Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Szorstkie wino

Szorstkie wino

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64488-81-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Szorstkie wino

Winobranie, stara Francja i dzieciństwo w rytmie slow w opowieści Laureata Oscara.

 

"W listopadzie winiarze zlewali nowe wino. Były to czasy, kiedy każdy winiarz wyrabiał inne. Wieczorami zapraszali się wzajemnie do domów i próbowali swoje wina, pogryzając pierwsze w sezonie kasztany. Takie wino nazywano „szorstkim”. Nie do końca sfermentowane, miało w sobie jeszcze jakieś dziecinne nieokrzesanie, nieco chropowatą piankę, meszek, pod językiem zostawiało coś, co nie miało długo przetrwać, coś niewykończonego, przemijającego, jakby ten winny noworodek krył się jeszcze przez chwilę przed zgiełkiem świata. Tak też mówiono o pączkach winorośli, które przychodziły na świat pokryte puszkiem i traciły go na upalnym słońcu. Jeszcze dziś mówimy, że źrebaka trzeba odwłosić, czyli odebrać go matce, nauczyć żyć.To na pamiątkę tego szorstkiego wina i młodego chłopca, który je próbował maczając w nim wargi, napisana została ta książka."

Jean-Claude Carrière

 "Wszyscy mówimy Paryż, ach Paryż! A co dopiero Paryż przedwojenny, raj artystów, stolica świata! Jednak prawdziwa Francja jest gdzie indziej, na głębokiej prowincji, tam, gdzie tłoczy się wino, proboszcz przejeżdża na rowerze, a nim powstaną pyszne sery, trzeba naharować się w oborze. Taką dawną wiejską Francję, dzieciństwo spędzone w Langwedocji wspomina Jean-Claude Carrière, pisarz pierwszorzędny. Wyczarował tu nie tylko opowieść rodzinną, lecz także obyczajową i historyczną. To Francja, jaką kocha się dziś najbardziej, bo jeszcze jej kawałek pozostało. Przeczytajcie, zanim tam (znowu) pojedziecie."

Marek Bieńczyk

Polecane książki

Poradnik do gry Star Wars: Republic Commando zawiera szczegółowy opis przejścia najważniejszych fragmentów każdej z trzech dostępnych kampanii. Star Wars: Republic Commando - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Infiltration Of The Coreship (Kampania I) Ghost S...
Publikacja to kompendium wiedzy o strukturze ludności województwa łódzkiego w okresie międzywojennym. Autor, wykorzystując nowoczesne metody analizy i prezentacji danych statystycznych, przedstawił stan badanej populacji według cech demograficzno-społecznych, takich jak: liczba ludności, gęstość zal...
Zbiór erotyków zaprzeczonych, uzmysławiających przepaść we współczesnym odczuwaniu, które skazane jest na język nieadekwatny, spóźniony. Emfatyczne wyznania z giełdą i terrorystami w tle, przeskoki od strumieni i gazel z Pieśni nad pieśniami do indeksów giełdowych i kijów do bejsbola wybudzają z dog...
Po konfrontacji z człowiekiem w czerni Roland budzi się na brzegu Morza Zachodniego, gdzie odnajduje drzwi - wrota czasowe umożliwiające mu przeniknięcie do Ameryki drugiej połowy XX wieku. W Nowym Jorku spotyka troje wybranych: młodego Eddie Deana, piękną Odettę Holmes i Jacka Morta, seryjnego zabó...
Książka opowiada o dziejach i poczynaniach mistrza sztuk tajemnych, angielskiego maga i okultysty Johna Dee (1527-1608), który podobno nawiązał kontakt z aniołami, a przy pomocy tajemniczego lustra miał możność rozmawiania z nimi w języku enochiańskim. Język został spopularyzowany w XVI w. przez Joh...
Książka jest poradnikiem dla osób, które chciałyby lepiej zadbać o własną figurę i poczuć się bardziej atrakcyjnie. Przedstawia podstawowe metody na to, jak szybko i skutecznie schudnąć oraz porady dotyczące zdrowego odżywiania. Jakie produkty najlepiej spożywać, żeby zawierały wszystkie substancje ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jean-Claude Carriere

tytuł oryginału

Le vin bourru

koncepcja graficzna

Michał Batory

zdjęcie autora

Michał Batory

zdjęcia w tekście

z archiwum prywatnego Autora

redakcja i korekta

Bogna Piotrowska

przygotowanie wersji elektronicznej

Katarzyna Marzec

© Editions Plon Published by arrangement
with Literary Agency „Agence de l’Est”

© 2017 for the Polish
edition by Drzewo Babel

DZIĘKUJEMY ZA UFUNDOWANIE STYPENDIUM DLA TŁUMACZA

All rights reserved

DRZEWO BABEL

UL. LITEWSKA 10/12
• 00-581 WARSZAWA

listy@drzewobabel.pl

www.drzewobabel.pl

ISBN 978-83-64488-81-8

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: konwersja@elib.pl

www.eLib.pl

Szorstkie wino

W listopadzie winiarze zlewali nowe
wino. Były to czasy, kiedy każdy winiarz wyrabiał inne. Wieczorami
zapraszali się wzajemnie do domów i próbowali swoje wina, pogryzając
pierwsze w sezonie kasztany. Takie wino nazywano „szorstkim”. Nie
do końca sfermentowane, miało w sobie jeszcze jakieś dziecinne
nieokrzesanie, nieco chropowatą piankę, meszek, pod językiem
zostawiało coś, co nie miało długo przetrwać, coś niewykończonego,
przemijającego, jakby ten winny noworodek krył się jeszcze przez
chwilę przed zgiełkiem świata.

Tak też mówiono o pączkach winorośli, które
przychodziły na świat pokryte puszkiem i traciły go na upalnym
słońcu. Jeszcze dziś mówimy, że źrebaka trzeba odwłosić, czyli
odebrać go matce, nauczyć żyć.

To na pamiątkę tego szorstkiego wina i młodego
chłopca, który je próbował maczając w nim wargi, napisana została
ta książka.

Okoliczności

Około roku 1980 w Alzacji
zaproszono mnie do zwiedzenia ekomuzeum. W tej instytucji nowego typu,
którą nazywa się też ekowioską, zwiedza się z przewodnikiem dawne
siedliska mieszkalne, poznaje związane z nimi sposoby życia, ogląda
staranne rekonstrukcje starych domów zwiezionych tu i odtworzonych
kamień po kamieniu oraz rozmieszczone w nich stare przedmioty, meble,
a także drzewa i nawet kwiaty. Są to wioski sztuczne, zbudowane
w miejscach dogodnych do zwiedzania, z parkingiem i barem. Sprzedaje
się tu miejscowe specjalności i potrawy dawnej kuchni. Widzi się
chłopów i chłopki w postaci manekinów zastygłych przy takim
czy innym zajęciu. Jedynym oczywistym celem jest przyciągnięcie
turystów.

Ku memu zaskoczeniu nagle zobaczyłem w tym muzeum
swoje dzieciństwo. Miałem niespełna pięćdziesiąt lat, a oglądałem
na własne oczy, tu i teraz, rzeczy, które znałem z pierwszych lat
mojego życia. Nie wszystko było jednakowe, bo nie mam wśród przodków
nikogo z Alzacji. Dostrzegałem wiele różnic w szczegółach,
w wyglądzie mebli, ubrań, niektórych narzędzi, w budowie
ścian. W zasadzie jednak czułem się prawie u siebie. Turyści
zwiedzali moje dzieciństwo, a ja razem z nimi.

Uderzyło mnie to nagłe przyśpieszenie nie
czasu, bo jego bieg jest niezmienny, lecz wyglądu rzeczy. Mija
nieco więcej niż połowa życia, a nasze dzieciństwo już
budzi ciekawość. Znalazło się w jakimś lamusie, na ogromnym
zwałowisku przeszłości. Nad jego odtworzeniem ciężko pracują
specjaliści. Robią to nawet zawodowo.

Powiedziałem sobie wtedy, że w żadnej epoce,
może w żadnym kraju taka zmiana nie była tak odczuwalna, tak brutalna
i zarazem – przez wszystkich tak spokojnie przyjęta.

Nie myślałem przy tej okazji o rozpadzie
imperiów i zanikaniu kultur, zostawiam to innym, lecz zamyśliłem się
trochę nad sobą i czasami, w których żyłem. Każda istota ludzka
jest bytem przemijającym, ma początek i koniec. Trwa i przemija
jednocześnie. Otrzymujemy nie tylko życie, ale też rodzinę, język,
sposób zachowywania się, gesty, postawy, wierzenia. Po drodze niektóre
z nich tracimy, uczymy się innych i to od bardzo dawna. Jeśli mamy
dzieci, przekazujemy im z większym lub mniejszym powodzeniem całe
nasze dziedzictwo lub jego część. Wszystko to jest normalne, wspólne
nam wszystkim. Nawet tego nie zauważamy.

Ale mówiłem sobie: czy między początkiem naszego
życia a jego końcem – który niszczy wszystko, czym jesteśmy
– może dojść do jakiegoś prawdziwego zerwania, czy nawet do
kilku? A jeśli tak, to za jaką cenę?

Od dwóch czy trzech stuleci, od kiedy zmieniła
się nasza technika, a z nią nasze prawa, zastanawiamy się, czy zmiana
warunków życia koniecznie pociąga za sobą zmianę samej naszej istoty,
która miałaby się doskonalić, w miarę jak badamy i oswajamy
świat. Postęp istnieje czy nie? Na to pytanie udzielano rozmaitych
odpowiedzi, często ideologicznych. Te, które przyniósł koniec XX
wieku, nie są ani najbardziej zachęcające, ani zbyt jasne.

Niespodzianie napotkane ekomuzeum dawało mi może
sposobność, by spróbować na to pytanie odpowiedzieć, po wielu
innych i z mojego osobistego punktu widzenia. Co zostało z dziecka,
którego obyczaje zwiedzałem? Czy jestem tą samą osobą co ono? Czy
przeciwnie: dzieli nas na zawsze potężne pęknięcie, którego dotąd
nie zauważałem? Innymi słowy: czy jestem kim innym?

Oczywiście nie sposób być historykiem,
obserwatorem, a tym bardziej etnologiem samego siebie. Ale zwiedzenie
tego miejsca nasunęło mi prosty pomysł, by zebrać tu wszystkie
obrazy, wszystkie jeszcze obecne chwile tamtego czasu. Po prostu po to,
by dostrzec możliwe różnice, zmiany, jakie zaszły w życiu, nie
wchodząc w to, czy na lepsze, czy na gorsze.

Bez tego nieoczekiwanego spotkania, do którego
doszło pewnego razu w Alzacji, chyba nigdy bym o tym nie pomyślał,
bo nie wyczuwałem w sobie żadnego wstrząsu, żadnego nieodwołalnego
rozdarcia. Do tej pory wydarzenia, barwy, gesty moich młodych lat
wydawały mi się zwyczajne i – można powiedzieć – naturalne. Nie
miałem do opowiedzenia nic zdumiewającego, nic wyjątkowego, nic
egzotycznego. Skoro jednak ta zwyczajność, ta codzienność dostąpiła
honorów muzeum i przyciągała zwiedzających, powiedziałem sobie,
że te chwile życia przeżytego, ale nieistniejącego, mogłyby
zainteresować kogoś poza mną, tak jak żywoty obcych mi ludzi
wkraczają niekiedy do mojego życia i zabierają mi je na czas lektury,
filmu czy po prostu podróży.

Opisywanie swego życia, części życia
i porównywanie go niekiedy z czasem dzisiejszym wymaga unikania
sądów wartościujących, trzeba tu bezstronności, na którą
się oczywiście nie zdobędę. Wymaga to też swoistej pokory, co
nie jest paradoksem. Błędem, a przynajmniej niebezpieczeństwem,
byłoby traktowanie swego życia – jakiekolwiek by było – jako
czegoś wyjątkowego, jako godnego opowiedzenia właśnie dlatego,
że do żadnego innego nie jest podobne.

Takie opowieści zawsze mnie rozczarowują. Pewnie
trudno jest nam docenić i bez zastrzeżeń podziwiać nadzwyczajność
u innych. Można powiedzieć, że jest przeciwnie, że opis jakiegoś
życia zaciekawia tylko wtedy, kiedy jest to życie pospolite, w którym
inni mogą się rozpoznać albo, jeśli mowa o innym pokoleniu, odkryć
w nim uczucia, wrażenia swych rodziców i dziadków.

Zamiast wyodrębniać swoje życie jako zjawisko
wyjątkowe (tak czy inaczej szybko wchłonięte przez zapomnienie),
możemy widzieć siebie jako coś w rodzaju ogniwa w długim
łańcuchu, jako pałeczkę przekazywaną z rąk do rąk i z oka do
oka, dzięki czemu można przez chwilę spotkać się ponad narodzinami
i śmiercią.

Podejmuję to wyzwanie. Przedstawiam tutaj
swoje dzieciństwo właśnie dlatego, że było podobne do milionów
innych. W ten sposób zajmuję po innych miejsce na fali, która wciąż
niezmordowanie pojawia się na horyzoncie, wzbiera, opada i cofa się,
ustępując miejsca tym, którzy już przychodzą i jeszcze przyjdą. Nie
tylko nie odsuwam się od nich, ale próbuję się wtopić w tę żywą
masę, do której chcąc nie chcąc należę i która zaczyna się
przerzedzać, a wkrótce się rozpłynie.

Przy okazji zadaję sobie inne pytanie, związane
z tym muzeum, do którego już mnie wstawiono. Zdaję sobie wprawdzie
sprawę, co niezbyt trudne, że nasze czasy cechuje niepokojąca
fascynacja muzeami, ale to pytanie nieuchronnie się nasuwa. Wielu
z nas, mężczyzn i kobiet mojego pokolenia, przygotowywano starannie
do pewnego typu życia, które następnie musieliśmy porzucić na
korzyść (czy to jest właściwe słowo?) innego. Ze wszystkiego,
czego nauczyłem się poza szkołą, bardzo niewiele przydało mi się
później. I w różnych okresach życia, a jeszcze i teraz, musiałem
możliwie najszybciej przyswajać sobie nową wiedzę, nowe techniki,
a nawet nowe idee. Moje dzieciństwo przygotowało mnie do życia,
jakiego nie zaznałem.

Możemy więc – może nawet powinniśmy – zadać
sobie pytanie, czy wszystko to, czego dziś uczymy nasze dzieci i wnuki,
nie będzie wkrótce uznane za zbędne i wyrzucone przez okno, tak jak
zdarzyło się nam?

Może zmiana, którą przeżyliśmy i która
zajęła zaledwie jedno stulecie, nie powtórzy się nigdy w sposób
tak brutalny, może jest to grymas historii nagły, ale i wyjątkowy
jak u węża zmiana skóry albo u dziecka wymiana zębów, która
zdarza się tylko raz. Może świat, dokonawszy tej przemiany, będzie
jutro tylko tym, co już znamy, informatyczną, niemal samodzielnie
działającą supermachiną, którą kontrolować będziemy tylko wzrokiem
i myślą, i która będzie ze swego pieniężnego tronu próbowała
panować nad miliardami krnąbrnych niewolników.

Równie możliwe jest jednak to, że ta robotyka,
ta automatyka, ta wirtualność finansowa i komunikacyjna, która nas
teraz otacza, będzie – tak jak nasze życie – tylko przejściem ku
czemu innemu, ku innemu stanowi świata, którego ziarna są już posiane,
ale nie widzi ich nasz nazbyt rozproszony wzrok.

Urodziłem się w roku 1931 we wrześniu,
w pełni winobrania, w małej wiosce na południu Francji. Ta
książka obejmuje lata 1931-45, do dnia 1 kwietnia, kiedy zatłoczony
pociąg przywiózł mnie do Paryża. Przy okazji opowiem kilka scen
późniejszych, by spróbować nadać więcej ścisłości i barw
czasom przedwojennym.

W roku 1941 znalazłem się w internacie kolegium
zakonnego w Ardouane, w departamencie Hérault. Dwadzieścia kilometrów
dzieliło kolegium od naszej wsi, dokąd często wracałem. Style życia
w tak bliskiej odległości były jednakowe.

Będę mówił o życiu w kolegium, a także
o wojnie, która nie dotknęła nas zbyt mocno, ale poprzedni okres,
lata 1935-41, dziś interesuje mnie bardziej. Tych kilka lat stanowi
główną materię książki. Sprzed roku 1935 wspomnień nie mam. Po
roku 1941 często mylą mi się one ze wspomnieniami innych mieszkańców
tego samego internatu.

Starałem się nie rozczulać, co zawsze grozi,
kiedy mowa o dzieciństwie (często uważanym za coś, co nam odebrano,
amputowano), ale mogłoby wzruszyć tylko mnie, bo moich rodziców już
dawno ze mną nie ma. Z drugiej strony nie mógłbym na temat świata,
który był moim, stworzyć chłodnego dzieła antropologa. Nie mam ani
koniecznego wykształcenia, ani dystansu. Nikt nie może obserwować
ani opisywać sam siebie, chyba że wybierze jakiś rodzaj kłamstwa,
co może mieć pewien wdzięk, ale w tym wypadku wydaje mi się nie
na miejscu.

Spróbowałem przedstawić na piśmie pewne sceny
z dawnych czasów, tak jak je widzę dziś. Nic nie przeznaczało
ich do tego, by znaleźć się kiedyś w książce, tym bardziej że
książka przed wojną była w naszej wsi przedmiotem arcyrzadkim. Przede
mną już wielu uprawiało to zajęcie, którego sztuczność łatwo
dostrzec (a niektórzy się do niej nawet przyznają). Wiedząc,
że nigdy nie przeżywa się niczego na nowo ani w myśli, ani na
piśmie, ani w żaden inny znany sposób, dążyłem do prostoty,
unikałem literackich ozdobników, które mogą utrudnić wzrokowi
czytelników dotarcie wprost do faktów. Oczywiście nie jestem pewien,
czy wypełniłem to założenie.

A oto trudność dodatkowa: jako autorowi
utworów beletrystycznych, nawykłemu w kinie lub w teatrze dać
mówić i działać postaciom zrodzonym z wyobraźni, jest mi zawsze
trudno pisać w pierwszej osobie. Nie wiem dlaczego. Waham się wtedy,
czuję się niezręcznie, nie jestem nigdy pewny swego, jak gdyby
„rzeczywistość” narzucała mi reguły, których zazwyczaj nie
muszę przestrzegać.

Zachowałem prawdziwe imiona miejsc i osób. Mam
nadzieję, że nikt nie będzie miał o to do mnie żalu, nawet jeśli tu
czy tam osoby zainteresowane mogą znaleźć jakieś nieścisłości. Są
one właściwe każdej pamięci, bo jej drogi są zawikłane
i tajemnicze. Pamięć jest często tylko osobistym i mimowolnym
wyborem, dokonanym przez nas samych bez naszej wiedzy. Oblega nas
konkretnymi obrazami, które jednak nie odpowiadają nigdy ściśle tym,
które zachowali inni, obecni jak my w tych samych miejscach i w tym
samym czasie. Ale to jest nasza pamięć. Możemy ją czasem stracić,
nie możemy jej zmienić.

Położenie

W latach
30. i 40. Colombières-sur-Orb była wsią liczącą pięćset do
pięciuset pięćdziesięciu mieszkańców. Leży w dolinie Orbu, rzeki,
która przepływa przez departament Hérault, przecina Béziers i wpada
do Morza Śródziemnego koło Valras.

Wieś rozciąga się u stóp góry Caroux,
najwyższego szczytu w tej okolicy (1080 metrów). Caroux, potężny,
urwisty bastion, który opisuje się jako imponujący i malowniczy,
należy do masywu Espinouse. Czy ten masyw jest ostatnią odnogą
Sewennów, jak twierdzą niektórzy, czy przeciwnie, jest już
częścią Czarnych Gór lub jeszcze innego masywu? Nigdy się tego nie
dowiedziałem. Jest wiele innych takich miejsc, o których nigdy nie
wiadomo dokładnie, gdzie się znajdują.

W każdym razie południowy skraj doliny, łańcuch
niskich, kopulastych wzniesień pokrytych zielonymi dębami, należy
do Czarnych Gór. Tak mówią mapy. Ten łańcuch, który, patrząc
od strony wsi, zamyka widnokrąg, nazywa się Sauvagnère. Widziało
się tam jeszcze w latach 30. tu i ówdzie dymiące węglarnie,
dziwne okrągłe budyneczki, w których dębowe polana przemyślnie
rozłożone wokół bardzo wolno płonącego ognia stopniowo zamieniały
się w węgiel. W szkole musieliśmy rysować ich przekroje. Te uparte
energetyczne przeżytki poprzedniego wieku znikły po wojnie. Zajmowali
się nimi włochaci osobnicy o twarzach jakby malowanych na czarno,
w większości pochodzenia włoskiego, którzy czasem schodzili do wsi
dźwigając na głowach worki węgla.

Jeśli się wspiąć na zbocza Caroux, tworzące
północny stok doliny, wzrok prześlizguje się szybko ponad łańcuchem
Sauvagnère i stopniowo odkrywa ku południowi inne wzniesienia
Langwedocji, jeszcze dalej równinę Biterrois, a nawet, jeśli się
dojdzie wysoko na płaskowyż, morze. To stopniowe poszerzanie się
pola widzenia, które przy sprzyjającej pogodzie pozwala zobaczyć
białą sylwetkę Canigou, szczytu w Pirenejach, to jeden z uroków
tej wspinaczki, skądinąd bardzo ciężkiej, bez względu na obraną
drogę.

Caroux, najważniejsza osobistość w całym
krajobrazie, to bryła wyniosła, poszarpana, u samej góry skalista
i szara, złożona ze skał bardzo starych, zwłaszcza gnejsów. Na
szczycie dość rozległy płaskowyż, z doliny niewidoczny, panuje nad
całą okolicą. Landy, wrzosowiska, janowce, rozrzucone tu i ówdzie
grupy zielonych dębów, jałowce i trochę bukowych gaików otaczają
źródła strumieni. Można tu znaleźć czarne jagody, a wśród paproci
– poziomki. Wszędzie, gdzie to zdawało się możliwe, posadzono
drzewa iglaste. Nie są to drzewa, które szczególnie lubię. Jest
w nich coś niestosownego i wykluczającego: w ich cieniu niemal nic
nie rośnie.

Niżej, tam gdzie gnejsy ustępują miejsca łupkom
mikowym, pojawiają się kasztanowce, które od tego miejsca stają
się królami drzew i pokrywają prawie całą górę aż po pobliże
pierwszych domów wsi.

Jeszcze niżej zaczynają się tereny aluwialne,
rośnie tam winorośl i drzewa owocowe, a w okolicach nawodnionych
lub dających się podlewać wodą studzienną – uprawy warzywne. Te
działki mają kształty bardzo nieregularne ze względu na obfitość
źródełek spływających ze skalistego masywu, który od zarania
dziejów jest naszą wieżą ciśnień, naszym nawadniaczem, naszym
żywicielem.

Gmina znajduje się dokładnie na linii
granicznej oddzielającej tereny skaliste na północy i osadowe na
południu. Pierwsze dostarczają wody drugim. Oddzielone są wyraźnie,
niemal brutalnie. Na górze buki, na dole drzewa oliwne. Między jednymi
a drugimi – kasztanowce. W niektórych miejscach na zboczu można
stać jedną nogą w jednym klimacie, drugą w drugim. Tu kończy się
Masyw Centralny. Zaczyna się Śródziemnomorze.

Sama wieś jest rozrzucona wzdłuż biegu głównych
źródeł. Stojąc plecami na południe i patrząc na Caroux,
mamy po lewej, nad źródłem Albine, wieżę zwaną Kwadratową,
pozostałość średniowiecznej budowli. O jakieś trzysta metrów
dalej, za przysiółkiem Théron, wznoszą się przy kościele domy
Colombières-le-Haut. To tu, z dala od głównej drogi, pod kasztanowcami
mieszka moja rodzina.

Bardziej na wschód, u źródła innego strumienia,
który nazywa się Arles, i koło drogi, mieści się przysiółek
Martinet, gdzie skupiły się merostwo, szkoła i kilka sklepów. Inne
sklepy, między innymi spożywczy, a także kawiarnia, kowal, piekarnia
i poczta ciągną się wzdłuż drogi, schodząc ku zachodowi.

Poniżej drogi, kierując się ku rzece, mijamy
przysiółki Claps i L’Aire-Vieille. Dalej na wschód, w kierunku
Le Poujol, leży Roussas, liczące tylko trzy czy cztery domy.

Jeszcze niżej, koło wiaduktu wznosi się samotnie
dworzec, co jest określeniem z pewnością zbyt szumnym. Nazywamy go
czasem stacją lub przystankiem. Jest jednak zawiadowca, a w latach
30. zatrzymywały się tu wszystkie pociągi.

Miejsce, w którym w XIX wieku wzniesiono dworzec,
jest rezultatem kompromisu. Z dwóch ważnych osobistości tej wsi jedna
chciała go umieścić poniżej zamku, druga – koło swej siedziby
i swoich gruntów, w L’Aire-Vieille. Wojowały ze sobą długo,
aż wreszcie towarzystwo kolei żelaznych zagroziło, że Colombières
będzie się tylko przyglądać przejeżdżającym pociągom, bo dworca
tu nie będzie. Wreszcie zawarto układ: dworzec jest teraz daleko od
wszystkiego.

Całkiem na wschodzie, na drodze do Poujol
i Bédarieux, znajduje się biała kaplica Świętej Kolumby, oficjalnej
patronki wsi. Raz lub dwa razy do roku idziemy tam z procesją. Nikt
za dobrze nie wie, kim była ta święta. Mimo to czcimy ją.

Nad Martinetem znajduje się przysiółek Seilhols,
całkiem wystrzelony (tak to określamy) na stromizny ciągnące się nad
strumieniem Arles i pochodzący z czasów, kiedy mieszkańcy obawiali
się najazdów lub powodzi. Mieszkają w nim tylko dwie rodziny. Jeszcze
wyżej leży przysiółek La Borie, ukryty, liczący tylko jeden dom,
a na skarpie wznoszącej się nad drogą na Poujol i Bédarieux
następny, Madalet.

Po lewej, idąc ku Saint-Martin drogą na Olargues
i Saint-Pons (która prowadzi dalej na zachód do Mazanet i Castres),
w miejscu zwanym La Barrière znajduje się ostatni przysiółek. Zaraz
przy nim, tuż pod Wieżą Kwadratową, wznosi się nowszy zamek, którego
najstarsze części pochodzą z XVI wieku, jest on siedzibą pana Martin,
mera wsi.

Na zboczach gór po trosze wszędzie ślady
pradawnych zajęć łączą nas z prehistorią neolityczną: dolmeny
z małymi czarnymi gruzełkami i „zapisane kamienie”, czyli
płaskie głazy, na których kilka tysięcy lat przed naszą erą coś
wyryli pasterze.

Na każdym kroku upewniamy się, że nie my pierwsi
tutaj żyjemy. Nasi przodkowie od dawna chodzili po tej ziemi, oddychali
tym powietrzem, pili tę wodę.

W przysiółku Martinet, koło strumienia Arles,
przy okazji prac nad poszerzeniem drogi odkryto w latach 50. resztki
gallo-rzymskiego fanum, małej świątyńki wotywnej oraz około
dwudziestu posążków. Inne szczątki świadczą o obecności już na
początku naszej ery stałego osadnictwa – co może wiązało się
z wykorzystywaniem wód termalnych – a także kilku rozsianych
w różnych miejscach gospodarstw i rzymskiego duktu idącego
dnem doliny, z odgałęzieniem prowadzącym przez góry w kierunku
Aveyron. Na niektórych płytach koła wozów pozostawiły odciski
dawnego ruchu. Nie wiadomo, jak zaludniona była wówczas ta okolica. Na
naturalnym bastionie, w miejscu zwanym Saoucani, pozostały ślady
kryjówki, inna, późniejsza, znajdowała się w Kwadratowej Wieży,
na zamkniętym i umocnionym dziedzińcu. Zdaniem Guy Bechtela w razie
zagrożenia mogło się tam pomieścić około stu osób.

Jako dzieci zabawialiśmy się czasem, bezwiednie
odtwarzając niegdysiejsze gesty, rozpalaniem ogniska w jednym z tych
schronów, odgrywaliśmy panikę ludzi zaskoczonych najazdem, głośnymi
krzykami sygnalizowaliśmy zbliżanie się koni Arabów albo słoni
Hannibala.

Wspomniałem o Guy Bechtelu, bo ten mój stary
przyjaciel, którego poznałem w klasie przygotowawczej do École Normale
i z którym wciąż pracuję, przyjechał po raz pierwszy, na moje
zaproszenie, do Colombières na początku lat 50. Okolica spodobała mu
się, kupił samotną farmę w La Borie, we wschodniej części wsi,
na zboczu góry i od tego czasu stale przyjeżdża tu kilka razy do
roku z żoną i dziećmi.

Bardzo szybko zainteresował się historią tej
wioski, zgromadził dokumenty i pod kierunkiem Emmanuela Le Roy Ladurie
obronił pracę doktorską pod tytułem „Langwedocka wieś w XVIII
wieku, Colombières-la-Gaillarde”. Później uzupełnił tę pracę
o studium na temat tej wsi w XIX wieku, o rozmowy z miejscowymi
starcami i o imponującą masę dokumentów: trzydzieści cztery tomy
złożone w Archiwach Departamentalnych Hérault. Odnotowuje co roku
znaczące wydarzenia. Z całą pewnością zna historię wsi znacznie
lepiej ode mnie. Chociaż interesują nas różne okresy i inaczej
traktujemy temat, jego prace były mi bardzo pomocne. Zacytowałem go
już raz i będę cytował jeszcze. Dzięki za wszystko.

Oprócz dwóch linii wzniesień, jednej, na
północy, ostro zarysowanej, drugiej, na południu, łagodnej, dolinę
przecinają trzy inne ciągłe linie.

Na samym dole – przyklejona do Czarnych Gór rzeka
Orb, bardzo nieregularna, to spokojna i płaska, opływająca landy –
na tym odcinku można po niej płynąć barką – to znów poprzecinana
prądami zwanymi rajols, tu woda płynie wartko między skałami.

Nad rzeką biegnie linia kolei, tak prosta,
jak to tylko możliwe. Jest to kolej jednotorowa, łączy Saint-Pons
z Montpellier. W latach 30. starcy wspominali jeszcze z przejęciem
roboty, jakich wymagało zbudowanie tej linii około 1860 roku. Co
kilometr przynajmniej jeden tunel lub wiadukt. Praca tytaniczna,
w której uczestniczyła męska ludność w zamian za dość skąpą
płacę. Mężczyźni wstawali o trzeciej w nocy i szli pracować
„na drogę” do dziewiątej lub dziesiątej rano. Po czym wracali
zająć się swoimi polami. To wspomnienia epopei lub prawie epopei…
„Człowiek mało nie zasypiał przy motyce”, mówili starzy.

Pociąg przejeżdżał dwa razy dziennie,
z rana w jedną stronę, wieczorem w drugą. Zatrzymywał się
na wszystkich stacjach, nie omieszkawszy najpierw zagwizdać,
żeby się zapowiedzieć. Był to oczywiście pociąg parowy, do
lat 50. zazwyczaj zapełniony, który potem znikł, padł ofiarą
samochodu i autobusu. Zawiadowca, który odgrywał swoją rolę dwa
razy dziennie, a także sprzedawał bilety, przyjmował przesyłki
konduktorskie i bagaże, był kimś! Nosił tytuł zawiadowcy, czyli
kogoś w rodzaju wodza. W oczach dzieci był w pewnym sensie częścią
tajemnicy maszyny parowej. Budził niejasne poczucie lęku.

W końcu wszyscy pamiętali, że maszyna parowa
była pierwszym przejawem naszej autonomicznej energii, pierwszym
urządzeniem, które ku zdumieniu wszystkich posuwało się po drodze
żelaznej o własnej sile, dymiąc jak smok.

Ars metallica. Alchemia stworzyła lokomotywy,
które plują ogniem, ale zatrzymują się grzecznie na dworcach. Jedni
ludzie wysiadają, drudzy wsiadają, do ostatniego wagonu ładuje się
paczki. I jazda dalej. Cud posłusznego metalu. Technika to dyscyplina
świata.

Przez długi czas w Colombières zawiadowcą stacji
była zawiadowczyni, pani Pradès, kobieta stanowcza, krzykliwa, pyskata,
energicznie stemplująca znaczki na przesyłkach. Latem pracowała
w szortach, z regulaminową czapką na głowie i z czerwonym
proporczykiem w ręku. Autorytet.

Podczas sławetnej budowy drogi żelaznej, w XIX
wieku, wywłaszczono niektóre grunta. Po ukończeniu prac towarzystwo
kolejowe odsprzedało trochę skrawków ziemi. Mój ojciec kupił
jedną z tych nadwyżek i odziedziczyłem ją w spadku. W kadastrze
nazywa się to „Resztówką”. Była tu kiedyś mała winnica –
trzydzieści, może trzydzieści pięć szczepów, dziś porzucona
podobnie jak droga żelazna, ciągnąca się o jakieś dwa lub trzy
metry nad nią.

Trzecią linią, nad torem kolejowym (ale miejscami
obie się krzyżowały) była droga. Starsza od toru, najpierw brukowana,
potem asfaltowa, przylegała ściśle do wszystkich nierówności
terenu, trzymając się jak najbliżej zabudowań zależnie od zmian
wysokości, nie szczędząc zakrętów. Było dość dobrze widziane
mieć dom na skraju drogi, bo w ten sposób można było obserwować
ruch: przejeżdżające wozy, ciężarówki, nieliczne samochody
osobowe. Droga-widowisko, przy której rozsiadły się sklepy, kawiarnie,
placyki do gry w bule i starcy na krzesłach.

Te trzy linie służyły nam za układ
odniesienia. Wygodnie było zawsze określić się w stosunku do nich:
„ogród niżej szosy”, „kasztanowce przy drodze”. Wskazywały
poziom wód, miały miejsca płaskie i takie, na które wdrapywało
się z trudem, inne, gdzie można było odpocząć, nawet ołtarzyki,
przy których zatrzymywały się procesje. Były wiernymi towarzyszkami
doliny, czyniły ją wygodną, swojską.

Wszystkie trzy linie załamały się: najpierw
kolej, stopniowo porzucana w latach 60. Dziś szyny są pordzewiałe,
miejscami nawet wyrwane, między próchniejącymi podkładami rośnie
trawa. Mosty będą wkrótce niebezpieczne, tunele wydrążone w skale
– niepotrzebne: ogromny plac budowy służył przez niespełna sto
lat.

Nad rzekę, która była dawniej radością wsi
(wrócę do tego), już się nie chodzi. Spotkały ją wszystkie możliwe
klęski: piaskarnia, zapora, najróżniejsze zanieczyszczenia. Od
czterdziestu lat nie łowi się już w niej ryb, nie nadają się do
jedzenia. Koryto przesunęło się, woda jest mętna, ciężka, brzegi
leżą odłogiem, jakby nafaszerowane odpadkami. Miejsce porzucone,
niemal przeklęte, którego ludzie już nie oglądają. Z naszej winy
rzeka jakby przestała istnieć.

Wreszcie droga, ofiara postępu, robót publicznych,
kredytów, które trzeba za wszelką cenę wykorzystać: to dlatego
rozcięto dolinę niczym potężnymi ciosami szabli, na ślepo, niszcząc
pola, drzewa, mury, w imię jedynej ambicji – aby przejeżdżające
samochody zyskały jedną lub dwie minuty, nie więcej. Samochody
wpadają na te nowe linie proste na pełnym gazie i z wielkim hałasem
(w dolnych przysiółkach nie można już spać przy otwartym oknie)
i nagle muszą hamować, przejechać przez część wsi, przez jeszcze
nie naprostowane zakręty.

Niektóre regiony wszędzie po trosze – tak jest
również na równinie Dolnej Langwedocji – zdają się więc skazane na
to, by stać się w przyszłości tylko strefami przelotowymi. Istnieją
tylko po to, by przez nie przejechać, dostać się jak najszybciej
z jednego punktu do drugiego, bez żadnego względu na ludność,
która żyje tu od zawsze.

Może kiedyś przez dolinę przejdzie autostrada,
ruch nieprzerwany, gwałt totalny, kres.

Trudno opisać krainę, która jest nam
najbliższa. Nie sposób, albo prawie – oddzielić dawne obrazy od
tego, co jest obecnie. Tylko góra, panująca nad ciągłymi wstrząsami
wywoływanymi przez ludzi, wydaje się nietknięta. Wystarczy podnieść
wzrok i jakby nie zmieniło się nic. Tak przynajmniej nam się
wydaje. „Dlaczego ociosane kamienie zużywają się prędzej niż
górskie skały?”, pytał raz pewien murarz.

Miejscowa poetka, Marie Gaches, porównała
przysiółki Colombières do rozproszonych owiec, które strzeże bardzo
potężny pasterz, Caroux.

Ale jak zebrać stado razem? Z niektórych miejsc
nie można zobaczyć całej wsi. Zawsze brakuje jednej czy dwóch grup
domów, tak jak w ogrodach zen w Kioto, gdzie oko z żadnego punktu
nie może ogarnąć wszystkich kamieni.

Brak jedności rzuca się w oczy. Wygląda to tak,
jakby mieszkańcy zamiast się skupić, iść ręka w rękę jak w tylu
innych wsiach – jak w sąsiedztwie, w Poujol czy Saint-Martin –
chcieli przed sobą uciekać, a przynajmniej trzymać się od siebie
z daleka. Stąd lokalne reputacje: ci z Roussas nie są szczerzy, nie
można im ufać. Ci z Colombières-le-Haut to pyszałki. Ci z Seilhols
– dzikusy. I tak dalej. Te etykietki przechodzą z pokolenia na
pokolenie, chociaż ich pochodzenia nie znamy.

Colombières nie poddaje się opisowi ani
fotografii. Żadna pocztówka nie daje o nim pojęcia, nawet
odległego. Mogłoby się zdawać, że przysiółki i domy rozsypały
się po terenie gminy na chybił trafił. Z La Barrière do La
Borie idzie się około godziny. W dzieciństwie tylko bardzo rzadko
zachodziłem do domów moich kolegów mieszkających w Roussas czy
Seilhols. Każda wioska zamykała się w sobie.

Ziemi jest tu niewiele, ale dobrej, czasem
doskonałej, jest dobrze nawodniona. Wino z Saint-Martin i Tarassac
uchodzi za najlepsze dzięki lepiej wystawionym na słońce zboczom,
za niezrównane uważa się natomiast owoce z Colombières, zwłaszcza
czereśnie i brzoskwinie. Czereśnie wielkie „jak śliwki”, czarne
i strzelające pod zębami, brzoskwinie „jak melony” i pełne
soku. A także jesienne gruszki, ciężko zwisające wzdłuż murów,
czasem aż do ziemi. I jeszcze wrześniowe złote renklody, popękane,
bo kiedy są dojrzałe, atakują je osy i trzeba je zbierać, kiedy
już mają spaść, tak soczyste, że można się zachłysnąć.

Kraina jest zielona, falista, poprzecinana
strumieniami, chłodna zimą z powodu północnych wiatrów ze świstem
schodzących z gór, gorąca, nawet bardzo gorąca latem, ale pełna
rześkiego cienia, drzew z bogatym listowiem, mchu, traw, w których
mieszkają pasikoniki. Woda jest tu wszędzie, chociaż to Południe, co
można poznać po cyprysach na cmentarzu, drzewkach oliwnych, cykadach,
reklamach Pernodu i akcencie, nawet jeśli w niektórych rodzinach
wymawia się przedniojęzykowe „r” tak jak wyżej, w ciemnych
górach, gdzie mieszkają Gawasze.

Tu muszę przerwać. Nie wygłaszam poglądów
ogólnych, nie przedstawiam planów całościowych, to rzecz
dorosłych. Byłem dzieckiem, widziałem tylko szczegóły. Nie
potrafiłem usytuować naszej wsi w stosunku do reszty świata.

Jedno słowo o gawaszach (a właściwie
gabaczach, bo tak się to wymawia)[*]. Mieszkają na północy, w zimnych i niezbyt cywilizowanych
regionach środkowych gór. Mówią własnym narzeczem i nadają
się tylko do pasania krów. W niektórych okresach roku schodzą
na południe jako pracownicy dniówkowi. Dla nas to okazja, by się
przyjrzeć, jacy są nieokrzesani i ciemni. Gabacz jest wzorcem
barbarzyńcy. Jest tym, kim nie należy być. Dwa czy trzy razy, kiedy
coś zbroiłem, grożono mi, że zostanę wysłany w góry do pasania
krów z gabaczami. Łzy. Prawdziwa rozpacz.

Długo byłem przekonany, że gavaches to gars à
vaches [chłopaki od krów]. Znacznie później, kiedy pracowałem
w Hiszpanii, odkryłem, że dla Hiszpanów wszyscy Francuzi to
gabachos. I dowiedziałem się o pochodzeniu
tego słowa. Gabasze byli ludem osiadłym w Masywie Centralnym,
który w Średniowieczu, kiedy Hiszpania była jeszcze zielona (zanim
pozbawiono ją lasów, by budować galeony, które spustoszyły Nowy
Świat), przechodzili przez granicę, by pracować przy żniwach.

Pracownicy dniówkowi, sezonowi. Francuzi przez
wiele wieków byli cudzoziemskimi parobkami w Hiszpanii. Zdaje się,
że to słowo istnieje też po włosku.

Zawsze jesteśmy czyimś „gabaczem”. Należało
się tego spodziewać.

[*] les gavaches; les gabatchs.

W rodzinie

Urodziłem się w najwyżej
położonym domu Colombières-le-Haut, dwieście metrów od kościoła. Za
domem – ogród, dwa piętra winorośli, dalej kasztanowce i góra:
największy plac zabaw, jaki można sobie wyobrazić.

Poniżej domu – przysiółek. Mieszka tam jakieś
dziesięć rodzin. Znamy się wszyscy.

Dom jest stary, złożony z rozmaitych
części. Mamy go po mojej babce ze strony ojca, Germaine Sèbe. Babka
wyszła za mojego dziadka Feliksa Carrière’a, pochodzącego zresztą
z Bousquet d’Orb, które leży w wyższej części doliny. Nie
znałem mojego pradziadka, Jeana Sèbe’a, który umarł w wieku
dziewięćdziesięciu dwóch lat. Był bardzo mocny, do końca życia
zajmował się regulówką. Regulówka polega na tym, że bierze się
ugór, jakiś nieużytek lub łąkę i zamienia się go w ogród
lub winnicę. Nie ma cięższej pracy. Trzeba wykopać rów na więcej
niż metr głęboki, usunąć po kolei wszystkie korzenie i kamienie
i zrobić z nich wielki stos lub gruby mur, następnie przedłużać ten
wykop kilofem i łopatą aż do przeciwległego końca działki. Ziemia
w ten sposób przygotowana, przekopana, przesiana jest gotowa na
przyjęcie uprawy.

Kiedy pradziadek szedł z narzędziami na
ramieniu, ludzie mówili w dialekcie: „To Jean Sèbe. Ma plecy jak
stół”.

Dokumenty poświadczają istnienie domu już w XV
wieku. Z tego czasu pozostało zapewne tylko parę piwnic. Każde
pokolenie go przerabiało. Kiedy ja się urodziłem, miał kształt
litery L. W głównej izbie, tej, w której jemy i która nazywa się
kuchnią, jest kominek, kredens, stół, zegar szafkowy i piec kuchenny
na drewno.

W sąsiedniej izbie, zapleczu kuchennym zwanym
souilarde, znajduje się zlew i gliniany piec na węgiel drzewny. Na
parterze są trzy pokoje, w jednym z nich proste lustro, w innym
krucyfiks z gałązką poświęconego bukszpanu. Nie ma łazienki ani
ubikacji.

Nie ma też lodowni. W souilarde żywność
przechowuje się w spiżarce, szafce zawieszonej na ścianie, otoczonej
drobną siatką i wystawionej na przeciąg. Trzymamy w niej chleb,
wędliny, sery, ptactwo świeżo ubite lub schwytane w sidła. Ryby
natomiast trzeba przyrządzić natychmiast. „Liczy się każda
godzina”, mówi się.

Żadnych roślin doniczkowych. Kwiaty bardzo
rzadko. Miejsce kwiatów jest na zewnątrz, w ogrodzie. Otaczają dom,
ale do niego nie wchodzą.

Na pierwszym piętrze strych, gdzie trzyma się
warzywa na zimę, oraz izba służąca za warsztat – ojciec nazywa
ją budą. Znajduje się tam antyczny stół stolarski, dosyć chwiejny,
heble, ręczne wiertarki, piły, młotki, a także zawieszone u powały
szynki i królicze skórki. Tutaj wykonuje się prace zimowe, takie jak
struganie palików do winorośli albo prostowanie gwoździ. Od wejścia
idzie się po warstwie strużyn. Z „budy” drzwi wychodzą na tyły
domu, na górę. Nad tym strychem znajduje się drugi, mało używany,
do którego można dojść tylko po schodach zewnętrznych, zbudowanych
ze starych kamieni.

Dom stoi na zboczu, u podnóża góry, częściowo
wkopany w ziemię, co chroni go przed zimnem i upałem. Tak jest
ze wszystkimi domami tego typu na całym świecie. Miejscami dom stoi
bezpośrednio na skale.

Nasz dom był marnie wydrenowany i niezbyt
równy. Podczas silnych deszczów między płaskimi kamieniami – les
lauzes – z których była zrobiona podłoga, mogła się pojawić
i spływać dalej po pochyłości strużka wody. Żeby ją usunąć,
trzeba było za pomocą worków i starych szmat skierować ją ku
drzwiom wejściowym. Ojciec często mówił, że trzeba naprawić dren,
ale nigdy nie miał czasu. Woda przesiąkała także przez zewnętrzną
ścianę zagrody dla kóz. „Kiedyś coś się zawali”, mówiła
matka. „Och, to już tak długo się trzyma tak, jak jest!”,
słyszała w odpowiedzi.

Dom otaczało jakieś dziesięć jesionów, bo
króliki przepadają za korą tych drzew, ale jesion jest groźny,
bezwzględny. Jego korzenie ciągną się daleko i dławią inne
rośliny. Opowiadano za to, że tylko cień jesionu leczy niektóre
choroby. Przekonanie dawne, obecnie niemal zapomniane.

W dniu, w którym się urodziłem, ojciec wedle
zwyczaju posadził dokładnie naprzeciw domu drzewo, orzech. Działo się
to w samym środku winobrania. Zajęty i roztargniony, wybrał miejsce
zbyt suche dla tego orzecha, który szybko usechł. Robiłem, co mogłem,
podlewałem go, okopywałem, ale bez skutku. Moje bliźniacze drzewo
zmarło niedługo przed moimi dwudziestoma piątymi urodzinami. Straciłem
towarzysza, rówieśnika, przy którym lubiłem usiąść, którego
pieściłem, do którego przemawiałem po cichu, ale który dawał mi
tylko kilka nadgniłych orzechów.

Kiedy później urodziła mi się córka, ja
z kolei wybrałem dla niej orzech, ale posadziłem go gdzie indziej,
w miejscu wilgotnym. Jak dotąd trzyma się dobrze.

Wokół izb mieszkalnych rozłożyły się
pomieszczenia dla zwierząt domowych. Zaledwie trzy metry od
drzwi wejściowych – zagroda dla kóz (zawsze dwóch i zawsze
białych). Nieco dalej, na tym samym poziomie, chlew. Króliki trzyma
się w zasadzie nad świniami, ale kilkakrotnie zmieniały miejsce
zamieszkania z powodów, których nie znam. Kurnik mieści się za
domem, dość daleko, żeby pianie kogutów przeszkadzało nam możliwie
najmniej. Na ogół jest w nim około dziesięciu kur.

Do głównego budynku przylegają i niszczeją inne
izby, niegdyś zamieszkane. Tu i ówdzie napotyka się ślady zlewu,
kominka, poczerniałe belki. Śpią tu gołębie. Dzieci zapędzając
się tu muszą być bardzo ostrożne, bo podłogi mogą się nagle
zapaść.

Uważa się, że domy niszczeją, kiedy przestaje
się w nich mieszkać. Przy życiu utrzymuje je ogień i oddechy
mieszkających w nich ludzi. Czują się niezbędne. Jeśli się je
porzuca, marnieją bardzo szybko, dachy się walą, ściany wykrzywiają
i wszystko przepada.

Układ całości był tak skomplikowany, że nie
wiedziałem, gdzie dokładnie kończy się nasz dom. To chyba nie miało
żadnego znaczenia, zdarzało się jednak, że sąsiedzi kłócili się
o bezużyteczne ruiny. Jeśli na przykład dziecko stłukło kamieniem
resztki szyb w pustym i zniszczonym domu – mnie się to zdarzyło
– musiało pójść przeprosić.

W sąsiedztwie naszego domu stał mniejszy,
w którym mieszkała stara, ubrana na czarno kobieta, którą
nazywaliśmy Mérotte. Mieszkała sama. Od czasu do czasu, zapewne chcąc
uciec od samotności, zachodziła do nas albo do Barthèsów, naszych
sąsiadów, ze swoim talerzem polewki. Siadała przy kominku i jadła
rozmawiając, zawsze w dialekcie. Nie przychodziła prosić o jedzenie,
tylko po prostu zjeść razem z nami i porozmawiać. Z nosa jej stale
ciekło, smarkała i ocierała się rękawem.

Lucette Barthès opowiadała, że pewnego wieczoru
ta kobieta chwyciła nagle coś przez suknię i zawołała: „Mam
go! Tym razem go mam!”. Okazało się, że wślizgnął się tam szczur
i Mérotte złapała go i mocno trzymała. Lucette słyszała wizg
zwierzęcia. Stara kobieta wybiegła przytrzymując swoją suknię obiema
rękoma i zatłukła szczura kamieniem. Potem wróciła i siąkając
dojadła swoją polewkę.

W domu nie było ogrzewania ani bieżącej wody,
kuchenka gazowa pojawiła się gdzieś koło roku 1937 lub 1938. Zimą
jedyne ciepło dawało drewno płonące w kominku, wspomaganym przez
żeliwną kuchenkę, kiedy się w niej paliło.

Ten ogień płonął niemal przez cały rok,
trzaskał w kuchni, w jedynym na cały dom kominku. Każdy, kto
siedział przy takim ogniu, jest nim jakoś niejasno zafascynowany, ma
go za coś żywego, świętego. A przecież drewno kasztanowca paliło
się dość kiepsko, „smoliło”, ogień grzał tylko z jednej strony,
gryzł trochę oczy, wiatr wpędzał niekiedy dym do wnętrza.

Ale trudno było oderwać się od ognia. Wieczorem,
po zmyciu statków, matka siadała przy nim i często brała
mnie w ramiona. Nieregularne płomienie połyskujące niebieskawo
działały hipnotycznie na nasze oczy. Próbowałem obliczać, jak
długo to czy inne polano oprze się ogniowi, nim nie przemieni się
najpierw w żar, potem w popiół. Oczy nam czerwieniały. Drewno nagle
strzelało i rozsiewało iskry. Niektóre wzlatywały do przewodu komina
i znikały. Matka opowiadała, że są to duszyczki, które przelatują
przez powietrze jak spadające gwiazdy.

Ojciec tymczasem czytał gazetę z wykałaczką
w zębach. Dość szybko nauczyłem się układać polana w taki
sposób, by do rozpalenia ognia wystarczyła jedna zapałka. Ogień był
czymś w rodzaju żywej obecności, swojskiej, a przecież groźnej,
małym, powtarzalnym cudem. Pierwszym nosicielem naszych marzeń,
naszego milczenia.

Okna tak samo jak drzwi były wypaczone,
chwiejne. Potrafiły się znienacka otworzyć. W deszczowe dni
ramy pęczniały. By walczyć z zimnem, kładliśmy przy drzwiach
wałeczki z sukna. Wiatr bywał ostry, padał śnieg, czasem nawet woda
w dzbanach zamarzała. W bardzo wielkie mrozy mama wstawiała mi do
łóżka „mnicha”: drewniane urządzenie w kształcie saneczek,
do którego doczepiano saganek z żarem. Zasypiałem w pościeli
suchej i ciepłej.

Zimą matka wieczorem przysypywała popiołem resztki
żaru w kominku. Z rana wystarczyło usunąć popiół, by odzyskać
wczorajszy żar, jeszcze czerwony. Trochę słomy lub suchych gałązek,
podmuch miecha i ogień płonął na nowo.

Posiłki przygotowywało się wieczorem na
ceglano-glinianym palenisku na zapleczu kuchni (pradawna technika),
bądź na piecu na drewno, bądź na żeliwnej kuchence z duchówką
na zapiekanki, w której też paliło się drewnem.

Wszystkie domy miały od jakichś piętnastu lat
światło elektryczne, ale awarie zdarzały się często. Wiele wieczorów
spędzałem odrabiając lekcje przy świetle lampy naftowej. Przy
każdej burzy zalecało się „wyłączyć światło”. W dodatku
prąd był drogi. Trzeba go było oszczędzać. Wychodząc z pokoju
nawet na krótką chwilę musiałem gasić światło i zachowałem
ten nawyk na całe życie. Zawsze zdumiewa mnie ogromna rozrzutność
elektryczności, którą widzi się wszędzie – przykładem nowojorskie
drapacze chmur iluminowane nocami – i po prostu rozrzutność ludzi,
na ogół młodszych ode mnie, którzy wychodzą zostawiając włączone
lampy. Zdarza mi się je niepostrzeżenie gasić, nawet w obcych
domach. To silniejsze ode mnie.

W każdym lub prawie każdym domu była maszyna do
szycia marki Singer napędzana wielkim pedałem, jej dźwięk wciąż
mam w uszach. Moja matka też miała taką, pochodzącą zapewne
z poprzedniego stulecia, i używała jej, by szyć sobie ubrania według
wykrojów. Może raz na dwa lata sprawiała sobie sukienkę u krawcowej
w Bédarieux, ale to był luksus.

Wszystkie kobiety we wsi umiały szyć, lepiej
czy gorzej. Haftowały prześcieradła, serwetki, obrusy. Pięknie
haftowane prześcieradła, na których chłopskie inicjały nabierały
arystokratycznego wyglądu, wskazywały na zamiłowanie do rzeczy
pięknych. Siostry potrafiły spierać się o nie przy okazji podziału
spadku. Kobiety, pilnując kóz i dzieci (często jednych i drugich
naraz), porównywały swoje hafty i trykotaże. I zapewne swoje
dzieci.

W roku 1932 zwyciężyłem poza
wszelką konkurencją w konkursie na najpiękniejsze niemowlę
w Lamalou-les-Bains. Moje pierwsze trofeum. Duma mojej matki, która
powiesiła dyplom na ścianie. I pewnie rozgoryczenie innych matek,
kwestionujących decyzję sędziów.

Żaden dom nie był podobny do innego. Każda
rodzina żyła w swojej własnej przestrzeni, dostosowanej do jej
potrzeb. Ujednolicenie terenów mieszkalnych nastąpiło jakiś czas
później, zaczęło się w latach 50., wraz z budową nowoczesnych
domów, spełniających jednakowe normy. Przy tej okazji pojawił się
w katalogach „styl langwedocki”, który nas zaskoczył. Skąd się
wziął? Nikt nie umiał powiedzieć. Dotąd nie było wzorów, stylu
ani wymogów administracyjnych. Każdy urządzał swój dom, jak mu się
podobało, zależnie od swych zajęć, potrzeb, wielkości rodziny. Mój
ojciec postanowił zburzyć mały budyneczek, który stał dokładnie
naprzeciw drzwi, a nie był mu do niczego potrzebny. Odsłonił w ten
sposób widok, wpuścił więcej światła i pozwoliło to nam widzieć
kościół. Pamiętam, że pomagałem mu w tej rozbiórce i jaką
znajdowałem w tym przyjemność. Mówi się, że dzieci lubią burzyć:
tym razem miałem używanie. Zrzucałem kamienie na ziemię, krzycząc
niczym zwycięski żołnierz oblegającego wojska.

Myliśmy się w zimnej wodzie, pośpiesznie,
w zlewie na zapleczu kuchni albo w miednicy. Świeża woda, kawałek
marsylskiego mydła, to wszystko, szczoteczki do zębów się nie
używało. Żadnego kremu, żadnych perfum: wiek kosmetyków jeszcze
nie nadszedł. Na etażerce stał spryskiwacz, ale pusty: stary prezent
ślubny.

Od czasu do czasu, zimą, matka grzała wodę na
kuchni i myła mnie, czesała, obcinała mi paznokcie i czyściła
uszy spinką do włosów – wielka przyjemność, o którą się
upominałem.

PRZY STOLE

Ostatnie opowieści o niedostatku żywności czy
wręcz klęskach głodu dotyczyły wydarzeń sprzed przeszło wieku. Od
dwóch lub trzech pokoleń większość mieszkańców jadła do syta,
a jakość pożywienia stale się poprawiała.

Nasze posiłki, od wiosny i pojawienia się
pierwszych rzodkiewek, rzepy, młodych kartofli bogate w świeże
warzywa i owoce, zmieniały się na jesieni. Po letnich pomidorach,
bakłażanach, papryce, fasolce szparagowej zima pachniała suszonymi
warzywami, białą fasolą, soczewicą, ciecierzycą, a także kapustą,
boćwiną, salsefią. Kartofle trzymaliśmy na strychu, rozłożone
wprost na podłodze na płachcie z juty i widzieliśmy, jak stopniowo
zaczynają kiełkować. Przechowywaliśmy tam też cebulę i czosnek,
a nawet zawieszone na drucie przy suszonych grzybach winogrona, które
trzymały się czasem aż do Bożego Narodzenia.

Kiedy kobiety miały czas, robiły najrozmaitsze
konfitury, a także przetwory z warzyw – pomidorów, bakłażanów,
papryki – które otwierały zimą.

Mięsa nie jedliśmy codziennie, ale przynajmniej
trzy albo cztery razy na tydzień: króliki z naszej klatki, kurczęta
z kurnika, kaczki, wieprzowinę we wszystkich możliwych postaciach,
ryby z rzeki, rozmaitą dziczyznę. Mogliśmy też raz lub dwa
razy w miesiącu uraczyć się mięsem od rzeźnika – kotletami
jagnięcymi, kawałkiem baraniny, a czasem nawet sztuką mięsa
(kość szpikowa była przeznaczona dla dziecka). Opowiadano mi, że
lubiłem kartofle z masłem, zapiekany makaron, a wciąż i zawsze –
bakłażany. Podawano je smażone, w plasterkach, w sosie ze świeżych
pomidorów lub w ragoût zwanym chichoumée, albo w całości,
faszerowane i duszone na małym ogniu w rondelku.

Do ulubionych dań rodziny i całej wsi należały:
węgorz z wody, kaczka z oliwkami, królik w potrawce, a na jesieni
wielkie patelnie borowików.

Nade wszystko lubiliśmy pstrągi ze
strumienia i dziczyznę. „Zamiłowanie do dzikości” wciąż
przeważało. Wielkie uczty odbywały się dla nas u moich dziadków
w Saint-Martin i jeszcze częściej w Tarassac, u wuja Armanda, brata
mojej babki. Siadaliśmy tam przy ognisku i piekliśmy na rożnie kilka
pięter zwierzyny: na dole zając i dziki królik, nad nimi kuropatwy
i przepiórki, na samej górze małe ptaszki: kwiczoły, paszkoty
i inne, za którymi przepadaliśmy szczególnie (ojciec przechwalał
się, że potrafi ich zjeść pięćdziesiąt).

Te przysmaki, które my pożeraliśmy wzrokiem,
kiedy jeszcze obracały się powoli nad żarem, podlewało się niemal
bez przerwy za pomocą urządzenia zwanego flambadou: był to metalowy
lejek rozżarzony do czerwoności, umocowany na trzonku. Umieszczało
się w nim kawałek słoniny, która topniała i spływała na mięso
ognistymi kroplami. Po czym sos spływał z drozdów na kuropatwy,
z kuropatw na zające. Zbierało go się na dole do półmiska i od
razu nalewało znów od góry.

Można było widzieć w tych wielkich ucztach,
o których potem mówiliśmy latami (zresztą ja dotąd o nich mówię),
coś w rodzaju odwetu na dawnych, trudnych czasach, których wspomnienie
było wciąż żywe, a niektórzy uważali, że wróciły po roku 1940,
wraz z wojennymi ograniczeniami.

Na przykład przy obracającym się rożnie
słyszało się nierzadko: „Gdyby matka mojego ojca to widziała…”,
albo: „Ach, gdyby starzy teraz wrócili!”. Widmo głodu nie znikło
całkiem z pamięci. Wieś pamiętała trudne czasy, bardzo jeszcze
bliskie, kiedy przeżycie zależało od jednego owocu.

CZASY KASZTANA

Te poletka były zbyt ciasne, by siać tam pszenicę
czy jakiekolwiek inne zboże, więc przez długi czas podstawowym
pożywieniem wsi, łatwym do przyrządzenia, sycącym, bogatym
w witaminy były kasztany. A poza tym można je było sprzedawać
daleko, w miastach.

W latach 30. rynek już się kurczył. Poszerzył
się niespodzianie za okupacji i znikł niemal całkowicie po niej,
przynajmniej u nas. Ale kasztan (châtaigne), a zwłaszcza jego
szlachetniejsza odmiana, marron, żywił tu ludzi przez stulecia. I ta
bardzo dawna uprawa trzymała się. W górach sadzono i pielęgnowano
kasztanowce tak wysoko jak się dało, dokąd było tam dosyć ziemi. Tę
ziemię utrzymywano w miejscu za pomocą całego systemu murków
z kamieni kładzionych bez zaprawy; stawianie ich, jeśli dodać do
tego brukowanie dróg prowadzących na płaskowyż, układanie schodów
z ogromnych kamiennych płyt, budowanie chat i zbiorników na wodę
wymagało pracy dziś niewyobrażalnej, iście tytanicznego trudu.

Jeszcze teraz kilka razy do roku zdarza mi
się wspinać którąś z tych dróg, samotnie, godzinę lub dwie,
z prędkością, na jaką dziś mnie stać i próbować myślą
powołać na nowo do życia te niegdysiejsze place budowy, rozpoczętej
w czasach prehistorycznych i trwającej przez wieki. Słyszę uderzenia
młotów kamieniarskich i skargi ludzi zagospodarowujących nędzne
grunty, które im pozostawiono, ziemie niemal niedostępne. Drogi
z wielkich kamieni dopasowanych na zawsze, murki, które rozpadają
się pod ulewnymi deszczami i trzeba je stale wznosić na nowo (jest
to zadanie właściciela terenu powyżej), pola zarastające janowcami
i wrzosem, które wciąż trzeba wycinać, wyrywać, karczować.

Patrzę czasami na góry i myślę o całej tej
pracy, o niczym innym. Nad wsią ciąży długa pamięć o trudzie,
ranach, złamanych kręgosłupach, dłoniach okaleczonych przez
kamienie. Ludzie ze wsi, wspominając swych przodków, mówią dziś:
„To byli twardziele”.

A z tego wszystkiego zostały tylko te
kamienie. Góra opustoszała. Wrócił pradawny ugór.

Kasztany zbierało się w październiku
i listopadzie, po winobraniu. Często brałem w tym udział. Łupiny
opadłych kasztanów otwierało się za pomocą drewnianego młoteczka,
żeby nie pokłuć sobie palców i wrzucało kasztany do jutowego
worka przytroczonego do pasa. Zajęcie nieprzyjemne i męczące,
przy którym ma się plecy cały czas pochylone. Starym często trudno
się wyprostować. Trzymają się obu rękoma za lędźwie. Skarżą
się.

Potem mężczyźni znosili worki do wsi, niosąc
je w sposób bardzo osobliwy, przymocowane do głowy czymś w rodzaju
przepaski, niczym Majowie czy Aztekowie.

W domu kasztany sortowano i przebierano (uwaga
na dziury po robakach!) na długim drewnianym stole – była to praca
dla całej rodziny – po czym sprzedawano je hurtownikowi w Poujol
albo Bédarieux.

Część zjadaliśmy od razu na miejscu, gotowane
lub pieczone w dziurkowanej patelni z długim trzonkiem. Języczki
ognia przechodziły przez dziury i kasztany trzaskały w palenisku jak
wystrzały z karabinu. Upieczone zawijano na chwilę w kawałek gazety,
żeby nie ostygły, pozwalało to następnie łatwo oddzielić łupinę,
parząc sobie przy tym koniuszki palców.

Resztę zbiorów rozkładano co roku
w suszarni na trzcinowych matach nad bardzo łagodnym,
ale ciągłym ogniem na kilka dni. Po czym suszone kasztany,
przepuszczone przez antyczną i hałaśliwą maszynę na korbę,
która wypuszczała z siebie gruby wir zmiażdżonych łupin,
przekształcały się w châtaignons. Łatwo było
je przechowywać. Podawane w zupie z odrobiną koziego mleka, były
kiedyś podstawowym pożywieniem wsi w zimie. Jadałem je dosyć często,
zwłaszcza podczas wojny, ale nie przepadałem za nimi. Dawaliśmy je
też świniom, dla nich to był przysmak.

Pewnego roku, przed wojną, mój ojciec zarobił
na kasztanach dosyć pieniędzy, żeby odłożyć wszystko, co zarobił
na winie. Rok wyjątkowy, który często wspominał.

Oprócz kasztanów i wina ludzie sprzedawali
wszystko, co dawało się sprzedać: truskawki, które zbieraliśmy
do łubianek wyplatanych specjalnie w tym celu przez jednego
z mieszkańców wsi (mogliśmy je też kupować od przechodzących przez
wieś Cyganów), czereśnie, które zbierało się do koszy naginając
górne gałęzie przy pomocy bosaków – haków na długich trzonkach,
oliwki, które moja matka peklowała w domu za pomocą popiołu i sody,
królicze skórki, które przechowywano w suchym miejscu rozpięte
na wygiętej gałęzi. Od czasu do czasu pojawiał się wędrowny
handlarz, peyarot, i je kupował. Płacił za nie – bardzo mało –
zależnie od jakości, co dawało czasem powód do długich negocjacji
o parę groszy. Słyszeliśmy z daleka jak przybywa i idzie przez
wieś wykrzykując od czasu do czasu: „Królicze skórki! Królicze
skórki!”.

Niektórzy proponowali chętnym po cichu
pstrągi i drozdy, złowione sztuką kłusowniczą. A na jarmarkach
sprzedawano ślimaki. I kozie sery. I wszystkie owoce, wszystkie
warzywa z ogrodów. Na święta Bożego Narodzenia i na Nowy Rok
zaraz po wojnie niektórzy zbierali nawet jemiołę i sprzedawali
ją w miastach na równinie i wybrzeżu: w Béziers, Agde, Sète,
a nawet w Aigues-Mortes.

Wyhodowano mnie na mleku matczynym, a potem kozim,
wyłącznie. To drugie piłem świeże, prosto z cycka – nauczyłem
się doić – albo w postaci zsiadłego, przygotowanego za pomocą
paru kropli podpuszczki: jedzenie cudowne. Łykałem też surowe jajka,
jeszcze ciepłe od kurzego kupra, a ponieważ matka bała się, że
mogę być niedożywiony, wmuszała we mnie także po łyżeczce tranu
z wątroby dorsza. Wszystkie dzieci mojego pokolenia zaznały tej
tortury, a niektóre znoszą ją dotąd. Jeśli dowiem się kiedyś,
że bardzo szkodzi na wątrobę, wcale się nie zdziwię.

Nie było mowy, żeby dziecko odmówiło jakiejś
potrawy i domagało się innej. Jadło bez słowa to, co mu położono
na talerz. Wiedziało, że w razie odmowy nie dostanie nic innego.

Dziecko słucha i kropka. Rodzice znają świat
lepiej niż ono. W każdym razie ten świat. I w tej chwili.

Później, jak wiadomo, będzie przeciwnie. Minie
kilka lat i wszystko się wywróci do góry nogami. Jak wydawać
polecenia swoim dzieciom, skoro świat, w którym żyją, stał się
nagle inny, nawet nie do poznania? Zmiana okaże się szybsza od naszej
zdolności do jej rozpoznania.

Do tego dojdzie, w wypadku niektórych z nas, fakt,
że kontynuowaliśmy naukę, jesteśmy „wykształceni”. Świat,
zmieniając się, stał się bardziej uregulowany, bardziej
abstrakcyjny i chyba bardziej skomplikowany. Dawne metody nagle
przestały pasować. Już nie wystarczają, by się odnaleźć
w labiryncie. Dorośli tracą pewność siebie. To dzieci muszą im
służyć za przewodników.

Od roku 1960 moja matka zaczęła mnie prosić
o radę przed wszystkimi życiowymi decyzjami.

OJCIEC I MATKA

Z dala od miejskiej ogłady, rodzice nauczyli mnie
jeść najpoprawniej jak to możliwe. Miałem kłaść obie dłonie –
nie łokcie – po obu stronach talerza, trzymać się prosto, jeść
powoli i nie rozmawiać z pełnymi ustami. Matka czuwała nad moimi
manierami i nawet mi radziła, żebym nie naśladował ojca, który
na zakończenie posiłku, żeby zjeść kawałek sera, odwracał swój
talerz „jak gabacze”.

Mówiła mi: „Jedz, bo nie wiesz, kto zje
ciebie”.

Słyszałem też: „nie odpowiadaj!”,
„bądź dobrze wychowany!” (jakby to zależało tylko ode mnie),
„nie stawiaj stóp do środka!”, „idź szybko ucałować panią
Villebrun!” (która mogła być starą kobietą z mocno kłującymi
wąsikami), a także: „nie kłam, bo nos ci się wydłuży i będziesz
musiał go wozić na taczce!”. Kiedy dorośli rozmawiali, ja miałem
milczeć. Kiedy proszono mnie, żebym coś zrobił, robiłem to. Małej
dziewczynce musiałem zawsze „ustąpić”.

Chociaż matka była czuła i serdeczna, zawsze
zachowywała postawę władczą. Nasze stosunki ustalone były jasno:
będąc ze mną częściej od ojca, miała nade mną pełnię władzy
i korzystała z niej. Nie było mowy o jakichś kaprysach czy
wykręcaniu się. Dziecko robi to, co matka każe.

W razie oporu lub narzekań rodzice grozili
mi rózeczką, małą rzemienną dyscypliną, która wisiała na
ścianie głównej izby i którą nieraz dostałem po gołych
nogach. W przypadkach bardzo poważnych ojciec postanawiał mnie
nauczyć moresu, posyłał mnie w góry do pasania krów i zostawiał
mnie na dobrą godzinę zapłakanego za domem, zanim matka przychodziła
powiadomić mnie o odwołaniu tej straszliwej kary. W tych wypadkach
brała na siebie wybaczenie, dobrotliwość. Mówiła mi: „Tato jest
dobry, wiesz. Ja na jego miejscu…”.

Jadaliśmy w trójkę przy okrągłym stole
kuchennym. Matka zajmowała miejsce koło drzwi souillarde, skąd
przynosiła sztućce i naczynia. Ja siedziałem plecami do kominka. Zimą
przysuwaliśmy stół bliżej ognia. Ojciec siedział od strony okna
i jadł powoli, niemal z powagą. Używał, jak wszyscy mężczyźni,
własnego kozika, który po posiłku ocierał, składał i chował
z powrotem do kieszeni.

Matka podawała nam obu, opowiadając jednocześnie
o najróżniejszych rzeczach. Nawet w małej wsi tematy do rozmowy są
niewyczerpane. Przy niektórych okazjach, na przykład przy wielkich
ucztach w Tarassac, u Cazalsów albo u Crébassów, pani domu
nie siadała przy stole. Na stojąco nadzorowała przebieg posiłku,
a jadła sama na zapleczu.

Jak każda kobieta, matka uważała się za dobrą
kucharkę. Pewnie miała rację. To, co jemy w dzieciństwie, ustala nasz
smak na całe życie. Większość swoich przepisów miała od swojej
matki, ale także od sąsiadek. Nie znała książek kucharskich ani
przepisów z gazet. Dodawała jakiś własny akcent i z uśmiechem
przyjmowała komplementy, nawet moje. Przy stole obserwowała mnie jak
jakiś cenny przedmiot, zachęcała mnie do jedzenia, stale poprawiała
moje gesty. Kiedy się czymś brudziłem, zmywała to zaraz odrobiną
wody i mówiła: „Ach, niezdara z ciebie!”.

Na stole zawsze stała butelka wina. Posiłek bez
wina wydawał się nie do pomyślenia. Ojciec pił czyste wino. Matka
swoje rozcieńczała wodą. Ja tylko patrzyłem i wąchałem. Kiedy
miałem sześć lub siedem lat, w niedzielę, matka dolewała
kilka kropel wina do mojej szklanki wody. „Nie jesteś jeszcze
mężczyzną”, mówiła mi. Mężczyzną człowiek się staje, kiedy
pije wino z wodą i przesiada się z krzesełka dla dzieci na krzesło
dla dorosłych.

Zabierałem się do lekcji zaraz po uprzątnięciu
stołu, podczas kiedy mama zmywała statki w souillarde, a ojciec
czytał gazetę, albo naprawiał jakieś narzędzie, albo – od
roku 1937 – słuchał radia, a potem szedł spać. Z rana, kiedy
wstawałem, żeby pójść do szkoły, on już pracował, od piątej lub
szóstej. Była to praca niełatwa, zmieniała się zależnie od pory
roku, a nawet z dnia na dzień, musiała się stosować do pogody,
wiatru, burz. Ojciec obrządzając inwentarz, zajmując się ogrodami
(mieliśmy cztery), winnicą i sadem, miał wszystko nadzwyczaj
dokładnie obmyślane. Musiał wiedzieć, ile będzie mu trzeba czasu,
żeby przyciąć winnicę, przynieść dla kóz wiązkę gałązek
kasztanowca, które zostawi razem z innymi, by schły w stodole na
zimę, podlać, wymienić dachówki, pokroić szynkę, zmienić trzonek
od łopaty, wyklepać kosę drobnymi uderzeniami młotka na żelaznym
kątowniku wbitym w ziemię, siedząc na ziemi z rozstawionymi nogami,
rozszczepić kawał drzewa wielkim młotem i żelaznymi klinami,
naprawić drzwi do szafy, zlać w piwnicy wino, naprawić murek (robił
to nie gorzej od murarza), schwytać nocą gołębie, usunąć odchody
spod królików i świń, zaplanować orkę, przygotować sztuczny
nawóz, zastąpić brakujące szczepy winorośli, rozsypać ziarno do
suszenia.

Musiał też kosić, młócić, skrążać
nasiona. Miał króliki, więc musiał uprawiać trochę lucerny, która
przydawała się też dla kóz. Miał konia, więc trzeba było mieć
pole owsa, bo owies, który zwierzę musi dostać, by mieć siłę,
bywał często za drogi przy kupnie. Skoro miał kury, musiał mieć
kukurydzę i tak dalej. Ten łańcuch zajęć nie miał końca.

Zawsze mnie uderza, kiedy porównuję to z naszym
życiem, dla większości związanym z jednym zajęciem, uładzonym
i ułatwionym przez tyle urządzeń, ile namysłu, jakiej wymuszonej
ruchliwości myśli wymagało kiedyś podjęcie każdego dnia stu decyzji,
przy nieregularnym rozkładzie zajęć, tym trudniejszym do zaplanowania,
że gospodarz jest jedynym panem tego wszystkiego. Jeśli się pomyli
– jego sprawa. Będzie musiał więcej pracować.

Nie widzę w tej nieprzerwanej czynności
myśli nic prymitywnego, nic elementarnego. Wymaga ona szczególnej,
wszechstronnej wiedzy oraz bardziej lub mniej rozważnego namysłu,
który nie wszystkim rolnikom pomaga jednakowo. Są tacy, co umieją
pracować, ale zdarzają się niedbaluchy, roztargnieni, a nawet
niezdolni i leniwi. Co rano, wychodząc z domu, rolnik widzi przed
sobą krajobraz, który proponuje mu nowy program, bardziej złożony
od każdego innego. Musi ustalić, w pełnym sensie słowa, swój
rozkład dnia. Przewiduje. Decyduje.

To samo można powiedzieć o kobiecie, która
pomaga w pracach polowych, ale zwłaszcza zajmuje się domem,
wnętrzem. Musi więc organizować życie rodziny, obmyślać posiłki
odpowiednio do zasobów domu, gustów, pory roku, pozostałych na zimę
zapasów. Odpowiada za bieliznę i naczynia stołowe, za ubranie dzieci
(matka co dwa lata robiła mi na drutach wełnianą kominiarkę ze
strzałką nad środkiem czoła i zapięciem pod szyją).

Jedne umieją prowadzić dom. Innym, mającym
do dyspozycji taki sam budżet, wciąż brakuje pieniędzy, brakuje
pomysłów. Radzą się sąsiadek, naśladują je, pożyczają od nich
to czy owo, narzekają.

Mężczyznom latem dwie godziny odpoczynku od
niezliczonych zajęć przynosiła sjesta. Sjesta, tradycja krajów
gorących, jeszcze jedna charakterystyczna cecha Południa, dzieliła
dzień na dwie części. Znałem mężczyzn, którzy zakładali
nocną koszulę, zamykali okiennice, nastawiali budzik: robili noc
pośrodku dnia. Większość zadowalała się tym, że kładli
się nadzy pod prześcieradłem i drzemali do pierwszych oznak
słabnięcia upału. „Spałeś?”, pytała małżonka. „Nie,
ale odpocząłem”.

Kobiety i dzieci nie kładły się. Kobiety
po zmyciu statków robiły w cieniu przed domem na drutach. Dzieci
grały w bule i próbowały się wymknąć, by pobiec tu czy tam, ale
zwłaszcza nad rzekę. Jednak miały nakazane, żeby się nie kąpać
przez pierwsze dwie godziny po obiedzie.

Sjesta: kawałek zawieszonego czasu, zapach potu,
przymknięte okiennice, mucha na prześcieradle, przyciszone głosy
kobiet i granie cykad.

Mój ojciec był mężczyzną o muskularnych
ramionach, szczupłej budowy ciała, jak inni mężczyźni we wsi,
kędzierzawych włosach, dłoniach popękanych i stwardniałych. Kiedy
wypełniał jakiś kwestionariusz, w rubryce zawód pisał:
właściciel, był to znak świeżego jeszcze awansu społecznego. Ludzie
uważali go za milkliwego i trochę neurastenika. Czasem matka mu to
wyrzucała. Młodsza od niego o osiem lat, chętnie więcej wychodziłaby
z domu, jeździła do Lamalou, a nawet do Montpellier. Ojciec
często się opierał. Ukrywał pewną osobistą tajemnicę, którą
poznałem o wiele później. W roku 1918, kiedy miał dziewiętnaście
lat, został zmobilizowany. Już wtedy miał zaburzenia związane
z aortą. Wysłano go do Nicei do szpitala „Terminus”, nazwa jak na
szpital bardzo złowroga (był to właściwie hotel zamieniony w szpital,
nazwę zachowano).

Uznany za niezdolnego do służby wojskowej ze
względu na „reumatyzm sercowy”, wrócił na wieś. Całe życie
miał ataki nadciśnienia i trudności z oddychaniem, przez które,
na przykład, nie mógł wejść na szczyt Caroux.

W istocie cierpiał nie na serce, lecz na zwężenie
aorty, przypadłość, którą obecnie się operuje. Wtedy medycyna nie
umiała temu zaradzić. Kiedy spotykał lekarza, mówił mu, dając mu
do badania puls albo serce:

– Chce pan usłyszeć coś ciekawego?

Lekarz słuchał i mówił:

– A tak, rzeczywiście, proszę, proszę…

Zmarł na to we śnie, w wieku pięćdziesięciu
trzech lat.

Moja matka, Alice Salles, pochodziła
z sąsiedniej wsi, Saint-Martin-de-Larçon i uchodziła za kobietę
nowoczesną. W przeciwieństwie do swojej matki malowała się, używała
pudru, a czasem odrobiny szminki do ust. Czesała się modnie, latem
zakładała czasem szorty. Wychowała ją, tak samo jak jej młodszą
siostrę Georgette (moją ciotkę) i ich kuzynkę Simone Cazals,
matka Simone, Germaine Cazals, nauczycielka w Tarassac, kompetentna
i surowa. Ciotka Germaine była wdową po wuju Leonie, który zginął
na wojnie 1914-18, bracie mojej babki ze strony matki. Na lekcje do niej
matka i ciotka, które były w latach 1917-20 małymi dziewczynkami,
chodziły codziennie na piechotę z Saint-Martin do Tarassac: razem
pięć lub sześć kilometrów, a w powrotnej drodze ostro pod
górę.

Matka żyła do roku 1983 i często pomagała mi
uściślić moje wspomnienia sprzed wojny. Lubiliśmy razem wracać
myślą w tamte czasy, jakby wojna przecięła nasze życia na
dwoje. Urodzona w roku 1907, miała w roku 1940 trzydzieści trzy
lata. Była wesołą brunetką, twardą i pogodną mimo nieszczęść
i choroby.

Miała prawdziwy talent naśladowczy, zwłaszcza
zręcznie parodiowała ludzi o południowym „r”. Zabawnie sobie
z nich pokpiwała, rozśmieszała słuchaczy. Była zapewne jedną
z tych kobiet, które marzą o opuszczeniu wsi, przeprowadzce do miasta,
poznaniu tego nowego życia, życia odmiennego, o którym od czasu do
czasu słyszały.

Pozostała do śmierci bardzo związana ze swoją
siostrą Georgette, która nie miała dzieci. Mówiły: „Mamy we
dwójkę jednego syna”.

Chcę w tym miejscu złożyć hołd pamięci
mojej ciotki i jej męża, mojego wuja Piotra Pontiera, nauczyciela
z Marsillargues, dużej wioski leżącej na równinie, między Nîmes
a Montpellier. Naprawdę byłem niemal ich synem. Tu i ówdzie będę
jeszcze mówił o tym wuju, któremu wiele zawdzięczam.

SWOJSKIE CHOROBY

Choroby nie omijały Colombières, tak jak i reszty
świata. Były o wiele prostsze niż dziś: znaliśmy głównie
„zimnice”, „łamanie w krzyżach” i trzecią kategorię,
do której należały dolegliwości znacznie poważniejsze.

Lekarzem, którego wzywaliśmy bardzo rzadko, był
doktor Lau z Olargues, ten, który mnie przyjął na świat. Zapisywał
kataplazmy, bańki, aspirynę i środki wzmacniające, oraz
krople do nosa i maść na odmrożenia. Nikt jeszcze nie słyszał
o sulfonamidach, antybiotykach i neuroleptykach. Medycyna była wciąż
rzemieślnicza, na obraz chłopskiego życia. Mój ojciec czasem po
posiłku przyjmował na trawienie sodę oczyszczoną rozpuszczoną
w odrobinie wody. Wszyscy starcy charkali, chodzili zgięci w pół
i cierpieli na prostatę. Ich spodnie w okolicach krocza były niekiedy
wybrzuszone i pożółkłe. Chodziło raczej o to, by ulżyć niż
wyleczyć. Chorzy uczyli się żyć ze swoją chorobą, nieodstępną
towarzyszką, o której wiedzieli, że zaprowadzi ich do grobu i razem
z nimi zostanie pochowana.

Kiedy jakiś problem go przerastał, doktor Lau
wysyłał pacjenta do Lamalou-les-Bains albo nawet do Montpellier. Byłem
operowany dwa razy, najpierw, w wieku czterech czy pięciu lat, na
migdałki, potem na zapalenie węzła chłonnego szyi, podczas wojny,
w spółdzielczej klinice w Montpellier. We wspomnieniach pozostało
mi wrażenie pośpiechu i brutalności. Chirurg, który mnie operował
w zastępstwie, pozostawił mi długą i grubą bliznę. Widzę go
jeszcze, jak wściekły krzyczy na moją matkę, która odgrzewała
coś na palniku w sali, w której było nas wielu. Zdaje się, że
nawet wyrzucił palnik i garnuszek przez okno. Tak w każdym razie
opowiadała mi moja matka.

ROSENGART

Przed wojną, a tym bardziej podczas wojny,
widywało się w Colombières niewiele samochodów, może cztery lub
pięć, modele z lat 20. przerobione na furgonetki. Służyły i do
prac polowych, i do przewozu rodzin na niewielkie odległości.

W roku 1937 lub 1938 ojciec, namawiany przez matkę,
dał się przekonać. Pewnie był to ten rok, kiedy udało się korzystnie
sprzedać kasztany. Rodzice kupili okazyjnie granatowy kabriolet marki
Rosengart. Ten pojazd, określany jako sportowy, dość elegancki,
ale tani, zupełnie się nie nadawał do prac rolnych. Trzymaliśmy go
w piwnicy, gdzie czyhały nań kurz i pająki, nie mówiąc o rynnach
cieknących z dachu. Co wieczór trzeba było naciągać na niego
brezentowy pokrowiec. Spory kłopot.

Do tego czasu w rodzinie nie było nigdy
samochodu. Ojcu udawało się czasem uruchomić stary motocykl, na
który wsiadaliśmy we trójkę, czego przepisy zabraniały. Żandarmi
z Olargues raz zatrzymali nas pod zboczem Saint-Martin i wlepili
ojcu mandat. Negocjował z nimi długo i nie wiem, czy w końcu
kazali mu zapłacić. W każdym razie dalej jeździliśmy na motorze
we trójkę.

Ojciec bez kłopotu zdał na prawo jazdy, matka
też. Udało jej się od pierwszego razu i była z tego dość
dumna. Byłem w szkole, kiedy przyszła rozradowana i zawołała do
nauczycielek:

– Jest! Mam je!

Była pierwszą w naszej wsi kobietą z prawem
jazdy. Później otrzymała je również Alfonsyna Affre. Po niej inne
kobiety. Ale ojciec zawsze trochę się niepokoił, powierzając samochód
żonie, chociaż ona twierdziła, że prowadzi lepiej od niego.

Kupno rosengarta pozwoliło nam odwiedzać ciocię
Georgette i wujka Piotra w Marsillargues. Przebycie stu dwudziestu
kilometrów tą maszyną, która nie była zbyt szybka i męczyła
się ciężko jadąc pod górę, zajmowało dobre pół dnia. Chyba
zaryzykowaliśmy taką podróż tylko dwa lub trzy razy. Wyjeżdżaliśmy
z rana, zabierając prowiant na drogę.

Pewnego razu, kiedy zjeżdżaliśmy z Villeneuvette
gdzieś przed Clermont-l’Hérault, samochód nagle się zapalił. Spod
deski rozdzielczej buchnęły płomienie i żeby je ugasić matka
poświęciła swoją chustę. Trzeba było potem znaleźć warsztat
i dać naprawić skutki zwarcia, co zajęło kilka godzin.

Odtąd staliśmy się wobec samochodu podejrzliwi
i nieufni. Wiedzieliśmy, że potrafi nas zdradzić. Nadeszła wojna,
musieliśmy go używać rzadziej z powodu braku benzyny. Żaden inny
rodzaj paliwa nie nadawał się do tego modelu. Rodzice od czasu do czasu
uruchamiali go, żeby zachował sprawność. Potem przestali. Siadałem
za kierownicą i ustami naśladowałem dźwięk rury wydechowej. Wreszcie
trzeba go było ustawić na klockach.

Rodzice sprzedali go w roku 1945, tuż po wojnie,
kiedy postanowili wyprowadzić się ze wsi. Zdaje się, że dostali za
niego dość przyzwoitą sumę, bo samochodów było wtedy niewiele. Trzy
lub cztery lata później nadawałby się tylko na złom.

KARAKOWIE

Raz lub dwa razy do roku widywaliśmy na drodze kilka
wozów pomalowanych na żółto i niebiesko i ciągnionych stępa przez
konie. To Cyganie przejeżdżali przez wieś, czasem zatrzymując się
na dzień lub dwa. Rozstawiali namioty, suszyli bieliznę, rozpalali
ognisko między kamieniami.

Dzieciom z ostrożności zabraniano się do nich
zbliżać. Z daleka widzieliśmy mężczyzn o ogorzałych twarzach,
palących cygara i kobiety w kolorowych chustach i długich sukniach
sięgających ziemi. A także dziewczynki na wysokich obcasach.

Nazywaliśmy ich karakami (les caraques), co
było terminem pogardliwym. Karakowie zajmowali miejsce poniżej nas,
podobnie jak gabacze, byli brudni i nieuczciwi, ale też trochę
niepokojący. Mieszkańcy wsi dawali im czasem do naprawy krzesło ze
słomianym siedziskiem, albo kupowali od nich kosze za wino, chleb,
owoce.

Byli pierwszymi obcymi ludźmi, jakich
widziałem. Przybywali z daleka bez zapowiedzi i nagle znikali, jechali
donikąd. Ludzie luźni, koczownicy, stale w ruchu. Dla osiadłych
wieśniaków był to obraz niewytłumaczalny: ludzie bez ziemi, bez
wsi, bez łóżka ustawionego gdzieś na stałym miejscu, bez kominka,
bez cmentarza.

Mówili nieznanym językiem. Ale konie ich
słuchały.

Za każdym pobytem przynosili ze sobą dowód, że
istnieje inny świat, świat, który pewnie porusza się, przemieszcza
bez przerwy, świat bez domu, bez szkoły, coś porywającego, jakieś
gdzie indziej.

Oprócz groźby wysłania w góry do pasania krów,
była inna, którą straszono dzieci w bardzo ciężkich przypadkach:
„oddam cię karakom!”. Mogliśmy wierzyć, że karakowie istnieją
i jeżdżą od wsi do wsi tylko po to, by zabierać gdzieś daleko
niegrzeczne dzieci. Perspektywa bardziej niepokojąca niż oddanie
Czarnemu Ludowi (w którego nie bardzo wierzyliśmy), ale mimo lęku
budziła we mnie chęć wyruszenia w drogę w kolorowym wozie.