Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Szkoła narzeczonych

Szkoła narzeczonych

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7791-515-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Szkoła narzeczonych

Marianna zamiast studiów na politechnice wybiera szkołę dla narzeczonych. Czy ten pomysł okaże się dobrym wyborem?

 

Polecane książki

Kinga pogrąża się w rozpaczy po stracie ukochanego, zaniedbując pracę i przyjaciół. Czy otrząśnie się na czas, by nie stracić tego, co najważniejsze i co dotąd trzymało ją przy życiu? Nie jest to łatwe, bo ilekroć Kinga wyjdzie na prostą, powracają do niej koszmary… Tymczasem Hania, przyjaciółka Kin...
Alergie, astma, otyłość, trądzik: to tylko niektóre ze stanów, które mogą być spowodowane – i kiedyś wyleczone – przez mikroskopijne życie wewnątrz nas. Kluczem jest zrozumienie, jak wpływa ono na nasze zdrowie, nastrój i wiele innych rzeczy. W ciągu ostatnich kilku lat naukowcy wykazali, że mi...
Opowieść w wersji dwujęzycznej (angielsko-polskiej).   Wydana w 1912 roku przygodowa powieść pt. Wyga to kolejny dowód na mistrzostwo pisarskie Jacka Londona. Główny bohater, Christopher Bellew, daje się skusić marzeniom o poszukiwaniu złota i rusza na wyprawę do Alaski, gdzie ciężkie warunki wy...
Zaraz po śmierci Bolesława Chrobrego, którego imienia postrach trzymał nieprzyjaciół z dala i po zgonie cesarza niemieckiego Henryka Pobożnego, który był sprzymierzeńcem Bolesława, nowy cesarz Konrad wypowiedział wojnę sąsiednim plemionom słowiańskim. Polska została zewsząd napa...
Marcin Ciszewski, autor bestsellerowego cyklu Wojna.pl (WWW) przedstawia Wilhelma Krügera.      Stworzono go, by zadziwiał Świat, lecz on ten Świat postanowił podbić.   Inteligentny, bezwzględny, drapieżny. Złodziej.   Doskonale przystosowany do czasó...
Książka „Pocztowym wagonem do „Ameryki” ukazuje polską transformację ustrojową oraz nasze społeczne i mentalne przemiany. Autorka sięga do rodzinnych opowieści aby porównać ludzkie losy: te z czasów Wielkiej Emigracji i te emigrantów ze stanu wojennego. Pamięta także o współczesnych emigrantach zaro...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Maria Kruger

Projekt okładki

Artur Piątek

© Copyright by Piotr Bieliński

ISBN 978-83-7791-515-8

Wydawnictwo Siedmioróg

ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław

Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg

www.siedmioróg.com

Wrocław 2016

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, 88em

PARĘ SŁÓW OD AUTORKI

Na ulicach leżał gruz z rozwalonych pociskami domów. Przed sklepami stały beznadziejne, niekończące się kolejki po chleb. Stali ludzie nieszczęśliwi i bezbronni. Środkiem ulic maszerowały oddziały żołnierzy w żelaznych hełmach. Tupiąc podkutymi butami, śpiewali: Heili, heilo, heila!… Brzmiała niemiecka komenda, powiewały sztandary ze swastyką. Przejeżdżały ciężarówki pełne pobladłych ludzi schwytanych na ulicach lub wygarniętych z domu. Dokąd ich wieźli? Do obozów, na Pawiak, na rozstrzelanie?

Głodni, nędznie ubrani ludzie snuli się po ulicach. Szli do pracy lub powracali do zrujnowanych mieszkań, niepewni co z nimi dziś lub jutro się stanie. A kiedy nadchodził wieczór, przyspieszali kroku, aby zdążyć przed godziną policyjną. Aby zdążyć!… Czy słyszycie, że gonią za wami żandarmi? Jeśli nie zdążycie, będą do was strzelać! Uciekajcie!… Uciekajcie!…

Potem, jeszcze przez długie lata będzie się wam to śniło po nocach. Będziecie się budzić z krzykiem.

W domu było zimno i ciemno. Brak opału i wygaszanie oświetlenia. Paliły się karbidowe lampy i świece. Oszczędzało się je. Smutek i cisza snuły się po mieszkaniach. Odebrano wszystkim aparaty radiowe, a rozmowy – to były stłumione, rozpaczliwe szepty. Wiecie? Znów była łapanka… gdzieś była rewizja… kogoś wywieźli… ktoś zginął…

W takie to dni, w takie wieczory wspominało się i tęskniło do życia tamtego, innego, zwyczajnego, które ludziom zabrała wojna. Do cichego, widnego mieszkania, do spokojnych wieczorów, kiedy radio grało jakieś melodyjki. Takie zwyczajne, które potem się nuciło. Jakże cudowne były te powszednie dni, których już nie było, które ludziom odebrano. Tęskniło się do nich. Tęskniło się do tej zwyczajnej krzątaniny domowej… Ktoś przypominał – czy pamiętacie, jak smakują prawdziwe kluski z serem? A jak nieporównywalnie dobry, najlepszy ze wszystkiego jest świeży chleb z prawdziwym masłem! A pieczenie ciasta! Może przyjdą goście?

Taka to była zwyczajna tęsknota za tamtymi dniami. Tak wspominali ci, którzy już przeżyli jakiś kawałek swojego życia, tamtego, innego… A młodzi?

Chłopcy stawali się żołnierzami, włączali się w konspirację. A dziewczęta? Te, które dorastały i stawały się nastolatkami, do których powinno uśmiechać się życie. Co z nimi? Ale życie nie uśmiechało się. Nie dla nich była radość i beztroska. Wystraszone, zgaszone, niektóre włączone w walkę, przenosiły meldunki i broń dla chłopców, którzy byli wspaniali, odważni i którzy oddawali życie za „Tę, co nie zginęła”.

Zabrała, zabrała tym nastolatkom wojna wszystko, co miało być dla nich. Ale czasem, czasem, kiedy słuchały rozmów i wspomnień w domowe wieczory, zaczynały marzyć. Marzyły te, które czekały na życie. Jakie miało być? Jak je sobie wyobrażały?

No właśnie…

Książka o tym była pisana w latach 1943-1944. Maszynopis ocalał pod gruzami i w 1945 roku ukazało się pierwsze wydanie „Szkoły narzeczonych”.

Następne nie miały się już ukazywać.

A teraz znów witajcie Drogie Czytelniczki – Wy, szesnastolatki i te z Was, którym wojna odmieniła los. Powraca do Was Marianna, która chciała przeżyć piękne, zwyczajne życie.

Warszawa 1990

ZAMIAST WSTĘPU

Nazywa się Maria Anna Szelążkówna. Ale tak na codzienny użytek w domu, wśród koleżanek i dalszej rodziny wołają na nią: Marianno! Po pierwsze, dlatego że tak się składają jej obydwa imiona, a po drugie, dlatego że umie świetnie gotować, a jak twierdzi jej brat Wojtek, jest to imię szczególnie odpowiednie dla kucharki.

W chwili, kiedy zaczyna się ta historia, Marianna ma piętnaście lat i trzy miesiące. Jest średniego wzrostu, raczej okrągła niż szczupła, włosy ciemne – taki ładny, brązowy kolor, oczy bardzo niebieskie, tak że chwilami są prawie granatowe, cera śniadawa z rumieńcami. Poważne natomiast zmartwienie bohaterki stanowi nos. Ten rodzaj nosów zwykło się nazywać kartoflowatym. Że jest to jednak kartofelek zupełnie mały i raczej zabawny, więc wcale nie szpeci swojej właścicielki. Ponadto należy jeszcze dodać, że Marianna jest warszawianką i oprócz rodziców i brata ma trzy ciotki.

ROZDZIAŁ 1POSTANOWIENIE

Ciotka Natalia, ciotka Helena i ciotka Janina, przychodząc na niedzielne herbatki, nie omieszkają nigdy zatroszczyć się o przyszłość Marianny. Ciotka Natalia ma córkę Sabinkę, która ma posadę w biurze, a ciotka Helena ma dwie córki: Jolantę i Iwonę. Jolanta zostanie gwiazdą baletu, a Iwona jest asem i chlubą swego związku sportowego. Fotografie Iwonki były nawet zamieszczone w pewnym ilustrowanym tygodniku. Ciotka Janina nie ma córek, ale ma syna. Synowi jest na imię Waldemar, co biednego chłopca doprowadza do rozpaczy. Zdrobniale wołają na niego Waldek. Otóż Waldek, który wolałby się nazywać Janek albo po prostu Władek, chce za wszelką cenę zostać marynarzem, podczas gdy ciotka Janina marzy dla niego o karierze dyplomaty, i nawet z tą myślą, jak sama kiedyś wyznała, nadała mu owo imię. Te właśnie trzy ciotki, obok trosk o własne potomstwo, przyjęły na siebie zupełnie dobrowolnie jeszcze jedną troskę, a mianowicie troskę o karierę siostrzenicy. – Bo każda kobieta musi dziś czymś być – twierdzi ciotka Helena – musi być samodzielna, musi mieć jakiś zawód.

I właśnie chodzi o ten zawód dla Marianny. – Niech zostanie dentystką albo kosmetyczką – zaleca ciotka Natalia.

– Może nauczycielką, albo może skończyłaby kursy kreślarsko-techniczne, kreślarki są bardzo poszukiwane – proponuje ciotka Helena. A ciotka Janina domaga się nawet w sposób dość stanowczy, aby Marianna została adwokatem lub dziennikarką.

W czasie takich rozmów Marianna czuje w całej pełni swoje beztalencie i marność. Martwi ją to w tym samym stopniu, co jej kartoflowaty nosek. A może nawet bardziej.

A mama? Biedna mama! Mariannie jest strasznie żal matki, kiedy siedzi wśród ciotek, taka ładna i młoda, z tą swoją zmartwioną i zawstydzoną miną. Widać od razu, że mama czuje się wyraźnie winna, że wydała na świat i wychowała córkę, która jest po prostu niczym.

Ojciec? Ach, ojciec jest pociechą i podporą w tych ciężkich chwilach, kiedy ciotki, wyczerpawszy temat pogody, wydarzeń rodzinnych i chorób, a ukończywszy wychwalanie własnych pociech, litościwie kiwają głowami nad ciemną przyszłością swej bratanicy. Ojciec wtedy odpowiada lekkomyślnie, że nie martwi się o dalsze losy Marianny, a nawet pozwala sobie na świętokradzkie uwagi o „gwiazdach” ciotki Heleny.

– Jakoś to będzie, prawda, Marianno? – kończy tatko zazwyczaj te rozmówki.

Poza tym, jeśli chodzi o bliższą rodzinę Marianny, to należy wymienić Wojtka, o którym była wzmianka na samym początku. To właśnie ten rodzony brat. Jest o dwa lata starszy od Marianny i przeważnie nie interesuje się siostrą.

Ale naprawdę! Już tej niedzieli (była to cudowna niedziela czerwcowa słoneczna i nieomal upalna) ciotki zawzięły się jak nigdy. – Sabinka w biurze dostała podwyżkę, może wobec tego zacznie składać pieniądze na kupno własnej willi! Jolanta będzie występować w Ameryce, a Iwonka weźmie udział w olimpiadzie.

Ciotki opowiadają to wszystko, zajadając keks, kruche herbatniki i pyszne ciastka z czereśniami.

– Owszem, niezłe ciastka – mówi łaskawie do mamy ciotka Janina – daj mi na nie przepis.

– Tak, ja też bym może takie upiekła – oświadcza słabym głosem ciotka Helena, która właśnie zrobiła małą przerwę w długiej epopei o meczach, treningach i zawodach Iwonki, po to aby wzmocnić wyczerpane siły solidnym kawałkiem ciasta.

– Ach! To arcydzieło Marianny – mówi mama ucieszona, że może choć w jednym wypadku wykazać zalety córki. – Ona świetnie piecze. I lubi gotować – dodaje mama już z niejakim zawstydzeniem, mając w pamięci wspaniałość scenicznych sukcesów Jolanty.

– Lubi gotować? – zainteresowała się ciotka Helena, między jednym łykiem herbaty a drugim – to może poszłaby do szkoły hotelarskiej. Mogłaby na przykład prowadzić pensjonat albo…

Tu na szczęście nastąpiła przerwa, a właściwie koniec troszczenia się o Mariannę, bo ciotka Helena przypomniała sobie, że jeszcze nie opowiedziała wszystkim, jak to jeden amerykański reżyser pokłócił się z reżyserem szwedzkim o Jolantę. Po prostu licytowali się, który z nich zaangażuje ją i zrobi z niej gwiazdę filmową.

– I który ją zaangażował? – dopytywała się mama ze szczerym przejęciem.

– Byłby ją zaangażował ten Amerykanin, gdyby nie intrygi Szweda – westchnęła ciotka Helena.

– Nigdy bym nie pomyślała, że Szwedzi są tacy podstępni – wyznała ciotka Janina. – Ale à propos. Właśnie w Szwecji mogłabyś odbyć praktykę hotelarską – zwróciła się nagle do Marianny.

– Ach, ciociu, kiedy nie wiem. Mnie to chyba nie odpowiada – tłumaczyła się zaskoczona Marianna. – Zresztą, praktyka hotelarska, to chyba raczej w Szwajcarii.

– Być może – godzi się łatwo ciotka.

– Ale ty jesteś świetna, Marianno! Czy naprawdę nic cię nie interesuje? Czyżbyś miała zamiar uprawiać zawód panny na wydaniu? – ciotka Helena, pełna ironii i politowania, zapaliła papierosa.

Mama znów jest zgnębiona i tłumaczy: Marianna jest jeszcze taka młoda, więc trudno…

– Moja Jolanta poczuła powołanie i zaczęła kształcić się zawodowo, mając lat osiem – przerywa srogo ciotka.

Tymczasem o dziwo! Ciotka Natalia przychodzi mamie z odsieczą. – Moja kochana Helu, dajże spokój! Przecież nie każda panna musi zostać baletnicą.

Nie, to już za dużo! – ciotka Helena dyszy zemstą. Wyraźnie czuje się znieważona. – Moja Naciu, każdy inteligentny człowiek wie doskonale, jaka jest zasadnicza różnica między baletnicą a tancerką. Jolanta jest tancerką pur sang, będzie sławą światową…

– Jak Boga kocham, nie wiem, na czym ta różnica polega – wtrąca ojciec. – Czy mogłabyś, Helutko, objaśnić mi to jakoś dostępniej?

Marianna słucha już piąte przez dziesiąte dalszych wywodów ciotczynych, przerywanych chrupaniem ciastek. Z bólem serca stwierdza, że dyskusje rodzinne na tematy artystyczno-wychowawcze zaostrzają apetyt i że niestety, dla Wojtka uda się ocalić tylko znikomą ilość kruchych gwiazdek. Jednocześnie zastanawia się, czy naprawdę i koniecznie musi być zdolna i stanowić przedmiot dumy rodzinnej. Lepiej, żeby ten zaszczyt przypadł w udziale Wojtkowi. Jej samej stanowczo bardziej odpowiadałaby jakaś skromniejsza kariera niż na przykład medycyna czy inne strasznie mądre rzeczy. Zawsze była skłonna do opatrywania skaleczeń i robiła to zręcznie i z wprawą, ale leczenie? Decyzja? Krajanie? Stawianie diagnozy? Nie, za nic na świecie. Albo prawo, tak protegowane przez ciotkę Janinę. Marianna wcale nie była wygadana ani sprytna w większym stylu. Ten malutki sprycik, jaki posiadała, wystarczał jej zaledwie na codzienne, domowe potrzeby, ale nie był to spryt potrzebny prawnikowi i wcale nie nadawał się do eksploatowania. A teatr? Ciotka Helena była strasznie dumna z tych scenicznych występów Jolanty – ale Marianna i scena? Roześmiała się sama do siebie na myśl o czymś podobnym. Więc może by raczej coś praktycznego? Na przykład biuro? Praca w biurze, pisanie na maszynie?… Zimny dreszcz wstrząsnął nieutalentowaną latoroślą rodu Szelążków. I co prędzej, dla wynagrodzenia sobie tych ponurych wizji, nieśmiało pogrążyła się w marzeniach na tematy niezupełnie skrystalizowane, ale miłe. Że na przykład ładnie byłoby mieć mieszkanie, takie własne, już jako dorosła osoba, umeblowane nowocześnie – jasne meble pokryte lnianą tkaniną albo wełnianym samodziałem. Bardzo lubiła to swoje mieszkanko z marzeń, tylko czasem myliła się w rozkładzie małych, jasnych pokoików. Bo koniecznie oczywiście musiałoby być słoneczne. Nie była też jeszcze pewna, czy wolałaby, żeby do łazienki wchodziło się z sypialni czy też z przedpokoju. Nie zdołała także zdecydować (Marianna nie potrafi decydować szybko), czy kafle w łazience mają być różowe, czy cytrynowe. Ostatnio, co prawda, oglądała w salonie pokazowym gazowni łazienkę z kafli koloru pistacjowego i to zmąciło spokój jej duszy. Żałowała nawet potem trochę, że dała się mamie namówić na zwiedzanie salonu. Zresztą mniejsza o łazienkę. Odłożyła teraz to rozstrzygnięcie na kiedy indziej i już podjęła nowy temat marzeń. Tym razem wyobrażała sobie, że mieszka w uroczym, białym domku, w jakiejś cudnej okolicy, na przykład gdzieś w okolicy Krakowa. Pod oknami rosną róże albo może malwy, a wino oplata słupy ganku. W tym otoczeniu ona, Marianna, ubrana w pełną prostoty, ale szalenie elegancką suknię ogrodową, przechadza się między rabatkami, ścinając kwiaty do przybrania stołu. Bo właśnie będą goście. Marianna układa menu podwieczorku zależnie od pory roku. Więc na przykład teraz poda się lody. W trzech kolorach i smakach: truskawkowe, śmietankowe i rabarbarowe. Do tego poda się andruty. Może i krem waniliowy. Goście podziwiać będą wytworne przyjęcie i zachwycać się cudnymi pucharkami do lodów (takie właśnie pucharki są na wystawie w pewnym składzie porcelany). Marianna dalej w marzeniach robi honory domu, a w ogrodzie bawią się dzieci, których ma troje. Dwie dziewczynki i chłopczyka. Imiona ich brzmią różnie, zależnie od tego, jaką książkę Marianna ostatnio czytała. Dziś na przykład córeczki nazywają się Patrycja i Klaudia, a synek Marek. Co prawda mąż jej… Tu zazwyczaj marzenia Marianny zatrzymują się w martwym punkcie. To było zawsze dosyć trudne wyobrazić sobie takiego dżentelmena, co to – jak to się mówi – „na całe życie” itd. Nie, stanowczo nie należało poruszać w marzeniach tego tematu. A wszelkie próby wyimaginowania sobie jakiegoś osobnika na tym stanowisku wypadały raczej dość mętnie.

Właśnie w tej chwili, kiedy Marianna z bezlitosną obojętnością wyrzucała ze swojego przyszłego życia pętającą się postać małżonka, aby poświęcić się wychowaniu dzieci, obudziło ją z marzeń coś, co bardzo przypominało klaśnięcie z bicza. Był to jednak tylko pożegnalny pocałunek którejś z ciotek. Ale nie to było ważne w tej chwili, tylko to, że nagle przywrócona do rzeczywistości Marianna, powzięła ni stąd ni zowąd mocne postanowienie realnego zdecydowania o swojej przyszłości. Może jakaś szkoła krawiecka, albo co? – pomyślała z determinacją. – Muszę to zrobić dla mamy i dla tatka, żeby już ich tak nie kompromitować. Nie, naprawdę takie tylko gimnazjalne wykształcenie to za mało wobec tych wszystkich znakomitości familijnych. A może się poświęcić na przykład meteorologii? Dopiero by była historia! Albo może nauczę się modniarstwa?

Perspektywa magazynu z kapeluszami wydała się jej w tej chwili dość ponętna. Byłoby to coś à la firma „Penelopa”, gdzie mama kupuje kapelusze. I uśmiechnęła się, wyobrażając sobie, jak obsługiwałaby kapryśne klientki.

– Marianno!

Gości już nie było. Mama wołała ją, żeby zaproponować pójście do kina. Na jakiś dobry, pogodny film.

– Idźcie, idźcie – wyganiał je ojciec. – Jeszcze zdążycie na ten seans o ósmej. – Wyprawiał je, zadowolony, że mama trochę się rozerwie. Wiedział, że ją zawsze trochę męczyły te niedzielne wizyty.

Film był pogodny, typowo amerykański, o słodkim dziewczątku, dzielnym chłopcu i jednym czarnym charakterze. Gdzieś w Pensylwanii, czy Iowie, złotowłosa Betty musiała się porządnie namęczyć, zanim dobrnęła do happy endu ze swoim drągalowatym Bobem. Mama i Marianna z przejęciem śledziły losy bohaterki, podziwiając jednocześnie jej toalety. To było przyjemne zakończenie wieczoru.

Wracały potem do domu w dobrym nastroju i śmiały się lekkomyślnie, zapomniawszy o ciotkach, karierach i genialnych kuzynkach.

– Można by uszyć dla ciebie taką letnią sukienkę w kwiatki jak ta z falbankami – rozważała mama, omawiając toalety gwiazdy filmowej. – Byłby to świetny komplet z tym dużym kapeluszem.

– Ach, nie! – zaoponowała Marianna – wolałabym raczej taką wełnianą jak ta, w której ona jest na końcu. Taka bardzo prosta, ale elegancka.

– Tak, właściwie przydałaby ci się lekka wełniana.

– Ale koniecznie niebieska – dobrze, mamo? – zastrzega Marianna, chwilowo zupełnie szczęśliwa. I postanawiają, że nazajutrz pójdą wybrać materiał, bo zanim ta pani Sokołowska uszyje, to akurat będzie na jesień.

Jesień, Marianna pochmurnieje. Mój Boże! Dawniej ogromnie lubiła jesień i zapach pożółkłych, spadających liści. Dostawała wtedy nowy mundurek i szła z ojcem kupować nowe książki szkolne i nowy piórnik albo inne drobiazgi, które zawsze sprawiają tyle uciechy.

Tak, trzeba będzie coś postanowić i od jesieni gdzieś się zapisać.

– Tatku – mówi potem niespodziewanie Marianna przy kolacji – może bym zapisała się do jakiejś szkoły zdobniczej?

– Dlaczego właśnie do zdobniczej? – dziwi się ojciec. Ale dodaje po chwili: – No, do jesieni jeszcze zobaczymy. Mam wrażenie, że jeszcze zmienisz zdanie. – A Wojtek, zajadając resztę ocalałych kruchych ciasteczek, doradza: – To już lepiej idź na politechnikę…

ROZDZIAŁ 2PODRÓŻE KSZTAŁCĄ

Niebieska wełniana sukienka, ta sama, której pomysł powstał wtedy w kinie, udała się pani Sokołowskiej nadzwyczajnie. Nie była zresztą zrobiona ściśle według tamtej kreacji filmowej, tylko inaczej, według modelu znalezionego przez Mariannę w piśmie kobiecym prenumerowanym przez mamę. To było w czerwcowym numerze, a teraz jest dwudziesty ósmy sierpnia. Niebieska sukienka i tenże numer czasopisma leżą obok siebie na łóżku, a Marianna zastanawia się, do której z dwóch walizek łatwiej będzie to zapakować. Sukienkę może jeszcze da się włożyć na wierzch do tej większej walizy, a pismo? Marianna przerzuciła po raz nie wiadomo który zniszczone stronice, aby odnaleźć stronę dwunastą, i również po raz nie wiadomo który przeczytała tytuł: „Jagodne – reportaż ze szkoły narzeczonych”.

W Małopolsce… internat… różne typy gospodarstw, kurs trzyletni… siostry gospodarcze… słuchaczki z całego kraju…

Marianna przebiega wzrokiem prawie że już na pamięć znane fragmenty reportażu i w końcu kładzie pismo na dnie mniejszej walizki. Niebieską sukienkę składa starannie, nieomal tkliwie. Stanowczo ma sentyment do tego łaszka, który przypadkiem wiąże się z odkryciem Jagodnego.

– Pończochy masz wszystkie zacerowane? – Mama jest pod tym względem nieubłagana. Całe pończochy są rzeczą zasadniczą.

– A ręczniki masz? Gdzie zapakowałaś ten różowy szlafrok? Bierzesz kostium kąpielowy? A bluzka pikowa jeszcze nie uprasowana. – Mama rzuca pytania bezładnie, trochę zdenerwowana wyjazdem jedynaczki. Wojtek w międzyczasie szaleje ze swoimi konceptami na temat szkoły narzeczonych, aż tatko musi go uspokajać.

Swoją drogą tatko też po swojemu jest niespokojny i ciągle przygaduje, że już tylko dwie godziny do odejścia pociągu. – Wolałbym, jeśli już jedziesz, żebyś miała miejsce siedzące. Ty nie wiesz, jak to bywa w tym pociągu krakowskim! Formalnie stoi się przez całą drogę w korytarzu.

– I zjesz koniecznie zaraz dwa jajka na miękko – nawołuje desperacko mama, przerażona perspektywą, że Marianna mogłaby głodować w czasie podróży i to w dodatku podróży odbywanej na stojąco. I nagle wpada na pomysł: – Bronku! – mówi do tatka – może bym ją lepiej sama odwiozła?

– Mamo! – protestuje gwałtownie Marianna, a Wojtek dodaje: – Lepiej przypiąć jej kartkę z imieniem i adresem na wypadek, gdyby się zgubiła.

W taksówce – kłopot, bo ciasno. Mama, tatko, Marianna, dwie duże walizy, trzecia malutka (to neseserek, śliczny i nowiutki, prezent od rodziców). Wojtek niech siada przy szoferze! Na dworcu – ten miły niepokój przedwyjazdowy. Przyjemnie jest siedzieć przy oknie w wagonie drugiej klasy i mieć świadomość, że już za małą chwilę zacznie się nowe, zupełnie inne niż dotychczas życie.

– Marianno! – zaklina mama – pisz często! Najlepiej zaraz po przyjeździe przyślij depeszę, że jesteś już szczęśliwie na miejscu. Jeśli nie będziesz mogła depeszować, to może ja zatelefonuję z Warszawy. Zapytam dyrektorkę, czy przyjechałaś.

– Mamo, po co? – jęczy błagalnie Marianna i rozgląda się za ojcem, który w takich wypadkach zwykł mitygować niepokój mamy. Ale ani ojca, ani Wojtka nie ma przed wagonem, gdzieś się zapodziali, a tu tymczasem pociąg zaraz ruszy.

– Cóż za pomysły, żeby teraz znikać – denerwuje się mama, zapominając już szczęśliwie o telefonach i depeszach. – No, nareszcie są!

Nie, naprawdę? – Marianna nie chce wierzyć oczom. Ten zawsze kochany tatko przyniósł ogromne pudło czekoladek na drogę i różne pisma ilustrowane, a Wojtka też widać ruszyło sumienie i na przeprosiny za te wszystkie głupstwa, których jej tyle przed wyjazdem nagadał, przyniósł owoce i jakąś książkę. Marianna promienieje, wychylając się z okna wagonu, i nagle urywa w połowie zaczęte zdanie. Bo któż to niby czołg przebija się przez tłumy publiczności i kieruje w stronę Marianny? To ciotka Natalia, pełna dystynkcji, tkwi już przed wagonem i po ucałowaniu mamy zaczyna wydziwiać nad „eskapadą” Marianny, jak się wyraża.

– No, no, kto by to powiedział, że nasza mała ma takie oryginalne pomysły – sapie dostojnie ciocia i mruga na mamę znacząco. – Żeby chociaż z dobrym rezultatem! – A potem zwraca się do ojca: – Ja bym co prawda mojej Sabinki do takiej szkoły nie posłała. Nie wiadomo, czego będą tam dzieciaka uczyć. Tylko że ty, Bronku, zawsze byłeś taki ekscentryk i radykał, nic więc dziwnego, że twoja córka też ma takie pomysły.

Ojciec śmieje się porozumiewawczo do Marianny i przytakuje ciotce – trudno! Już taki jest!

Wtem gwizdek, trzaśnięcia drzwiczek wagonów, okrzyki konduktorów i pociąg zaczyna powoli, prawie niedostrzegalnie posuwać się wzdłuż peronu, a potem coraz szybciej mija stojących przed wagonami. Mama woła: – Marianno, depeszuj! – Ojciec macha ręką i woła: – Sprawuj się dobrze! – a Wojtek dodaje: – Nie przejedz się cukierkami! – bo Wojtek ma czasem takie kompromitujące pomysły. To wszystko jednak zbladło wobec faktu, że ciotka Natalia ni stąd, ni zowąd zaczęła płakać. Wyciągnęła z torebki dużą, białą chustkę do otarcia łez, a Marianna nie mogła oprzeć się wrażeniu, że chustka ta była z góry przygotowana w tym celu.

Pociąg uciekał teraz szybko z dworca, jakby chciał co prędzej zostawić za sobą Warszawę i wszystkie zwyczajne i dawne sprawy. Po chwili nie było już nawet widać białej chustki ciotki Natalii.

Marianna odsunęła się od okna i usiadła na swoim miejscu. Kiedy ochłonęła nieco po wstrząsających przeżyciach pożegnania, rozejrzała się po przedziale. Jakaś starsza pani, która już odżywiała się skrupulatnie, pan w średnim wieku, w okularach, zaczytany w gazecie i szczupły ksiądz, który zdaje się trochę drzemał. Marianna, z godnością doświadczonej globtroterki, usadowiła się wygodnie, poprawiła nowe, zamszowe rękawiczki i zaczęła przeglądać pisma. Trudno jednak interesować się treścią dzienników, kiedy być może leży przed kimś droga do nowych, niezwykłych przeżyć. A ponieważ, jak wiadomo, wszelkie przeżycia psychiczne wywołują reakcję w organizmie, w tym wypadku u Marianny jako reakcja wystąpił głód. Słodka pomarańcza i czekoladki okazały się środkiem przywracającym równowagę i jasność myślenia. Czyż pomysł ze szkołą w Jagodnem nie był dobry? Marianna raz jeszcze stwierdziła, że w każdym razie, w najgorszym nawet wypadku, ryzykuje tylko miłą wycieczkę do nieznanej miejscowości. Co będzie dalej? – to się okaże. No i to zdumienie ciotek też było wiele warte.

Skierniewice dostarczyły niejakiego urozmaicenia w postaci nowego pasażera. Był to młodzian, w tym samym stopniu jasnowłosy co długonogi. Ubrany był tak strasznie elegancko, tak strasznie podróżnie, że Marianna spoglądała na niego nieomal z zazdrością. Niewątpliwie, ponieważ był to pociąg mający bezpośrednie połączenie z Wiedniem, młodzieniec jechał co najmniej do Monte Carlo, jak to podobno według różnych klasycznych powieści zwykli robić synowie rodzin zamożnych, lecz zrujnowanych.

– Niech sobie tylko nie wyobraża, że go podziwiam, albo że mu zazdroszczę – zirytowała się Marianna i sięgnęła po książkę ofiarowaną jej przez Wojtka. Naturalnie! Wojtek musi zawsze coś takiego wymyślić. Była to książka angielska i Marianna, rada nierada, zaczęła się porać ze swoją dość słabą angielszczyzną. Czytała już piątą stronę zabawnej zresztą powieści, kiedy usłyszała nad sobą gdakliwy głos młodzieńca. Podniosła przerażona głowę, lecz jak się okazało, młodzian pragnął jedynie poinformować się, dokąd Marianna jedzie. Pytanie zresztą zupełnie niewinne, gdyby nie to, że młodzian zadał je w dziwnie brzmiącej angielszczyźnie.

– Aha, tak widać mówią prawdziwi Anglicy – pomyślała Marianna. Ale zaraz zaniepokoiła się, że jest to być może międzynarodowy hochsztapler, szukający okazji do ściągnięcia jej walizek. Odpowiedziała więc uprzejmie, lecz chłodno, z możliwie dobrym akcentem, że jedzie w stronę Krakowa.

To oświadczenie młodzian przyjął z niekłamanym entuzjazmem. – Czy podoba się pani Polska? – zapytał, zerkając przy tym do małej książeczki, która miała wszelkie pozory słownika.

– Oooowszem – wyjąkała przyszła słuchaczka uczelni w Jagodnem.

Wyznanie takie najniespodziewaniej zachęciło jasnowłosego młodzieńca do wygłoszenia małego odczytu o pięknie naszego kraju. Marianna przytakiwała skwapliwie, podziwiając erudycję zagranicznego gościa, który zaniechawszy wreszcie zachwytów nad malowniczością Pienin, zagadnął znienacka: – Czy jednak pani nie uważa, że Londyn jest najpiękniejszym miastem? Bo jeśli chodzi o mnie, to sądzę, że żadna stolica nie wytrzymuje z nim porównania.

To widać taka megalomania angielska – wywnioskowała Marianna, uśmiechając się w odpowiedzi pobłażliwie. I kiwnęła głową, bo akurat nie mogła znaleźć odpowiednich słów, aby sklecić jakieś zgrabne zdanie sławiące należycie w języku angielskim stolicę Wielkiej Brytanii.

Trochę już była zła na tego zagranicznego nudziarza, który swoją gadaniną psuł jej przyjemność pierwszej samodzielnej podróży, zwłaszcza że reszta towarzystwa w przedziale z żywym zainteresowaniem śledziła przebieg tej znajomości. Już chciała przeprosić natrętnego młodzieńca i wyjść na korytarz, kiedy nadszedł konduktor, żądając biletów. Marianna wobec tego rozpoczęła gwałtowne poszukiwania w torebce i po kieszeniach i przez chwilę zamierała ze strachu, bo zdawało się jej, że tatko zabrał bilet razem ze swoją peronówką. Ale na szczęście bilet tkwił na miejscu, w małej przegródce torby.

Znacznie gorzej natomiast przedstawiała się sprawa cudzoziemca, który podał konduktorowi jakąś książeczkę i z bardzo pewną siebie miną oczekiwał na jej zwrot. Konduktor długo oglądał tajemniczy dokument i wreszcie oświadczył:

– Proszę pana, ten bilet jest już nieważny.

Wobec tego Marianna, poczuwając się do obowiązku gościnności względem cudzoziemca, pospieszyła z wyjaśnieniem, że jest to Anglik, który niewątpliwie nie wie, o co chodzi.

– Zaraz mu przetłumaczę wszystko, panie konduktorze.

I aczkolwiek funkcjonariusz kolejowy miał wyraźnie zniecierpliwioną minę, starała się jak najdokładniej wyjaśnić młodzieńcowi, że bilet jest przedawniony.

Anglik nie odpowiadał, ale miał tak dziwny wyraz twarzy, że Marianna zaczęła z lekka powątpiewać, czy jest to dżentelmen zupełnie normalny. Raczej należało podejrzewać pewien niedorozwój umysłowy.

– Więc chyba już go tak zostawię – zdecydował wreszcie kolejarz, zirytowany niezrozumiałą gadaniną – ale niech mu pani powie, że na stacji zapłaci karę. – I wyniósł się obrażony.

Jeszcze gruby konduktor przeciskał się przez korytarz, kiedy nagle domniemany cudzoziemiec zaterkotał najczystszą polszczyzną: – To pani mówi po polsku? Pani jest Polką? Boże! A ja się wygłupiam i gadam moją kiepską angielszczyzną. Stokrotnie przepraszam, pani pozwoli, że się przedstawię: Smolik jestem, Antoni Smolik z „Echa Warszawskiego”.

Marianna osłupiała patrzyła na Smolika potrząsającego jej prawicą. Wreszcie wyjąkała: – No dobrze, ale dlaczego pan zaczął do mnie mówić po angielsku?

– Przecież pani czytała angielską książkę. Więc tak jakoś, nie wiem dlaczego, wydało mi się, że pani jest cudzoziemką…

Ach, więc to lektura dostarczona przez Wojtka stała się przyczyną nieporozumienia!… Marianna zaczęła śmiać się tak niepohamowanie, że aż z tego śmiechu łzy napłynęły jej do oczu i zaczęły kapać po policzkach. I w owym śmiechu rozpłynęła się cała obawa i lekki wstyd na temat tego, co gotowi sobie o niej pomyśleć towarzysze podróży. Że może zwariowała albo coś w tym rodzaju. Ale nie myśleli na pewno nic złego. Kiedy podniosła na nich rozbawione oczy, dostrzegła, że wszyscy uśmiechają się życzliwie i że właściwie to całe qui pro quo strasznie im się podoba. To jej dodało nieco otuchy. I może ten fałszywy Anglik to naprawdę dziennikarz, a nie hochsztapler? Swoją drogą przyjemnie byłoby mieć takiego znajomego, który pisuje w gazecie. Można wtedy mówić: mój jeden znajomy, redaktor… jakże on się nazywa? Aha, Smolik, redaktor Smolik…

A właśnie tenże Smolik podtykał jej teraz przed oczy ową nieszczęsną książeczkę, którą tak zlekceważył gruby konduktor.

– Wie pani? On miał rację. Ten bilet jest przedawniony. To taki redakcyjny bilet. Wcale nie zauważyłem, że zapomnieli go przedłużyć. Ale dzięki temu, że pani zrobiła ze mnie Anglika, mogę jakoś bez większych kłopotów dojechać do miejsca przeznaczenia…

– Ja z pana zrobiłam Anglika? – zaczęła oburzać się Marianna. Ale nie zdążyła więcej powiedzieć, gdyż pociąg właśnie zatrzymał się i rozległy się okrzyki:

– Skarżysko-Kamienna!

Wobec tego były cudzoziemiec zaczął spiesznie żegnać się z Marianną, po czym rączo pomknął przez korytarz ku wyjściu. Kiedy zaś znalazł się na peronie, jeszcze stamtąd pokrzykiwał jakieś adresy i numery telefonów, domagając się przy tym, aby Marianna koniecznie napisała do niego albo zatelefonowała.

Pociąg łomotał wesoło i usłużnie i już Skarżysko-Kamienna dawno znikło, kiedy Marianna ochłonęła wreszcie jako tako po tej pełnej niespodzianek znajomości. Jako reakcja wystąpił teraz wspaniały apetyt, który usiłowała zaspokoić kanapkami z szynką i pasztetem. Gdyby jeszcze do tego szklanka herbaty! Stanowczo pomarańcze nie mogły zastąpić tak pożądanego ciepłego płynu. Wreszcie przypomniała sobie, że przecież podczas swojej angielskiej konwersacji ze Smolikiem widziała idącego przez korytarz chłopca z wagonu restauracyjnego. Prawda! Przecież można było pójść na herbatę do owego wozu, gdzie przy stolikach siedziało eleganckie, dorosłe towarzystwo. Pokusa była bardzo silna, podwójnie silna – po pierwsze: pragnienie, a po drugie: wytworne życie.

Dłuższe opieranie się tej pokusie było już ponad siły Marianny. Podniosła się więc, zdecydowana na udawanie osoby nie tylko zupełnie dorosłej, ale ponadto obytej z dalekimi podróżami.

W istocie, w wagonie restauracyjnym było bardzo przyjemnie. Marianna zdołała zająć jedyny jeszcze pusty stolik i zamówić herbatę, kiedy usłyszała pytanie: – Pani pozwoli? – O biedna Marianna! Ogromnie się zarumieniła. Bo jakiś pan, starszy i grubawy, a z nim oficer: szczupły i młody major, stali przy stoliku, uprzejmie oczekując jej zezwolenia, aby się przysiąść. No tak, rzeczywiście nigdzie nie było już wolnych miejsc. I Marianna, z godnością obytej światowej osoby, skinęła przyzwalająco. Trochę żałowała, że tego jej dorosłego zachowania nie podziwia choćby ciotka Natalia, albo i Wojtek, który jej nigdy nie traktował poważnie, chyba że wtedy, kiedy piekła ciastka.

Towarzysze przy stoliku okazali się bardzo mili i zaopiekowali się Marianną po rycersku. Dzięki ich interwencji dostała szybko upragnioną herbatę, doradzili jej zamówienie obiadu, otworzyli okno, bo w wagonie było duszno, a następnie dopilnowali, aby zjadła porządnie cały befsztyk. Najprzyjemniejsze zaś było to, że jak się okazało, córka pana Pełki, tego starszego jegomościa, również była wychowanką szkoły w Jagodnem.

– Pojechała tam