Strona główna » Obyczajowe i romanse » Stefan Szolc-Rogoziński. Zapomniany odkrywca Czarnego Lądu

Stefan Szolc-Rogoziński. Zapomniany odkrywca Czarnego Lądu

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66201-67-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Stefan Szolc-Rogoziński. Zapomniany odkrywca Czarnego Lądu

Stefan Szolc-Rogoziński to postać ze wszech miar nietuzinkowa. Pochodzący z Kalisza orędownik niepodległej Polski, patriota i niespokojna dusza, łowca przygód – nie tylko podróżniczych – przez całe życie poszukiwał swego miejsca na ziemi. Jego wielkim marzeniem było zostać obieżyświatem i odkrywcą. Mimo licznych przeciwności losu i nieustannie borykając się z problemami finansowymi, dopiął swego. W 1881 roku został członkiem Towarzystwa Geografii w Paryżu, co otworzyło przed nim drogę ku Czarnemu Lądowi. Wraz z Klemensem Tomczekiem i Leopoldem Janikowskim wyruszyli na podbój Afryki.
Losy całej trójki, pełne niespodzianek i nagłych, czasem wręcz niesamowitych zwrotów akcji, znajdzie Czytelnik na kartach niniejszej książki. Intencją autorów jest przedstawienie szerzej nieznanego i przez lata pozostającego w zapomnieniu podróżnika, który swym uporem i determinacją pokazał, że jeśli tylko czegoś się bardzo pragnie, można to osiągnąć.

Polecane książki

Lucinda pochodzi z szanowanej i zamożnej rodziny. Nudzi ją powtarzalność i przewidywalność jej życia. Z entuzjazmem przyjmuje propozycję przyjaciółki, aby w tajemnicy udać się do Alderworth, gdzie jak głosi fama, odbywają się niezbyt przyzwoite przyjęcia. Liczy na dreszczyk emocji, tymcza...
Khalil jest następcą tronu Al Ankhary, jednak większość czasu spędza w Nowym Jorku. To tutaj ma siedzibę jego firma. Zostaje niespodziewanie wezwany przez ojca do ojczyzny, by wypełnić ważną misję. Ma eskortować Laylę, córkę władcy sąsiedniego państwa, do narzeczonego. Jednak Laylę, wycho...
Na początku była miłość. Potem była zbrodnia. Marcin, piłkarz u szczytu formy, staje przed szansą zrobienia wielkiej kariery. Jednak radość z sukcesów na boisku przyćmiewają jego problemy małżeńskie. Alicja, pracownica naukowa, zdaje się nie zauważać ani osiągnięć męża, ani jego potrzeb, i ...
Chyba w każdym z nas drzemie prześmiewca, a pośmiać się można właściwie ze wszystkiego. Nie zapominając o sobie. Na kilka lat przed emeryturą zostałam bezrobotna. Mój zakład pracy przeniósł się w ramach globalizacji w tańsze rejony świata. Miałam więc okazję korzystać z „pomocy” biura pośrednictwa p...
  Swego pierwszego demona przyzwał z eteru będąc zaledwie ubogim stajennym. Jako pierwszy w dziejach Hominum pochodzący z ludu zaklinacz Arcturus okazuje się kluczową postacią, najważniejszego sekretu arystokracji królestwa. Tymczasem prości ludzie stają do walki o sprawiedliwość, a możni są gotowi ...
W poradniku znajdziecie ilustrowany opis nowych map do gry American’s Army, zawartych w wersji Special Forces i Vonguard, wraz z informacjami o zasadach rozgrywki na poszczególnych mapach oraz radach jak się na nich sprawnie poruszać obiema drużynami. America's Army: Special Forces - poradnik do gry...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Dariusz Skonieczko i Maciej Klósak

Rysunki

Adam Polkowski

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Mariusz Banachowicz

Zdjęcia na okładce

Narodowe Archiwum Cyfrowe w Warszawie

Redakcja

Bartosz Szpojda

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Sławomir Krempa

Autorzy zdjęć

MR – Mariusz Raniszewski

TG – Tomasz Grzywaczewski

MK – Maciej Klósak

Reprodukcje map

„Wiadomości Geograficzne” 1932, rok X, nr 8–10, za: www.rcin.org.pl; zbiory Muzeum Narodowego w Szczecinie

Wydanie I, Katowice 2019

Publikacja współfinansowana ze środków Miasta Ostrowa Wielkopolskiego przywsparciu Stowarzyszenia „Nowy Ostrów”

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

biuro@szaragodzina.pl

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dystrybucja@dictum.pl

www.dictum.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2017

ISBN 978-83-66201-67-5

Mirosławie Etodze,

Adamowi Rybińskiemu, Andrzejowi de Virion

i Andrew Ekoka Molindo książkę dedykujemy

OD WYDAWCY

Drogi Czytelniku!

Trzymasz w rękach książkę o niezwykłym polskim podróżniku. Jego krótkie, aczkolwiek barwne życie było pełne wzlotów i upadków. Dlaczego została napisana, jakie były kulisy jej powstania, kim są autorzy – o tym muszę wspomnieć, aby przybliżyć złożoność idei wydania. W tym miejscu pragnę podziękować autorom za pomysł napisania interesującej historii oraz za konstruktywną współpracę w trakcie prac nad nią, twórcze pomysły, a redaktorowi za cierpliwość przy realizacji tego ambitnego projektu wydawniczego. Duży ukłon i podziękowania kieruję w stronę Stowarzyszenia „Nowy Ostrów”, które wsparło finansowo wydanie książki. Ta publikacja to hołd dla zapomnianego Polaka, patrioty i marzyciela, który potrafił przekuć marzenia w czyny. Zapraszam do lektury.

Trwająca po dziś dzień przygoda ze Stefanem Szolcem-Rogozińskim w przypadku Dariusza Skonieczko i Macieja Klósaka rozpoczęła się, jak to zwykle w życiu bywa, od zupełnego przypadku.

W 2007 roku, kiedy Darek odbywał swoją pierwszą podróż do Afryki, w czasie rozmów z krajowcami okazało się, że jeśli ktokolwiek na Czarnym Lądzie słyszał o Polakach, to zawsze wzbudzali oni pozytywne skojarzenia. Pewnego razu, tocząc długą nocną dyskusję z komisarzem kongijskiej prowincji Katanga – Jeffem Bousherem, poruszono tematy historyczne. Jeff, patrząc w rozgwieżdżone nad Lubumbashi niebo, powiedział:Wy, Polacy, nigdy nie mieliście łatwo. Najpierw ponad sto lat zaborów, potem Rosjanie… wiem to, bo moim pierwszym nauczycielem był misjonarz z Krakowa…Rzeczywiście, przybywaliśmy do Afryki jako lekarze, nauczyciele, misjonarze czy inżynierowie. Bardzo często asymilowaliśmy się z tamtejszymi społecznościami tak ściśle, iż z czasem stawaliśmy się ich integralną częścią. Polacy otrzymywali tytuły, brali udział w naradach plemiennych, dzieląc się swoją wiedzą i doświadczeniem z tubylcami. Wielu z naszych rodaków było zafascynowanych również tamtejszą kulturą i sztuką. Podczas swojej wyprawy Darek wpadł na pomysł napisania książki traktującej właśnie o Polakach na Czarnym Lądzie. Niedługo później został zatrudniony w Państwowym Muzeum Etnograficznym w Warszawie jako kurator zbiorów afrykańskich. Tym samym stał się poniekąd następcą Leopolda Janikowskiego – jednego z ojców-założycieli tej instytucji oraz twórcy pierwszej afrykańskiej wystawy zorganizowanej w Warszawie, a także towarzysza Stefana Szolca-Rogozińskiego w jego ekspedycji do Afryki w latach 1882–1885. To właśnie wyprawa tego ostatniego stała się jedną z osi wystawy poświęconej Polakom w Afryce, zorganizowanej w 2014 roku w warszawskim muzeum. Co więcej, nadano jej tytuł „Wiwat Polonia!”, nawiązując w ten sposób do okrzyku, jaki Stefan Rogoziński i Klemens Tomczek wydali w chwili odkrycia mitycznego dla ludu Bakundu wodospadu na kameruńskiej rzece Mungo.

Z kolei Maciej zainteresował się postacią Szolca-Rogozińskiego w 2012 roku, kiedy poznał historię znajdującej się przed jego domem figurki Matki Boskiej, która miała stanowić wotum dziękczynne za wyprawę do Afryki. Ponieważ sam pasjonował się podróżami, zasłyszana opowieść zafrapowała go tak bardzo, iż postanowił zbadać sprawę. Dzięki nazwisku fundatorów kapliczki – Rutkowskich– wkrótce trafił na literaturę poświęconą Rogozińskiemu. Choć trop okazał się ostatecznie fałszywym, zaciekawienie dokonaniami tego XIX-wiecznego podróżnika pozostało, zwłaszcza iż wspomniany już Klemens Tomczek, towarzysz i oddany przyjaciel Stefana, związany był z rodzinnym miastem Maćka– Ostrowem Wielkopolskim.

Darek i Maciek poznali się w 2013 roku dzięki Agacie Kosmalskiej, redaktor naczelnej pisma „Dookoła Świata”. Cała trójka, zafascynowana losami pierwszej polskiej wyprawy do Afryki oraz postacią Stefana Rogozińskiego, zdecydowała się uczynić wszystko, aby przypomnieć sylwetkę podróżnika, tak by mogła posłużyć za wzór do naśladowania dla młodego pokolenia. Kilka miesięcy później wraz z operatorem Julianem Kernbachem odwiedzili Kamerun, Gabon oraz Gwineę Równikową (tereny te ponad sto lat wcześniej spenetrowali Rogoziński, Janikowski oraz Tomczek). Od samego początku towarzyszył im niezwykle pomocny, a niekiedy wręcz niezastąpiony Kameruńczyk, Mamadou. Przybywszy do Limbe w sylwestrową noc, początek 2014 roku uczcili, spoglądając na wysepkę Mondoli, na której w 1883 roku powstała Stefania – stacja badawcza Rogozińskiego i spółki. Już dwa dni później członkowie ekspedycji „Kamerun 2014” odbyli swoją pierwszą wyprawę, wspinając się śladami XIX-wiecznych podróżników na najwyższy szczyt kraju – Fako. Przez trzy tygodnie przemierzali kolejne wioski i miasta. Kapryśna Afryka nie od razu dawała się poznać, myląc niekiedy drogi, a także wyczerpując fizycznie oraz psychicznie. Dla wszystkich oczywistym było, że na szlak wyprawy Rogozińskiego trzeba będzie za jakiś czas wrócić.

Po raz kolejny w całej historii ważną rolę odegrał przypadek. W 2015 roku w Państwowym Muzeum Etnograficznym w Warszawie pojawił się Adam Rybiński, wspaniały polski afrykanista, prawdopodobnie największy na świecie znawca Tuaregów, który przygotowywał wystawę swoich zbiorów. W tym miejscu należy wspomnieć, że Adam Rybiński jest potomkiem rodziny Branickich, a jego prapradziadek Konstanty wsparł finansowo wyprawę Rogozińskiego. Adamowi towarzyszył syn Władysław – filmowiec posiadający w swoim bogatym dorobku także produkcje realizowane w Afryce. Po krótkim namyśle Władek zdecydował się uczestniczyć w kolejnej odsłonie afrykańskiej przygody, tym razem noszącej nazwę Expédition Africaine Rogozinski „Vivat Polonia 2016”. Do ekipy dołączył również Tomek Grzywaczewski, który wniósł niebagatelne doświadczenie podróżnicze oraz znakomity warsztat dziennikarski, a jako członek The Explorers Club zdobył dla wyprawy wyróżnienie flagą tej prestiżowej nowojorskiej instytucji. W ekspedycję włączyło się także Państwowe Muzeum Etnograficzne w Warszawie.

Dzięki wsparciu finansowemu muzeum, Adama Rybińskiego i Andrzeja de Virion, a także Miasta Kalisza, do Kamerunu wysłano pamiątkową tablicę autorstwa Bogdana Wajberga, wykładowcy Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi, którą odsłonili dyrektor Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie Adam Czyżewski oraz Konsul Honorowa RP Mirosława Etoga. Wmurowano ją na ścianie pałacu króla ludu Mondoli Andrew Ekoka Molindo, który okazał się być praprawnukiem króla Akemy. To właśnie od niego Rogoziński kupił część wysepki Mondoli.

W dalszą podróż udało się już tylko trzech uczestników tj. Darek, Maciek i Władek, którzy przemierzyli Nigerię, Liberię oraz Wybrzeże Kości Słoniowej. W Krindjabo zostali zaproszeni do udziału w palawerze, jak również pozwolono im wejść do Zakazanego Lasu, który stanowi miejsce święte i ucieleśnienie tradycji ludu Sanwi. Król Sanwi Amon N’Douffou V zapewnił, że oto zapoczątkowany został nowy etap przyjaźni między Polską a Sanwi, która zresztą jest uświęcona ponadstuletnią tradycją, gdyż pamięć o wyprawie Rogozińskiego i o Polakach jest w tych stronach nadal żywą. To właśnie w Krindjabo Maciek wpadł na pomysł, by napisać o Rogozińskim książkę, która nie byłaby kolejną naukową biografią podróżnika, ale która pokazywałaby jego pełne przygód życie. Do współpracy zaprosił właśnie Darka.

Maciej Klósak– naukowiec i wykładowca akademicki w Polsce i Maroku, absolwent Politechniki Poznańskiej i Faculté Polytechnique de Mons w Belgii. Doktorat z dziedziny mechaniki stosowanej obronił jako stypendysta rządu francuskiego. Podróżnik z bogatym dorobkiem, były członek zespołu redakcyjnego oraz autor tekstów najstarszego polskiego czasopisma podróżniczego „Dookoła Świata”. Współpomysłodawca i lider wypraw afrykańskich śladami Szolca-Rogozińskiego w 2014 i 2016 roku do Kamerunu, Gabonu, Gwinei Równikowej, Nigerii, Liberii i Wybrzeża Kości Słoniowej. Autor popularnonaukowych opracowań oraz prezentacji na temat Szolca-Rogozińskiego; za działalność rozwijającą kontakty polsko-kameruńskie otrzymał honorowy tytuł Starszego Doradcy oraz Dostojnika Historycznego Królewskiego Dworu Mondoli w Kamerunie. Zdobył też tytuł Honorowego Przyjaciela Kalisza.

Dariusz Skonieczko– historyk sztuki, afrykanista, adiunkt muzealny w Dziale Etnografii Krajów Pozaeuropejskich Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie. Kurator zbiorów afrykańskich oraz zbiorów Półwyspu Arabskiego. Absolwent Wydziału Historii Sztuki na Uniwersytecie Łódzkim ze specjalizacją konserwacja. Jest jednym z niewielu w Polsce specjalistów zajmujących się sztuką Afryki Subsaharyjskiej. Pod patronatem Muzeum Archeologicznego i Etnograficznego w Łodzi w 2008 roku odbył wyprawę naukową do Zimbabwe, Zambii oraz Demokratycznej Republiki Konga, której celem było badanie lokalnej sztuki i etnografii oraz gromadzenie eksponatów, w ten sposób rozpoczynając cykl zawodowych wyjazdów do Afryki. Organizator wystaw i konferencji oraz autor artykułów o tematyce afrykańskiej. W latach 2014–2016 był uczestnikiem i opiekunem merytorycznym dwóch wypraw szlakiem Szolca-Rogozińskiego. Współpracuje przy organizacji nowego Muzeum Królewskiego w Foumban w Kamerunie.

WSTĘP

Postaci Stefana Szolca-Rogozińskiego, XIX-wiecznego podróżnika i odkrywcy, historycy z roku na rok poświęcają coraz więcej uwagi. Tym samym na rynku wydawniczym ukazują się kolejne publikacje, popularyzujące sylwetkę oraz osiągnięcia tego charyzmatycznego młodego człowieka. Trend ten cieszy wszystkich admiratorów talentu Rogozińskiego, który po latach niesłusznego zapomnienia doczekał się wreszcie należnego mu zainteresowania.

Maciek Klósak i Darek Skonieczko, biorąc na warsztat historię Rogozińskiego, chcieli uniknąć powielania kolejnych kalk i podążania utartymi ścieżkami, podobnie jak nie czynił tego bohater ich książki. Stworzenie kolejnej biografii podróżnika, spiętej klamrą suchych dat, wydało się autorom zbyt ograniczającym pomysłem. Życie bowiem nie jest tylko zbiorem liczb, mierzalnych porażek i policzalnych zwycięstw, ale składa się z namiętności, które nami targają, odwodzących nas od powziętych postanowień lęków, upadków – mobilizujących lub zrażających do działania –oraz dających satysfakcję triumfów. Stąd decyzja o napisaniu powieści biograficznej, która daje możliwość pokazania zarówno faktów z życia bohatera, jak również cech jego osobowości. Taki wybór jest każdorazowo ryzykownym zabiegiem, rodzącym wiele pytań i wątpliwości. Odbiorca z pewnością będzie zastanawiał się nad tym, ile w książce jest fikcji literackiej, jak wiele zaś – faktów historycznych. Nieodmiennie pojawi się też pytanie, w którym miejscu ubarwiono fabułę, tak, by była interesującą dla czytelnika, ale jednocześnie nie wypaczała znaczenia autentycznych wydarzeń. Praca i upór duetu Klósak–Skonieczko dały znakomity efekt. Treść powieści w większości oparta została na faktach, zaś wątki wymyślone przez autorów tak skonstruowano, by były prawdopodobne i w naturalny sposób uzupełniały luki w życiorysie podróżnika.

Jednym z wielu atutów książki jest pomysł przedstawienia bohatera w sposób niepomnikowy, a dzięki temu umożliwiający czytelnikowi spotkanie ze „zwykłym” młodym człowiekiem, różniącym się od kolegów – tych współczesnych, jak i dzisiejszych – jedynie rozmachem marzeń. Dla mnie, jako rówieśnika Rogozińskiego, zetknięcie się z jego historią było inspirującą przygodą, skłaniającą między innymi do rewizji własnych oczekiwań wobec przyszłości. W porównaniu do możliwości, jakie dawał świat w XIX wieku, obecne czasy są znacznie bogatsze w warianty dróg, jakimi może podążyć człowiek stojący na progu dorosłości. Jednak, co udowodnił Rogoziński, liczy się nie mnogość dostępnych wyborów, ale wytrwałość w obstawaniu przy nich, a tej nieco brakuje reprezentantom mojego pokolenia. Wielu młodych ludzi poddaje się przy pierwszych trudnościach, odstępując tym samym od realizacji własnych marzeń. Rogoziński nie poddawał się nigdy, a droga – choć trudna – zawsze była dla niego jasna. Imponuje mi także jego model patriotyzmu. Zdając sobie sprawę z tego, że Rejtanowskie rozdzieranie szat nie pozwoli Polsce na odzyskanie niepodległości, wypracował własny sposób, by skutecznie przypominać światu o utraconej Ojczyźnie. Zdeterminowany był do tego stopnia, aby manifestować swoje pochodzenie, że choć zamysł afrykańskiej ekspedycji pod „polską banderą” mógł przynieść niepowodzenie jego misji, bez chwili zastanowienia zdecydował się na ten ryzykowny krok. To za sprawą Szolca-Rogozińskiego w czasach, kiedy Rzeczpospolita nie istniała na mapie Europy, nad kawałkiem kameruńskiej ziemi powiewała biało-czerwona flaga. Dorastając w zniewolonym kraju, tym mocniej szanował wolność oraz suwerenność tych, których spotykał na swojej drodze, przecząc tym samym stereotypowi XIX-wiecznego eksploratora.

W czasach, kiedy pewne pojęcia i postawy ulegają wypaczeniu, coraz bardziej potrzebne są nam inspirujące wzorce. Jednym z nich może stać się Stefan Szolc-Rogoziński, który udowodnił, że marzenia, nawet jeśli niekiedy pragmatyzm zdaje się im przeczyć, są zaczątkiem każdej wielkiej sprawy. Dokonania podróżnika pokazują, że przy odrobinie szczęścia można wiele osiągnąć – i to niezależnie od wieku oraz środków finansowych, co współcześnie może brzmieć dość abstrakcyjnie. Tymczasem Szolc-Rogoziński całym swoim życiem potwierdza, że jedynymi ograniczeniami są horyzonty naszej wyobraźni.

Jan Klósak

NARODZINY MARZEŃ

Myślę, że Murzyni polubią nasze europejskie przysmaki. Dlatego do kuferka, który tu widzisz, włożyłem gin, whisky i suszoną kiełbasę. Oczywiście, jest i coś interesującego dla oka – parę strojów i kapelusz. Czytałem dzienniki Pierra de Brazzy, w których pisze, że Afrykańczycy są bardzo łasi na takie towary – tymi słowy Stefan Scholtz zwrócił się do swego przyjaciela, Klemensa Tomczeka, pokazując mu szkic skrzyni.

Profesor Baumann podsłuchał rozmowę chłopców.

– Z wielkim przejęciem opowiadasz o handlu ginem w afrykańskiej dżungli. Ale czy ty, Stefanie, masz pojęcie, jakże odległe jest to marzenie? Z pewnością go nie spełnisz, jeśli nie wyjdziesz z naszej szkoły z wzorowym świadectwem. Wolałbym więc, abyś talent marzycielski rozwijał w domu, a nie w klasie.

– Ależ panie profesorze, nie ma chyba łatwiejszego zadania niż spełnianie własnych marzeń! Człowiek pełen entuzjazmu z łatwością pokona wszelkie przeciwności losu. Właśnie z Klemensem opracowujemy plan wypłynięcia w morze naszym wspaniałym żaglowcem. Kotwicę podniesiemy we Francji, Hiszpanii lub we Włoszech, a przy sprzyjających wiatrach dotrzemy do Afryki w bardzo krótkim czasie. Przecież inni już tego próbowali, dlaczego mamy być gorsi?! – tłumaczył z zapałem Stefan.

– Zakup statku i zebranie załogi to olbrzymie wyzwania. Masz siedemnaście lat, jeszcze nie wiesz, co to życie – ripostował nauczyciel.

– Wiem, panie profesorze. Moja matka umarła kilka miesięcy temu i powiedziała mi przed śmiercią, abym nigdy się nie zatrzymywał, zawsze parł do przodu – chłopak nie dawał za wygraną.

– Jako nauczyciel literatury muszę przyznać, że ten wasz Mickiewicz czy Słowacki nieźle zamącili w waszych młodych głowach. Ale mnie to cieszy, bo wy, młodzi, chcecie żyć i zmieniać świat – stwierdził nieco patetycznie profesor. – No, dobrze, niech wam będzie ten kuferek, ale pamiętajcie, że bez wyrecytowania Goethego za tydzień nie będzie dobrej oceny, a repetowanie klasy nie jest dla podróżników wskazane.

– Proszę się nie przejmować, panie profesorze, nasze wyniki będą bardzo dobre. W końcu to ostatni rok nauki w tej szkole i musimy się przyłożyć – niemal równocześnie zapewnili swojego nauczyciela Stefan i Klemens.

– Myślę, Klemensie – zaczął Stefan, kiedy wracali po szkole do domu – że kiedyś zrealizujemy ten pomysł. Ostatnio ojciec przyniósł do domu opis jakiejś afrykańskiej podróży. Gazeta była, co prawda, francuska, ale tekst bardzo prosty, więc zdołałem go zrozumieć. De Brazza opisywał, jak poruszał się ze swoją świtą wzdłuż rzeki Kongo. Dość dużo stron poświęcił nagminnej potrzebie używania broni, co mnie trochę zaskoczyło, ale zakładam, że mieszkające tam plemiona to dzicz i że mogą być niebezpieczne. W innej gazecie natomiast na Stanley’u i na królu Leopoldzie nie zostawiono suchej nitki. Nazywano ich barbarzyńcami, a wręcz mordercami. Nie wiem, czy to prawda, ale jeśli tak, to nie są warci naszej uwagi. – Chłopak nie przestawał zasypywać swego towarzysza informacjami.

– Stefanie, musimy sobie przyrzec, że jak tylko skończymy studia, wyruszymy razem do Afryki – powiedział Klemens.

– Przyrzekam uroczyście! Odkryjemy coś, czego jeszcze nikt nie widział – stojąc niemal na baczność, oznajmił Rogoziński.

Klemens z nieukrywaną ciekawością wsłuchiwał się dalej w to, jak Stefan opowiadał o zdobywaniu kolejnych afrykańskich portów, o małych potyczkach z tubylcami, o otwieraniu kuferka z kosztownościami i pysznościami, które niejednokrotnie będą ratowały im życie… Był pod wrażeniem jego wyobraźni i wiary w powodzenie wyprawy. Rogoziński miał talent do budowania scen słowami, dlatego jego opis Afryki – mimo iż tego kontynentu jeszcze nie widział – był hałaśliwym, pełnym małp i słoni, żywym obrazem czegoś, co w niczym nie przypominało jego najbliższego otoczenia. Tomczek pochodził z biednej rodziny; od 12 roku życia wychowywała go samotnie matka i kiedy Stefan snuł swą opowieść, jego umysł wibrował. Był gotowy oddać wszystko, aby udać się do wymarzonej Afryki.

O wysłaniu Klemensa na nauki do dużego miasta zadecydował żyjący jeszcze wtedy ojciec – nauczyciel z ostrowskiego gimnazjum. Uważał, że przyszłość utalentowanego syna to dobra edukacja i mocno zabiegał o to, by Klemens znalazł się we wrocławskiej szkole. Bardzo podobnie, choć z innych pobudek, patrzył na tę kwestię ojciec Stefana. Dla Ludwika Scholtza sprawa solidnego wykształcenia była tak samo oczywista, jednak dla najstarszego syna ułożył już plan na życie: to właśnie Stefan miał poprowadzić olbrzymią kaliską fabrykę, którą jego ojciec doprowadził do rozkwitu.

Stefan, choć błyskotliwy w nauce, kierował swe myśli raczej ku światu, a nie ku prowincjonalnemu miastu, leżącemu na granicy zaborów. Pamiętał dobrze Warszawę, dom rodzinny matki i opowieści wujów o Paryżu i Londynie. To właśnie tamte obrazy z dzieciństwa wprowadzały niepokój w umysł Stefana, który według ojca miał za kilkanaście lat należeć do elity kaliskiego świata przedsiębiorców, bankierów i polityków. Robiło mu się niedobrze na samą myśl o tym, że za chwilę zostanie wbity w sztywny i wąski tużurek i będzie zmuszony, by przechadzać się po mieście ze wskazaną przez ojca żoną z bogatej rodziny.

Miasto, w którym się urodził, opuszczał z chęcią. Droga przez granicę w Szczypiornie zawsze była podobna. Rosyjscy i niemieccy celnicy chętnie zagadywali Stefana o postępy w nauce i o nowinki materiałowe w fabryce ojca. Stefana żartobliwie nazywano dandysem, gdyż niezależnie od wszystkiego, zawsze był nienagannie ubrany. Tu pedantyczność ojca w ogóle mu nie przeszkadzała.

Podróż się nie dłużyła. W Ostrowie przesiadał się na pociąg, spotykał Tomczeka i rozpoczynała się trwająca kilka godzin rozmowa. Wieczorny przyjazd do Wrocławia kończył się szybkim marszem do własnych kwater. Mieszkali daleko od siebie, ale Klemens był stałym gościem u Stefana.

Szkic kuferka, który pokazał przyjacielowi, nie był jedynym rysunkiem Stefana. W swoim pokoiku Szolc posiadał ich całe stosy. Pieniądze od ojca zwykł wydawać na mapy i tygodniki, w których wyszukiwał informacji o naukowych ekspedycjach. Zaraził Klemensa swoją pasją i spędzali razem wieczory, zwłaszcza te jesienno-zimowe, na przeglądaniu map, robieniu notatek z opisów geograficznych de Brazzy czy Stanley’a.

– Uważam, że musimy podszkolić się jeszcze trochę w językach, szczególnie ty, Klemensie. Mój francuski i angielski raczej wystarczy, ale dobrze byłoby dodatkowo znaleźć jakiegoś nauczyciela od hiszpańskiego. Czy myślisz, że we Wrocławiu jest to w ogóle możliwe? – zaśmiał się Stefan, podekscytowany swą wizją.

– Sí, señor – odparł z uśmiechem Klemens. – Ostatnio wpadł mi w ręce artykuł na temat wojny egipsko-abisyńskiej. Opisano w nim również ludy zamieszkujące południową Abisynię oraz naukowca, który podjął się stworzenia słownika miejscowego języka. Wydaje mi się, że tego mógłbym spróbować…

– Chyba przechodzisz jakąś przemianę – zaśmiał się Stefan. – Z geologa w tłumacza? A gdzie twoje plany zostania inżynierem? Ale jeśli tak, to wyruszysz kiedyś ze mną w podwójnej roli. Zgadzam się z tobą co do tego, że plemiona afrykańskie pozostają dla nas wielką tajemnicą, ponieważ ich nie rozumiemy. Czytałem o tym, że właściwie jedyne sposoby kontaktu z nimi to język siły i wymiana świecidełek, dlatego myślę, że oprócz awanturników i handlarzy powinno się wysyłać do Afryki także naukowców. A więc, profesorze Klemensie – do boju!

Wrocław był dla nich bardzo przyjaznym miejscem, ale czas beztroski dobiegał powoli końca. Pobyt w jednym miejscu zaczął nudzić Stefana i Klemensa, ponieważ ich plany na wspaniałe, pełne przygód życie domagały się już szansy na realizację. Klemens planował wyjazd w głąb Niemiec, a uczelnia w poddrezdeńskim Freiburgu miała być dla niego furtką do inżynierskiej kariery. Inaczej było u Stefana – w jego domu niejednokrotnie dochodziło do ostrej wymiany zdań między ojcem a synem.

– Ojcze, chciałbym wyjechać na studia do Kronsztadu – rzekł pewnego dnia Stefan. Ludwik Scholtz zaniemówił, ponieważ dobrze wiedział, że chodzi o szkołę wojskową. Prestiżowa uczelnia kształciła oficerów carskiej floty. Na wieść o planach syna lekko poczerwieniał.

– Masz zostać moim następcą! Nie po to dziadek i ja pracowaliśmy dziesiątki lat, aby nasza firma straciła teraz impet. Jesteś najlepszym kandydatem do przejęcia sterów fabryki. Twoi bracia są za młodzi, a twój talent organizacyjny nie może się marnotrawić na szkolenie garstki rosyjskich marynarzy, których miałbyś pod sobą. Nigdy nie zgodzę się na twój wyjazd do Kronsztadu! Co ci nagle przyszło do głowy?!

Stefan wcale nie marzył o karierze wojskowej, nie chciał być generałem czy admirałem rosyjskiej floty, on po prostu kochał podróże. A najprościej zwiedzić świat na wojennych okrętach, pływających wówczas w dalekie azjatyckie i afrykańskie misje.

– Ojcze, proszę, nie unoś się i spróbuj zrozumieć, że od dziecka marzyłem o tym, by podróżować po świecie. To ty zadbałeś o moje wykształcenie, to dzięki tobie poznałem wielu światłych ludzi. Bycie oficerem marynarki to przepustka do świata. Co mi z tego, że zostanę kolejnym dyrektorem fabryki i nigdy nie będę narzekać na brak pieniędzy, skoro stanę się jej więźniem? Bardzo lubię Kalisz i długie spacery po parku, spotkania u ciotki Zuzanny, ale jeśli stanie się to codziennością, zwariuję – stwierdził Stefan.

– Fabryka potrzebuje ciebie, mój synu, a zwiedzanie świata pozostaw innym! – odparł nadal wzburzony ojciec.

– Mi nie chodzi o zwiedzanie! – ripostował Stefan. – Kiedyś przeczytałem aforyzm mówiący o tym, że większość ludzi podróżuje po świecie, żeby go zobaczyć, są jednak tacy, który podróżują, by świat zmieniać. Ukończenie uczelni w Kronsztadzie da mi szansę na jego poznanie. A ponieważ wierzę, że spełnię swoje odkrywcze marzenia, wierzę również, że uda mi się wpisać w historię.

Ludwik opadł na krzesło.

– Musisz jednak pamiętać, że nie dostaniesz drugiej szansy i twoja droga z fabryką i jej dobrodziejstwem rozejdzie się na dobre.

– Wiem o tym, ale wiem też, że bez pasji i tak nic dobrze nie wykonam – skwitował Stefan. – Matka zawsze powtarzała, abym szedł za głosem serca. Chciałbym też, abyś wiedział, że chcę zmienić swoje nazwisko. Spolszczę Scholtz i dodam doń człon po matce. Twój syn będzie się odtąd nazywał po polsku: Szolc-Rogoziński.

Ludwik nic na to nie odpowiedział.

*

Morska Szkoła Inżynierska w Kronsztadzie cieszyła się wielką renomą. Dla Polaków sposób na realizację swych wojskowych ambicji był możliwy praktycznie wyłącznie poprzez służbę w armii jednego z zaborców. Wybór rosyjskiej uczelni był w przypadku Stefana raczej naturalny: rosyjski paszport i wysoka społeczna pozycja jego rodziny gwarantowały łatwy akces.

– Bycie marynarzem pozwoli mi wyruszyć w świat – mówił do siebie, przed oczami mając obraz majestatycznych rosyjskich okrętów, przewożących go z jednego krańca świata na drugi. Dlatego właśnie zaryzykował konflikt z ojcem, porzucił Kalisz i udał się w kierunku Petersburga. Marzenie o podróżach było na tyle silne, że gotów był poświęcić trzy lata z życia na ciężką naukę w rytmie żołnierskiej musztry.

Przyjazd na niewielką wyspę, którą Zatoka Newska dzieliła od Petersburga, był ważnym wydarzeniem w życiu młodego studenta. Stefan od razu poczuł, że przeprowadza się na przedmieścia stolicy wielkiego mocarstwa, że tutejszy rozmach był nieporównywalny do kaliskiego czy nawet wrocławskiego. Budynki szkoły oraz znajdujący się nieopodal sobór Świętego Andrzeja sprawiały wrażenie harmonii. Jako że Kronsztad był siedzibą Floty Bałtyckiej, w porcie można było znaleźć wszystkie rodzaje okrętów wojennych. Stefan od pierwszego dnia wiedział, że to będzie pracowity, ale przede wszystkim ciekawy etap w jego dotychczasowym życiu.

Zajęcia teoretyczne pierwszego roku studiów obejmowały kursy nauk matematycznych oraz nawigacyjnych i trwały przez około dziewięć miesięcy. Kolejny okres poświęcony był zajęciom praktycznym i studenci wypływali wówczas na rejsy szkoleniowe po Bałtyku. Potem kolejne dwa lata nauki inżynieryjno-wojskowego fachu. Stefan od początku głowił się nad tym, jak połączyć zajęcia z różnych roczników, by maksymalnie skrócić naukę. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że taka droga może zakończyć się sukcesem tylko w jednym przypadku. I w ten właśnie sposób postanowił zostać… prymusem.

Dla osoby religijnie rozerwanej z racji protestanckiego wyznania ojca i katolickiego matki Kronsztad był wyzwaniem, ponieważ to kościół ortodoksyjny był tu powszechny. Z ciekawości skierował swoje pierwsze kroki do soboru Świętego Andrzeja. Było to miejsce znane z działalności popa Jana, którego kaznodziejska sława sięgała daleko poza Kronsztad czy Petersburg i docierała już do Moskwy oraz Odessy. Jan był człowiekiem charyzmatycznym, a Stefan wydawał się szczęśliwcem, który na swojej drodze miał spotykać jeszcze wiele podobnie wyjątkowych osób.

– Młody człowieku, widzę cię tu pierwszy raz. Czyżby nowy student w szkole morskiej? – zapytał duchowny przed wejściem do świątyni.

– Tak, przyjechałem dopiero trzy dni temu, a ponieważ zajęcia rozpoczynają się w poniedziałek, korzystam z okazji i poznaję okolicę. Nazywam się Stefan Szolc-Rogoziński, pochodzę z Kalisza i jestem Polakiem – przedstawił się grzecznie student.

– Nazwisko niemiecko-polskie, a zatem odgaduję ciekawą historię w tle – zainteresował się Jan. – Na naszej uczelni kształcą się studenci z całej Rosji, również z terenów zachodnich. Z pewnością spotkasz Polaka, kapitana Edwarda Nikołajewicza Szczęsnowicza1, który właśnie w Kronsztadzie zaczynał swoją karierę i chyba nadal pomaga w szkoleniach, pisze podręczniki i wychowuje nowe zastępy marynarzy. Miałem przyjemność rozmawiać z nim kilkukrotnie i wróżę mu admiralską karierę.

1Oficer Marynarki Wojennej Imperium Rosyjskiego, wiceadmirał. Odznaczył się, dowodząc pancernikiem „Retwizan” podczas walk o Port Artur w czasie wojny rosyjsko-japońskiej (przyp. red.).

– Byłoby wspaniale go poznać – ucieszył się Stefan. – Na razie nie znam tu nikogo, a przyjaźni ludzie są zawsze na wagę złota.

Jan opowiadał o wyspie, o rozbudowywanych wciąż umocnieniach, o wielkości Floty Bałtyckiej i przemiłej atmosferze panującej wieczorami w miasteczku. Nieustające pytania ze strony Stefana i jego chęć chłonięcia wiedzy wojskowej, religijnej i obyczajowej zadziwiły duchownego.

– Muszę księdzu wyznać, że Kronsztad ma być dla mnie przepustką do wielkich podróży i odkryć – zagadnął podczas jednego z kolejnych spotkań Rogoziński.

– To bardzo dobrze, że masz takie ambitne plany, ale pamiętaj, że jesteś człowiekiem młodym, a podróże w nieznane wymagają doświadczenia i wsparcia – rzekł duchowny. – Uważam, że powinieneś napisać list do Cesarskiego Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego. Oni mają swoją siedzibę po sąsiedzku – w Petersburgu. Podczas najbliższej przepustki udaj się do nich. Rosja prowadzi wiele badań na całym świecie i na pewno znajdą dla ciebie miejsce przy okazji jakiejś misji naukowo-badawczej.

Stefan zastosował się do wskazówek swojego nowego mistrza i już nie mógł się doczekać spotkania z urzędnikiem w biurze Towarzystwa Geograficznego. Wiedział jednak, że nieprędko to nastąpi, szczególnie zważywszy na fakt, że studenci mogli opuszczać Kronsztad naprawdę rzadko.

Przydzielono go do czteroosobowego pokoju z trzema Rosjanami. Iwan „Niski” i Alosza pochodzili z Moskwy, natomiast Iwan „Wysoki” mieszkał niedaleko Peterhofu, a jego wioskę można było dostrzec na drugim brzegu Zatoki Newskiej. Alosza bardzo ucieszył się na nowinę, że Stefan dobrze włada francuskim i niemieckim, od razu poprosił o pomoc w szlifowaniu języków w zamian za butelki samogonu, które przemycał z domu na kampus uniwersytecki.

Alosza pochodził z rodziny o głębokich tradycjach wojskowych. Jego ojciec walczył w wojnie krymskiej, a dziadek doszedł aż do stopnia pułkownika kawalerii carskiej. Dało się jednak dostrzec brzemię tego dziedzictwa – Alosza sprawiał raczej wrażenie osoby przerażonej murami szkoły i ciążącym na nim obowiązku zrobienia błyskotliwej kariery wojskowej. Zupełnie inaczej do sprawy podchodziło dwóch Iwanów. Podobnie jak Rogoziński lubili rozprawiać o planach pierwszych wypraw na otwarte morze, przy czym zapalonym do walki żołnierzem był z natury jedynie Iwan „Niski”.

– Mam nadzieję, że jak tylko zostanę miczmanem2, dostanę przydział na jakąś fregatę i wezmę udział w ważnej bitwie morskiej – oznajmił głośno „Niski”.

2Najniższy stopień oficerski w niektórych marynarkach wojennych, odpowiednik podchorążego (przyp. red.).

Rogoziński od początku nie krył swoich odkrywczych zamiarów.

– Myślę, że uda mi się opłynąć cały świat pod rosyjską banderą i dla wspólnego dobra odkryję wiele ciekawych miejsc – powiedział. Oczywiście w duchu myślał o całkowicie innej banderze, choć zorganizowanie wyprawy rosyjsko-polskiej czy wyłącznie polskiej wydawało się w ówczesnej sytuacji geopolitycznej wyzwaniem zbyt trudnym.

– Rosja jest ponad pół wieku po konflikcie z Francją i świeżo z Turcją3, a przymierze z Niemcami i Austro-Węgrami nie wydaje się pewne. Rozbudowuje swoją flotę na wschodzie i nad Morzem Czarnym, a to oznacza, że nie możemy spać spokojnie. Dlatego myślę, że „Niski” znajdzie dla siebie wojenkę bez większego problemu – tłumaczył swój punkt widzenia Stefan.

3 Mowa o tzw. Inwazji na Rosję (1812 rok), stanowiącą klęskę Wielkiej Armii Napo-leona oraz konflikcie z Turcją w latach 1877–78 (przyp. red.).

Zajęcia całkowicie pochłonęły chłopców. Matematyka, geografia, nawigacja, ćwiczenia fizyczne czy pierwsze wizyty na pokładach okrętów zacumowanych w porcie wojennym były dla Stefana i jego kolegów prawdziwie fascynujące.

– Nigdy bym nie przypuszczał, że wojsko może być tak ciekawe – rozgadywał się Alosza. – Ojca często miałem za wariata, kiedy ubierał się w te swoje galowe mundury, rozprawiał przy obiedzie o musztrze, wizytach generałów i koordynowaniu wizyty cara w jego dywizjonie. Słuchałem tego z udawaną powagą, bo nie chciałem go urazić. Teraz ojca rozumiem. A wyobraźcie sobie – powiedział, zmieniając temat – wczoraj na placu przy cerkwi podeszła do mnie piękna dziewczyna i wyraźnie dała mi do zrozumienia, że w tym mundurze wyglądam bardzo dobrze.

– Myślę, że raczej chciała ci powiedzieć, że ciekawszy byłbyś bez niego – wybuchnął śmiechem Stefan. – Panowie, rozumiem zatem, że mundur jest dla nas przepustką do pięknych przygód i w wolnych chwilach z pewnością nie będziemy się nudzić – podsumował nagły damski wątek żołnierskiej rozmowy.

Okazji do konwersacji, i to nie tylko z pięknymi mieszkankami Kronsztadu czy Petersburga, nie było jednak za wiele. Stefan zaczął uczęszczać na dodatkowe kursy, co pozbawiło go reszty wolnego czasu, ale także bardzo szybko zostało zauważone przez wykładowców.

Pierwsza przepustka stała się pretekstem do wizyty w biurach Cesarskiego Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego. Stefan chciał spędzić w Petersburgu całe dwa dni, aby nacieszyć się widokiem bogatego w liczne zabytki miasta, a przy okazji załatwić sprawy administracyjne.

– Dotarliśmy na miejsce – powiedział do Aloszy – i tu się rozstaniemy. Spotkamy się u bram Teatru Maryjskiego o dziewiętnastej. Do wieczora.

– Dobrze, Stefanie – odrzekł Alosza. – Ja pędzę do ciotki: zaprosiła mnie na obiad – mówiąc to, uśmiechnął się, kiedy oczami wyobraźni zobaczył pełne talerze. – Na samej marynarskiej strawie długo nie wytrzymam – zażartował.

Alosza oddalił się, a Stefan skierował kroki na aleję Grivtsova 10 i po kilkunastu minutach stanął przed okazałą kamienicą. Wszedł do środka i usiadł w poczekalni.

– Proszę, niech pan wejdzie – po piętnastu minutach zjawił się sekretarz i zaprosił Stefana do gabinetu.

– Otrzymałem pański list i jego treść bardzo mnie zaciekawiła – rzekł po dokonaniu niezbędnych formalności towarzyskich.

– Interesujemy się głównie Azją – zaczął mówić starszy profesor, który przebywał już w gabinecie – ale przede wszystkim ciekawią nas młodzi ludzie, którzy do świata geografii chcą wnieść element niezwykłości… brać udział w wyprawach. Bo, widzi pan, to, co robimy, to często nudna i żmudna praca. Mało w niej… znaczących przełomów. Szukamy ludzi, którzy są młodzi i mają siły, aby ryzykować i poświęcać się dla pasji, jaką jest odkrywanie nieznanego. My już od dawna tylko kalkulujemy. – Na twarzy profesora zarysował się smutek. Po chwili milczenia kontynuował. – Zatem, co może pan nam powiedzieć o swoich planach?

– W Akademii Marynarki zdobywam niezbędną wiedzę, aby już niedługo móc… by już niedługo brać udział w wyprawach. – Lekko zawahał się, nie chcąc zdradzić swojego głównego zamiaru. – I jeśli będzie taka potrzeba, to nie tylko jako oficer, ale też jako naukowiec – przekonywał Rogoziński. – Chciałbym przystąpić do Towarzystwa, bo wiem, że przynależność do tak zacnego grona uwiarygodni moje zamierzenia podczas poszukiwania finansowego wsparcia dla moich wypraw. Poza tym uważam, że będę jego wartościowym członkiem.

– Procedura przyjęcia jest prosta – odparł profesor. – Otrzyma pan do wypełnienia wniosek, który poddany będzie dyskusji na spotkaniu naszej rady, ale to właściwie ja odpowiadam za jego weryfikację i dla mnie już jest pan właściwym kandydatem. Nasze gremium zbiera się pod koniec miesiąca i myślę, że nie będzie miało problemu z oceną pańskiego wniosku – zawyrokował starszy z urzędników.

Stefan prawie podskoczył na fotelu.

– Bardzo, bardzo się cieszę – odparł – i z pewnością nie zawiodę panów oczekiwań.

– W to nie wątpię, młody człowieku – rzekł mężczyzna. – Zanim nas opuścisz, podaruję ci nasz raport roczny, w którym znajdziesz ostatnie osiągnięcia członków Towarzystwa. Właściwie nie ma w nim Afryki, ale z pewnością dużo rzeczy cię zaciekawi, choćby nasze badania na Syberii.

Rogoziński pożegnał się po wojskowemu i gdy tylko przeszedł bramę wejściową budynku, wykrzyknął z radości.

– Udało się, udało się! – Myśli pędziły mu przez głowę. – Ostatnie miesiące nauki i w drogę. Mając już członkostwo Towarzystwa, z pewnością otrzymam od kapitana zgodę na obserwacje geograficzne i działania badawcze – konstatował. – Najdalej za trzy tygodnie sprawa się wyjaśni, ale dziś przy kolacji wypijemy za ten sukces – powiedział do siebie i ruszył zadowolony w kierunku Ermitażu. Miał niewiele czasu na zwiedzanie, ale już od lat marzył o tym, aby przekroczyć progi tego słynnego muzeum, znanego mu z opowieści swojej rosyjskiej guwernantki, którego zbiory mogły z powodzeniem konkurować z tym, co udało mu się zobaczyć trzy lata wcześniej w Paryżu. Idąc wzdłuż Newy, miał teraz po swojej lewej stronie piękny widok na Twierdzę Pietropawłowską, nad którą górowały wieże soboru Świętych Piotra i Pawła.

Wizyta w Ermitażu zachwyciła Stefana. Już sam budynek wzbudził w nim podziw, ale dopiero zbiory okazały się prawdziwie imponujące.

– Eksponaty muzealne będą jednym z filarów moich wypraw. Doprowadzę do tego, aby w Warszawie albo Krakowie powstało jakieś muzeum afrykańskie dla moich okazów kolekcjonerskich – planował, zauroczony tym, co zobaczył.

Zadowolony z nowego pomysłu, przebiegł kilka kolejnych sal, aby zakończyć zwiedzanie po trzech godzinach. Dochodziła osiemnasta.

– Dobrze, że jesteś – krzyknął Alosza, czekając na kolegę pod teatrem. – Później mi opowiesz, jak było u geografów.

Sztuka nie zachwyciła Stefana, ale sama podniosłość wydarzenia – całkowicie. Wieczorami w takich miejscach można było spotkać wytworne damy, bogatych przedsiębiorców i wpływowych urzędników, którzy elegancją podkreślali swoją społeczną pozycję. Alosza i Stefan wyglądali w całym tym zgromadzeniu na jednych z najmłodszych, na szczęście ich wizytowe mundury pasowały do miejsca, choć demaskowały brak przynależności do świata elit.

– Pierwszy raz jestem w takim miejscu i mówię ci, ciocia miała rację – jest jak w bajce. – Uśmiechał się Alosza.

Starsza pani czekała na młodzieńców z kolacją. Wieczór spędzili, słuchając jej długich opowieści o życiu w stolicy.

– Mój mąż, niech mu ziemia lekką będzie, też został oficerem w Kronsztadzie i dorobił się stopnia kapitana, ale, nieborak, zginął przygnieciony w maszynowni podczas zwiadu na Morzu Bałtyckim – mówiła do Stefana, jako że jej bratanek znał tę historię na pamięć. – Nie zdążyliśmy mieć nawet dzieci, dlatego Alosza jest moim oczkiem w głowie. – Uśmiechnęła się do chłopaka i pocałowała go w czoło.

Po kolejnej godzinie opowieści ciocia przeszła do prezentowania pamiątek po swym mężu. Na lekko pożółkłych fotografiach pozowała wraz z nim podczas jakichś letnich wakacji w ogródku podpetersburskiej daczy. Na innych zdjęciach kapitan Pawłow prezentował się okazale w mundurze oficera carskiej marynarki.

Goście mieli przygotowane pokoje na górze i nie potrzebowali wiele czasu, aby zapaść w głęboki sen. Rano Stefan postanowił ponownie wybrać się na spacer i zaraz po śniadaniu wyruszył w miasto. Będąc w dobrym nastroju, po raz kolejny znalazł się nad Newą, tym razem minął jednak Ermitaż i skierował swoje kroki do Ogrodu Letniego.

– Istne dzieło sztuki. – Zachwycał się jego pięknem, wspominając z tęsknotą rodzinny kaliski park miejski. Choć temu ostatniemu dużo brakowało do petersburskiego wdzięku, był jednym z najcudowniejszych wspomnień z dzieciństwa. Granitowe posągi pozdrawiały Stefana, który zatrzymywał się niemal przy każdym z nich, chcąc poznać nazwisko uhonorowanego pomnikiem człowieka. Z ogrodu Stefan wyruszył jeszcze na spacer wzdłuż kanałów, po czym około piętnastej znów zagościł u cioci Aloszy.

– Na słoneczne popołudnie tylko nalewka według receptury męża – powiedziała gospodyni, uśmiechając się do gości.

– Ciociu, nie mamy wiele czasu – odpowiedział Alosza. – Przepustka kończy się wieczorem i naprawdę musimy już iść.

– Nie żałujcie sobie ani mojego rosołu, ani kurczaka, największego, jakiego znalazłam wczoraj na targu. Nie puszczę was przecież o pustym żołądku – nalegała starsza pani, krzątając się przy stole.

Młodzieńcy nie odpuścili sobie tych smakołyków, natomiast za deser podziękowali i ucałowawszy ciotkę, wybiegli na ulicę w poszukiwaniu powozu, który miał ich zawieźć do Kronsztadu. Spóźnienie nie wchodziło w rachubę.

*

Pułkownik Woroszenko, przewodniczący komisji egzaminacyjnej, poprosił Rogozińskiego pewnego jesiennego dnia 1879 roku do swojego gabinetu.

– Stefanie – zaczął – rada uczelni przystaje na twoją prośbę, abyś w lutym podszedł do egzaminów końcowych. Sytuacja ta jest wyjątkowa i chcę, żebyś o tym pamiętał. Będziesz egzaminowany z wyjątkową dokładnością, ale jeśli przejdziesz ten życiowy test, twoja kariera potoczy się bardzo szybko – mówiąc to, bacznie przyglądał się młodemu kandydatowi na oficera.

– Dziękuję, panie pułkowniku! – Zasalutował rozpromieniony Stefan. – W domu nauczono mnie, by do wszystkiego podchodzić z należytą starannością. Nie boję się egzaminów i nie mogę się ich już doczekać. Szkoda mi tylko Aloszy, bo jego niemiecki pozostawia jeszcze wiele do życzenia, a beze mnie nie będzie miał z kim go doskonalić – dodał z lekkim smutkiem w głosie.

Stefan lubił, mimo siarczystego mrozu, spacerować wzdłuż umocnień portu. Baza Floty Bałtyckiej była silnie ufortyfikowana. Od powstania Kronsztadu fortyfikacje przechodziły kolejne modernizacje, a ostatnia, sprzed kilkudziesięciu lat, uczyniła z miasta prawdziwą twierdzę. Umocnienia były w stanie skutecznie chronić okręty carskiej floty i wejście do Zatoki Newskiej, gwarantując w ten sposób spokój mieszkańcom stolicy. Oglądanie fregat, pancerników czy krążowników praktycznie z każdej strony było nieocenioną czynnością, powtórką przed egzaminami. Kadet musiał również wykazać się znajomością wyposażenia okrętów, w szczególności wiedzą na temat instrumentów nawigacyjnych i uzbrojenia, a także bez pomyłki wyrecytować ich gabaryty oraz osiągi silników, i wszelkie inne dane techniczne.

Kiedy zmarznięty chłopak wracał do pokoju, koledzy nie kryli zdziwienia.

– Naprawdę nie musisz katować się na dwudziestostopniowym mrozie – zauważył zatroskany o zdrowie współtowarzysza Alosza.

– Czyżbyś obawiał się, że będziesz pływał wyłącznie po wodach arktycznych i się do tego przysposabiasz? – podśmiechiwał się niższy z Iwanów.

– Jacy z was będą oficerowie, jeśli przesiedzicie kolejny rok w ciepłym pokoju? – odpierał spokojnie te zaczepki i wyrazy troski niezrażony Stefan. – Poza tym, chyba zgodzicie się ze mną, że spacer po skutej lodem zatoce to naprawdę przyjemność.

– Trochę przerażająca – odparł mniej już rozchichotany Iwan „Wysoki”. – Z dzieciństwa pamiętam przejazdy saniami po lodzie aż do Petersburga. Sunęliśmy ciężkim zaprzęgiem po przetartym na powierzchni śniegu szlaku, a lód tak trzeszczał, że matka odmawiała pacierze…

Podobne dyskusje nie zdarzały się chłopcom często. Do ostatniego momentu przed egzaminem Stefan musiał bowiem pracować bez chwili wytchnienia. W pewien wiosenny poranek stanął w wyprasowanym garniturze przed komisją akademii. Sposób, w jaki odpowiadał, nie budził najmniejszych wątpliwości co do tego, że decyzja o dopuszczeniu kadeta do wcześniejszych egzaminów była słuszna. Już po godzinie wszyscy gratulowali świeżo upieczonemu miczmanowi floty carskiej, ale dopiero przemowa pułkownika Woroszenki była tym, na co Stefan naprawdę czekał.

– Jest wśród nas młody oficer, który pokazał, że talent i determinacja potrafią dokonać rzeczy naprawdę trudnych. Daliśmy panu Stefanowi Szolcowi-Rogozińskiemu szansę, którą nie tylko wykorzystał, ale i wszystkich nas zaskoczył. Krótki pobyt w akademii dzielił między naukę a planowanie swojej przyszłości eksploratora, otrzymał bowiem już list potwierdzający jego przyjęcie w poczet członków Cesarskiego Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego. Jest gotowy do służby i pracy. – Zrobił pauzę i patrzył z dumą na prężącego się w mundurze młodzieńca.

Rozległy się krótkie oklaski, po czym pułkownik ciągnął dalej.

– Dlatego rada akademii zadecydowała, by przydzielić miczmana Szolca-Rogozińskiego do stacjonującej we Władywostoku fregaty „Generał-Admirał”, która za dwa tygodnie wyrusza w rejs dookoła Afryki i później docelowo płynie do Władywostoku.

Stefan wiedział, że musi ukryć oznaki euforii, gdyż ciągle stał przed komisją i wypadało zachowywać się, jak na oficera przystało. W geście podziękowania skinął tylko pułkownikowi Woroszence głową i czekał, aż zostanie zwolniony, by za drzwiami wykrzyczeć swoją radość. Kiedy tylko wyszedł, pośpieszył do pokoju, aby przekazać nowinę kolegom.

– Stawiam dziś wódkę i pijemy do białego rana! – oznajmił już w progu. – Jest zdany egzamin, jest Władywostok. – Cieszył się, ściskając każdego po kolei. Informacja o jego sukcesie szybko się rozniosła, dlatego do późnego popołudnia drzwi ich pokoju się nie zamykały i Stefan odbierał kolejne gratulacje. Na wieczór zarezerwował salę w kawiarni niedaleko soboru Świętego Andrzeja, do której zaprosił ponad dwudziestu kolegów. Każdy z nich przyprowadził towarzyszkę, więc zrobiło się naprawdę gwarnie. Do sali zajrzał nawet sam pop Jan, który usłyszawszy, że to właśnie Rogoziński wyprawia swoje pożegnanie z akademią, nie mógł nie uścisnąć ręki młodzieńcowi. Zabawa nie trwała jednak do białego rana, jak obiecywał Stefan. Ponieważ studentów obowiązywały wojskowe przepustki, przed północą musieli wrócić do koszar. Tam jednak kontynuowali imprezę w małym gronie i w największej konspiracji, bo nakrycie studenta z kieliszkiem w ręce groziło relegowaniem z uczelni.

– Spełniają się twoje marzenia, więc pijemy za nie – szeptał lekko wstawiony Alosza wprost do ucha Stefana, podnosząc mały kieliszek. – Musisz koniecznie założyć dziennik podróży i wszystko spisywać. A jak już wrócisz, poczytam i odpowiem sobie na pytanie, co zrobić z własnym życiem: wrócić do Moskwy czy wyruszyć w świat?

– Wojsko wsadzi cię na jakiś statek – przerwał mu dość niespodziewanie Rogoziński. – Pracę za biurkiem w Moskwie dostaniesz dopiero przed emeryturą.

Nieco zgaszony Alosza odburknął, że ojciec-pułkownik załatwi to, co będzie chciał. W duchu jednak marzył, by podążyć ku przygodzie i podobnie jak Stefan popłynąć w świat. Dlatego mocno prosił kolegę, aby o nim nie zapomniał i w razie możliwości w przyszłości pomógł.

Ostatnie dni przed wyjazdem upłynęły na załatwianiu formalności. Do domu wysłał list, w którym informował, że rusza opłynąć połowę kuli ziemskiej i dlatego szybko do Kalisza nie zawita. Wiedział, że ojciec nie będzie tym faktem zachwycony.

*

Bez specjalnego smutku zostawiał za sobą Kronsztad, wypatrując ciekawych przystanków na swojej kilkumiesięcznej trasie. Podróż przez Bałtyk, Morze Północne, Zatokę Biskajską minęła wyjątkowo spokojnie, a krótkie postoje dawały chwilę na odpoczynek, jednak bez możliwości zejścia na ląd. Minięcie Gibraltaru rozbudziło w głowie Stefana wiele pomysłów i planów dotyczących afrykańskiej wyprawy. Codziennie sporządzał notatki na temat warunków pogodowych i nawigacyjnych. Płynęli na Wyspy Kanaryjskie, a potem w kierunku Cabo Verde4 i dalej niemal przez środek oceanu do Przylądka Dobrej Nadziei. Dopiero tam Stefan mógł spojrzeć na kontynent, który niebawem zamierzał zdobyć. Pierwszy raz od opuszczenia Cabo Verde zeszli na ląd w małym porcie Saint-Pierre w Reunionie. Stefan czytał kiedyś o tej wyspie, znanej z wanilii, rumu i bardzo aktywnego wulkanu. Ponieważ krótki postój uniemożliwiał wycieczkę w góry, Stefan wraz z innymi marynarzami postanowił powłóczyć się po sennym miasteczku i posmakować lokalnej kuchni. Niedaleko portu znaleźli knajpkę, w której podawano wyłącznie świeżą wołowinę.

4 Portugalska nazwa Republiki Zielonego Przylądka (przyp. red.).

– „La boucherie”5. – Stefan uśmiechnął się, czytając duży szyld, wiszący nad wejściem do lokalu. – Jak sama nazwa wskazuje, tu właśnie znajdziemy kawałek soczystego mięsa, którym nigdy nie uraczy nas okrętowy kuchta. Mamy trzy godziny przepustki, które musimy dobrze wykorzystać. – Skinął na towarzyszy i weszli do środka.

5 Rzeźnia (fr.) [przyp. aut.].

Prosty wystrój pomieszczenia nie zachęcał do dłuższego pobytu wewnątrz, ale egzotyczni kelnerzy – czarny jak smoła tubylec, skośnooki Chińczyk i dwóch Hindusów z czerwonymi bindi na środku czoła wzbudzali ciekawość przybyszów. Obsługa natychmiast zaczęła uwijać się przy cudzoziemcach i po chwili na stole pojawiła się pierwsza butelka rumu. Tryknęły kieliszki, a z kuchni dobiegł syk pieczonego mięsa.

O tej porze nie było tu wielu klientów, dlatego marynarski stolik był najgłośniejszy. Nie przeszkodziło to jednak Stefanowi, by w pewnym momencie spośród potoku rosyjskich słów, wypowiadanych przez współbiesiadników, wyłowić zdania polskie, które nagle usłyszał tuż za swoimi plecami. Kiedy się odwrócił, zobaczył dwóch mężczyzn, gorączkowo rozprawiających nad dwoma krwistymi stekami. Natychmiast wstał i podszedł do rodaków.

– Panowie pozwolą, że się przedstawię – rzekł do dwóch mężczyzn, którzy spojrzeli na niego zdumieni. – Stefan Szolc-Rogoziński – miczman ze statku, który przed chwilą wpłynął do portu i zmierza do Władywostoku. Ci Rosjanie to moi podkomendni – dodał, wskazując w kierunku swego stolika.

– To niesamowite – odparł starszy z nich. – Pierwszy raz od dziesięciu lat, kiedy to wylądowaliśmy na wyspie, słyszę polską mowę!

– Jak się znaleźliście prawie na końcu świata? – zapytał Rogoziński, przysiadając się do stolika.

Mężczyzna, w dalszym ciągu zaskoczony, ale i najwyraźniej ucieszony nieoczekiwanym spotkaniem, opowiedział krótko historię ich tułaczki.

– Razem z bratem… – przerwał, skinąwszy w kierunku swego kompana. – Jako młodzi żołnierze walczyliśmy w powstaniu, a po jego klęsce postanowiliśmy opuścić kraj. Próbowaliśmy szczęścia w Paryżu. Maciej nawet ukończył szkołę inżynierską we Francji, ale ostatecznie znaleźliśmy się na statku płynącym właśnie tutaj. Wyspa jest spokojna i bardzo kosmopolityczna, ponieważ nawieziono tu sporo siły roboczej z Azji, niewolników z Afryki i ludzi takich jak my, z Europy. Zajmujemy się trochę handlem, trochę hodowlą i cieszymy się spokojem.

– Wraz z Henrykiem podróżujemy po całej wyspie i handlujemy wszystkim, czym się da – kontynuował młodszy rozmówca Stefana. – A do tej restauracji dostarczamy naszą najlepszą wołowinę, którą nazywają tu polską i której za chwilę skosztujecie.

– Wspaniale! – Szczerze ucieszył się Stefan. – Miło jest spotkać rodaków tak daleko od domu i porozmawiać po polsku.

– Najlepszy na rozwiązywanie języka jest rum – odrzekł Henryk i skinął na korpulentną Murzynkę, która natychmiast przyniosła butelkę ciemnobrązowego Isautiera oraz trzy kieliszki. – Najlepszy na wyspie – powiedział i wzniósł głośno toast. – Za spotkanie przyjaciół, vivat Polonia!

Na te słowa marynarze z „Generała-Admirała” odwrócili się ze zdziwieniem, ale Rogoziński wzrokiem nakazał im wrócić do steków. Rozmowa toczyła się w serdecznej atmosferze, ale po kolejnej godzinie trzeba było wracać na okręt. Stefan pożegnał rodaków i oddalił się z załogą w kierunku portu.

Długo rozmyślał nad zaskakującym spotkaniem. Nabierał przeświadczenia, że w każdym miejscu na Ziemi można znaleźć własne szczęście i pierwszy raz pomyślał nieco inaczej o planowanej wyprawie do Afryki.

„A może by tak wykupić kawałek ziemi i założyć farmę, zapraszając na nią tysiące Henryków czy Maciejów z rodzinami i dać im szansę na normalne życie?” – rozmyślał kolejnego wieczoru w czasie spokojnego rejsu po Oceanie Indyjskim. „Moglibyśmy powiesić tam polską flagę i zawalczyć o polską kolonię…” – rozmarzył się już na całego.

Kolejne dni przyniosły pogorszenie pogody i praca na pokładzie całkowicie pochłonęła czas i energię Stefana. W wolnych chwilach drzemał, zaniedbując notatki i czytanie książek. Spokój na wodach powrócił dopiero, gdy zbliżyli się do pierwszej z azjatyckich wysp.

Wpłynięcie do Cieśniny Sundajskiej było dla Stefana wielkim wydarzeniem. W prasie doczytał bowiem o częstych trzęsieniach ziemi w tym rejonie, związanych z przebudzaniem się wulkanu na wyspie Krakatau, obok której właśnie przepływali. Wulkan wyglądał imponująco, nie okazywał jednak żadnych oznak aktywności, choć wyobraźnia Stefana podsuwała mu kolejne obrazy zagłady.

– Wania – rzekł niespodziewanie do kolegi na mostku. – Co by było, gdyby ziemia się znowu zatrzęsła?

– Nie wywołuj wilka z lasu – odpowiedział mu marynarz, wiedząc, że nie mieliby wtedy żadnych szans. – Na razie tutejsze władze nie wydają żadnych ostrzeżeń dla statków handlowych czy wojskowych fregat, ale kapitan mówił parę dni temu, że te wypadki sejsmiczne niepokojąco się nasilają.

Zatrzymali się na krótki postój w małym porcie Anyer, gdzie Stefan miał okazję zweryfikować w kapitanacie zasłyszane pogłoski. Obawy te nie były całkowicie bezpodstawne. Ziemia trzęsła się tutaj już kilka razy w ostatnim roku.

– Nasze legendy mówią o przebudzeniu się smoka na wyspie Krakatau. Jego ogniste zionięcie zniszczyło przed wiekami nasze miasteczko – z przejęciem opowiadał historię jeden z urzędników będących akurat w kapitanacie. – Dlatego wiemy, że jeżeli wulkan się nie uspokoi, możemy znaleźć się w niebezpieczeństwie. O ile przed popiołem możemy uciekać w głąb wyspy, o tyle pracując w porcie, jako pierwsi odczujemy wielką falę, która nadejdzie od strony oceanu.

Popołudnie postanowili wykorzystać na rekonesans po okolicy. Stefan nigdy wcześniej nie widział tak bujnej roślinności, tylu odcieni zieleni i tylu przeróżnych, wielobarwnych kwiatów. Ludzie witali przybyszów machaniem rąk i zachęcali do zatrzymywania się przy małych kramikach z owocami i warzywami, ustawionymi przy drodze. Nie sposób było sobie odmówić zjedzenia mango czy papai prosto z drzewa, choć kapitan przestrzegał przed biegunką, która zazwyczaj pojawiała się w tym regionie Azji po zjedzeniu czegokolwiek. Wiadomość o wizycie rosyjskich marynarzy szybko rozeszła się po okolicy, docierając też do lokalnych oprychów. Taka właśnie grupka zagrodziła marynarzom drogę, gdy ci wracali na statek tuż przed zachodem słońca.

Przewodnik kierujący powozem, którym podróżowali marynarze, przetłumaczył żądania złodziei.

– Chcą pieniędzy i waszych mundurów, inaczej nie wrócicie na statek żywi.

Stefan i jego koledzy zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Znajdowali się na nieznanym terenie i do końca nie wiedzieli, czy bandytów jest tylko czterech, czy może kolejnych dwudziestu czai się w zaroślach.

– Czy jest ich tylko czterech? – zapytał po cichu przewodnika, po czym, otrzymawszy potwierdzenie, wyjął niespodziewanie z kieszeni pistolet i bez ostrzeżenia strzelił najbliżej stojącemu napastnikowi w udo. Widział, że bandyci nie posiadali broni palnej, dysponowali tylko dużymi nożami i tasakami. Z kolei pośród marynarzy on jako jedyny nosił przy sobie broń, więc ciężar błyskawicznej decyzji musiał wziąć na siebie. Stojący przed nim złodziej zachwiał się, zawył z bólu, po czym osunął się na ziemię. Pozostała trójka zniknęła w ułamku sekundy w krzakach.

– Sir, uciekajmy stąd, zanim pojawią się kolejni – krzyknął przewoźnik i po chwili wszyscy znaleźli się w powozie, który pędził w kierunku portu. Po kilkunastu minutach szczęśliwie dotarli do statku i Stefan rozkazał podkomendnym, aby nikomu nie wspominali o zajściu.

Po opuszczeniu portu popłynęli wzdłuż wybrzeży Konchichin6 i Annamu, mijając po drodze Formozę, której, mimo wcześniejszych planów, ze względu na opóźnienie nie mogli zwiedzić. Fregata kierowała się do Władywostoku, a jedyny krótki postój zaplanowano w Fukuoce. Co prawda stosunki rosyjsko-japońskie były już w tym czasie dość napięte, jednak nie przekreślało to możliwości cumowania rosyjskich statków wojennych w japońskich portach. Japończycy zarabiali na carskich marynarzach, ponieważ ci lubowali się w lokalnej kuchni i interesowały ich drobne japońskie kobiety.

6Mowa o Cochinchinie w Wietnamie, w okolicach Ho Chi Minh (przyp. aut.).

Miasto na „końcu świata” nie urzekło Stefana. Za nieukończonymi budynkami portu ciągnęła się gęsta zabudowa, która zdawała się potwierdzać, że tak daleko od Petersburga może być już tylko bieda. Miejscowi mężczyźni nagabywali schludnie ubranych marynarzy o papierosy i zapraszali do wspólnego kielicha w obskurnych barach. Stefan nie przepadał za takimi sytuacjami, dlatego większość czasu spędził w kapitanacie. Nie odmówił sobie jednak spaceru po pobliskich wzgórzach, z których rozciągał się wspaniały widok na port i zatokę. Władywostok był surowym miastem, do którego dopiero zjeżdżali się inżynierowie, by na wschodnich rubieżach carskiego państwa stworzyć największy port rosyjski na Pacyfiku. Droga do tego wydawała się jednak jeszcze bardzo długa, dominował bowiem architektoniczny chaos, panował też powszechny rozkład moralny.

Ze względu na napięty harmonogram powrót do Europy zarządzono już po czterech dniach. Pozostawiono na miejscu siedmiu inżynierów, lekarza oraz czterech urzędników i podniesiono kotwicę. Trasa powrotna była nudna. I tym razem Krakatau nie dawał oznak aktywności, a Ocean Indyjski zbytnio nie kołysał. Stefan całymi dniami zaczytywał się w książkach naukowych. Tworzył szczegółowe notatki, a wszelkie wątpliwości natury geograficznej czy nawigacyjnej rozwiązywał z kapitanem, towarzysząc mu często na mostku.

– Tym razem będziemy płynąć wzdłuż wybrzeży Afryki – oświadczył pewnego dnia kapitan.

– To wspaniale – odparł rozpromieniony Rogoziński. – Chciałbym się im przyjrzeć, ponieważ wybieram się niedługo w te okolice – oznajmił nie bez dumy w głosie.

Kapitan znał plany Rogozińskiego, dlatego chętnie wdał się w dyskusję na temat obecności Europejczyków w tych rejonach Afryki.

– Tereny te dzielą między siebie Anglicy, Belgowie i Francuzi – mówił, wskazując na ląd, widoczny z kapitańskiego mostku – ale obecnie przepływamy na wysokości ziem należących do Portugalczyków, na których dość brutalnie rządzą oni od wieków. My, Rosjanie, trochę spóźniliśmy się z eksploracją tego kontynentu i skupiamy się na drobnym handlu.

– Myślę, że podział Afryki jeszcze się tak naprawdę nie dokonał – stwierdził Stefan, przypatrując się bacznie zarysom brzegu. – Czytałem, że tarcia w środkowej części kontynentu są coraz silniejsze, że do gry wchodzą coraz mocniej Niemcy i coraz więcej odkrywa się dóbr naturalnych, które można by w niedalekiej przyszłości eksploatować.

– To takie przeciwieństwo pogodowe naszych dalekowschodnich terenów, z których właśnie wracamy – zwrócił młodemu oficerowi uwagę kapitan. – Tutaj jest gorący klimat i tropikalne choroby, a w Azji trzaskające mrozy, przecinane krótkim, pełnym komarów latem. – Zaśmiał się. – Nie wiadomo, co lepsze.

– Albo co gorsze… – stwierdził z zadumą w głosie Stefan.

Kiedy po trzech dniach znaleźli się na wysokości Gór Kameruńskich, zwykle spowitych mgłą, miał szczęście – tym razem ukazały się w całej okazałości.

– Kapitanie, to właśnie mój cel – rzekł, wpatrzony w wyłaniające się zza horyzontu szczyty. – Kiedy uda mi się zdobyć czasowe zwolnienie ze służby na odbycie misji naukowej, pewnie tutaj na wyspie rozpocznę eksplorację Afryki – wskazał na wysepkę Fernando Poo7, którą opływali od południa. – A może by tak zawinąć tu na chwilę? – zapytał z nadzieją w głosie.

7Od 1973 roku wyspa nosi nazwę Bioko (przyp. red.).

– Niestety, rozkazy mówią jasno – musimy się spieszyć – odparł kapitan. – Już teraz silniki zdają się nie pracować pełną parą, dlatego nie możemy zwlekać.

– Rozumiem, kapitanie – odparł nieco rozczarowany Stefan. – A zatem: kierunek Brest.

Rejs przebiegał spokojnie, jednak awaria silnika okazała się faktem. Spowolniło to wyprawę, ale dzięki sprzyjającym wiatrom podróżnym udało się dotrzeć aż do Tangeru, gdzie kapitał zarządził dłuższą przerwę w celu dokonania napraw. Stefan z kolegami skorzystali z przepustki i na blisko dwa tygodnie zaszyli się w medynach kilku miast wybrzeża śródziemnomorskiego, dotarłszy aż do Oranu. Przyuczali się w sztuce negocjacji handlowych i na „Generała-Admirała” naznosili mnóstwo strojów, sztyletów i wszelkiej maści arabskich czy kabylskich ozdób. Kapitan kręcił, co prawda, nosem, ale obdarowany częścią upominków, przystał na ten niespodziewany „nadbagaż”. Sam bowiem nie miał czasu na podobne zakupy, zajęty feralnym silnikiem.

Zatoka Biskajska zaatakowała okręt wiatrem. Pewnej nocy rozszalał się potężny sztorm, doprowadzając do złamania jednego z masztów. Stefan aktywnie walczył z żywiołem na pokładzie, mógł przypłacić to życiem, kiedy jeden z odłamków masztu przeleciał z impetem obok jego głowy. Na twarzach marynarzy po raz pierwszy było widać wyraźny strach. Będąc tak blisko domu, ocierali się o śmierć. Kapitan nie tracił ducha, i opanowany, wydawał komendy. Wiedział, że sztorm zapewne ucichnie rankiem. Tak też się stało. Dwóch poszkodowanych w walce z żywiołem marynarzy opatrzono i umieszczono pod pokładem.

– Brest – to miasto będzie naszym domem na najbliższe dwa miesiące – zawyrokował kapitan, świadom uszkodzeń statku i czasu, niezbędnego do dokonania kolejnych napraw. – Cieszmy się, że tak zakończył się ten koszmar.

Stefan dziękował w duchu Bogu za nieplanowaną wizytę we Francji, ponieważ pozwalała mu ona na rozpoczęcie przygotowań do upragnionej kolejnej wyprawy.

– Wiedza, ludzie, pieniądze – powtarzał sobie, siedząc w pociągu jadącym do Paryża, bo właśnie tam zamierzał skierować pierwsze kroki, odwiedzając malowniczą ojczyznę René-Auguste Caillié. – Zajrzę do paru bibliotek i poszperam po dostępnych materiałach o Afryce, bo w Warszawie ani w Krakowie nic podobnego raczej nie znajdę.

Gdy był w Paryżu, dzięki rekomendacji hrabiego Konstantego Branickiego udało mu się wstąpić w szeregi tamtejszego Towarzystwa Geografii, co wyraźnie uskrzydliło Stefana. W planowaniu przyszłości pomogła mu też interesująca rozmowa w siedzibie towarzystwa, która dostarczyła Rogozińskiemu wielu cennych wskazówek i naprowadziła na potencjalnych partnerów, mogących wziąć udział w kształtującej się wyprawie.

– Wiem, że prężnie rozwija się Klub Afrykański w Neapolu i tam znajdą się z pewnością entuzjaści pańskiego wielkiego planu. – Sekretarz Towarzystwa, głęboko wciśnięty w zabytkowy, wykwintny fotel, stanowiący ozdobę gabinetu, nader chętnie dzielił się ze Stefanem swą wiedzą. – Osobiście poznałem młodego, lecz już zasłużonego nauce profesora Giovanniego Licatę, który szuka kolejnych afrykańskich przygód i może być Kamerunem zainteresowany.

Rogoziński, którego wręcz rozpierała duma, opuszczał kamienicę przy bulwarze Saint-Germain, by już następnego dnia skorzystać z rady, jaką otrzymał. Wsiadł do pociągu i popędził do Neapolu, pełen wielkiej nadziei.

Na umówione spotkanie Licata przyprowadził swojego przyjaciela, Gustavo Bianchiego, który miał w świecie odkrywców wyrobioną już markę i przede wszystkim zasłużył się podczas naukowych eskapad po Abisynii. Stefan od razu został przez nich poproszony o wygłoszenie prelekcji dla członków Klubu Afrykańskiego. Przygotowując się do niej, tworzył dokładny plan wyjazdu, który zamierzał przedstawić szerokiemu gronu na otwartym spotkaniu. Pomagali mu w tym obaj poznani wcześniej Włosi.

– Jeśli wyruszymy w co najmniej dziesięć osób, możemy podzielić ekipę na trzy grupy – mówił Licata, w odpowiedzi na pomysły Stefana. – Ja stanę na czele pierwszej, która uda się w kierunku Calabaru i od strony północnej dojdzie do osady znanej jako Pebota. Grupa druga – pana Rogozińskiego – obierze kierunek wzdłuż rzek kameruńskich na wschód, by spotkać się z nami, trzecia zaś grupa będzie stanowić nasze zaplecze i pozostanie w bazie, którą założymy w Victorii – perorował, coraz bardziej zapalając się do pomysłu młodego Polaka.

– Będziemy potrzebować wielu tragarzy, bo przejście przez tak rozległe terytoria zmusi nas do dźwigania mnóstwa towaru na handel i licznych podarków – wtrącił Rogoziński. – Z Peboty wyruszymy razem, by dojść do jezior Liba.

– Słyszałem o ludożercach, którzy żyją na terenach na północ od Gór Kameruńskich, ale wiem, jak z tym problemem sobie poradzić – zauważył Bianchi i wskazał na strzelbę, która stała oparta o ścianę gabinetu.

– Musimy uwzględnić wszystkie przeszkody – zgodził się z nim Stefan. – Te regiony to przede wszystkim dżungla, rzeki i mokradła. Nasz sprzęt musi być maksymalnie zredukowany, inaczej ugrzęźniemy gdzieś w połowie drogi, zwłaszcza grupa calabarska.

– Część trasy możemy przepłynąć rzekami, ale na tych terenach podobno występują liczne katarakty i małe wodospady – wtrącił Bianchi, uważnie przysłuchujący się rozmowie obu młodzieńców.

– Wejście na karty historii wymaga ofiarności – podsumował Licata. – Ale oby nie ofiar – dodał, po chwili zastanowienia. – Zwróćmy się też do króla Leopolda z prośbą o sfinansowanie zakupu statku. Będzie łasy na belgijski przyczółek w tej części Afryki, bo Kongo z pewnością nie zaspokoi królewskiego ego.

Stefan kiwnął głową na znak akceptacji propozycji, choć zdążył sobie wyrobić negatywne zdanie na temat działań belgijskiego monarchy.

Klub Afrykański był modnym miejscem spotkań badaczy, podróżników i wszelkiej maści awanturników, którzy przez Morze Śródziemne przeprawiali się ku północnej Afryce i prowadzili szemrane interesy z Arabami. Spotykali się więc na jego spotkaniach zarówno ludzie nauki, jak i potentaci w dziedzinie handlu, a także drobni oszuści. Kiedy jednak Rogoziński wszedł do budynku i zobaczył urzędujące w nim zróżnicowane audytorium, wydało mu się ono naturalnie dopasowane do wielobarwnej i wielokulturowej Afryki.

Prezentacja była pierwszą zapowiedziąExpédition Africaine Rogozinski, która obok polskiego dowódcy miała przede wszystkim na pokładzie dwóch słynnych Włochów. Tak to przynajmniej przedstawiał Stefan i dlatego wzbudził ogromny aplauz zebranych. Licata i Bianchi wtórowali Rogozińskiemu, sprawiając przy okazji wrażenie, że to wyprawa, która jest przygotowywana już od miesięcy w najdrobniejszych szczegółach. Pomijali fakt, że plan powstał w ich głowach zaledwie dwa dni wcześniej, że miczman Rogoziński nie otrzymał póki co żadnej gwarancji zwolnienia ze służby na czas jej trwania i że nie mają jeszcze na ten cel odłożonej choćby marki czy rubla. Niemniej sam Stefan uznał, że prezentacja wypadła znakomicie i spodobała mu się taka wizja podboju Afryki.

Z Włochami umówił się na korespondencję i spotkanie w Paryżu, ponieważ ustalili, że najbardziej prawdopodobnym miejscem, z jakiego mogliby wyruszyć statkiem, który zamierzali kupić, będzie port francuski, a nie włoski.

– Marsylia, Brest albo Hawr – zastanów się dobrze, Stefanie. – Tymi słowami żegnał się z młodym Polakiem Gustavo Bianchi.

Rogoziński powinien był spieszyć się z powrotem na statek, ale postanowił skorzystać z okazji i udał się w przeciwnym kierunku.

– Każdy powinien zobaczyć Akropol – powtarzał sobie, kierując się do Grecji. Nie zabawił tam jednak długo, ponieważ otrzymał informację, że naprawa „Generała-Admirała” dobiegała końca.

Kiedy tylko wrócił na fregatę, natychmiast zamknął się w swojej kajucie i całymi dniami przelewał na papier plany ułożone w Neapolu. Jeszcze z pokładu wysłał do Warszawy pierwszy anons na temat wyprawy.

„Drogi Filipie!” – pisał do Sulimierskiego, wydawcy „Wędrowca”, z którym pozostawał w bliskich stosunkach od jakiegoś czasu. „Bardzo cię proszę, abyś umieścił to ogłoszenie w najlepszym miejscu i zadbał, aby sprawa nabrała rozgłosu. Gdy tylko zjawię się w Warszawie, biorę sprawy w swoje ręce.

Zamierzając w kwietniu przyszłego roku wyruszyć do kameruńskiej zatoki i, postawiwszy w górach tego imienia stację geograficzną, puścić się na wschód kontynentu dla stwierdzenia istnienia jezior Liba… Czas niezbędny dla ekspedycji oceniam na jeden rok mniej więcej, udział zaś materialny wynosić będzie 2000 rubli” – napisał zgrabny tekst, podpisując go: „Stefan Szolc-Rogoziński, oficer marynarki, członek Towarzystwa Geografii w Paryżu i Klubu Afrykańskiego w Neapolu”.

Sulimierski bez wahania przygotował tekst i dwudziestego drugiego września umieścił go na łamach swojej gazety. Henryk Sienkiewicz, który pozostawał w bliskich relacjach z Sulimierskim i który pisywał do „Wędrowca”, dumny z pomysłu mającego rozsławić imię Polski i Polaka na całym świecie, skwitował anons krótko:

– Będzie z tego historia. Jak młody Stefan zawita do Warszawy, niech zaraz mi się przedstawi.

PRZYGOTOWANIA DO WYPRAWY