Syn Sobka
- Wydawca:
- Wydawnictwo Galeria Książki
- Kategoria:
- Dla dzieci i młodzieży
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-64297-01-4
- Rok wydania:
- 2014
- Słowa kluczowe:
- bestsellerowych
- opowiadanie
- percy
- razem
- ricka
- serii
- sobka
- stanąć
- zmierzyć
- znane
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Syn Sobka”
„Syn Sobka“ to trzymające w napięciu opowiadanie autorstwa Ricka Riordana łączące dwa światy znane z jego bestsellerowych serii: „Percy Jackson i bogowie olimpijscy“ i „Kroniki Rodu Kane“. Carter i Percy muszą razem zmierzyć się z niebezpieczeństwem i stanąć do walki z wielkim potworem.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Rick Riordan
OkładkaStrona tytułowaRick RiordanSyn Sobka
Przełożyła
Agnieszka
Strona redakcyjna
Tytuł oryginałuThe Son of Sobek
Text copyright © 2013 by Rick Riordan. All rights reserved.
Zezwolenie na niniejsze wydanie zostało uzyskane za pośrednictwem agencji Nancy Gallt Literary Agency.
Permission for this edition was arranged through the Nancy Gallt Literary Agency.
Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Fulińska, 2013
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2013
Opracowanie redakcyjne i DTP
Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.com.pl)
Redakcja
Ewa Wiąckowska
Korekta
Katarzyna Kolowca-Chmura, Katarzyna Kierejsza
Opracowanie graficzne okładki, typografia i DTP
Stefan Łaskawiec
Wydanie I
ISBN: 978-83-64297-01-4
Wydawnictwo Galeria Książkiwww.galeriaksiazki.plbiuro@galeriaksiazki.pl
Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o.
Syn Sobka
Jakby nie dość było skończyć jako posiłek ogromnego krokodyla… Chłopak z płonącym mieczem tylko pogorszył sprawę.
Może powinienem się przedstawić.
Nazywam się Carter Kane, jestem po trochu uczniem pierwszej klasy liceum, po trochu magiem, a na cały etat martwię się potworami i egipskimi bogami, którzy nieustannie usiłują mnie zabić.
Dobra, z tym ostatnim nieco przesadziłem. Nie wszyscy bogowie pragną mojej śmierci. Tylko bardzo wielu – ale to ryzyko zawodowe, ponieważ jestem magiem w Domu Życia. Jesteśmy swego rodzaju policją dla starożytnych egipskich mocy nadprzyrodzonych. Pilnujemy, żeby któraś z nich nie siała zbyt wielkiego zamętu w nowoczesnym świecie.
W każdym razie tego konkretnego dnia tropiłem dzikiego potwora na Long Island. Nasi jasnowidze od kilku tygodni wyczuwali magiczne zaburzenia na tym terenie. Następnie lokalne media zaczęły mówić o wielkim stworze widywanym na bagnach i stawach w pobliżu Montauk Highway – potworze, który pożerał dzikie zwierzęta i straszył ludzi. Jeden z dziennikarzy nazwał go nawet Potworem z Bagien Long Island. A kiedy śmiertelnicy podnoszą alarm, oznacza to, że nadszedł czas, by sprawdzić, co się dzieje.
W zwykłych okolicznościach pojechałaby ze mną moja siostra Sadie albo ktoś z naszych uczniów z Domu Brooklyńskiego, ale wszyscy byli akurat w pierwszym nomie w Egipcie na tygodniowym szkoleniu z kontroli demonów serowych (tak, one naprawdę istnieją; wierzcie mi, że nie chcecie wiedzieć więcej), zostałem zatem sam.
Zaprzągłem więc do naszej czerwonej latającej łodzi mojego domowego gryfa imieniem Świr i przez całe przedpołudnie polatywaliśmy sobie nad wybrzeżem, wypatrując oznak kłopotów. Jeśli zastanawiacie się, dlaczego nie podróżowałem na grzbiecie Świra, wyobraźcie sobie dwa skrzydła przypominające kolibrze, ale poruszające się szybciej i bijące mocniej niż łopatki helikoptera. Naprawdę lepiej jest lecieć łodzią, chyba że ktoś chce być poszatkowany.
Świr ma niezły nos do magii. Po kilku godzinach patrolu zaskrzeczał „ŚWIIIR!” i skręcił ostro w lewo, krążąc nad zieloną bagnistą zatoczką między dwoma cyplami. – Tam? – zapytałem.
Świr zadrżał i zerknął na mnie spode łba, kołysząc nerwowo ogonem przypominającym drut kolczasty.
Nie widziałem w dole zbyt wiele – tylko brązową rzekę połyskującą w gorącym powietrzu lata, wijącą się wśród bagiennej trawy i skupisk pokręconych drzew, uchodzącą w końcu do zatoki Moriches. Teren przypominał nieco deltę Nilu w Egipcie, tyle że tu mokradła otoczone były z obu stron osiedlami mieszkalnymi złożonymi z szeregów domków o szarych dachach. Na północy po Montauk Highway sunął sznur samochodów – urlopowicze uciekający od tłumów w mieście ku tłumom w Hamptons.
Jeśli pod nami rzeczywiście grasował drapieżny bagienny potwór, pozostawało kwestią czasu, kiedy zagustuje w ludziach. A gdyby to się stało… cóż, otaczał go istny szwedzki stół.
– Okej – odezwałem się do Świra. – Wysadź mnie na brzegu rzeki.
Kiedy tylko wysiadłem z łodzi, Świr zaskrzeczał i wystrzelił w niebo, ciągnąc za sobą łódkę.
– Hej! – wrzasnąłem za nim, ale było już za późno.
Świra łatwo przestraszyć. Zwłaszcza drapieżnym potworom. Ale udaje się to również ogniom sztucznym, klaunom czy zapachowi dziwacznego brytyjskiego napoju ribena, który uwielbia Sadie. (W tym ostatnim przypadku nie dziwię mu się. Sadie wychowała się w Londynie i miewa przedziwny gust).
Będę musiał rozprawić się z potworem, a następnie zagwizdać na Świra, żeby mnie zabrał, gdy już będzie po wszystkim.
Otwarłem plecak i sprawdziłem jego zawartość: zaczarowana lina, zagięta kościana różdżka, nieco wosku do wykonywania magicznych figurek uszebti, zestaw do kaligrafii i uzdrawiająca mikstura uwarzona przez moją przyjaciółkę Jaz. (Jaz wie, że często bywam ranny).
Potrzebowałem jeszcze tylko jednej rzeczy.
Skoncentrowałem się i sięgnąłem w głąb Duat. Przez ostatnich kilka miesięcy nauczyłem się całkiem nieźle chować potencjalnie przydatne przedmioty w tym królestwie cieni – dodatkową broń, czyste ubrania, cukierki i sześciopaki napojów orzeźwiających – ale wkładanie ręki w magiczny wymiar wciąż wydawało mi się nieco dziwne, jakbym przedzierał się przez warstwy zimnych, ciężkich zasłon. Zacisnąłem palce na rękojeści mojego miecza i wyciągnąłem go – ciężki chepesz o głowni wygiętej jak znak zapytania. Uzbrojony w miecz i różdżkę byłem już przygotowany na przechadzkę po bagnach w poszukiwaniu głodnego potwora. Sama radość!
Wszedłem do wody i natychmiast zapadłem się po kolana. Dno rzeki przypominało brejowatą zupę. Buty przy każdym kroku wydawały tak okropne chlupocząco-zasysające dźwięki, że cieszyłem się z nieobecności Sadie. Moja siostra pokładałaby się ze śmiechu.
Co gorsza, robiłem taki hałas, że nie miałem szans zakraść się niezauważony w pobliże żadnego potwora.
Otoczyły mnie roje moskitów. Nagle poczułem się niepewny i samotny.
Mogłoby być gorzej – powtarzałem sobie. – Mógłbym uczyć się o serowych demonach.
Nie potrafiłem jednak samego siebie przekonać. Z pobliskiego cypelka doszły mnie głosy dzieciaków, które zapewne bawiły się w jakąś grę. Zastanawiałem się, jak by to było być zwykłym dzieckiem i bawić się z kumplami w letnie popołudnie.
Wizja ta była tak kusząca, że rozkojarzyła mnie. Nie zauważyłem fal na wodzie, dopóki pięćdziesiąt metrów przede mną coś nie wyskoczyło ponad powierzchnię – linia skórzastych czarno-zielonych wzgórków, które natychmiast zanurzyły się z powrotem. Teraz jednak przynajmniej wiedziałem, z czym mam do czynienia. Widywałem już w życiu krokodyle, ale ten był przerażająco ogromny.
Przypomniało mi