wszystkich kanałach wojskowych i cywilnych trwa gorączkowa komunikacja.

Chorąży Diamond przy stanowisku taktycznym sprawdził odczyty.

– Niemal wszystkie metropolie zostały obrócone w perzynę. Flota Roju znajduje się na orbicie równikowej, skąd ostrzeliwuje mniejsze ośrodki miejskie. Z planety próbują uciec tysiące kolonialnych transportowców i frachtowców, ale myśliwce Roju na to nie pozwalają.

Granger raz jeszcze musiał dokonać wyboru. Kogo ratować? Dla kogo walczyć? Za kogo ginąć? Za setki tysięcy ludzi na orbicie, których czekała wegetacja w obozach dla uchodźców w sąsiednim systemie? Czy za miliony pozostawione na powierzchni planety, które czekała śmierć w płomieniach lub w wybuchu osobliwości?

Zacisnął dłonie na oparciach, aż zbielały mu knykcie. Miał dość. Z gardłowym okrzykiem uderzył pięścią w blat swojego stanowiska. Konsola wyrwała się z mocowań i z hukiem spadła na podłogę.

Oficerowie na mostku wbili wzrok w dowódcę.

– Gdzie, u diabła, jest ten superpancernik? – warknął.

Diamond rzucił okiem na konsolę.

– Długość pięćdziesiąt dziewięć przecinek dwa, szerokość…

– Przesłać współrzędne do okrętów floty – przerwał mu Granger. – Przygotować się do wykonania manewru Granger Omega Trzy.

Komandor Proctor spojrzała na niego z zatroskaniem.

– Tim, przecież dopiero zaczęliśmy o tym dyskutować. Nigdy nie ćwiczyliśmy tego manewru. Nie wykonaliśmy nawet symulacji. Czy na…

– To odpowiedni moment na ćwiczenia praktyczne – uciął, nie podnosząc nawet wzroku znad ekranu.

Proctor nie próbowała się spierać. Natychmiast zajęła się wydawaniem rozkazów.

– Cała załoga z pokładów od pierwszego do piątego ma przejść wyżej. Chorąży Prince, pełny ciąg w kierunku piętnaście koma osiem. Prucha, skoordynuj pozycję okrętów floty, które lecą za nami…

W kilka minut przygotowania zostały zakończone. Kompensatory inercyjne nie radziły sobie z maksymalnym ciągiem silników manewrowych. Dodatkowy ciąg w połączeniu z siłą przyciągania rozpędził okręty do prędkości, która po przelocie w niewielkiej odległości od planety nada im szeroką orbitę eliptyczną.

Najpierw jednak z ogromną prędkością przelecą obok superpancernika. „Wojownik” na szpicy, a za nim reszta floty.

Nie przez przypadek manewr nazywał się Granger Omega Trzy, jego wdrożenie mogło być ostatnim rozkazem Grangera.

– Czas? – zapytał. Na mostku zrobiło cicho jak makiem zasiał.

– Sześćdziesiąt sekund.

Kapitan skinął głową.

– Wyłączyć główne silniki manewrowe. Obrót silnikami rufowymi. Pokażemy im spód okrętu.

– Gotowe, kapitanie – zameldował chorąży Prucha.

– Do wszystkich jednostek. – Granger pochylił się do komunikatora. – Przygotować się do otwarcia ognia na mój znak. Pamiętać o utrzymywaniu kursu i o rozkładzie ostrzału.

Spojrzał na Proctor, która kiwnęła głową na znak, że wszystko zostało przygotowane.

– A jeżeli nam się nie uda… Cieszę się, że miałem zaszczyt z wami służyć. Niemniej jednak… – Podniósł wzrok na oficerów przy stanowisku taktycznym, którzy patrzyli na niego ponuro. – Nie pozwalam ginąć, dopóki nie zniszczymy tego drania. Na mój znak, ognia!

ROZDZIAŁ 3

Sektor Britannia, Indira

Frachtowiec międzygwiezdny „Szczęściarz”

Elsa i Tomas drgnęli nerwowo w pasach, gdy frachtowiec znowu się zakołysał. Dla porucznika Rodrigueza było jasne, że kapitan raz po raz zmieniał kurs, aby uniknąć myśliwców Roju albo szczątków rozpryskujących się po zrzuceniu osobliwości na planetę.

Uspokoił dzieci, a potem wyjrzał przez jedyny bulaj w przedziale pasażerskim. Okrągłe okno miało najwyżej pół metra średnicy. Atmosfera Indiry wyglądała jak cienka skorupka otaczająca kruchy świat, który gwałtownie zmieniał barwę z głębokiego błękitu w szarobrązowy, poznaczony wyrwami i bruzdami niezliczonych eksplozji, zbyt wielu, aby policzyć. Wydawało się, że grzyby erupcji sięgają ponad atmosferę w otwarty kosmos.

Planeta krwawiła.

Ilu ludzi właśnie zginęło? Rodriguez zapamiętał tylko płacz dzieci podczas ostatniego przejścia przez obóz uchodźców. Czy ten płacz już ucichł? Zapewne nie – Rój atakował najpierw duże miasta i dopiero gdy zmienił je w dymiące kratery, niszczył mniejsze skupiska ludzkie, takie jak obóz. Przynajmniej na pokładzie frachtowca dzieci były cicho.

Rodriguez chciałby teraz zapłakać, ale już nie potrafił. Ogrom strat był zbyt przytłaczający. Porucznik zresztą wciąż nosił w sercu żałobę po swojej ojczystej planecie, Meridzie. Opłakał już dalszą rodzinę, miasto i wszystkich znajomych, którzy tam zginęli.

Opłakał swoją żonę. Czy istniał większy powód do żałoby?

Frachtowiec zakołysał się znowu. Potem jeszcze raz. I znowu. Trzy razy.

Rodriguez wiedział, co to oznaczało – statek został zaatakowany. Był jednostką handlową, kapitan nie miał pojęcia, jak sobie radzić z myśliwcami Roju.

Porucznik ani myślał powierzyć życia swoich dzieci jakiemuś niedoświadczonemu pilotowi frachtowca. Rozpiął pasy i ruszył przejściem między fotelami. Potknął się parę razy o bagaże pasażerów, zanim dotarł do kokpitu.

Kiedy otworzył drzwi, zastał pierwszego i drugiego pilota w trakcie kłótni. Rodriguezowi wystarczyło jedno spojrzenie w okna, żeby zorientować się w sytuacji. Rój otaczał frachtowiec. Porucznik zerknął na odczyty taktyczne i skrzywił się gniewnie – trzy myśliwce zbliżały się z różnych kierunków.

Frachtowiec znalazł się w pułapce.

– Mówię ci, Avi, nie jesteśmy tak szybcy jak te dranie, nie możemy po prostu minąć jednego i zakładać, że reszta nas zignoru…

Drugi pilot zaklął i pokręcił głową.

– Raf, mówię tylko, że lepiej coś zrobić, niż biernie czekać. Nie możemy przecież zawrócić i wylądować, na litość boską…

– I co? Chcesz wybrać przypadkowy kurs w nadziei, że miniemy po nim myśliwiec? Na Boga, trzech drani właśnie wzięło nas na cel!

Rodriguez ścisnął drugiego pilota za ramię.

– Panowie pozwolą?

Drugi pilot, niski, niedogolony mężczyzna z bujnymi rudymi wąsami, spojrzał na niego groźnie.

– Niech pan wraca na miejsce. Drinki będą serwowane pasażerom, gdy tylko wymyślimy, jak uniknąć śmierci.

Rodriguez zmarszczył brwi.

– Chciałem tylko…

Drugi pilot odwrócił się gniewnie w fotelu i poklepał wybrzuszenie pod kamizelką.

– Nie będę powtarzał. Siadać.

Porucznik Rodriguez zerknął na wybrzuszenie – mogła to być broń albo po prostu pudełko przekąsek – i zaklął, gdy frachtowcem zakołysało przy kolejnej zmianie kursu.

– Widzi pan to? – Wskazał na parę niedużych plakietek na ramieniu swojego kombinezonu pilota poniżej epoletu. – To tutaj? Skrzydła w płomieniach. Ma pan pojęcie, co oznaczają?

Zanim pilot odpowiedział, Rodriguez go uprzedził.

– Starcie z myśliwcami. A obok, ten znaczek z liczbą piętnaście? Jak pan sądzi?

Zabrzęczał alarm zbliżeniowy, gdy myśliwiec Roju znalazł się w zasięgu. Raf, pierwszy pilot, zaklął i wyłączył sygnał.

– Wrócisz na miejsce, pilociku, czy mam…

– To znaczy, że brałem udział w piętnastu cholernych starciach z tymi draniami. – Wskazał palcem na iluminator. Myśliwiec zbliżył się na tyle, że był widoczny gołym okiem. – Więc jeżeli chce pan przeżyć, proszę mi oddać stery. Już.

Avi miał minę, jakby był gotów wstać i wyrwać Rodriguezowi ramię.

– Niby czemu, ty pieprzony dezerterze? – Pilot sięgnął pod kamizelkę i wyjął broń. Rodriguez zacisnął zęby, myślał, że mężczyzna blefuje. – Liczę do dwóch i jeżeli się stąd nie wyniesiesz…

– Avi – przerwał mu pierwszy pilot – wstań. Ustąp mu miejsca.

A potem wskazał kciukiem na drzwi kokpitu.

– Nie patrz tak na mnie. Zwłaszcza że jesteś zdrowo podpity. Ustąp.

Avi wyraźnie się wahał. Popatrzył na swój pistolet, na Rodrigueza i na pulpit drugiego pilota. Raf powtórzył z naciskiem:

– Odejdź. Zanim przedziurawisz kadłub swoją pukawką. Już.

Drugi pilot burknął niechętnie przekleństwo, ale wstał z fotela i wymknął się z kokpitu. Pierwszy odprowadził go groźnym spojrzeniem.

– Nie przejmuj się – odezwał się wreszcie do Rodrigueza, który usiadł obok. – Pistolet nie jest nabity. Avi nosi go dla szpanu. Zapewne to kompensacja kompleksu małego fiuta. To jak? Pokażesz mi swoje wymyślne pilotażowe sztuczki?

– Taki mam zamiar… – Rodriguez przyjrzał się konsoli. Była podobna do tej w kabinie myśliwca, ale różniła się pod paroma względami i porucznik musiał o tym pamiętać. – Ile czasu do zbliżenia?

Pilot zerknął na odczyty detektorów.

– Ten bandyta znajdzie się przy nas za dwadzieścia sekund.

– Jakie jest maksymalne przyśpieszenie frachtowca?

– Przy wydolności reduktorów inercji około dwóch i pół…

– Nie pytałem o wydolność reduktorów inercji. Jakie jest maksymalne przyśpieszenie tego frachtowca?

Raf zastanowił się szybko.

– Pięć g. Ale to nieźle wystraszy pasażerów, nie wiem, czy…

– Przeżyją. – Rodriguez pchnął dźwignię do końca i wyłączył automatyczną kontrolę przyśpieszenia. – Chyba.

Szarpnięcie wgniotło go w fotel i pozbawiło tchu. Rodriguez słyszał wrzask swoich dzieci z tyłu oraz krzyki innych pasażerów ściśniętych pasami, mógłby też przysiąc, że słyszał, jak Avi zostaje ciśnięty na bulaj, ale nie miało to znaczenia, liczyło się tylko, aby zabrać frachtowiec w bezpieczne miejsce, cokolwiek to znaczyło.

– Bandyci wciąż nas ścigają, a nasza trajektoria prowadzi prosto na planetę… – Pilot pobladł. – Prosto w eksplozję… Tam było Nowe Bangalore…

– Przemkniemy nad wierzchołkiem grzyba. Trzymaj się.

Chmura wyrzuconych szczątków rosła. Z daleka wyglądała jak ziarniste zakłócenia obrazu, ale im byli bliżej, tym wyraźniej widzieli poruszające się odłamki. Leciały chyba z prędkością ponaddźwiękową. Rodriguez zaczął się zastanawiać, czy kadłub frachtowca wytrzyma takie uderzenia.

Pierwszy pilot chyba czytał mu w myślach.

– Jeżeli w tej chmurze znajdzie się choć jeden odłamek większy od ziarna piasku, koniec z nami.

– I tak mamy przechlapane. No, to jazda…

Frachtowiec wbił się w chmurę. Statkiem zarzuciło, gdy dostał się w turbulencje. Po paru sekundach Rodriguez zmienił ustawienia sterów, przy maksymalnym przyśpieszeniu wykonał zwrot na lewą burtę i zatoczył niemal pełny krąg.

Pilot skinął głową ze zrozumieniem.

– Liczysz, że bandyci utrzymają kurs po prostej, a my wyskoczymy w miejscu, gdzie wlecieliśmy?

– Taki jest pomysł…

Zaraz potem wynurzyli się z chmury i szarpanina turbulencji ustała, jednak Rodriguez nie zmniejszył przyśpieszenia. Gdy zerknął na detektory, przekonał się, że podstęp zadziałał – frachtowca nie ścigały już myśliwce Roju. Zapewne znajdowały się po drugiej stronie chmury.

Ale przed dziobem pojawił się kolejny koszmar.

Superpancernik Roju w eskorcie dwóch okrętów zwyczajnej wielkości. Zielone promienie antymaterii uderzały w planetę, niszcząc małe miasta i osady, mimo że pół tuzina jasnych punktów migotało wokół ogromnej jednostki – osobliwości były już gotowe do zrzucenia na Indirę.

– Mamy przejebane – westchnął pierwszy pilot.

Na detektorach pojawiły się dziwne odczyty. Rodriguez przyjrzał się anomalii. Ze zdumiewającą prędkością zbliżała się wielka masa. Była podzielona na kilka części, ale przemieszczała się w skupisku. Czy jeden z okrętów Roju właśnie został rozbity?

Raf wytrzeszczył oczy, gdy zobaczył odczyty.

– Czy to jest to, co mi się wydaje?

Rodriguez przejrzał częstotliwości transponderów. Okręty ZSO nadlatywały w bardzo ciasnej formacji, porucznik nigdy w życiu nie widział takiego szyku. Poruszały się szybciej niż jakakolwiek flota.

Uśmiechnął się szeroko.

– O tak.

Właśnie nadleciał bohater Ziemi.

ROZDZIAŁ 4

Sektor Britannia, Indira

Kokpit myśliwca X-25

Porucznik Tyler „Chojrak” Volz zmagał się z drążkiem sterowniczym. Gdyby nie specjalne rękawice, pewnie byłoby widać zbielałe z wysiłku kostki. Piloci nigdy nie przećwiczyli manewru Granger Omega Trzy. Chojrak ostatnio w ogóle niewiele ćwiczył.

Cały czas myślał o Zygzak. Odwiedzał ją codziennie, a raczej to, co zajęło jej miejsce. Gdy nie znajdowała się pod wpływem środków usypiających, zachowywała się jak zarozumiały agent Roju. Nie pozostał nawet ślad po inteligencji i sarkazmie młodej kobiety. Zniknął cały urok, a pojawiły się… całkowicie obce cechy.

– Wszystkie jednostki, przygotować się do startu. Uważajcie na siebie. Nikt z was nie startował jeszcze przy tej prędkości, a już na pewno nie w takich warunkach, jakie dzisiaj mamy – komandor Pierce raz jeszcze powtórzył szczegółowe instrukcje. Każdy myśliwiec miał otworzyć ogień dokładnie jedną trzecią sekundy po poprzednim. I tak wszystkie sto pięćdziesiąt myśliwców. Odległości pomiędzy jednostkami w szyku były niebezpiecznie małe.

Nie pozostał żaden margines błędu.

Co gorsza, do każdego myśliwca podwieszony został blok osmu. Sterowanie dwukrotnie większą masą było mocno utrudnione.

A trzeba było wykonać Granger Omega Trzy. Omega – bardzo odpowiedni dobór kodu. Ten manewr będzie prawdopodobnie ostatnim w życiu pilotów.

Chojrak spojrzał w lewo na formację myśliwców z silnikami na biegu jałowym. Strzała, Pif-Paf, jego brat Padlina. Będzie mu ich brakowało. W słuchawkach usłyszał głos komandora Pierce’a.

– Przygotować się… pięć sekund… trzy, dwie, jedna, start!

Myśliwce po prawej zaczęły kolejno, dokładnie w wyznaczonych odstępach, ostrzeliwać olbrzymie wrota hangaru. Prowadzeniem ognia zajmowały się komputery pokładowe, jednak manewry wykonywali piloci. Gdy nadeszła kolej Volza, silniki automatycznie przebudziły się do życia. Nie miał jednak wiele czasu na skierowanie myśliwca do wylotu i na otwartą przestrzeń.

Niecałą minutę później wszystkie myśliwce znalazły się na pozycjach – otaczały „Wojownika” jak ogromna aureola. Za Chojrakiem gnało trzydzieści kilka krążowników. Wszystkie zbliżały się na pełnym ciągu w stronę planety. Na orbicie znajdował się okręt Roju. Volz w życiu nie widział takiego kolosa. Z tej odległości wyglądał jeszcze jak kropka, ale ta kropka bardzo szybko rosła.

– Do wszystkich jednostek – dobiegł ze słuchawek głos Pierce’a. – Na sygnał zwolnić bloki osmu.

Volz raz jeszcze sprawdził na komputerze obliczenia, upewnił się, że silniki manewrowe są podpięte do systemu sterowania ogniem. Wszystko było jak należy.

– Odpalać!

Wgniotło go w fotel, gdy myśliwiec szarpnął się do przodu i w prawo, a zaraz potem poczuł charakterystyczny wstrząs, towarzyszący uwolnieniu bloku. Porucznik dał ciąg wsteczny, wyrównał kurs do burty „Wojownika” i zatoczył krąg wokół okrętu. Nie było czasu, aby wszystkie myśliwce wylądowały w hangarze, a próba nawiązana kontaktu bojowego podczas przelotu nie miała najmniejszego sensu. Pozostało jedynie ukryć się w cieniu „Wojownika” razem z krążownikami.

Ukryć się i modlić.

ROZDZIAŁ 5

Sektor Britannia, Indira, niska orbita

Frachtowiec międzygwiezdny „Szczęściarz”

Coś musiało się stać. Coś bardzo niedobrego.

– Nadlatują za szybko. To nie ma sensu… – Rodriguez przyglądał się odczytom detektorów, mimo że skierował już dziób frachtowca na kurs, który wyniesie statek z orbity, żeby można było wykonać pierwszy skok kwantowy.

– Nieważne – odpowiedział pierwszy pilot. – Oby odwrócili uwagę bandytów, dopóki nie wykonamy skoku. I nie chodzi tylko o nas. Z planety uciekły tysiące innych frachtów i transporterów kolonialnych…

Tysiące małych eksplozji poznaczyło powierzchnię superpancernika.

– Jasna cholera! – Rodriguez przyglądał się temu z podziwem. Granger zbliżył się do ogromnej jednostki i jej eskorty pierwszy, wystawił się na strzał. Jednak z cienia „Wojownika” wychylały się setki wieżyczek artylerii magnetycznej na krążownikach ZSO, ukrywających się w ciasnej formacji pod osłoną kadłuba starego okrętu. Pomimo tak nietypowego szyku każda jednostka miała wystarczająco dobry widok na superpancernik wroga, aby wystrzelić kilka salw ultraszybkich pocisków.

Tysiące trafień poznaczyło pancerz wroga. Wielki pancernik i jego eskorta otworzyły śmiercionośny ogień do zbliżającego się szybko „Wojownika” – w jego dolny pancerz wbiły się promienie antymaterii. Rodriguez mógł sobie tylko wyobrazić, jakich zniszczeń dokonały na niższych pokładach.

– Spektakularny widok, ale flota Grangera przeleci obok bandytów w dziesięć sekund. Nie wiem, co dobrego z tego przyjdzie. – Raf tylko się skrzywił.

– No to patrz uważnie. Ja już wiem. – Rodriguez wskazał odczyty detektorów. Prawie nie wykrywały stu niewielkich pocisków, które wysłał „Wojownik”. Małych, ale tysiące razy większych niż kinetyczna amunicja wystrzeliwana ze standardowych dział magnetycznych.

Mknęły z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na sekundę.

Przelatująca flota ZSO, wciąż pod osłoną „Wojownika”, nadal ostrzeliwała superpancernik, kilka krążowników posłało nawet parę salw w jego eskortę, ale Rodriguez już zrozumiał, co się dzieje. Konwencjonalny ostrzał był jedynie kamuflażem. Domysły porucznika potwierdziły się parę sekund później – na pancerzu wielkiego okrętu obcych rozbłysły oślepiające eksplozje.

Sto pięćdziesiąt oślepiających błysków.

– Nie wierzę… – Raf nie mógł oderwać oczu od superpancernika. Ze stu pięćdziesięciu wyrw wzdłuż stukilometrowego kadłuba wydobyło się sto pięćdziesiąt strumieni szczątków, dymu i płomieni.

– Nie wierzę – powtórzył pierwszy pilot bez tchu.

– To właśnie Granger, którego wszyscy znają i kochają. – Rodriguez naparł na akcelerator. Pobliskie okręty Roju skupiły się na formacji ZSO, więc frachtowiec miał doskonałą okazję do ucieczki.

– Ale Granger i tak nie wygra. Nawet bez tego superpancernika zostało jeszcze dwadzieścia okrętów Roju na orbicie. A naszych jest tylko trzydzieści sześć. Na dodatek grupa Grangera leci tak szybko, że zaraz opuści granice układu, chyba że jakimś cudem wyhamuje w ciągu dwóch minut.

Rodriguez pokręcił głową.

– Granger na pewno coś wymyśli. Jak zwykle.

Pilot popatrzył na niego z niedowierzaniem, trochę jak ateista na szczerego wyznawcę, ale potem tylko wzruszył ramionami i zaczął obliczać kurs do punktu, z którego frachtowiec będzie mógł wykonać bezpiecznie skok kwantowy. A przynajmniej powinien się tym zająć. Jednak zamiast obliczeń przyjrzał się znowu odczytom.

– No tak. Ale co zamierza z tym zrobić?

Rodriguez popatrzył na to, co wskazywał pilot.

Detektory przekazywały kolejne złe wieści…

ROZDZIAŁ 6

Sektor Britannia, Indira

Mostek OZF „Wojownik”

Granger zaczął żałować wydanego rozkazu. Manewr Granger Omega Trzy doprowadził do rozległych zniszczeń na dolnych pokładach. Okrętem wstrząsały gwałtowne konwulsje. Superpancernik i dwie jednostki eskorty strzelały ze wszystkich luf, siejąc spustoszenie w dnie „Wojownika”.

Ale wyniki mówiły same za siebie – po dwudziestu sekundach ostrzału superpancernik nie prezentował się już tak okazale.

– Wyładowania energetyczne na superpancerniku! – zawołał chorąży Diamond znad swojej konsoli.

Granger potwierdził skinieniem głowy i odwrócił się do komandor Proctor.

– Co z blokami?

– Odpalamy za dziesięć sekund.

Kapitan uważnie przeczytał dane z detektorów skanujących superpancernik i machnął ręką w kierunku stanowiska łączności.

– Wiadomość do floty. Przenieść ostrzał na inne jednostki.

– Tak jest, kapitanie – potwierdził chorąży Prucha. Kilkanaście sekund później cała flota ZSO ukryta w cieniu „Wojownika” przeniosła ogień na pozostałe dwa okręty Roju. Na ich kadłubach w miejscach trafień pociskami dział magnetycznych zaczęły wykwitać eksplozje.

„Trzech wrogów z głowy” – pomyślał Granger.

Jednak przyszło za to drogo zapłacić. Mostek przechylił się gwałtownie w prawo, gdy kilka promieni antymaterii trafiło w jeden z głównych kompensatorów inercyjnych. A przecież urządzenia te znajdowały się co najmniej pięć pokładów od burt okrętu. Do diabła, wiązki wgryzały się głęboko w kadłub. Okrętem znowu szarpnęło, a Granger dostrzegł kątem oka, że wartownicy przy wejściu z trudem utrzymali się na nogach.

Granger odliczał sekundy, gdy wreszcie Proctor ogłosiła:

– Wystrzelenie bloków. Trafienie za pięć sekund. Przygotować się do korekty wysokości.

– Na ekran. – Granger chwycił się podłokietników w oczekiwaniu na kanonadę antymaterii. – Przynajmniej obejrzymy sobie fajerwerki.

Cały ekran wypełnił superpancernik, który w akcie desperacji próbował skoncentrować ostrzał na blokach osmu. W miejscach trafień w kadłubie pojawiały się ogromne wyrwy. Każdy taki blok ważył zaledwie parę ton, ale poruszał się z tak ogromną prędkością, że energia uderzenia odpowiadała eksplozji stumegatonowej głowicy.

Okręt miał kilka kilometrów długości, ale nie był w stanie wytrzymać takiej dawki energii. „Wojownik” i towarzysząca mu flota przeleciały obok z prędkością blisko pięćdziesięciu kilometrów na sekundę i zmieniły szyk tak, aby mniejsze krążowniki skrywał bezpiecznie pancerz okrętu Grangera. Przez superpancernik przebiegła fala uderzeniowa i jednostka dosłownie rozpadła się na dymiące kawałki.

Na mostku zabrzmiały radosne wiwaty. Granger pozwolił sobie nawet na uśmiech.

– Cała wstecz. Dwieście procent dozwolonego ciągu. Wejdźmy na orbitę, która zaprowadzi nas do następnego skupiska Roju.

Komandor Proctor podniosła wzrok znad konsolety.

– Poważne uszkodzenia na niższych pokładach. Główne stabilizatory inercyjne nie działają. Dużo ofiar z załogi na szóstym i siódmym.

Widać było malujący się na jej twarzy ból.

– Przebili kadłub prawie do maszynowni, kapitanie. Kilka sekund i byłoby po nas.

– Jaką moc jesteśmy w stanie utrzymać? – Musieli wytracić część prędkości, w przeciwnym razie studnia grawitacyjna wystrzeli ich jak z procy setki tysięcy kilometrów od bitwy i los planety będzie przesądzony. Z odczytów na skanerach wynikało, że Rój skoncentrowanymi uderzeniami osobliwości zniszczył już kilkanaście miast i zamordował miliony mieszkańców. Albo raczej dziesiątki milionów. Wciąż jednak istniało jeszcze kilka aglomeracji i setki mniejszych ośrodków, których trzeba było bronić.

– Systemy pomocnicze mają tylko połowę wydajności siłowni głównej.

– W takim razie cała wstecz. Dwieście procent mocy nominalnej systemów pomocniczych.

A potem Granger włączył interkom.

– Trzymajcie się, ludzie, trochę będzie rzucało.

Zauważył, że Proctor patrzy na niego krzywo.

– Wykonać – rozkazał.

Po odpaleniu silników hamujących załogą mostka rzuciło do przodu, a gdy zaskoczyły stabilizatory inercyjne, zostali szarpnięci w tył i tak w kółko – systemy nie radziły sobie z przeciążeniem. Kadłub zgrzytał i trzeszczał, przez pokłady niósł się jęk torturowanego metalu. Ile jeszcze wytrzyma ta stara krypa?

Granger potrząsnął głową.

„Do diabła”. Jego okręt już nie istniał. Wrak spoczywał na głównej promenadzie Salt Lake City, gdzie się rozbił i wyżłobił głęboką bruzdę w ziemi, zanim wreszcie się zatrzymał. Inżynierowie ZSO uznali, że wrak najlepiej tam pozostawić. Wznieśli wokół ogromne rusztowania i rozpoczęli odbudowę. Plan zakładał przywrócenie jednostki do służby, ale prace miały potrwać jeszcze wiele miesięcy. A Granger z nawyku nazywał także „Wojownika” swoim starym okrętem.

Ze stanowiska sensorów dobiegł jęk i stłumione przekleństwo Proctor.

Kapitan popatrzył na pierwszą.

– Aż się boję zapytać…

Spojrzała mu prosto w oczy z wyrazem rezygnacji na twarzy, jakby wiedziała, że to ich ostatnia bitwa.

– Dwa superpancerniki właśnie wykonały skok kwantowy. Przechwycą nas za pięć minut.

Granger dokonał szybkich obliczeń. Dwadzieścia okrętów liniowych Roju wciąż ostrzeliwało planetę z orbity. Przy życiu nie mogła pozostać więcej niż jedna trzecia mieszkańców Indiry. Zbliżały się dwa kolejne superpancerniki, a „Wojownik” był już niemal ruiną. Admirał Zingano ze swoją flotą miał własne problemy wiele lat świetlnych stąd.

– Kapitanie? – ponagliła Protor.

Granger westchnął ciężko:

– Przygotować się do skoku kwantowego.

ROZDZIAŁ 7

Sektor Britannia, Indira

Mostek OZF „Wojownik”

Po rozkazie wykonania skoku kwantowego na mostku zapadła cisza. Sądząc po spojrzeniach załogi, nikt nie spodziewał się po Grangerze decyzji o taktycznym odwrocie. Zawsze postępował w myśl zasady: przetrwać i stanąć do walki następnego dnia. Gdzie indziej. Granger widział w oczach podwładnych, że chociaż rozkaz ich zabolał, byli gotowi go wykonać. Pogodzili się z tym, że muszą uciekać.

Ale Granger nigdy się nie wycofywał. Przenigdy.

Tym razem też nie zamierzał.

– Skok kwantowy do tych współrzędnych. – Wpisał na konsoli serię liczb, a potem przesłał je do sternika. Chorąży Prince zerknął na koordynaty i zrozumiał zamiary dowódcy.

– Zrobimy drugi przelot?

– Właśnie, chorąży. – Granger rozejrzał się po mostku. – Jakieś sprzeciwy?

Nikt się nie odezwał. Kapitan już nabierał tchu, żeby wydać kolejne polecenia, ale przerwało mu chrząknięcie Proctor.

– Jesteśmy z tobą, kapitanie – zaczęła, ale po jej minie Granger domyślił się, co chciała powiedzieć. Zamierzała zaznaczyć, że odwrót strategicznie byłby lepszym rozwiązaniem. Jednak Granger nie zamierzał jej pozwolić na przemówienia. Tłumaczył to tysiące razy swojej pierwszej oficer, podobnie jak innym dowódcom, w tym również Zinganowi. Trzeba twardo stawiać opór, utrzymywać pozycje i walczyć, aby Rój ponosił straty w każdym systemie, który zniszczył. Nigdy się nie cofać. Nie okazywać słabości. Inaczej ludzie będą musieli walczyć i uciekać… do kolejnego systemu. A potem do następnego. I następnego.

Nie. Rój musiał się nauczyć, że ludzie nigdy, przenigdy się nie cofną. W końcu zrozumie i zacznie liczyć własne straty, a wtedy uświadomi sobie, że nigdy tak naprawdę nie zwycięży, dopóki choć jeden człowiek pozostanie na posterunku.

– Świetnie. – Granger odwrócił się od Proctor, która już otwierała usta do protestu.