Strona główna » Obyczajowe i romanse » Szemrane towarzystwo niegdysiejszej Warszawy

Szemrane towarzystwo niegdysiejszej Warszawy

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0275-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Szemrane towarzystwo niegdysiejszej Warszawy

Kontynuacja Intymnego życia niegdysiejszej Warszawy. I tym razem autor zabiera nas w podróż w czasie i oprowadza po ciemnej stronie miasta, gdzie w zaułkach czyhali zabójcy, wyreźnicy i doliniarze byli prawdziwą plagą, kasiarze budzili przerażenie bankierów, a oszuści i naciągacze mieli się całkiem dobrze. Poznamy język, przesądy i obyczaje złodziei. Nie zabraknie też opowieści o „sławnych” przestępcach, o których śpiewano ballady. Półświatek w całej krasie. Ale ręka sprawiedliwości również i wtedy dosięgała złoczyńców. Wieża i dom poprawy, więzienie i zesłania. A nawet miecz i szubienica. Są tu opisy głośnych procesów, warunków odbywania kary i... złodziejskich akademii w więzieniach.

Polecane książki

Jest to czwarty, najbardziej dojrzały tom wierszy Bronisława Kozieńskiego, o którym Tomasz Sobieraj, redaktor naczelny "Krytyki literackiej", napisał m.in.: książka "jest znacznie ciekawsza od stosów tomików naszych rodzimych, uznanych i nagradzanych wierszopisów [...]. Autor do tego pisze z sensem...
Wybrałam życie. Podróżuję w przestrzeni o nazwie Życie. Każdy z nas jest po trosze wędrowcem, podróżnikiem, poszukiwaczem. Miewamy chwile, w których nie czujemy się sobą, odczuwamy brak lub przesyt. Grzęźniemy w ruchomych piaskach. Bywamy szczęśliwi i nieszczęśliwi, smutni i radośni, wypełnieni sens...
Ten dzień w życiu Nicka Gautiera chyba nigdy się nie skończy. Owszem, udało mu się przeżyć liczne ataki zombie, ale teraz obudził się w świecie zmiennokształtnych i demonów czyhających na jego duszę. Nowy dyrektor jego szkoły ma o nim jeszcze gorsze zdanie niż poprzedni, a dziewczyna, z którą nie ch...
Patronat: Wydział Orientalistyczny Uniwersytetu Warszawskiego. Język bengalski należy do indoeuropejskiej rodziny językowej, a literatura bengalska - zaliczana do najbogatszych na subkontynencie indyjskim – jako jedyna może się poszczycić laureatem Nagrody Nobla (Rabindranath Tagore, 1913). Język...
Książka roku według National Thriller Writers! Ta sprawa gwarantowała szum medialny – młoda atrakcyjna żona i matka znika bez śladu ze swego domu w Bostonie. Czteroletnia córeczka to jedyny świadek, a przystojny, tajemniczy mąż staje się głównym podejrzanym. Kiedy do niewielkiego, przytulnego domu...
Kontynuacja czwartego tomu bestsellerowej serii o braciach Slater! Po ciężkich przeżyciach Branna i Ryder pragną spokoju. Jednak oboje mają zupełnie inną wizję tego, jak będzie wyglądało wspólne rodzinne życie. Ryder marzy o tym, aby mieć dużo dzieci, co nie przekonuje nowej pani Slater. Branna cies...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Stanisław Milewski

OPRA­CO­WA­NIE ‌GRA­FICZ­NE ‌An­drzej Ba­rec­ki

RE­DAK­CJA Ma­ria ‌Mag­da­le­na ‌Ma­tu­siak

KO­REK­TA Do­ro­ta ‌Woj­cie­chow­ska

Zdję­cie au­to­ra co­py­ri­ght ‌© by Przy­my­sław Kut­nyj ‌

ŹRÓ­DŁA ZDJĘĆ ‌I ILU­STRA­CJI

„Kło­sy” (1865-1890), „Kol­ce” ‌(1871-1914), ‌„Ty­go­dnik ‌Ilu­stro­wa­ny” (1859-1914), ‌„Mu­cha” ‌(1871-1939) (1886, 1903) ‌oraz ar­chi­wum ‌au­to­ra

Co­py­ri­ght © by ‌Sta­ni­sław Mi­lew­ski, ‌2009

Co­py­ri­ght ‌© by Wy­daw­nic­two ‌Iskry, War­sza­wa 2009

ISBN ‌978-83-244-0275-5

Wy­daw­nic­two Iskry ‌

ul. Smol­na 11

 00-375 War­sza­wa

iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład ‌wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Od autora

KSIĄŻ­KA ‌TA ZA­WDZIĘ­CZA swo­je ‌po­wsta­nie ‌i w ogó­le ‌ist­nie­nie dr. ‌Wie­sła­wo­wi Uchań­skie­mu, pre­ze­so­wi „Iskier”, ‌któ­ry po nie­wąt­pli­wym ‌suk­ce­sie wy­daw­ni­czym, ja­kim ‌sta­ło się In­tym­ne ży­cie ‌nie­gdy­siej­szej ‌War­sza­wy(„Iskry” ‌2008), za­chę­cał mnie ‌do na­pi­sa­nia ‌dru­giej ‌czę­ści. Mimo złe­go ‌sta­nu zdro­wia zgo­dzi­łem się ‌na to, bo pro­po­zy­cja ‌była ‌zbyt ku­szą­ca, ‌by ‌z niej ‌nie sko­rzy­stać. Od­czu­wam ‌zresz­tą głę­bo­ką wdzięcz­ność, ‌że ona pa­dła.

Pod­ją­łem ją ‌tym chęt­niej, że ‌od schył­ku lat ‌sześć­dzie­sią­tych zbie­ra­łem ma­te­ria­ły do ‌po­dob­nej, jak ta, książ­ki. ‌Opu­bli­ko­wa­łem już na ‌ten te­mat ‌kil­ka ksią­żek oraz ‌spo­ro ‌po­nad set­kę ‌ar­ty­ku­łów ‌w róż­nych ‌pe­rio­dy­kach. Jej ‌na­pi­sa­nie ‌sta­ło się więc ‌jak­by uko­ro­no­wa­niem – na ‌przy­kła­dzie ‌nie­gdy­siej­szej ‌War­sza­wy – dłu­go­let­nich stu­diów ‌nad hi­sto­rią prze­stęp­czo­ści ‌i jej zwal­cza­nia w po­przed­nich wie­kach, aż do cza­sów II woj­ny świa­to­wej; po­wo­jen­ne mia­łem moż­li­wość po­zna­wać nie­ja­ko na żywo, pra­cu­jąc przez po­nad ćwierć wie­ku w sa­mym cen­trum tego te­ma­tu, bo w „Ga­ze­cie Praw­ni­czej”.

Do za­ję­cia się hi­sto­rycz­ną stro­ną zwal­cza­nia prze­stęp­czo­ści i w ogó­le hi­sto­rią pra­wa – mu­szę o tym uczci­wie wspo­mnieć – też przy­stą­pi­łem, bę­dąc do tego w pew­nym sen­sie skło­nio­ny. Na­czel­ny „Ga­ze­ty” – a był nim przez cały okres wy­da­wa­nia tego pi­sma nie­od­ża­ło­wa­nej pa­mię­ci Zyg­munt Frank, po wierz­chu mark­si­sta, w środ­ku li­be­rał, aw su­mie bar­dzo pra­wy czło­wiek (na­wia­sem mó­wiąc, to dzię­ki nie­mu, a tak­że ze­spo­ło­wi re­dak­cyj­ne­mu, współ­pra­cow­ni­kom i człon­kom ko­le­gium re­dak­cyj­ne­go, w któ­rym z re­gu­ły za­sia­da­li fa­chow­cy dba­ją­cy o pryn­cy­pia pra­wa i za­wo­du – „Ga­ze­ta Praw­ni­cza” jest do dziś wspo­mi­na­na przez ju­ry­stów star­sze­go po­ko­le­nia nie tyl­ko z sen­ty­men­tem, ale co waż­niej­sze, z sza­cun­kiem) – wy­dał mi bo­wiem „po­le­ce­nie służ­bo­we”, bym na­pi­sał cykl ar­ty­ku­łów po­świę­co­nych dzie­jom pra­sy praw­ni­czej.

Za­da­nie to wy­da­wa­ło mi się po­cząt­ko­wo nie­zwy­kle trud­ne, ale po­tem oka­za­ło się tak wcią­ga­ją­ce, że nie tyl­ko je wy­ko­na­łem, ale jesz­cze po­sta­no­wi­łem zro­bić dok­to­rat z tego te­ma­tu. Przez dość dłu­gi czas bra­łem udział w se­mi­na­riach dok­to­ranc­kich pro­wa­dzo­nych przez prof. dr Ali­nę Słom­kow­ską na Wy­dzia­le Dzien­ni­kar­stwa UW Na­wał za­jęć za­wo­do­wych (by­łem za­stęp­cą na­czel­ne­go, a każ­dy, kto zna pra­cę re­dak­cyj­ną, wie, co to zna­czy), po­tem dłu­ga moja cho­ro­ba, wresz­cie śmierć pro­mo­tor­ki zni­we­czy­ły te za­mie­rze­nia. Po­zo­sta­ły jed­nak po nich ar­ty­ku­ły w „Ga­ze­cie Praw­ni­czej”, „Pań­stwie i Pra­wie”, a na ko­niec cały cykl pio­nier­skiej Hi­sto­rii cza­so­pi­śmien­nic­twa praw­ni­cze­go od po­ło­wy XVIII wie­ku do 1914 roku dru­ko­wa­ny w „Pa­le­strze” w la­tach 2002-2007. Obec­nie cykl ten jest kon­ty­nu­owa­ny aż do cza­sów dzi­siej­szych przez dr. Ada­ma Re­dzi­ka.

Pi­sząc Szem­ra­ne to­wa­rzy­stwo nie­gdy­siej­szej War­sza­wy, książ­kę po­świę­co­ną zło­dzie­jom i kra­dzie­żom, mia­łem w gło­wie ideę sen­sa­cyj­ne­go „czy­ta­dła” dla każ­de­go, kto znę­co­ny ty­tu­łem po nią się­gnie, ale rów­nież w mia­rę moż­li­wo­ści do­brze udo­ku­men­to­wa­ne­go, kry­mi­no­lo­gicz­no-kry­mi­na­li­stycz­ne­go stu­dium na­uko­we­go uka­zu­ją­ce­go pra­wo „w dzia­ła­niu” w uję­ciu hi­sto­rycz­nym. Czy mi się to uda­ło i czy w ogó­le jest moż­li­wy taki ma­riaż? – po­zo­sta­wiam osą­do­wi Czy­tel­ni­ków. Oszczę­dzi­łem im mno­go­ści przy­pi­sów i roz­wa­żań typu: co to jest kra­dzież, kogo uzna­je­my za prze­stęp­cę za­wo­do­we­go i po­dob­nych kwe­stii oraz de­fi­ni­cji, tak cha­rak­te­ry­stycz­nych dla dy­ser­ta­cji na­uko­wych do tej pory pi­sa­nych „na urząd”, jak to się daw­niej ma­wia­ło, jesz­cze XIX-wiecz­ną ma­nie­rą.

Za­łą­czo­ny na koń­cu dłu­gi wy­kaz wy­ko­rzy­sta­nej li­te­ra­tu­ry mógł­by su­ge­ro­wać, że ma­te­ria tej książ­ki jest przez hi­sto­ry­ków pra­wa i var­sa­via­ni­stów wy­star­cza­ją­co prze­ba­da­na i na­der do­brze opra­co­wa­na, a au­to­ro­wi po­zo­sta­ło tyl­ko ich usta­le­nia spo­pu­la­ry­zo­wać. Nic bar­dziej myl­ne­go! W więk­szo­ści wy­ko­rzy­sta­nych ksią­żek i ar­ty­ku­łów uda­ło się zna­leźć dwa, trzy zda­nia, cza­sem aka­pit lub stro­nę. Jesz­cze rza­dziej moż­na tra­fić na całe opra­co­wa­nie, któ­re nada­wa­ło­by się do uło­że­nia mo­zai­ki, na jaką skła­da się ta książ­ka. Au­tor sta­rał się, mimo iż zre­zy­gno­wał z se­tek przy­pi­sów, od­dać każ­de­mu suum cu­ique, po­da­jąc au­to­ra, któ­re­mu za­wdzię­czał daną in­for­ma­cję, jak to się robi w re­por­ta­żu z prze­szło­ści.

Two­rzy­wem dla książ­ki – rów­nie zresz­tą waż­nym, jak owe pu­bli­ka­cje, na ogół zresz­tą drob­ne przy­czyn­ki – sta­ły się daw­ne ga­ze­ty, co­dzien­ne i fa­cho­we, głów­nie „Ga­ze­ta Są­do­wa War­szaw­ska”, uka­zu­ją­ca się od 1873 roku aż do ostat­niej woj­ny. Są to zresz­tą też źró­dła szcząt­ko­we, ogra­ni­czo­ne ostrą cen­zu­rą i kon­we­nan­sa­mi epo­ki. Do­pie­ro przed woj­ną pra­sa za­czę­ła pi­sać o po­peł­nia­nych w mie­ście kra­dzie­żach, przed­tem ga­ze­ty po­bież­nie po­ru­sza­ły ten pro­blem, epa­tu­jąc czy­tel­ni­ka ra­czej krwa­wy­mi zbrod­nia­mi.

Książ­ka, mimo ta­kich wła­śnie spo­dzie­wań Wy­daw­cy, nie sta­ła się pro­stą kon­ty­nu­acją po­przed­niej, ale jest od­ręb­ną po­zy­cją, po­wsta­łą w wy­ni­ku roz­wi­nię­cia frag­men­tów roz­dzia­łu za­ty­tu­ło­wa­ne­go Zło­dziej­skie na­sie­nie. Kra­dzie­że bo­wiem sta­no­wi­ły w przed­wie­ko­wej War­sza­wie ogrom­ny, do­kucz­li­wy pro­blem, bez więk­sze­go prze­ko­na­nia i za­an­ga­żo­wa­nia roz­wią­zy­wa­ny przez car­ską po­li­cję, któ­ra cza­sem wręcz współ­pra­co­wa­ła ze zło­dzie­ja­mi.

Zło­dzie­je i spraw­cy roz­bo­jów przez całe wie­ki sta­no­wi­li licz­ną, wy­róż­nia­ją­cą się gru­pę wśród osob­ni­ków ła­mią­cych nor­my pra­wa. W dru­giej jed­nak po­ło­wie XVIII wie­ku, już za rzą­dów kró­la Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta Po­nia­tow­skie­go, daje się za­ob­ser­wo­wać kil­ka po­zy­tyw­nych ten­den­cji, któ­re zło­ży­ły się na to, że w kra­ju znacz­nie po­pra­wił się stan bez­pie­czeń­stwa. Dużą w tym rolę ode­gra­ły Ko­mi­sje Do­bre­go Po­rząd­ku (boni or­di­nis); pierw­sza po­wo­ła­na zo­sta­ła w War­sza­wie w 1763 r., a parę lat póź­niej or­ga­ny te, w któ­rych skład wcho­dzi­ła oko­licz­na szlach­ta, dzia­ła­ły już w Lu­bli­nie, Kra­ko­wie i Po­zna­niu. Nie bez zna­cze­nia były dys­ku­sje, wy­wo­ła­ne przez ju­ry­stów, wy­wo­dzą­cych się na ogół spo­śród ab­sol­wen­tów Col­le­gium No­bi­lium, gdzie na­ucza­no też pra­wa; byli oni pod wy­raź­nym wpły­wem Bec­ca­rii. Ów wło­ski praw­nik w trak­ta­cie O prze­stęp­stwach i ka­rach (1764, wyd. pol­skie 1772) twier­dził mia­no­wi­cie – a oni jego za­sa­dy usi­ło­wa­li wcie­lić do prak­ty­ki – że do­bre efek­ty w zwal­cza­niu prze­stęp­czo­ści osią­ga się nie su­ro­wo­ścią kar, lecz ich nie­uchron­no­ścią, czy­li na­le­ży­tym ujaw­nia­niem złych czy­nów, ści­ga­niem spraw­ców, a na­stęp­nie ade­kwat­nym do tych czy­nów ka­ra­niem.

Znaj­du­je to swo­je od­bi­cie w da­nych sta­ty­stycz­nych, któ­re od­no­to­wał Ta­de­usz Czac­ki w dzie­le Opol­skich i li­tew­skich pra­wach, a któ­re sze­rzej zo­sta­ną omó­wio­ne przy przed­sta­wia­niu po­li­ty­ki kar­nej mar­szał­ków wiel­kich ko­ron­nych: Bie­liń­skie­go i Lu­bo­mir­skie­go. Licz­ba orze­ka­nych kar śmier­ci wo­bec spraw­ców roz­bo­jów i zło­dziei re­cy­dy­wi­stów spa­dła za ka­den­cji tego dru­gie­go wręcz dra­stycz­nie: z czte­ry­stu pięć­dzie­się­ciu w la­tach 1752-1762 do pięć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu w la­tach 1768-1779!

Jed­no­cze­śnie za­czę­to do­sko­na­lić pra­cę or­ga­nów od­po­wie­dzial­nych za po­rzą­dek i bez­pie­czeń­stwo w kra­ju. Inf­lant­czyk Fry­de­ryk Schulz, w swo­istym, bar­dzo po­głę­bio­nym re­por­ta­żu, pi­sa­nym z po­dró­ży do Pol­ski na po­cząt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych XVIII wie­ku, bar­dzo chwa­lił wy­da­ne w la­tach wcze­śniej­szych „roz­po­rzą­dze­nie po­li­cyj­ne bar­dzo do­nio­słe, za­wie­ra­ją­ce co naj­sku­tecz­niej­sze­go ob­my­ślo­no w tym przed­mio­cie w Pa­ry­żu, Wied­niu i Ber­li­nie”.

W dru­giej po­ło­wie XVIII stu­le­cia Pol­ska w opi­nii cu­dzo­ziem­ców – a oni prze­cież pa­trzy­li na ogół bar­dzo kry­tycz­nie – to kraj bar­dzo bez­piecz­ny. Na­wet osła­wio­ny i ten­den­cyj­ny Clau­de Car­lo­man de Rul­hi­ère, au­tor Hi­sto­rii anar­chii w Pol­sce, bar­dzo się temu dzi­wił: „To jest pra­wie nie­po­dob­na, że wśród ta­kiej anar­chii Pol­ska zda­wa­ła się szczę­śli­wa i spo­koj­na; bez­pie­czeń­stwo pa­no­wa­ło w mia­stach; po­dróż­ny bez żad­nej oba­wy mógł prze­by­wać tak lasy naj­sa­mot­niej­sze, jak dro­gi naj­bar­dziej uczęsz­cza­ne”.

Pro­fe­sor z Cam­brid­ge, Wil­liam Coxe, któ­ry w 1779 roku to­wa­rzy­szył w po­dró­ży po Eu­ro­pie mło­de­mu lor­do­wi Pem­bro­ke G. A. Her­ber­to­wi, od­no­to­wał w swo­jej re­la­cji, że w cią­gu ca­łej po­dró­ży przez Pol­skę nic im nie zgi­nę­ło, cho­ciaż zo­sta­wia­li na noc ka­ro­cę bez do­zo­ru; na­to­miast w Ro­sji – mimo że w po­jeź­dzie spał słu­żą­cy – raz po raz spo­strze­ga­li ja­kąś kra­dzież.

Pro­fe­so­ro­wi z Cam­brid­ge wtó­ru­je kil­ka­na­ście lat póź­niej praw­nik i hi­sto­ryk Jan Erich Bie­ster: „Czy to we dnie, czy to w nocy – czy­ta­my w jego re­por­ta­żu – po­dró­żu­je się w Pol­sce bar­dzo bez­piecz­nie; kil­ka ty­się­cy du­ka­tów wozi ka­brio­le­tem je­den czło­wiek tam i z po­wro­tem po kra­ju”.

Po­zy­tyw­ne opi­nie cu­dzo­ziem­ców zwe­ry­fi­ko­wał pod ko­niec XIX wie­ku Ta­de­usz Ko­rzon, któ­ry prze­ba­dał akta Ko­mi­sji Skar­bo­wej z cza­sów sta­ni­sła­wow­skich. Co kwar­tał prze­wo­żo­no wów­czas z kas każ­dej pro­win­cji spo­re kwo­ty, się­ga­ją­ce nie­kie­dy mi­lio­na zło­tych. Cza­sem ro­bio­no to wy­na­ję­tą „budą” ży­dow­ską, a eskor­ta skła­da­ła się z jed­ne­go, dwóch straż­ni­ków kon­nych. „Ani je­den trans­port – twier­dzi ów wy­bit­ny hi­sto­ryk – w cią­gu trzy­dzie­stu lat nie zgi­nął; raz tyl­ko była złu­pio­na kasa eg­ze­ku­to­ro­wi w La­ty­czy­nie przez haj­da­ma­ków nad gra­ni­cą tu­rec­ką”. Stan rze­czy zmie­nił się na nie­ko­rzyść po roz­bio­rach, a zwłasz­cza po woj­nach na­po­le­oń­skich.

Wszyst­ko to po­twier­dza­ło kon­sta­ta­cje Bec­ca­rii, po­dob­nie jak – na­wia­sem mó­wiąc – póź­niej­sze o wiek z górą eks­pe­ry­men­ty z pra­wem kar­nym już w Pol­sce nie­pod­le­głej; te zwe­ry­fi­ko­wa­ły je à re­bo­urs. Odzie­dzi­czy­li­śmy po za­bor­cach – a już zwłasz­cza po ro­syj­skim, mniej po au­striac­kim, jesz­cze mniej po pru­skim – ad­mi­ni­stra­cję nad wy­raz sko­rum­po­wa­ną; lu­dzie w niej pra­cu­ją­cy byli przy­zwy­cza­je­ni do ła­pó­wek i fi­nan­so­wych nad­użyć.

Chcąc z tym wal­czyć, Sejm wy­dał dwie nad­zwy­czaj­ne usta­wy kar­ne: z 1 sierp­nia 1919 roku (tzw. sierp­niów­kę), prze­wi­du­ją­cą naj­wyż­szy wy­miar kary orze­ka­ny w try­bie do­raź­nym wo­bec woj­sko­wych, któ­rzy do­pu­ści­li się kra­dzie­ży lub sprze­nie­wie­rze­nia mie­nia do­stęp­ne­go lub po­wie­rzo­ne­go, oszu­stwa, przy­ję­cia po­da­run­ku lub in­nej ko­rzy­ści ma­te­rial­nej, a na­wet jej obiet­ni­cy; 18 mar­ca 1920 roku wy­da­no po­dob­ną (tzw. mar­ców­kę), do­ty­czą­cą urzęd­ni­ków.

Pra­sa po­da­wa­ła wów­czas wstrzą­sa­ją­ce przy­kła­dy, gdy na śmierć ska­zy­wa­no (i karę tę wy­ko­ny­wa­no!) w spra­wach nie­zwy­kle bła­hych, na przy­kład za kra­dzież wor­ka sa­le­try, a po­waż­ne afe­ry ja­koś się roz­my­wa­ły i ucho­dzi­ły pła­zem. Ad­wo­ka­ci wo­ła­li wiel­kim gło­sem o uchy­le­nie tych ustaw, co też po paru la­tach na­stą­pi­ło. Naj­bar­dziej wy­mow­ne jed­nak były sta­ty­sty­ki. O ile w 1920 roku sądy woj­sko­we ska­za­ły na karę śmier­ci za prze­stęp­stwa po­peł­nio­ne z chę­ci zy­sku sied­miu ofi­ce­rów i sie­dem­na­stu sze­re­gow­ców, o tyle już dwa lata póź­niej wy­da­no ta­kie wy­ro­ki na dzie­więt­na­stu ofi­ce­rów i sie­dem­dzie­się­ciu czte­rech sze­re­gow­ców. Jako swo­isty stra­szak „sierp­niów­ka” i „mar­ców­ka” zu­peł­nie za­wio­dły. Eks­pe­ry­ment prze­pro­wa­dzo­ny na ży­wym or­ga­ni­zmie spo­łecz­nym do­wiódł nie­zbi­cie, że na­wet wid­mem szu­bie­ni­cy czy plu­to­nu eg­ze­ku­cyj­ne­go nie da się sku­tecz­nie eg­ze­kwo­wać zbyt sro­gie­go pra­wa kar­ne­go, a już zwłasz­cza w przy­pad­kach kra­dzie­ży czy sprze­nie­wie­rze­nia. Wią­żą się one bo­wiem z pier­wot­nym in­stynk­tem po­sia­da­nia i opar­te są na ra­chu­bach, że aku­rat tym ra­zem prze­stęp­stwo uj­dzie na su­cho. By­wa­ją lu­dzie, któ­rzy dla pie­nię­dzy nie cof­ną się przed ra­bun­kiem, i by osią­gnąć swój cel, nie wa­ha­ją się na­wet za­bić, gdy uzna­ją, że mogą to zro­bić bez­kar­nie.

Ale po­wróć­my do cza­sów bar­dziej od­le­głych. Ro­mu­ald Hube, pro­fe­sor pra­wa kar­ne­go na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim, twier­dził w 1829 roku na ła­mach „The­mis Pol­skiej”, że licz­ba kra­dzie­ży „po­ło­wę wszel­kich in­nych prze­stępstw prze­cho­dzi”. Jego uczo­ny ko­le­ga, eko­no­mi­sta Fry­de­ryk hra­bia Skar­bek, w póź­niej­szych nie­co la­tach bę­dą­cy dy­rek­to­rem Rzą­do­wej Ko­mi­sji Spra­wie­dli­wo­ści, a więc jak­by mi­ni­strem tego re­sor­tu, wy­traw­ny znaw­ca ów­cze­snych wię­zień, oce­niał, że kra­dzie­że, sprze­nie­wie­rze­nia i oszu­stwa, a więc prze­stęp­stwa prze­ciw­ko wła­sno­ści, po­peł­nia trzech na czte­rech ska­za­nych prze­stęp­ców. Licz­bę więź­niów ka­ra­nych za kra­dzie­że oce­niał w po­ło­wie XIX wie­ku na 88 pro­cent po­pu­la­cji wię­zien­nej! Jak z tego wi­dać, zło­dziej­stwo sys­te­ma­tycz­nie na­ra­sta­ło, a w dru­giej po­ło­wie XIX wie­ku na­si­li­ło się jesz­cze bar­dziej.

War­sza­wa, pra­wie na wiek siłą za­gra­bio­na przez Ro­sję, jej też za­wdzię­cza­ła pla­gę kra­dzie­ży w mie­ście, quod erat de­mon­stran­dum w książ­ce. Za­bor­ca nie tyl­ko uczy­nił z na­szej sto­li­cy za­py­zia­łe i za­co­fa­ne cy­wi­li­za­cyj­nie mia­stecz­ko na swych za­chod­nich ru­bie­żach (to wła­śnie tę po­ro­syj­ską War­sza­wę pam­fle­ci­sta Adolf No­wa­czyń­ski ochrzcił „Par­sza­wą”), ale na do­miar złe­go ska­ził du­sze czę­ści jej miesz­kań­ców i ne­ga­tyw­nie wpły­nął na ich men­tal­ność. Sku­pia­jąc całą uwa­gę na bo­jow­ni­kach o wol­ność lub przy­najm­niej au­to­no­mię i sto­su­jąc wo­bec nich naj­su­row­sze re­pre­sje, nie przy­wią­zy­wał więk­szej wagi do prze­stęp­czo­ści kry­mi­nal­nej. Po­li­cja car­ska nie tyl­ko nie ści­ga­ła za­wo­do­wych prze­stęp­ców, ale nie­rzad­ko z nimi współ­pra­co­wa­ła. Naj­bar­dziej wi­docz­ne sta­ło się to na po­cząt­ku XX wie­ku, gdy po­słu­gi­wa­no się nimi jako na­rzę­dziem przy zwal­cza­niu ten­den­cji re­wo­lu­cyj­nych i nie­pod­le­gło­ścio­wych.

Sy­tu­ację po­gar­sza­ło mało sku­tecz­ne i w dłuż­szej per­spek­ty­wie wręcz szko­dli­we usta­wo­daw­stwo kar­ne do­ty­czą­ce prze­stępstw prze­ciw­ko mie­niu. Ko­deks kar­głów­nych i po­praw­czych z 1847 roku – nie­mal do­słow­nie prze­nie­sio­ny z Ro­sji, i jak tam w tym wzglę­dzie nie­zbyt uda­ny – „pre­mio­wał” drob­ne kra­dzie­że, a wia­do­mo, że „od rze­mycz­ka…”. To wte­dy na­ro­dzi­ło się zło­dziej­skie po­rze­ka­dło „rok nie wy­rok”.

Nie­sku­tecz­ne pra­wo, zde­mo­ra­li­zo­wa­na po­li­cja i ad­mi­ni­stra­cja („brud­na pia­na na­pły­wa­ją­ca z Ce­sar­stwa” – ma­wia­li świa­do­mi rze­czy war­sza­wia­cy; tym wy­ra­zi­ściej od­bi­jał So­kra­tes Sta­ryn­kie­wicz i po­twier­dzał re­gu­łę), stłam­szo­ne ży­cie spo­łecz­ne mia­sta, brak sa­mo­rzą­du, ogól­na bez­na­dzie­ja – oto klucz do zro­zu­mie­nia pa­no­szą­ce­go się w War­sza­wie zło­dziej­stwa.

Męty spo­łecz­ne, wła­ści­we dla każ­de­go więk­sze­go mia­sta, tu „ro­sły w siłę”, in­te­li­gen­cja zaś, za­wsze na­da­ją­ca ton w jego mi­lieu, była tłam­szo­na i prze­śla­do­wa­na. In­te­li­gent­ni lu­dzie rzad­ko wcho­dzą na prze­stęp­czą dro­gę, na­to­miast „szem­ra­ne to­wa­rzy­stwo” prze­ja­wia ogrom­ne ku temu skłon­no­ści. Nie­pod­le­gła Pol­ska z tru­dem da­wa­ła so­bie radę z tym po­nu­rym dzie­dzic­twem po za­bor­cy. To z tego „to­wa­rzy­stwa” wy­wo­dzi­li się prze­cież pra­dziad­ko­wie póź­niej­szych szmal­cow­ni­ków i sza­brow­ni­ków. Po­tom­stwo ich po­tom­stwa daje się nam we zna­ki i dziś.

Kra­dzie­że były, są i będą. Kie­dyś ka­sia­rze – wyż­sze sfe­ry spo­śród osób ma­ją­cych do nich żył­kę – pru­li pal­ni­ka­mi ace­ty­le­no­wy­mi ban­ko­we sej­fy, te­raz im po­dob­ni zło­dzie­je sur­fu­ją w kom­pu­te­rach, uszczu­pla­jąc kon­ta ban­ko­we. Zmie­nia­ją się for­my, ale isto­ta rze­czy po­zo­sta­je ta sama. Tyl­ko kie­szon­kow­cy po­zba­wia­ją nas port­fe­li sta­ry­mi – jak zo­ba­czy­my w książ­ce – tra­dy­cyj­ny­mi me­to­da­mi, jak ich an­te­na­ci. I tak jak oni po­zo­sta­ją bez­kar­ni, gdyż po­li­cjan­ci, cho­ciaż więk­szość zna­ją „z wi­dze­nia”, ja­koś nie po­tra­fią wsa­dzić za krat­ki przy­najm­niej naj­ak­tyw­niej­szych, a sądy do­pa­tru­ją się w ich czy­nach „zni­ko­mej szko­dli­wo­ści”.

Z książ­ki tej wy­ni­ka też wnio­sek, że re­cep­tą na kra­dzie­że nie są sro­żą­ce się pa­ra­gra­fy. Jak w niej prze­czy­ta­my, w War­sza­wie jesz­cze w koń­cu XVIII wie­ku zło­dziei re­cy­dy­wi­stów ści­na­no bądź wie­sza­no, ban­dy­tów zaś ła­ma­no ko­łem, a ćwier­ci ich ciał roz­wie­sza­no na pa­lach przy miej­skich ro­gat­kach. Waż­ne jest sku­tecz­ne dzia­ła­nie po­li­cji, szyb­kie i prze­my­śla­ne są­dów, a naj­waż­niej­sza – pro­fi­lak­ty­ka unie­moż­li­wia­ją­ca stwa­rza­nie sy­tu­acji sprzy­ja­ją­cych kra­dzie­żom.

Ten roz­dział z ży­cia War­sza­wy, wsty­dli­wie przez hi­sto­ry­ków po­mi­ja­ny, wy­da­je się jed­nak wart przy­po­mnie­nia. Naj­mniej opra­co­wa­na jest hi­sto­ria wię­zień; po nie­któ­rych, po­mniej­szych, po­zo­sta­ły tyl­ko ad­re­sy. Jak z prze­stęp­czo­ścią prze­ciw­ko wła­sno­ści wal­czy­li nasi przod­ko­wie, ja­kie wy­da­wa­li w tej ma­te­rii pra­wa i ja­kie przy­no­si­ło to efek­ty – te kwe­stie mają zna­cze­nie dla nas i dzi­siaj. Tym bar­dziej wart, że po­dob­nej do tej mo­no­gra­fii nie do­cze­ka­ła się do­tąd – o ile mi wia­do­mo, a in­ten­syw­nie sta­ra­łem się to usta­lić – żad­na chy­ba ze sto­lic eu­ro­pej­skich.

Utwier­dzi­ła mnie w tym prze­świad­cze­niu życz­li­wa oce­na ma­szy­no­pi­su przez dr. Jó­ze­fa Gur­gu­la, któ­rej do­ko­nał nie tyl­ko jako ser­decz­ny przy­ja­ciel. Rze­tel­ność dłu­go­let­nie­go prak­ty­ka w or­ga­nach spra­wie­dli­wo­ści ka­rzą­cej, a tak­że au­to­ry­tet kry­mi­no­lo­ga i kry­mi­na­li­sty­ka, po­świad­czo­ny księ­gą pa­miąt­ko­wą ku jego czci na osiem­dzie­sią­te uro­dzi­ny, wy­da­ną przez śro­do­wi­sko sku­pio­ne wo­kół kra­kow­skie­go In­sty­tu­tu Eks­per­tyz Są­do­wych, gwa­ran­tu­ją, że nie była to by­najm­niej oce­na ku­mo­ter­ska. Dzię­ku­ję mu za cen­ne uwa­gi i uści­śle­nia, któ­re zo­sta­ły uwzględ­nio­ne przy osta­tecz­nej re­dak­cji książ­ki. Dzię­ku­ję też Panu An­drze­jo­wi Ba­rec­kie­mu, któ­ry wło­żył dużo ser­ca i umie­jęt­no­ści w jej opra­wę gra­ficz­ną.

Zbójcy w zaułkachi na przedmieściach

Przed­wiecz­ne ban­dy ♦ „Jed­ną mam tyl­ko gło­wę” ♦ Roz­świe­tla­nie sprzy­ja­ją­cych ciem­no­ści ♦ Goły pa­łasz do prze­cię­cia strycz­ka ♦ Z sę­ka­tym ki­jem na pre­fe­ran­sa ♦ Kra­dzież czy roz­bój ♦ Gdy ofia­rą pada ra­buś ♦ Czas sprzy­ja­ją­cy ban­dy­tom ♦ „Zbrod­nia sko­li­mow­ska” ♦ Zie­liń­ski – ban­dy­ta nr 1 ♦ W ame­ry­kań­skim sty­lu ♦ Gang­ste­rzy „Taty Ta­siem­ki” ♦ Zdan­kie­wicz – „król war­szaw­skich zło­dziei” czy po­spo­li­ty ban­dy­ta ♦ „Hi­pek Wa­riat” nie lep­szy ♦ Tak­sów­karz – za­wód nie­bez­piecz­ny ♦ Dys­ku­sje wo­kół obro­ny ko­niecz­nej

KSIĄŻ­KĘ O WAR­SZAW­SKICH zło­dzie­jach i świe­cie prze­stęp­czym sto­li­cy wy­pa­da za­cząć od roz­bo­jów, owej naj­bar­dziej bru­tal­nej i bez­względ­nej for­my kra­dzie­ży, po­łą­czo­nej z uży­ciem prze­mo­cy, a nie­rzad­ko na­wet ze śmier­cią ofia­ry. I to by­najm­niej nie dla­te­go, że były one kie­dy­kol­wiek w hi­sto­rii ja­kaś wiel­ką pla­gą w sy­re­nim gro­dzie, ale – je­śli już się zda­rza­ły – sta­wa­ły się na ogół im­pul­sem do sta­rań o wzmoc­nie­nie bez­pie­czeń­stwa w mie­ście i roz­wój służb do tego po­wo­ła­nych.

Mar­cin Kam­ler, ba­dacz prze­stęp­czo­ści XVI i XVII stu­le­cia, usta­lił na pod­sta­wie ksiąg są­dów miej­skich, że w tym okre­sie dzia­ła­ły licz­ne ban­dy roz­bój­ni­cze. Skła­da­ły się one za­zwy­czaj z czte­rech-sze­ściu męż­czyzn, miesz­ka­ją­cych na sta­łe w mia­stach, tak­że w sto­li­cy. Uda­wa­li się na go­ściń­ce dość da­le­ko od ro­dzin­nych stron; na przy­kład wy­wo­dzą­cy się z Lu­bli­na ra­bo­wa­li pod War­sza­wą, za Lwo­wem i na Ślą­sku. Jako te­ren dzia­ła­nia wy­bie­ra­li naj­bar­dziej uczęsz­cza­ne trak­ty, w po­bli­żu du­żych miast, gdzie ro­sły gę­ste lasy, albo też miej­skie za­uł­ki, jak to było w War­sza­wie.

Na ogół zda­wa­li się na przy­pa­dek, je­śli cho­dzi o obiekt na­pa­du. Ich ofia­ra­mi by­wa­li kup­cy ja­dą­cy z to­wa­rem bądź wra­ca­ją­cy z pie­niędz­mi, wę­drow­ni kra­ma­rze, pie­si wę­drow­cy, szlach­ta po­dró­żu­ją­ca w ko­la­sach lub kon­no. Nie­kie­dy kup­cy by­wa­li wcze­śniej upa­trze­ni; na tych za­cza­ja­no się w do­god­nym miej­scu, zdo­by­wa­jąc spo­dzie­wa­ne łupy. Po kil­ku ta­kich „wy­pa­dach” wra­ca­li na swo­je me­li­ny (sło­wo to, uży­wa­ne przez zło­dziei od daw­na, Hen­ryk Uła­szyn wy­wo­dzi od he­braj­skie­go ma­li­na, mo­lum – „noc­leg”, „obe­rża”). Me­li­ny, w któ­rych gru­po­wa­li i chro­ni­li się róż­ni prze­stęp­cy, w War­sza­wie znaj­do­wa­ły się głów­nie za mu­ra­mi miej­ski­mi.

Czę­sto – jak to usta­lił Mar­cin Kam­ler – roz­bo­ju do­ko­ny­wa­li przy­god­ni włó­czę­dzy, któ­rych głów­nym za­ję­ciem by­wa­ły kra­dzie­że. Za­bi­ja­li, by po­zbyć się świad­ków; po­dob­nie zresz­tą czy­ni­li za­wo­do­wi roz­bój­ni­cy, by nie po­zo­stał ża­den ślad ich zbrod­ni i nie ro­ze­szły się o niej wie­ści. Bio­rąc za pod­sta­wę ze­zna­nia 166 osób są­dzo­nych za roz­bo­je i ra­bun­ki, au­tor ów wy­li­czył, że przy­zna­li się oni do po­zba­wie­nia ży­cia 210 osób w 356 na­pa­dach. Pro­cent za­mor­do­wa­nych był więc bar­dzo wy­so­ki.

Nie­któ­rzy ba­da­cze prze­stęp­czo­ści są zda­nia, że to bez­względ­ność kar gro­żą­cych za roz­bój pcha­ła do po­zby­wa­nia się świad­ków zbrod­ni i do po­peł­nia­nia wciąż no­wych. Inny hi­sto­ryk mar­gi­ne­su spo­łecz­ne­go daw­nej Pol­ski, Jan Kra­cik, przy­ta­cza bar­dzo zna­mien­ną wy­po­wiedź hersz­ta ban­dy upra­wia­ją­cej roz­bój, któ­ry sta­nął przed są­dem w 1787 roku. Gdy go spy­ta­no: „Cze­mu tak wie­le zła bro­ił?”, ów od­parł: „Gdym się od­wa­żył na pierw­szą złość, któ­ra śmier­cią ka­ra­na bywa, wie­dząc o tym, iż jed­ną mam tyl­ko gło­wę, któ­rą mi za pierw­szy wy­stę­pek utną, wię­cej mi złe­go uczy­nić nie mogą, choć­bym naj­wię­cej bro­ił; śmia­łom więc się od­wa­żał na wie­le zło­ści, któ­re wszyst­kie już mi bez­kar­nie ujdą, utra­ciw­szy gło­wę za jed­ną”.

Lu­dzie tam­tych cza­sów nie za­sta­na­wia­li się nie­wąt­pli­wie nad po­dob­ny­mi niu­an­sa­mi. Przez wie­ki całe utrwa­li­ło się prze­ko­na­nie, że tyl­ko okru­cień­stwem moż­na od­stra­szyć od zbó­jec­twa… spo­koj­ny han­del był na tyle waż­ny, że nie wa­ha­no się sto­so­wać naj­dra­stycz­niej­szych środ­ków. schwy­ta­nych zbój­ni­ków pod­da­wa­no naj­wy­myśl­niej­szym tor­tu­rom, by uzy­skać od nich na­zwi­ska i ry­so­pi­sy wspól­ni­ków; tych na­stęp­nie ści­ga­no po ca­łym kra­ju i tra­co­no czę­sto bez in­nych do­wo­dów.

Czy­nie­nie z eg­ze­ku­cji roz­bój­ni­ków krwa­wych wi­do­wisk od­no­si­ło prze­waż­nie prze­ciw­ny sku­tek. Ci bo­wiem w ob­li­czu okrut­nej śmier­ci nie tyl­ko nie tra­ci­li re­zo­nu oraz har­do­ści i nie wy­ra­ża­li skru­chy, ale dba­li o to, by wo­bec tłu­mów iść na śmierć bez oznak stra­chu i ze swo­istym fa­so­nem… szła o tym wieść gmin­na kreu­ją­ca ze zwy­kłych oprysz­ków bo­ha­te­rów.

W dru­giej po­ło­wie XVIII wie­ku po­pra­wił się znacz­nie stan bez­pie­czeń­stwa, zwłasz­cza w Pol­sce cen­tral­nej i w War­sza­wie. Prócz usta­no­wie­nia pod ko­niec lat sześć­dzie­sią­tych Ko­mi­sji Do­bre­go Po­rząd­ku (boni or­di­nis) duże zna­cze­nie mia­ło uak­tyw­nie­nie się ju­rys­dyk­cji mar­szał­ka wiel­kie­go ko­ron­ne­go, któ­ry wziął się ostro do zwal­cza­nia prze­stęp­czo­ści we wszyst­kich jej prze­ja­wach, a zwłasz­cza naj­groź­niej­szych dla pań­stwa. Wi­dać to wy­raź­nie na przy­kła­dzie ska­zań na karę śmier­ci wła­śnie za roz­bo­je… o ile sąd mar­szał­kow­ski ko­ron­ny w la­tach 1716-1726 orzekł ją wo­bec 126 osób po­peł­nia­ją­cych roz­bo­je, o tyle już w okre­sie 1752-1762 stra­co­no 39 roz­bój­ni­ków, a w la­tach 1769-1779 tyl­ko trzech.

Jed­nak­że upa­dek Rze­czy­po­spo­li­tej znów wy­wo­łał ro­sną­cą falę prze­stępstw, w tym zwłasz­cza roz­bo­jów. Rząd pru­ski sto­so­wał bez więk­sze­go skut­ku bar­dzo su­ro­wy Lan­drecht, pra­wo kar­ne wpro­wa­dzo­ne w 1794 roku w związ­ku z anek­sją czę­ści ziem pol­skich. Prze­wi­dy­wa­ło ono ła­ma­nie ko­łem od dołu do góry dla ra­bu­sia, któ­ry za­mor­do­wał na go­ściń­cu oso­bę sta­wia­ją­cą mu opór; taką samą karę po­no­sił ra­buś po­ma­ga­ją­cy wspól­ni­ko­wi w mor­der­stwie. Po­zo­sta­wał wszak­że pro­blem schwy­ta­nia spraw­cy, a pod tym wzglę­dem nie było naj­le­piej.

NA­PA­DOM BAN­DYC­KIM sprzy­ja­ły ciem­no­ści pa­nu­ją­ce na uli­cach War­sza­wy.

Gdy póź­nym wie­czo­rem li­sto­pa­do­wym 1771 roku zbroj­ni lu­dzie po­rwa­li kró­la Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta z uli­cy Mio­do­wej, w miej­scu tym pa­no­wał ab­so­lut­ny mrok, roz­świe­tla­ny tyl­ko po­chod­nia­mi lo­ka­jów i la­tar­nia­mi ka­re­ty. Od­tąd znacz­niej­sze uli­ce ob­fi­ciej oświe­tla­no, a już zwłasz­cza Mio­do­wą.

KRA­DZIE­ŻE NA DWOR­CU GŁÓW­NYM

Fak­ty okra­da­nia po­dróż­nych na dwor­cu Głów­nym bar­dzo nie­po­ko­ją pu­blicz­ność zmu­szo­ną do wy­jaz­dów. Coś jest nie w po­rząd­ku! W dniu 13 b.m. po­da­wa­li­śmy no­tat­kę o ukra­dze­niu in­ży­nie­ro­wi X. wa­li­zy z ubra­niem i waż­ne­mi dlań pa­pie­ra­mi, co zmu­si­ło ofia­rę kra­dzie­ży do wy­rze­cze­nia się po­dró­ży. Na do­miar, jak wie­my, zło­dziej te­le­fo­nicz­nie żą­dał oku­pu za zwrot wa­li­zy i pa­pie­rów.

Je­den z okra­dzio­nych na tym­że dwor­cu p. N.N. prze­sy­ła nam w związ­ku z tą pla­gą uwa­gi po­niż­sze:

„Wy­pa­dek okra­dze­nia inż. X. na dwor­cu Głów­nym, o któ­rym była po­da­na wia­do­mość w pra­sie ma, jak się oka­zu­je, szer­sze zna­cze­nie. D. 5 b.m. z ta­kie­go sa­me­go wa­go­nu I/II kla­sy ostat­nie­go po­cią­gu kra­kow­skie­go, od­cho­dzą­ce­go o g. 9.23 i z tego sa­me­go XIII toru, do­ko­na­no kra­dzie­ży fu­tra. Po­szko­do­wa­nym był ka­pi­tan, in­ży­nier St. Mr. Inż. Mr. spo­strzegł brak fu­tra, kie­dy po­ciąg już ru­szył i nie mógł pod­jąć po­szu­ki­wa­nia na miej­scu kra­dzie­ży, lecz ko­men­da po­li­cji była o niej za­wia­do­mio­na z naj­bliż­szej sta­cji.

Kra­dzież więc rze­czy inż. X. była za­tem po­wtó­rze­niem tej sa­mej ope­ra­cji. Po­mi­mo to ogół toru XII nie był strze­żo­ny, ani przez ko­lej, ani przez po­li­cję. Kie­dy inż. X. wy­biegł z wa­go­nu i zro­bił alarm, to na pe­ro­nie toru XII i na pe­ro­nie wzdłuż bu­dyn­ku sta­cyj­ne­go od ro­gat­ki z ul. Chmiel­nej aż do dwor­ca dol­ne­go li­te­ral­nie nie było żad­ne­go ko­le­ja­rza i żad­ne­go po­ste­run­ko­we­go. Ten ostat­ni po­ja­wił się do­pie­ro i stał w ogo­nie toru XIII, kie­dy w ko­men­dzie po­li­cji na dwor­cu był spi­sa­ny pro­to­kół.

W tym wa­go­nie, któ­rym wy­je­chał inż. Mr. ope­ro­wa­ło dwóch zło­dziei w czap­kach uczniow­skich, z któ­rych je­den zwró­cił uwa­gę inż. K., że ktoś go pro­si do okna wa­go­nu, a dru­gi się­gnął do kie­sze­ni ubra­nia i był przez inż. K. po­chwy­co­ny za rękę, lecz swo­ją po­ko­rą zdo­łał inż. K. upew­nić, że do kie­sze­ni nie się­gnął.

Miej­sce to, naj­bliż­sze od wej­ścia z ul. Chmiel­nej i z bu­dyn­ku dwor­ca Głów­ne­go, z cia­snem, ciem­nem mię­dzy­to­rzem, obok któ­re­go sto­ją wa­go­ny to­wa­ro­we, a za nimi jest ni­ski par­kan od ul. Chmiel­nej – jest przez ni­ko­go nie­strze­żo­ne.

Zło­dzie­je pa­ra­mi wcho­dzą i wy­cho­dzą z wa­go­nu; oba koń­ce wa­go­nu są otwar­te, okna wa­go­nu dają się otwo­rzyć i łup wy­rzu­cić na ciem­ne mię­dzy­to­rze, a da­lej pod to­wa­ro­we­mi wa­go­na­mi ukryć; przy pusz­cze­niu pary do po­cią­gu two­rzy się ob­łok, z któ­re­go wła­śnie ko­rzy­sta­ją zło­dzie­je i ucho­dzą nie­po­strze­że­nie. (Para po­win­na wy­cho­dzić tyl­ko sła­bym stru­mie­niem tyl­ko z koń­co­we­go kur­ka wa­go­nu).

Sami np. przed­sta­wi­cie­le po­li­cji w ko­men­dzie mó­wią, że kra­dzie­że w po­cią­gach od­cho­dzą­cych są rze­czą co­dzien­ną. Na dwor­cu Głów­nym ope­ru­ją zor­ga­ni­zo­wa­ne szaj­ki zło­dziei.

Środ­ki bez­pie­czeń­stwa pu­blicz­no­ści spro­wa­dza­ją się do tego, że w ko­men­dzie zo­sta­je spi­sa­ny pro­to­kół, wy­wia­dow­cy ro­bią ruch, po­czem wszyst­ko wra­ca do sta­nu daw­ne­go. Pu­blicz­ność jest bez­rad­na, a wła­dza ko­le­jo­wa uchy­la się od od­po­wie­dzial­no­ści.

Kie­dy o kra­dzie­ży mel­do­wał dy­żur­ne­mu sta­cyj­ne­mu po­szko­do­wa­ny inż. X., to obec­ny ofi­cer szwo­le­że­rów zwró­cił się do nie­go: „Niech pan bę­dzie spo­koj­ny, nic się nie znaj­dzie – sam by­łem nie­daw­no okra­dzio­ny w po­cią­gu i prze­pa­dło”.

Wła­dza ko­le­jo­wa sta­cyj­na wi­docz­nie nie ma ani od­po­wied­niej in­struk­cji, ani nie­zbęd­nych lu­dzi do roz­po­rzą­dze­nia. Wła­dza po­li­cyj­na nie ma do roz­po­rzą­dze­nia środ­ków tech­nicz­nych dla ochro­ny, jako to na­le­ży­te­go ogro­dze­nia i ochro­ny wyjść z te­ry­to­rium dwor­ca, oświe­tle­nia mię­dzy­to­rza, wła­dzy za­my­ka­nia dru­gie­go koń­ca wa­go­nu, na czas wsia­da­nia nie pusz­czać ob­ło­ków pary, usu­nąć to­wa­ro­we wa­go­ny z są­sied­nie­go toru, żeby nie stwa­rzać kry­jów­ki, roz­wi­nąć sy­gna­li­za­cję te­le­fo­nicz­ną na dwor­cu i.t.d. Obie wła­dze ra­zem, jak do­wo­dzą fak­ty, są bez­sil­ne. A jed­nak trze­ba temu za­ra­dzić.

Na­le­ży za­rzą­dzić po­waż­ne tech­nicz­ne środ­ki ochro­ny pu­blicz­no­ści od stra­ty mie­nia i cza­su. Cho­dzi o lu­dzi naj­bar­dziej czyn­nych i od­po­wie­dzial­nych, i o lu­dzi, dla któ­rych kra­dzież jest ka­ta­stro­fą.

Ko­lej­nic­two pol­skie chlub­nie pod­ję­ło pro­pa­gan­dę tu­ry­sty­ki, roz­wi­ja się in­for­ma­cja (mamy lo­kal na dwor­cu Głów­nym), ruch pu­blicz­no­ści się zwięk­sza. Cu­dzo­ziem­cy co­raz licz­niej od­wie­dza­ją Pol­skę, a jed­no­cze­śnie kra­dzież na dwor­cach, w wa­go­nach roz­ra­sta się do sta­nu ka­ta­stro­fal­ne­go.

W łych wa­run­kach, ja­kie mamy obec­nie, na dwor­cu w War­sza­wie nie moż­na za­chę­cać cu­dzo­ziem­ców do zwie­dza­nia Pol­ski. 18 lu­te­go 1935 r.”.

„KU­RIER WAR­SZAW­SKI”, 1935, NR 51

Naj­wcze­śniej, bo już w 1716 roku, zo­stał oświe­tlo­ny ra­tusz, a do­pie­ro w po­ło­wie lat pięć­dzie­sią­tych bra­my No­wo­miej­ska i Kra­kow­ska; o la­tar­nie dba­li usta­no­wie­ni spe­cjal­nie w tym celu pa­choł­cy. Wów­czas to też – jak twier­dzi F.M. So­biesz­czań­ski – „na­ka­za­no wła­ści­cie­lom pa­ła­ców, ka­mie­nic i dwor­ków, aże­by przed bra­ma­mi swo­ich po­se­sji jed­ne, lub dwie la­tar­ni w mia­rę ob­szer­no­ści do­mów za­pro­wa­dzi­li i noc­ną porą la­tar­nia­mi oświe­ca­li”.

„Co do bez­pie­czeń­stwa oso­bi­ste­go w War­sza­wie dla ob­cych i tu­tej­szych – czy­ta­my w in­nym miej­scu tego nie­oce­nio­ne­go źró­dła – usta­no­wie­ni byli noc­ni Stró­że miej­scy po wszyst­kich uli­cach i pa­tro­le kon­ne. Po­rzą­dek ten tym bar­dziej jest ko­niecz­ny, gdy do­tąd pra­wie wszyst­kie uli­ce jesz­cze nie są oświe­tlo­ne”. Ten stan rze­czy trwał jed­nak krót­ko. Stró­żów nie opła­ca­no, pa­tro­le zwi­nię­to, „znik­nę­ło tu wszel­kie bez­pie­czeń­stwo pu­blicz­ne, kra­dzie­że co­dzien­nie po­mna­ża­ją się, a i mor­der­stwa już się zda­rza­ją. Co to da­lej z tego bę­dzie, nie wia­do­mo” – tro­skał się je­den z cu­dzo­ziem­ców, któ­rzy w owych la­tach od­wie­dzi­li War­sza­wę.

Od­po­wiedź na to py­ta­nie moż­na zna­leźć u in­ne­go au­to­ra. An­to­ni Ma­gier, kro­ni­karz ów­cze­snej War­sza­wy, wspo­mi­na­jąc te cza­sy, pi­sał, że „kto sam szedł w nocy przez uli­ce, trzy­mał goły pa­łasz przed sobą dla prze­cię­cia strycz­ka, je­śli mu zło­dziej na szy­ję za­dzierz­gnął”; spo­ty­ka­ło to miesz­kań­ców mia­sta w „przej­ściach wą­skich i po­kąt­nych”.

W tym sa­mym okre­sie „Ga­ze­ta War­szaw­ska” od­no­to­wa­ła wy­ra­że­nie ze zło­dziej­skie­go slan­gu: „za­jął szu­mo­wi­skiem po li­ga­rach albo po ma­ków­ce”; ozna­cza­ło to, we­dług ska­za­ne­go na śmierć kry­mi­na­li­sty: „ude­rzyć pał­ką po no­gach lub gło­wie”. Me­to­da taka – jak z tego wy­ni­ka – była wi­docz­nie czę­sto sto­so­wa­na, bo nic le­piej niż ję­zyk nie od­da­je współ­cze­snej so­bie prze­stęp­czej „mody”. Uni­ka­no wów­czas miejsc ustron­nych, a po­dróż­ni przed­się­bra­li nad­zwy­czaj­ne środ­ki bez­pie­czeń­stwa.

Oświe­tle­nie, a więc i bez­pie­czeń­stwo na uli­cach, po­pra­wi­ło się nie­co w la­tach póź­niej­szych, gdy (znów So­biesz­czań­ski) „na­sta­li tu tak­że la­tar­ni­cy do na­ję­cia, to jest chłop­cy od ko­mi­sa­rzy cyr­ku­ło­wych nu­me­ra­mi na la­tar­kach opa­trze­ni, po­dej­mu­ją­cy się prze­cho­dzą­cym po uli­cach świe­cić”. Po­pra­wi­ło się jesz­cze bar­dziej w 1816 roku na sku­tek „no­we­go spo­so­bu oświe­tla­nia ulic la­tar­nia­mi czwo­ro­gra­nia­sty­mi, za­wie­sza­ny­mi mię­dzy dwo­ma słu­pa­mi na sznu­rze w środ­ku, ao trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści do pięć­dzie­się­ciu kro­ków jed­na od dru­giej od­le­głych”. Roz­wie­szo­no je naj­pierw na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu, Se­na­tor­skiej i Mio­do­wej, po­tem na dal­szych uli­cach; w su­mie było ich osiem­dzie­siąt.

Z po­cząt­kiem wrze­śnia 1819 roku „za­czę­to oświe­cać mia­sto no­wy­mi la­tar­nia­mi, ge­new­ski­mi zwa­ny­mi”; tych było 245. Wte­dy też „urzą­dzo­no straż noc­ną z trzy­dzie­stu pa­tro­li­stów zło­żo­ną, któ­rych licz­ba w mia­rę po­trze­by do sześć­dzie­się­ciu pię­ciu po­więk­szo­na zo­sta­ła, i wten­czas nie­któ­re cyr­ku­ły mia­ły po pię­ciu lub sze­ściu pa­tro­li­stów, któ­rzy z ha­la­bar­da­mi i grze­chot­ka­mi od zmro­ku do rana po cyr­ku­łach cho­dzi­li”. W 1829 roku było już w mie­ście 588 la­tarń; nie­któ­re, tzw. re­wer­be­ro­we, wy­po­sa­żo­no w lu­ster­ka.

Jak wy­ni­ka z pra­sy, roz­bo­je w tym cza­sie usta­ły, jed­nak zręcz­ni noc­ni zło­dzie­jasz­ko­wie, tzw. lip­ka­rze (od „lip­ko” – okno, luf­cik) gra­so­wa­li w naj­lep­sze, po­dob­nie jak „drzym­ca­rze”, któ­rzy noc­ną porą okra­da­li miesz­ka­nia i skle­py.

Oświe­tle­nie ga­zo­we za­pro­wa­dzo­ne w la­tach pięć­dzie­sią­tych też mia­ło zna­cze­nie, tym bar­dziej że lamp ga­zo­wych było już dość spo­ro: na po­cząt­ku lat sześć­dzie­sią­tych bli­sko ty­siąc, a pod ko­niec wie­ku pra­wie 7000; na po­cząt­ku XX wie­ku za­czę­ły je wy­pie­rać lam­py elek­trycz­ne. W sa­mym mie­ście o gra­bież­czych roz­bo­jach ja­koś się nie sły­sza­ło, ale na przed­mie­ściach, a już zwłasz­cza w dal­szych oko­li­cach pod­miej­skich strach było wie­czo­rem wyjść z domu. Hu­mo­ry­ści – głów­nie Fran­ci­szek Ko­strzew­ski i Alek­san­der Mu­char­ski – ry­so­wa­li w pi­smach sa­ty­rycz­nych, a na­wet ty­go­dni­kach kul­tu­ral­nych, licz­nych dra­bów na­pa­da­ją­cych na prze­chod­niów i żą­da­ją­cych ha­ra­czu; mu­siał więc być to po­waż­ny pro­blem, wca­le nie do śmie­chu.

KO­DEKS KA­RZĄ­CY z 1818 roku, któ­ry uchwa­lo­no po okre­sie wiel­kie­go za­mę­tu, gdy roz­bo­je były cią­gle czę­ste, prze­wi­dy­wał za za­bój­stwo roz­bój­ni­cze karę śmier­ci (art. 125); pod­le­gał tej ka­rze tak­że herszt ban­dy do­ko­nu­ją­cej ra­bun­ku po­łą­czo­ne­go ze zra­nie­niem (art. 130). W War­sza­wie stan bez­pie­czeń­stwa bar­dzo się wów­czas po­pra­wił, ale za­wsze za­pusz­cza­nie się w róż­ne za­uł­ki po­dej­rza­nych dziel­nic i do par­ków było po­łą­czo­ne z ry­zy­kiem.

W pierw­szej po­ło­wie XIX wie­ku, jak wy­ni­ka z ów­cze­snej pra­sy, zda­rza­ły się w War­sza­wie i jej oko­li­cach mor­der­stwa ra­bun­ko­we po­peł­nia­ne ze szcze­gól­nym okru­cień­stwem. Ga­ze­ty wie­lo­krot­nie do­no­si­ły o zmiaż­dże­niu gło­wy ka­mie­niem sa­mot­nie wę­dru­ją­cym oso­bom; mo­tyw ra­bun­ko­wy był nie­wąt­pli­wy. Czę­sto na­rzę­dziem zbrod­ni by­wa­ła też pał­ka; pi­sto­le­tów ra­czej ban­dy­ci uni­ka­li, bo zna­le­zie­nie bro­ni pal­nej w cza­sie ewen­tu­al­nej re­wi­zji trak­to­wa­no jed­no­znacz­nie. Naj­bar­dziej bez­sen­sow­ny mord ra­bun­ko­wy od­no­to­wa­no w 1832 roku. Łu­pem zbrod­nia­rza pa­dło 29 gro­szy (!); schwy­ta­no go wkrót­ce i na­tych­miast przy­znał się do za­bój­stwa. Sąd orzekł karę śmier­ci przez po­wie­sze­nie. „Ska­za­nym jest bar­dzo przy­stoj­ny męż­czy­zna” – dzi­wił się na­iw­nie dzien­ni­karz „Ku­rie­ra War­szaw­skie­go”.

W ca­łym XIX wie­ku nie­bez­piecz­ne by­wa­ły opu­sto­sza­łe pla­ce, za­uł­ki, nie­któ­re dziel­ni­ce i wszyst­kie par­ki. – Rzad­ko kto od­wa­żył się wejść tam w dzień, a cóż do­pie­ro wie­czo­rem czy w nocy, jest to od daw­na sie­dzi­ba ło­bu­zów i wy­rost­ków-do­li­nia­rzy – taką opi­nię o par­ku Alek­san­dryj­skim na Pra­dze prze­ka­zał je­den z pi­sa­rzy w po­wie­ści opar­tej na re­aliach z ży­cia.

O przed­mie­ściu wol­skim, gdzie peł­no było gli­nia­nek, a wą­skie i błot­ni­ste ulicz­ki wy­cho­dzi­ły na pola z gę­sto roz­sia­ny­mi wia­tra­ka­mi, inny au­tor, Hen­ryk Na­giel, tak pi­sał w po­wie­ści śro­do­wi­sko­wej Ta­jem­ni­ce Na­le­wek: „W oko­li­cach tych gli­nia­nek krą­żą naj­gor­si ban­dy­ci. Wie­czo­rem przejść tu nie­po­dob­na. Miesz­kań­cy są­sied­nich dom­ków sły­szą nie­raz o póź­nej nocy ja­kieś dzi­kie okrzy­ki i char­cze­nie, od­gło­sy wal­ki i roz­pacz­li­we wo­ła­nia”. Od Woli w stro­nę Wi­sły, za oko­pa­mi, za­czy­na­ła się ma­ją­ca złą sła­wę oko­li­ca zwa­na przez całe lata „gu­ber­nią or­łow­ską”.

Miej­sca nie­bez­piecz­ne w pew­nym okre­sie prze­sta­wa­ły nimi być, gdy dziel­ni­ca zmie­nia­ła cha­rak­ter. Wik­tor Go­mu­lic­ki wspo­mi­nał, że w mło­do­ści znał czło­wie­ka pa­mię­ta­ją­ce­go cza­sy, gdy na Ma­ry­wi­lu – tam gdzie dziś Te­atr Wiel­ki – roz­cią­ga­ło się pust­ko­wie peł­ne do­łów, na któ­re nikt nie śmiał za­pu­ścić się nocą w oba­wie, by go nie ob­dar­to. Bo­le­sław Prus, wy­sy­ła­jąc Wo­kul­skie­go z Lal­ki sa­me­go na Po­wi­śle, na­ra­żał bo­ha­te­ra swej po­wie­ści w naj­lep­szym ra­zie na ob­ra­bo­wa­nie, bo gdy­by udał się tam póź­nym wie­czo­rem, mo­gło­by to skoń­czyć się dla nie­go jesz­cze go­rzej.

Nie­któ­re za­uł­ki sta­re­go i No­we­go Mia­sta były nie­bez­piecz­ne nie tyl­ko w cza­sach, o któ­rych wspo­mi­nał Ma­gier, ale i przez cały XIX wiek. Po­dob­nie Ma­riensz­tat i całe wi­śla­ne nad­brze­że, gdzie mię­dzy skła­do­wa­ny­mi są­ga­mi drew­na cza­ili się ban­dy­ci. Przez dłu­gi czas róż­ne męty zbie­ra­ły się w opu­sto­sza­łych do­mo­stwach przy­Tam­ce, a na­wet w sto­ją­cym pust­ką pa­ła­cu Ostrog­skich.

Od cza­su do cza­su, gdy roz­cho­dzi­ła się wieść o ja­kimś zu­chwa­łym na­pa­dzie, ga­ze­ty wo­ła­ły o uak­tyw­nie­nie się po­li­cji, pro­po­no­wa­no też, by stwo­rzyć spo­łecz­ną sa­mo­obro­nę przed ban­dy­ta­mi, sko­ro ta nie speł­nia­ła swe­go za­da­nia. Fe­lie­to­ni­sta „Ty­go­dni­ka Ilu­stro­wa­ne­go” pi­sał na po­cząt­ku XX wie­ku, że wie­czo­rem, „kto szedł z wi­zy­tą lub na pre­fe­ran­sa, uzbra­jał się w kij sę­ka­ty, duży klucz, pier­ścień że­la­zny”, zwa­ny po­spo­li­cie szpa­dry­ną.

W sto­sun­ko­wo nie­wiel­kiej War­sza­wie i tak było bez­piecz­niej niż w du­żych me­tro­po­liach. Pa­ryż na przy­kład był mia­stem nad wy­raz nie­bez­piecz­nym, gdzie dzia­ła­ły ban­dyc­kie szaj­ki. Było tak w cza­sach Fran­cisz­ka Vil­lo­na (XV wiek), znaw­cy i piew­cy ów­cze­sne­go świa­ta zło­dziej­skie­go, opi­sy­wa­ne­go póź­niej tak su­ge­styw­nie przez Bro­ni­sła­wa Ge­rem­ka. Nie le­piej było na prze­ło­mie XVIII i XIX wie­ku, gdy w świe­cie tym bry­lo­wał Eu­ge­niusz Vi­do­cq, naj­pierw jako bły­sko­tli­wy prze­stęp­ca, a po­tem bar­dzo sku­tecz­ny flik.

Jesz­cze w dru­giej po­ło­wie XIX wie­ku w sto­li­cy Fran­cji dzia­ła­ły całe szaj­ki ban­dy­tów na­pa­da­ją­cych na prze­chod­niów, któ­rzy za­pu­ści­li się póź­ną nocą w nie­bez­piecz­ne re­jo­ny. Od­by­wa­ło się to na ogół w ten spo­sób, że je­den ze wspól­ni­ków chwy­tał upa­trzo­ną ofia­rę w uścisk ra­mie­nia, a dru­gi prze­szu­ki­wał kie­sze­nie, na­stęp­nie udu­szo­ne­go czło­wie­ka zrzu­ca­no z bul­wa­ru do Se­kwa­ny. W zło­dziej­skiej gwa­rze okre­śla­no to ob­ra­zo­wo jako char­ria­ge à la méca­ni­que – prze­wie­zie­nie ma­szy­ną.

W Lon­dy­nie na­to­miast w tym sa­mym cza­sie ban­dy­ci dzia­ła­li w spo­sób wspo­mnia­ny przez Ma­gie­ra: me­to­dą „na ga­rot­kę” po­le­ga­ją­cą na za­rzu­ce­niu upa­trzo­ne­mu prze­cho­dnio­wi strycz­ka na szy­ję, udu­sze­niu go i ob­dar­ciu ze wszyst­kie­go. Była to po­dob­no co­dzien­ność mia­sta, póki bry­tyj­ski par­la­ment nie uchwa­lił spe­cjal­nej usta­wy Ga­ro­ters Act, na pod­sta­wie któ­rej spraw­ców ban­dyc­kich na­pa­dów ka­ra­no bar­dzo su­ro­wo, m.in. chło­stą przed po­wie­sze­niem. Po la­tach wy­ra­ża­no prze­ko­na­nie, że to nie owa usta­wa przy­czy­ni­ła się do zli­kwi­do­wa­nia ban­dy­ty­zmu, ale wzmoc­nie­nie bez­pie­czeń­stwa na uli­cach i wzmo­żo­ne prze­ciw­dzia­ła­nie po­li­cji. Ak­cen­to­wa­ła to moc­no „Ga­ze­ta Są­do­wa War­szaw­ska”, gdy na prze­ło­mie XX wie­ku za­kwi­tło w mie­ście no­żow­nic­two.

RÓŻ­NI RA­BU­SIE czę­sto do­ko­ny­wa­li groź­nych na­pa­dów na chło­pów do­wo­żą­cych pro­duk­ty do mia­sta. Je­den z pro­ce­sów na tym tle od­był się w 1876 roku przed War­szaw­skim Są­dem Okrę­go­wym. Szło o roz­bój, ja­kie­go do­ko­na­ło kil­ku miesz­kań­ców przed­mie­ścia na chło­pie, któ­ry wiózł do War­sza­wy becz­ki peł­ne śli­wek. Tuż po pół­no­cy, gdy zbli­żał się do ro­gat­ki czer­nia­kow­skiej, zo­stał za­trzy­ma­ny przez paru lu­dzi, któ­rzy spraw­dziw­szy za­war­tość be­czek, za­żą­da­li, by dał im jed­ną. Po­nie­waż chłop bro­nił się i krzy­czał, na­past­ni­cy wy­cią­gnę­li go na pole, a któ­ryś chwy­cił za gar­dło i ogłu­szył ude­rze­niem kija w gło­wę. Na­stęp­nie za­bra­li żą­da­ną becz­kę.

Sąd ska­zał ich za ra­bu­nek, co au­to­ro­wi spra­woz­da­nia z pro­ce­su w „Ga­ze­cie Są­do­wej War­szaw­skiej” dało po­wód do wy­ra­że­nia dez­apro­ba­ty pod ad­re­sem ad­wo­ka­tów, któ­rzy nie bro­ni­li tezy, iż była to kra­dzież. Jest to szcze­gół zna­mien­ny, świad­czą­cy o chwiej­no­ści prak­ty­ki są­do­wej i trud­no­ściach z kwa­li­fi­ka­cją prze­stępstw prze­ciw­ko wła­sno­ści uję­tych w ko­dek­sie kar­nym. Spra­woz­da­nie bo­wiem wy­szło spod pió­ra pro­fe­sjo­nal­ne­go praw­ni­ka, a nie przy­pad­ko­we­go re­por­ta­ży­sty z „ku­rier­ka”.

Wy­ty­cze­nie gra­ni­cy mię­dzy ra­bun­kiem a kra­dzie­żą (zwłasz­cza zbroj­ną, jak to uj­mo­wał Ko­deks ka­rzą­cy z 1818 roku), za­wsze spra­wia­ło wie­le trud­no­ści, wy­stę­pu­ją­cych zresz­tą do dziś. Kło­po­tli­we było ono może nie tyle dla teo­rii pra­wa, któ­ra za­wsze wy­naj­do­wa­ła ja­kieś po­zor­nie pre­cy­zyj­ne roz­gra­ni­cze­nia, ile dla prak­ty­ki są­do­wej.

Już wkrót­ce po wpro­wa­dze­niu Ko­dek­su ka­rzą­ce­go zwra­cał na to uwa­gę sę­dzia kry­mi­nal­ny, wcze­śniej ad­wo­kat, Da­ma­zy Dzie­ro­żyń­ski na ła­mach „The­mis Pol­skiej”, pierw­sze­go na­uko­we­go cza­so­pi­sma praw­ni­cze­go. Przy­ta­czał ja­skra­wy przy­kład, kie­dy to kil­ku wie­śnia­ków po­pi­ło so­bie z kumą w karcz­mie, a po­nie­waż za­bra­kło im pie­nię­dzy na dal­szą li­ba­cję, je­den z nich ścią­gnął ko­bie­cie chu­s­tę z ple­ców i dał ją karcz­ma­rzo­wi za wód­kę. „Głów­nym re­kwi­zy­tum ra­bun­ku”, jak pi­sał au­tor, było we­dług pra­wa „przy­ło­że­nie ręki” – za­kwa­li­fi­ko­wa­no więc jego czyn jako ra­bu­nek. Zo­sta­li ska­za­ni na kil­ka lat wa­row­ne­go wię­zie­nia z wie­lo­ma do­dat­ko­wy­mi ka­ra­mi.

Dzie­ro­żyń­ski, jako je­den z pierw­szych na­szych praw­ni­ków o kry­mi­no­lo­gicz­nym po­dej­ściu do zja­wi­ska prze­stęp­czo­ści, ostrze­gał przed taką roz­rzut­no­ścią ka­ra­nia, wska­zu­jąc, że w ten spo­sób przy­spa­rza się fa­cho­wych zbrod­nia­rzy, któ­rzy w wię­zie­niach uczą się róż­nych zło­dziej­skich spo­so­bów i sta­ją się na­stęp­nie groź­ni dla spo­łe­czeń­stwa.

W dys­ku­sjach praw­ni­ków pół wie­ku póź­niej prze­wa­żał po­gląd, że ra­bu­nek od­róż­nia się od zwy­kłej kra­dzie­ży „gwałt na oso­bie” (Ko­deks kar głów­nych i po­praw­czych z 1847 roku wy­róż­niał jesz­cze kra­dzież zbroj­ną – gdy spraw­ca miał przy so­bie nie­bez­piecz­ne na­rzę­dzie, na­wet go nie uży­wa­jąc), jak jed­nak płyn­ne były w prak­ty­ce gra­ni­ce tego gwał­tu, wi­dać na przy­kła­dzie owe­go chło­pa ogłu­szo­ne­go ki­jem, gdzie do­pa­trzeć się moż­na ra­czej zna­mion roz­bo­ju niż kra­dzie­ży.

Nie­je­den zło­dziej czy ra­buś pa­dał też ofia­rą chłop­skich wi­deł. Miesz­kań­cy pod­war­szaw­skich wsi byli bar­dzo roz­sier­dze­ni wy­czy­na­mi „po­by­tow­ców”, osie­dla­nych w swo­istych ko­lo­niach w nie­któ­rych miej­sco­wo­ściach. Cza­sem do­cho­dzi­ło do for­mal­nych bi­tew. Gło­śny był przy­pa­dek, gdy w 1883 roku nad Wi­słą, za Pra­gą, je­de­na­stu uzbro­jo­nych ban­dy­tów na­pa­dło na sze­ściu ja­dą­cych wie­śnia­ków. Chło­pi uszli z ży­ciem tyl­ko dzię­ki po­mo­cy straż­ni­ków ziem­skich i miej­sco­wej lud­no­ści. Dwóch ran­nych na­past­ni­ków schwy­ta­no, resz­ta zbie­gła; wśród na­pad­nię­tych rów­nież było kil­ku ran­nych.

Nie był to by­najm­niej wy­pa­dek od­osob­nio­ny. W na­stęp­nym roku „Ty­go­dnik Ilu­stro­wa­ny” od­no­to­wał w swej kro­ni­ce żar­to­bli­wie, ale z wy­raź­ną pa­ni­ką, że „kmotr ci­chy ze­brał ban­dę an­dru­sów, któ­rzy osku­by­wa­li fra­je­rów w oko­li­cy i fi­glo­wa­li, póki nie zro­bio­no ob­ła­wy, pod­czas któ­rej schwy­ta­no hersz­ta. Są oni – pi­sa­no – da­le­cy od ogła­dy le­gen­dar­nych bo­ha­te­rów bry­gan­ty­zmu” – i ama­to­rom wi­le­gia­tu­ry po­zo­sta­je tyl­ko za­opa­try­wać się w broń.

Ten sam pe­rio­dyk po­wró­cił do te­ma­tu, in­for­mu­jąc, że Nowa Pra­ga i Szmu­lo­wi­zna są te­re­nem paru na­pa­dów ra­bun­ko­wych dzien­nie. Wy­ra­ża­no przy tym opi­nię, że oko­li­ce te są zie­mią obie­ca­ną dla prze­stęp­ców ope­ru­ją­cych „na gran­dę”, jak co naj­mniej od XVIII wie­ku okre­śla­no na­pa­dy ra­bun­ko­we (od franc. gren­dal – „miesz­ka­niec la­sów”; gran­dziarz, roz­bój­nik); pod ko­niec XIX wie­ku upo­wszech­ni­ło się okre­śle­nie: „sto­pa”, „na stop­kę”.

Po­wie­dze­nia „iść na gran­dę”, czy­li na ban­dy­tyzm, uży­wa­no cza­sem za­mien­nie z „iść na duś”. Od­mia­ną tej me­to­dy było zna­ne już pod ko­niec XIX wie­ku i od­ży­wa­ją­ce wciąż na nowo dzia­ła­nie „na bom­bę”. Po­le­ga­ło ono na tym, że ban­dy­ta szedł za upa­trzo­nym prze­chod­niem i w ustron­nym miej­scu ude­rzał go w tył gło­wy czymś cięż­kim, a póź­niej ob­ra­bo­wy­wał nie­przy­tom­ne­go de­li­kwen­ta.

Chło­pom w dru­giej po­ło­wie XIX wie­ku bar­dzo do­skwie­ra­li zło­dzie­je koni, w gwa­rze zło­dziej­skiej zwa­ni „ho­ło­cia­rza­mi”, od „ho­ło­ta”, czy­li koń. W śre­dnio­wie­czu i póź­niej ka­ra­no za to prze­stęp­stwo śmier­cią, su­ro­wo je tak­że trak­to­wał Ko­deks ka­rzą­cy z 1818 roku. Na­to­miast Ko­deks kar głów­nych i po­praw­czych z 1847 roku znacz­nie zła­go­dził re­pre­sje w tym wzglę­dzie, ka­rząc jak za zwy­kłą kra­dzież; przy­czy­ni­ło się to do nie­zwy­kłe­go roz­wo­ju tej prze­stęp­czej pro­fe­sji. Kra­dzież koni sta­ła się w dru­giej po­ło­wie XIX wie­ku, jak twier­dzi ów­cze­sna En­cy­klo­pe­dia po­wszech­na Or­gel­bran­da, „jed­ną z naj­cięż­szych plag tra­pią­cych lud­ność rol­ni­czą”. Ko­nio­kradz­two – jak czy­ta­my w tym ha­śle – zor­ga­ni­zo­wa­ne jest jako prze­mysł, po­sia­da swo­ich na­czel­ni­ków, swo­je sta­cje, dro­gi, punk­ty wę­zło­we, w któ­rych do­ko­ny­wa się wy­mia­ny koni kra­dzio­nych. Wszyst­ko więc od­by­wa­ło się, jak te­raz, tyle że obec­nie krad­nie się sa­mo­cho­dy.

Ko­nie kra­dzio­no nie tyl­ko na wsi, w obej­ściach i na pa­stwi­skach, ale cza­sem na­wet w War­sza­wie. Ko­nie gi­nę­ły w ów­cze­snych „ga­ra­żach”, ja­ki­mi były staj­nie, na­gmin­nie je też kra­dzio­no chło­pom, czę­sto ra­zem z fur­man­ka­mi, gdy za­sie­dzie­li się w szyn­ku. O ta­kiej kra­dzie­ży zło­dzie­je mó­wi­li mię­dzy sobą: „opo­rzą­dzić ho­ło­tę ra­zem z koł­nie­rzem i po­to­kiem”, czy­li z uprzę­żą i wo­zem. Praw­dzi­wi jed­nak „ho­ło­cia­rze” wy­pro­wa­dza­li ko­nie ze staj­ni, owi­nąw­szy im ko­py­ta szma­ta­mi, pod­czas snu go­spo­da­rzy, oczy­wi­ście tru­jąc przed­tem „sko­wy­ra”, czy­li psa („sko­wer” – to też jed­no z licz­nych i po­gar­dli­wych okre­śleń po­li­cjan­ta). Skra­dzio­ne ko­nie sprze­da­wa­no po­tem w od­le­głych miej­sco­wo­ściach lub na słyn­nym z tego tar­gu na Pra­dze. Czę­sto ru­ma­ka przed­tem pra­co­wi­cie pod­ma­lo­wy­wa­no lub też w inny spo­sób zmie­nia­no mu wy­gląd, po­zba­wia­jąc go „toż­sa­mo­ści”.

Cza­sem kra­dzio­no ko­nie w spo­sób wręcz bez­czel­ny. Alek­san­der Świę­to­chow­ski dzi­wił się kie­dyś nad­zwy­czaj­nej zu­chwa­ło­ści „ho­ło­cia­rzy” na ła­mach „Praw­dy”: „Po­nie­waż chło­pi do­wo­żą pro­duk­ty na targ nocą, więc po­wra­ca­jąc zmę­cze­ni, drze­mią na fu­rach. Zło­dzie­je szo­so­wi pcha­ją wóz, żeby je­chał, a inni ob­rzy­na­ją ko­nie. Po ope­ra­cji wóz sta­je, chłop sły­szy tyl­ko od­da­la­ją­cy się tę­tent”.

War­szaw­scy zło­dzie­je róż­nych spe­cjal­no­ści, gdy przy­ci­snę­ła ich bie­da, bra­li się wła­śnie do tego pro­ce­de­ru, choć wią­zał się on cza­sem z ry­zy­kiem utra­ty ży­cia. Urke Na­chal­nik w swej zło­dziej­skiej au­to­bio­gra­fii wspo­mi­na, że raz otarł się o śmierć, gdy wy­brał się na go­ścin­ne wy­stę­py wła­śnie w tym celu na wieś. Tak go to znie­chę­ci­ło do kra­dzie­ży koni, że już po­tem nig­dy nie brał się do „ho­ło­ciar­stwa”. Był to jego pierw­szy i ostat­ni raz.

W li­sto­pa­dzie 1898 roku Sąd Okrę­go­wy w War­sza­wie roz­pa­try­wał spra­wę sied­miu miesz­kań­ców wsi Chosz­cze­wa, w tym soł­ty­sa, któ­rzy ko­nio­kra­da zła­pa­ne­go czte­ry lata wcze­śniej do­sta­wi­li do kan­ce­la­rii gmin­nej w ta­kim sta­nie, że na­tych­miast wy­zio­nął du­cha. Sek­cja wy­ka­za­ła, że na sku­tek po­bi­cia miał po­ła­ma­ne że­bra oraz moc­no nad­we­rę­żo­ną wą­tro­bę i ner­ki. Parę lat póź­niej ten sam sąd zaj­mo­wał się spra­wą chło­pów z po­wia­tu Ra­dzy­min, któ­rzy za­tłu­kli zło­dzie­ja kło­ni­ca­mi. Dwóch ska­za­no na 8, trzech na 3 mie­sią­ce wie­ży, czy­li naj­ła­god­niej­sze­go wię­zie­nia.

Ko­men­tu­jąc ten pro­ces, spra­woz­daw­ca są­do­wy, zna­ny ad­wo­kat Fran­ci­szek No­wo­wiej­ski, póź­niej po­seł do Dumy, ów­cze­śnie re­dak­tor „Ku­rie­ra War­szaw­skie­go”, na­pi­sał w „Ga­ze­cie Są­do­wej War­szaw­skiej”, że ta­kie sa­mo­są­dy są wy­ni­kiem nie­wia­ry w urzę­do­wą spra­wie­dli­wość i cho­ciaż nie ma ich tak wie­le – w każ­dym ra­zie mniej niż w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, gdzie na przy­kład w 1901 roku od­no­to­wa­no 135 przy­pad­ków lin­czu – nie po­win­no się ich jed­nak to­le­ro­wać. Przy ści­ga­niu tego typu prze­stępstw trze­ba być jed­nak wy­ro­zu­mia­łym, dla­te­go też słusz­nie zła­go­dzo­no owym wło­ścia­nom karę – stwier­dził au­tor spra­woz­da­nia.

Przy­to­czo­na opi­nia jed­ne­go z bar­dziej świa­tłych ad­wo­ka­tów war­szaw­skich, wy­ra­żo­na na do­da­tek w fa­cho­wym pe­rio­dy­ku praw­ni­czym, wska­zu­je, że do ta­kich przy­pad­ków opi­nia pu­blicz­na pod­cho­dzi­ła dość li­be­ral­nie. Straż ziem­ska, nie tyl­ko zresz­tą pod War­sza­wą, uni­ka­ła stycz­no­ści z pro­fe­sjo­nal­ny­mi zło­dzie­ja­mi i ra­bu­sia­mi czy to ze stra­chu, czy też z in­nych po­wo­dów, tak że chło­pi byli wła­ści­wie zda­ni tyl­ko na sie­bie.

Wo­bec roz­po­wszech­nie­nia się kra­dzie­ży koni za­ostrzo­no w 1899 roku od­po­wie­dzial­ność za to prze­stęp­stwo, mię­dzy in­ny­mi dla­te­go, by nie pro­wo­ko­wać chło­pów do lin­czu. No­we­li­za­cja była wy­mie­rzo­na przede wszyst­kim w ko­nio­kra­dów „z pro­fe­sji”. Chło­pi jed­nak ani my­śle­li oglą­dać się na straż ziem­ską, or­ga­ni­zo­wa­li noc­ne stra­że, dy­żu­ry i za­cza­ja­li się na zło­dziei, a ze schwy­ta­ny­mi ob­cho­dzi­li się z du­żym okru­cień­stwem.

GDY­BY KTOŚ na pod­sta­wie ga­zet z po­cząt­ku XX wie­ku usi­ło­wał opi­sać wszyst­kie na­pa­dy zbroj­ne na ban­ki, kan­to­ry i kasy pocz­to­we, ja­kie wy­da­rzy­ły się w War­sza­wie w sa­mych tyl­ko la­tach 19051907, mu­siał­by na­pi­sać opa­słą księ­gę.

Trud­no by­ło­by jed­nak – na pod­sta­wie tych­że ga­zet – usta­lić rzecz naj­waż­niej­szą: któ­re z nich były zwią­za­ne z dzia­łal­no­ścią re­wo­lu­cjo­ni­stów po­trze­bu­ją­cych pie­nię­dzy na wy­da­wa­nie ulo­tek, ga­ze­tek i w ogó­le na pro­wa­dze­nie agi­ta­cji i funk­cjo­no­wa­nie (bo­jow­cy z PPS na przy­kład do­ko­ny­wa­li „eks­pro­pria­cji” – wy­własz­cze­nia, tzw. eks­ów; zdo­by­wa­li na­wet ty­sią­ce ru­bli), a któ­re „ro­bo­tą” zwy­kłych ban­dy­tów nie­zwy­kle ak­tyw­nych w tych nie­spo­koj­nych cza­sach.

Ob­ra­bo­wa­nie skle­pu z bro­nią przy ul. Dłu­giej 19 na po­cząt­ku 1905 roku mo­gło być ro­bo­tą jed­nych lub dru­gich, bo i tym, i tym była ona po­trzeb­na, ale na­pad na dom L. Mor­gen­ster­na przy ul. Mar­szał­kow­skiej w tym­że roku przy­pi­sać już moż­na bez wąt­pie­nia zwy­kłym ban­dy­tom, bo tyl­ko oni do­ko­ny­wa­li po­dob­nych eks­ce­sów.

W na­stęp­nym roku na­pa­du na kasę To­wa­rzy­stwa Te­le­fo­nicz­ne­go mo­gli do­ko­nać jed­ni lub dru­dzy, ale już ob­ra­bo­wa­nie skła­du wy­ro­bów ju­bi­ler­skich J. Ro­sen­blu­ma przy ul. Lesz­no 24, skle­pu Gra­bow­skie­go przy Wa­rec­kiej, cu­kier­ni Lar­del­le­go, li­sto­no­sza i wie­le, wie­le na­pa­dów na skle­py, ma­ga­zy­ny to­wa­rów i pry­wat­ne kasy – o czym z obu­rze­niem pi­sa­li wstrzą­śnię­ci dzien­ni­ka­rze – to już były prze­ja­wy zwy­kłe­go ban­dy­ty­zmu, któ­ry w tych la­tach za­mę­tu bar­dzo spo­wsze­dniał.

Cza­sem ktoś zo­stał ran­ny bądź za­bi­ty, cza­sem zgi­nął sam na­past­nik.

W lu­tym 1910 roku na przy­kład woź­ny fa­brycz­ny Gry­glas za­strze­lił ban­dy­tę, któ­ry usi­ło­wał ode­brać mu pie­nią­dze prze­zna­czo­ne na wy­pła­tę. Dwa lata póź­niej Bła­żej Ra­kow­ski, in­ka­sent fa­bry­ki wy­ro­bów je­dwab­nych, też so­bie dziel­nie po­ra­dził z ban­dy­ta­mi.

Jesz­cze w 1914 roku pra­sa no­to­wa­ła licz­ne na­pa­dy na lom­bar­dy, a ich fala roz­la­ła się z dużą in­ten­syw­no­ścią we wcze­snych la­tach po­wo­jen­nych, gdy w ogó­le licz­ba na­pa­dów ban­dyc­kich w kra­ju gru­bo prze­kra­cza­ła ty­siąc rocz­nie.

„Ban­dy­tyzm wzra­sta sta­le z roz­ma­itych po­wo­dów, a mia­no­wi­cie: skut­kiem ma­so­wych zwal­niań ze służ­by woj­sko­wej, bez­ro­bo­cia, trud­nych sto­sun­ków eko­no­micz­nych, de­zer­cji z woj­ska, wresz­cie ca­łej masy przy­by­szów ob­cych, re­kru­tu­ją­cych się prze­waż­nie spo­śród mę­tów spo­łecz­nych” – tak rzecz oce­niał czło­wiek naj­bar­dziej kom­pe­tent­ny, bo szef głów­nej ko­men­dy po­li­cji, Wik­tor Ho­szow­ski, w wy­wia­dzie dla „Ku­rie­ra War­szaw­skie­go” w pierw­szej po­ło­wie 1922 roku.

Po­dał też świe­ży przy­kład na­pa­du na pod­war­szaw­ski dwór: „Po ster­ro­ry­zo­wa­niu i ob­ra­bo­wa­niu obec­nych ban­dy­ci zmu­si­li wła­ści­cie­li dwo­ru, aby za­sie­dli ra­zem z nimi do wie­cze­rzy. I jak­kol­wiek po­ste­ru­nek po­li­cji znaj­do­wał się w od­le­gło­ści za­le­d­wie kil­ku wiorst, nikt ze służ­by nie dał tam znać o na­pa­dzie. Co gor­sza, chło­pi ukry­wa­ją każ­de­go ban­dy­tę przed okiem po­li­cji, a na­wet je­śli ja­kie­goś do­sta­nie­my w na­sze ręce, zła ochro­na aresz­tów, spo­wo­do­wa­na oszczęd­no­ścia­mi, uni­ce­stwia pra­cę żmud­ną po­li­cji, ban­dy­ci bo­wiem ucie­ka­ją spod klu­cza!”.

W przy­pad­ku zła­pa­nia ban­dy­ci sta­wa­li na ogół przed są­da­mi do­raź­ny­mi, któ­re z re­gu­ły wy­mie­rza­ły naj­wyż­szy wy­miar kary. Pra­sa pu­bli­ko­wa­ła wy­ro­ki, cza­sem na­wet spra­woz­da­nia z pro­ce­sów. „Wra­że­nie było nie­zwy­kłe, gro­zą przej­mu­ją­ce” – od­no­to­wał re­por­ter są­do­wy „Rzecz­po­spo­li­tej”, gdy w po­ło­wie paź­dzier­ni­ka 1920 roku sąd do­raź­ny zło­żo­ny z wi­ce­pre­ze­sa i dwóch sę­dziów „ko­ron­nych”, jak ich wów­czas na­zy­wa­no, ogło­sił wy­rok bez­a­pe­la­cyj­ny, pod­le­ga­ją­cy wy­ko­na­niu w cią­gu 24 go­dzin, a ska­zu­ją­cy po raz pierw­szy dwie mło­de ko­bie­ty na karę śmier­ci za udział w ra­bun­ku. „W sali – czy­ta­my da­lej – ogól­ny po­płoch; jed­na z oskar­żo­nych po­pa­da w omdle­nie, dru­ga spa­da z ławy oskar­żo­nych”.

Zda­rze­nie bę­dą­ce przed­mio­tem pro­ce­su na­stą­pi­ło 9 lip­ca. To wów­czas, oko­ło go­dzi­ny siód­mej wie­czo­rem, do­ko­na­no na­pa­du ra­bun­ko­we­go na miesz­ka­nie Tani Szej­che­to­wej na No­wo­lip­kach. Spraw­cy po­wa­li­li wła­ści­ciel­kę miesz­ka­nia na pod­ło­gę, zwią­za­li jej ręce i nogi sznu­rem, za­kne­blo­wa­li usta i zra­bo­waw­szy 125 000 ma­rek, zbie­gli. Szyb­ko się oka­za­ło, że do na­pa­du pod­że­ga­ła 24-let­nia słu­żą­ca po­szko­do­wa­nej, za­mel­do­wa­na pod fał­szy­wym na­zwi­skiem. Po­moc­ni­ka­mi jej byli 21-let­nia przy­ja­ciół­ka oraz ko­chan­ko­wie obu dziew­czyn, z któ­rych je­den – jako de­zer­ter – zo­stał osą­dzo­ny przez sąd woj­sko­wy, a dru­gi uciekł. Po­nie­waż obie oskar­żo­ne od­gry­wa­ły rolę przy­wód­czą, pro­ku­ra­tor za­żą­dał dla nich naj­wyż­sze­go wy­mia­ru kary. „Czyn ich – mó­wił – do­ko­na­ny z praw­dzi­wie mę­ską od­wa­gą, każe za­po­mnieć o ich mięk­kiej na­tu­rze i ko­bie­co­ści; spo­so­by te ni­czym się nie róż­ni­ły od ro­bo­ty i pre­cy­zji mę­skiej”. Na­czel­nik pań­stwa uła­ska­wił jed­nak oby­dwie ska­za­ne.

By­wa­ły na­pa­dy ra­bun­ko­we tak okrut­ne, że pra­sa zaj­mo­wa­ła się nimi od chwi­li po­peł­nie­nia zbrod­ni aż do osą­dze­nia ban­dy­tów i wy­sła­nia ich na tam­ten świat. Taka była „zbrod­nia sko­li­mow­ska”, jak okre­śla­ła ją pra­sa od pierw­szej chwi­li, gdy na po­cząt­ku lu­te­go 1922 roku nie­zna­ni po­cząt­ko­wo spraw­cy na­pa­dli na dom Sta­ni­sła­wa Re­gla, wła­ści­cie­la mły­na wod­ne­go w bli­skiej od­le­gło­ści od Sko­li­mo­wa.

Sam Re­gel wraz z żoną i 13-let­nim sy­nem prze­by­wał tego dnia u krew­nych w War­sza­wie. Na­pad miał miej­sce o dzie­wią­tej wie­czo­rem. Przez okno pa­dło kil­ka kul re­wol­we­ro­wych, a na­stęp­nie ban­dy­ci wy­ła­ma­li po­dwój­ne okna i wtar­gnę­li do kuch­ni. Prze­ra­żo­na słu­żą­ca wpa­dła do sy­pial­ni i ukry­ła się pod łóż­kiem ra­zem z 9-let­nim sy­nem Re­glów, Hen­ry­kiem; jego zresz­tą póź­niej po­strze­lo­no i po paru dniach zmarł. Po­zo­sta­li do­mow­ni­cy, za­sko­cze­ni tak znie­nac­ka, nie zdo­ła­li się ukryć ani wsz­cząć alar­mu. Ban­dy­ci, strze­la­jąc na oślep, po­wa­li­li wszyst­kich na zie­mię, po czym za­czę­li się znę­cać nie­mi­ło­sier­nie nad ran­ny­mi lub ko­na­ją­cy­mi, za­da­jąc im razy krze­sła­mi, du­bel­tów­ką i gru­by­mi ki­ja­mi tak za­cie­kle, że po­ła­ma­li te wszyst­kie przed­mio­ty na ich cia­łach.

Gdy o dzie­sią­tej rano mły­narz przy­szedł ze sta­cji, za­stał na pod­ło­dze sie­dem ofiar: pię­cio­ro za­bi­tych i dwie oso­by ran­ne. Ran­ny zo­stał ko­re­pe­ty­tor, stu­dent pra­wa i młod­szy syn Re­gla. Wśród za­bi­tych była 15-let­nia cór­ka mły­na­rza, jego 58-let­ni brat oraz trzech pra­cow­ni­ków mły­na. Mor­der­cy zra­bo­wa­li po­nad mi­lion ma­rek (jesz­cze przed sza­le­ją­cą in­fla­cją), kil­ka­set ru­bli i róż­ne kosz­tow­no­ści, a tak­że za­bra­li prze­cho­wy­wa­ne w domu trzy re­wol­we­ry, du­bel­tów­kę i sztu­cer.

Wkrót­ce na miej­sce zbrod­ni zje­cha­li: sę­dzia śled­czy, na­czel­nik wy­dzia­łu śled­cze­go i jego za­stęp­ca, ko­men­dant po­li­cji oraz kil­ku­na­stu wy­wia­dow­ców i po­li­cjan­tów.

W wy­ni­ku ob­ła­wy urzą­dzo­nej w po­bli­skich miej­sco­wo­ściach za­trzy­ma­no trzech po­dej­rza­nych męż­czyzn, ale jak się po­tem oka­za­ło, nie mie­li oni z na­pa­dem nic wspól­ne­go.

Śledz­two wy­ka­za­ło, że ban­dy­ci byli do­sko­na­le po­in­for­mo­wa­ni w sto­sun­kach ma­jąt­ko­wych i ro­dzin­nych Re­glów. Wy­mor­do­wa­li wszyst­kich do­mow­ni­ków, gdyż bali się, że zo­sta­ną roz­po­zna­ni. Na­to­miast pod­czas na­pa­du, któ­re­go do­ko­na­ła ta sama ban­da dwie go­dzi­ny wcze­śniej na wil­lę „Zo­fiów­ka” w Sko­li­mo­wie, do­mow­ni­kom da­ro­wa­no ży­cie i ban­dy­ci za­mknę­li ich w piw­ni­cy. I tu szaj­ka mia­ła do­bre roz­po­zna­nie: zra­bo­wa­no ok. 150 000 ma­rek in­ży­nie­ro­wi przy­by­łe­mu nie­daw­no z Ame­ry­ki, któ­ry tu wła­śnie wy­na­jął po­kój. Za­bra­li też fu­tra, ubra­nia i kosz­tow­no­ści war­te w su­mie po­nad 400 000 ma­rek.

Śledz­two było pro­wa­dzo­ne bar­dzo in­ten­syw­nie, ale bez re­zul­ta­tu. Do­pie­ro w po­ło­wie mar­ca „Ku­rier War­szaw­ski” do­star­czył sprze­daw­com ga­zet sen­sa­cyj­ne­go ty­tu­łu: „Wy­kry­cie zbrod­ni sko­li­mow­skiej!”. Spraw­ców usta­lo­no dzię­ki wy­so­kiej na­gro­dzie: do po­li­cji zgło­si­ła się na­tych­miast „pew­na oso­ba”, któ­ra po­in­for­mo­wa­ła o nie­ja­kiej „Zo­ś­ce”, ko­chan­ce ban­dy­ty, któ­ry po­da­ro­wał jej ze­ga­rek zra­bo­wa­ny w Sko­li­mo­wie. „Zoś­kę” za­mknię­to w celi z pod­sta­wio­ną aresz­tant­ką; gdy ta „wy­cho­dzi­ła na wol­ność”, ko­chan­ka ban­dy­ty po­wie­rzy­ła jej „gryps” do nie­go i w ten pro­sty spo­sób, zna­ny po­li­cji od nie­pa­mięt­nych cza­sów, do­tar­to naj­pierw do jed­ne­go ban­dy­ty, a po­tem do in­nych. Nie oby­ło się przy tym bez strze­la­ni­ny, ran­nych po obu stro­nach i za­bi­tych, na szczę­ście tyl­ko wśród człon­ków ban­dy.

Naj­bar­dziej „ro­man­tycz­nie” za­cho­wa­ła się „Zoś­ka”: trzy razy wy­strze­li­ła do sie­bie, ale tyl­ko się po­ra­ni­ła. Na­stęp­nie ster­ro­ry­zo­wa­ła do­roż­ka­rza re­wol­we­rem i ka­za­ła się za­wieźć na po­ste­ru­nek – mia­ła za­miar za­strze­lić paru po­li­cjan­tów. Już na­wet wy­ce­lo­wa­ła w nich broń, ale pa­dła ze­mdlo­na. W ago­nii od­wie­zio­no ją do szpi­ta­la…

Fi­nał ro­ze­grał się na po­cząt­ku maja 1923 roku. Wów­czas to przed Są­dem Okrę­go­wym sta­nę­li czte­rej ban­dy­ci (dwaj bra­cia Kra­sno­dęb­scy: 22-let­ni Ta­de­usz i 30-let­ni Fran­ci­szek, a tak­że 24-let­ni gi­ser Jó­zef Le­wan­dow­ski i 35-let­ni fry­zjer Jan Gno­iń­ski) oskar­że­ni o przy­na­leż­ność do ban­dy Wa­len­te­go Gó­ral­skie­go, któ­ra mia­ła na su­mie­niu dwa na­pa­dy w sko­li­mo­wie. Sam herszt i kil­ku jego to­wa­rzy­szy już nie żyli: część zgi­nę­ła w wal­ce z po­li­cją, część zaś zo­sta­ła roz­strze­la­na z mocy wy­ro­ków są­dów do­raź­nych. Ci od­po­wia­da­li w try­bie zwy­kłym ra­zem z dwie­ma oso­ba­mi oskar­żo­ny­mi o pa­ser­stwo i ukry­wa­nie zbrod­ni.

Oskar­że­ni przy­zna­wa­li się do udzia­łu w na­pa­dzie, ale wy­pie­ra­li się za­bój­stwa. Prze­słu­cha­no pra­wie sześć­dzie­się­cio­ro świad­ków; w świe­tle ich ze­znań wina przy­najm­niej trzech z nich była nie­wąt­pli­wa i 15 maja sąd ogło­sił wy­rok: Ta­de­usz Kra­sno­dęb­ski, Jó­zef Le­wan­dow­ski i Jan Gno­iń­ski zo­sta­li ska­za­ni na roz­strze­la­nie; po­zo­sta­łych oskar­żo­nych unie­win­nio­no.

W po­ło­wie lu­te­go na­stęp­ne­go roku ga­ze­ty po­da­ły, że pre­zy­dent od­mó­wił za­mia­ny wy­ro­ku na do­ży­wot­nie wię­zie­nie, o co pro­si­li ska­zań­cy.

BRAK PO­TĘ­PIE­NIA BAN­DY­TÓW ze stro­ny nie­któ­rych śro­do­wisk, a tak­że to, że chło­pi ukry­wa­li nie­któ­rych z nich – o czym mó­wił w cy­to­wa­nym tu wcze­śniej wy­wia­dzie ko­men­dant po­li­cji Wik­tor Ho­szow­ski – naj­ja­skra­wiej dał o so­bie znać w przy­pad­ku ban­dy­ty nr i mię­dzy­woj­nia, Wik­to­ra Zie­liń­skie­go.

Ów bez­względ­ny mor­der­ca kil­ku po­li­cjan­tów, któ­rzy go ści­ga­li, za­czął swo­ją prze­stęp­czą ka­rie­rę jako „lip­karz”, za­kra­da­ją­cy się w nocy przez luf­ci­ki na wy­so­kich pię­trach war­szaw­skich ka­mie­nic. Ob­da­rzo­ny przez na­tu­rę akro­ba­tycz­ny­mi wręcz umie­jęt­no­ścia­mi, od­no­sił w tej zło­dziej­skiej spe­cjal­no­ści ogrom­ne suk­ce­sy jesz­cze w cza­sach car­skich.

Wio­sną 1926 roku wszedł przez okno na pierw­szym pię­trze do miesz­ka­nia urzęd­ni­ka am­ba­sa­dy bry­tyj­skiej przy ul. Smol­nej. Wła­ści­ciel lo­ka­lu spał twar­do i Zie­liń­ski bez tru­du za­brał z noc­ne­go sto­li­ka ze­ga­rek, port­fel i na­bi­ty pi­sto­let. Miał jed­nak pe­cha, bo na dole cze­kał już na nie­go pa­tro­lu­ją­cy uli­ce po­li­cjant, któ­re­go uwa­gę zwró­ci­ły pan­to­fle sto­ją­ce w bra­mie; do­my­ślił się, że na­le­żą one do ja­kie­goś „lip­ka­rza”, któ­ry „na ro­bo­tę” po­szedł na bo­sa­ka, by mu było ła­twiej wspi­nać się po ścia­nie. Gdy zo­ba­czył zsu­wa­ją­ce­go się z pię­tra męż­czy­znę, od­dał strzał ostrze­gaw­czy. Zie­liń­ski od­po­wie­dział ogniem ze skra­dzio­ne­go pi­sto­le­tu, ra­nił stró­ża pra­wa w rękę i prze­padł bez śla­du. Po­zo­sta­wio­ne buty no­si­ły we­wnątrz znak fir­mo­wy szew­ca, ten zaś miał za­no­to­wa­ny ad­res klien­ta i jego per­so­na­lia; znaj­do­wa­ły się one też w kar­to­te­ce po­li­cyj­nej. Nie od­na­le­zio­no go jed­nak ani w miesz­ka­niu, ani u ko­chan­ki.

Dwa dni póź­niej w jed­nej z pod­war­szaw­skich miej­sco­wo­ści po­li­cjant usi­ło­wał wy­le­gi­ty­mo­wać idą­ce­go nocą po­dej­rza­ne­go męż­czy­znę, ów jed­nak za­miast się za­trzy­mać, strze­lił. Przy za­bi­tym le­ża­ły łu­ski ka­li­bru 6,35; taki sam miał pi­sto­let skra­dzio­ny w am­ba­sa­dzie.

Od­tąd za­czę­ło się po­lo­wa­nie na Zie­liń­skie­go, któ­ry znaj­do­wał po­moc i schro­nie­nie u licz­nych zło­dziei z pod­miej­skich oko­lic, ska­zy­wa­nych za cza­sów car­skich „na po­byt”. Po­mo­cy udzie­la­li mu też nie­któ­rzy chło­pi, któ­rym szczo­drze pła­cił za go­ści­nę. Miał bo­wiem mnó­stwo pie­nię­dzy z na­pa­dów na bo­ga­tych wie­śnia­ków i han­dla­rzy by­dła.

BAL­LA­DA O FEL­KU ZDAN­KIE­WI­CZU

Fe­lek Zdan­kie­wicz był chło­pak mo­ro­wy.

Przy­je­chał na urlop sze­ścio­ty­go­dnio­wy – ta­ra­ra…

Urlop się koń­czy, czas do woj­ska wró­cić,

Ale Fe­lu­sio­wi żal ko­leż­ków rzu­cić – ta­ra­ra…

Nie tak ko­leż­ków, jak swo­jej ko­chan­ki,

U któ­rej prze­by­wał wie­czo­ry i ran­ki – ta­ra­ra…

Wresz­cie go schwy­ta­li grud­nia trzy­na­ste­go

I go za­wieź­li do biu­ra śled­cze­go – ta­ra­ra…

A z biu­ra śled­cze­go wy­pu­ścić nie chcie­li,

Fel­ka Zdan­kie­wi­cza pod klu­czyk za­mknę­li – ta­ra­ra…

Lecz Fe­luś nie gapa, już nóż otwie­ra,

Prze­bił Czaj­kow­skie­go, na Fuch­sa na­cie­ra – ta­ra­ra…

Le­d­wie wy­sko­czył za bra­mę ra­tu­sza,

Wsia­da do do­roż­ki, na War­sza­wę ru­sza – ta­ra­ra…

A w tej do­roż­ce miał cza­su trosz­kie,

Więc ka­zał się za­wieźć aż na Czer­nia­kow­skie – ta­ra­ra…