Strona główna » Obyczajowe i romanse » Sztuka radości

Sztuka radości

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66134-78-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Sztuka radości

Powieść przeklęta.

Z jej powodu Goliarda Sapienza niemal straciła zmysły, wpadła w ubóstwo a nawet trafiła do więzienia. Odrzucona przez największych włoskich wydawców. Przeleżała w skrzyni dwadzieścia lat czekając na lepsze czasy, aż do śmierci autorki.

Historia opowiada losy Modesty, kobiety urodzonej na Sycylii w 1900 r., której seksualna wolność i intelektualna niezależność były obrazą dla ówczesnej moralności. Libertynki przesiąkniętej ogromnym pragnieniem życia, która nigdy nie przestała uwodzić kobiet ani mężczyzn. Wychowana w ubóstwie Modesta wierzy, że pisane jest jej lepsze życie. Dzięki swoim wdziękom i inteligencji przechodzi drogę z biednej wiejskiej rodziny, przez pobyt w klasztorze aż do pełnego uciech życia u boku arystokraty w królewskim zamku.

To wnikliwe spojrzenie na XX wiek, najważniejsze wydarzenia polityczne i zmiany społeczne, widziane oczami niezwykłej kobiety, która upaja się łamaniem reguł przesiąkniętego faszyzmem patriarchalnego społeczeństwa.

__

„Arcydzieło.”

– „Guardian”

„Niekwestionowane odkrycie. Nadzwyczajna pisarka.”

– „Le Monde”

„Wydawnicze wydarzenie lata. Arcydzieło tak nieposłuszne, niepohamowane i porywające jak kobieta w głębi swojego serca.”

– „The Independent”

„Są książki, które spadają na nas jak meteory, oślepiają a później spalają nas na popiół. Sztuka radości to hymn na cześć zmysłowości, wywrotowej inteligencji oraz seksualnego i uczuciowego nieposłuszeństwa.”

– „L`Express”

Polecane książki

„Podziemni” to napisana w trzy dni i trzy noce kultowa już dziś powieść wpisująca się w nurt literatury bitnikowskiej, której fabuła oparta jest na krótkotrwałym romansie autora z czarnoskórą pięknością Alene Lee (Mardou Fox) w atmosferze jazzu i barów San Francisco w latach 50. Jack Kerouac - (19...
Doświadczenie mistyczne uznawane jest w wielu religiach za jeden z najdoskonalszych dowodów istnienia Absolutu. Jednak bezpośredni kontakt z tym, co nie uwarunkowane, dany jest jedynie nielicznym, spośród których bardzo mała część gotowa była przekazać relację o swoim doświadcze...
Marynistyka. Prawdziwe i na lądzie niespotykane przygody polskiego radiooficera pracującego na greckim masowcu z mieszaną grecko, polsko filipińską załogą pływającym pod tanią banderą....
Roztargniony ogrodnik zapomina przykryć płaszczem przeciwmroźnym jedną z róż imieniem Anastazja. W pierwszy dzień mrozów Anastazja pozbawiona ochrony zamarza, co w konsekwencji spowoduje, że wiosną ogrodnik może ją ściąć i spalić w ogniu. Aby zapobiec tragedii, protagonista noweli Amadeusz decyduj...
W wieku trzydziestu sześciu lat popularny pisarz, Michael Noonan, traci ukochaną żonę Johannę (Jo), która umiera nagle na parkingu centrum handlowego. Tuż przed śmiercią Jo kupiła domowy test ciążowy, ale Michael nie wiedział, że podejrzewa u siebie ciążę choć oboje długo czekali na dziecko. Gdy...
Bóg ma serce jak rodzinny dom, pełne ciepła i pragnienia przytulenia nas – chce też, byśmy przeszli przez życie z sercem nie tylko dla Niego i dla innych, ale nade wszystko dla siebie samych. Większość z nas jest bezdomna, nawet posiadając dom rodzinny lub własny. Bez relacji z Synem B...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Goliarda Sapienza

Od tłumacza

To nie jest łatwa powieść. Nie chodzi o nawet jej przesłanie, dla wielu szokujące i obrazoburcze. Chodzi o język. Autorka wprowadza bowiem czytelnika do swojego świata bez grama kokieterii, na własnych warunkach, wymaga otwarcia na wcześniej nieznaną mowę.

Już na pierwszych stronach zbić z tropu może niespodziewane przechodzenie narracji z pierwszej do trzeciej osoby, czasem nawet wewnątrz jednego akapitu. Badacze tekstu Sapienzy uważają, że to sposób na zdystansowanie się narratorki od opisywanych wydarzeń. Ale to także naśladowanie starego sycylijskiego sposobu mówienia. „Kiedyś musiałem skrzywdzić ciebie i siebie, ale Carminemu zawsze na tobie zależało”, mówi o sobie Carmine, a podobnych zdań w powieści jest wiele. Narratorką jest zawsze Modesta, lecz opowiada ona swoją historię, korzystając ze specyfiki lokalnego języka. Wyspiarską tożsamość podkreśla również szyk przestawny zdania, wplatanie pojedynczych słów dialektu katańskiego (tak częste, że tylko niektóre mogły pozostać w przekładzie), czy nawet całych zdań.

Rzuca się w oczy nieliterackość dialogów, ich całkowita zależność od słowa mówionego, w oryginale podkreślona dodatkowo nieortodoksyjną interpunkcją (nie udało się jej ocalić w przekładzie), szarpane, niedokończone zdania, powtórzenia i zawieszenia głosu, czasem językowe błędy. I cytaty zdań wypowiedzianych w przeszłości, zgodnie z prawami ludzkiej pamięci – zawsze niedokładne. Każda postać mówi tutaj własnym głosem, standardowa włoszczyzna miesza się z dialektami, język wysoki z nieporadnie kleconymi zdaniami dzieci i ludzi prostych, sposób mówienia odzwierciedla wewnętrzne przemiany bohaterów. A jednak w tym królestwie potoczności niektóre dialogi brzmią jak na scenie: wszak Sapienza była aktorką teatralną.

Więcej informacji o dziele i niezwykłej osobowości jego autorki czytelnik znajdzie w towarzyszących powieści tekstach Angela Pellegrina i Domenica Scarpy. Powszechnie wiadomo, że wstępy i posłowia nie cieszą się popularnością wśród czytelników, ale w tym przypadku zdecydowanie warto do nich zajrzeć.

Długa droga Sztuki radości

Mówią, że każda książka ma własne przeznaczenie. A skoro tak, to bez wątpienia i ja mam swoje miejsce w losie Sztuki radości od roku 1975, kiedy to poznałem Goliardę, a następnie na jej prośbę podjąłem się pracy nad redakcją powieści. Jej nagła śmierć w roku 1996 związała mnie z książką w sposób ostateczny: na mnie bowiem spoczęła odpowiedzialność za to, jaki los spotka historię o życiu Modesty, którą moja żona ukończyła w odległym 1976 roku. Odrzucona wówczas przez największych włoskich wydawców, przeleżała w szafie w mojej pracowni całe dwadzieścia lat, czekając na lepsze czasy. Te nigdy nie nadeszły. Aż do śmierci Goliardy.

Opublikowałem więc Sztukę radości własnym sumptem w nakładzie tysiąca sztuk w wydawnictwie Stampa Alternativa. Był rok 1998. Powieść otrzymało wielu krytyków i pisarzy. Przemilczeli ją. Pamiętam, że codziennie chodziłem do tej samej księgarni należącej do sieci Feltrinelli, gdzie jedyne dwa dostępne egzemplarze zostały ukryte za innymi książkami na wysokiej półce schowanej za kolumną. Mówiłem sobie za każdym razem: kto ją kupi? Pewnego dnia zauważyłem, że jednej książki brakuje. Wiele bym dał za możliwość poznania tożsamości nabywcy. Po jakimś czasie zniknął również drugi egzemplarz. To było zdumiewające.

Przez kolejne trzy lata nic już się nie wydarzyło. Następnie, dzięki pełnemu pasji zaangażowaniu Loredany Rotondo, w owym czasie ważnej postaci włoskiej telewizji publicznej, w serii Vuoti di memoria (Luki pamięci), poświęconej niedawno zmarłym a zapomnianym osobistościom włoskiego życia kulturalnego, powstał film dokumentalny zatytułowany Goliarda Sapienza, sztuka jednego życia. Dzieło melancholijne, ale sugestywne, bogate w przywołania, pełne licznych świadectw, w tym także moje. Film był emitowany, rzadki przypadek, więcej niż raz, nawet jeśli o tradycyjnie nieprzystępnej godzinie.

I nie na próżno. Dokument wzbudził zainteresowanie wszechmocnych a wrażliwych na wsparcie mediów dystrybutorów, którzy zasugerowali, by Stampa Alternativa wznowiła powieść w większym nakładzie. Ujrzał on światło dzienne w 2003 roku. Tym razem książka została przyjęta z większym zainteresowaniem, choć skierowanym bardziej na wątek obyczajowy niż walor ściśle literacki: taki już zawsze był los odbioru dzieł Goliardy przez krytykę.

Sztuka radości miała zdecydowanie więcej szczęścia poza granicami Włoch. Wraz z pierwszym wydaniem opiekę nad nią powierzyłem młodej agentce literackiej, zajmującej się rynkiem krajów niemieckojęzycznych. Na Międzynarodowych Targach Książki we Frankfurcie powieść wzbudziła zainteresowanie Waltraud Schwarze, genialnej odkrywczyni nieznanych tekstów. Dzięki niej ukazała się w Berlinie nakładem Aufbau-Verlag. Ściślej mówiąc, najpierw ukazała się pierwsza część: w Niemczech dzieło zostało podzielone na dwa osobno wydane tomy. Ale Waltraud Schwarze nie ograniczyła się do rynku niemieckiego. Zatelefonowała do Paryża do Viviane Hamy, uczennicy Roberta Laffonta[1], wydawczyni znanej z odwagi, sugerując jej przeczytanie powieści „opublikowanej we Włoszech w 1998 roku przez małe wydawnictwo, którego nikt nie zna. Tekst jest nieco osobliwy, ma sześćset stron. Tłumaczenie będzie kosztować majątek, nie ma wielkich szans, by przeczytało ją więcej osób za granicą niż w Italii, ale jest naprawdę wspaniała”.

Hamy natychmiast przesłała powieść jednej z zaprzyjaźnionych tłumaczek, a zarazem powieściopisarce, Nathalie Castagné, która pięć dni później zadzwoniła do niej podekscytowana i jednocześnie zmartwiona. Ekscytacja wynikała z lektury, zmartwienie z obawy, że albo Viviane Hamy zrezygnuje z publikacji przekładu powieści, albo nie zrezygnuje, a wówczas i ona będzie współodpowiedzialna za ewentualny upadek wydawnictwa.

Tak oto rozpoczyna się triumf Sztuki radości we Francji: od wolnej od zazdrości i lenistwa współpracy trzech niezwykłych kobiet. Resztę załatwili krytycy literaccy – i zrobili to dobrze. Po lekturze olbrzymiego zbioru opublikowanych recenzji pozostaje mi, włoskiemu pisarzowi, skonstatować ciekawe zjawisko: we Francji krytycy czytają książki, które recenzują. Być może robią to wyłącznie wtedy, kiedy te książki wydają im się dobre, ale wówczas przynajmniej czytają je w całości.

Dziś przekłady Sztuki radości publikowane są w wielu krajach świata.

Kiedy wiosną 1996 roku zabłysła na horyzoncie szansa opublikowania książki w całości, Goliarda, przygotowując się do przejrzenia Sztuki radości dwadzieścia lat po jej ukończeniu, postawiła przed sobą rodzaj tabliczki z następującym słowami: „Minęło trzydzieści lat od pierwszej notatki na temat Modesty. Uważaj, Goliardo, żeby nie wpaść w pułapkę autocenzury”. Niepokoiła się, że dwie dekady odrzucania tekstu przez wydawców oraz trzy dekady obcowania z bohaterką powieści mogłyby kazać jej osłabić siłę pierwotnego pomysłu i zgrzeszyć autocenzurą, co dla pisarki takiej jak ona stanowiłoby największy możliwy upadek. Obawiała się hańby popełnienia najgłupszej zdrady: niewierności wobec własnej historii.

Każdy na jej miejscu miałby powody do zwątpienia. Dwóch najważniejszych włoskich krytyków wyraziło miażdżące opinie na temat powieści. Pierwszy: „To jest sterta nieprawości. Dopóki żyję, nie pozwolę na publikację podobnej książki”. Drugi, duch bardziej wyrafinowany i wolny, i dość bliski Goliardzie, któregoś razu z cieniem irytacji powiedział przez telefon: „A co ja mam z tym czymś wspólnego?!”.

Sztuka radości musi być powieścią przeklętą: z jej powodu Goliarda wpadła w skrajne ubóstwo, a nawet trafiła do więzienia. Zaczęła ją pisać rok po sporządzeniu pierwszej notatki, czyli w 1967 roku. Zakończyła wówczas List otwarty (Lettera aperta), który został opublikowany w tym samym roku, oraz Nić południa (Il filo di mezzogiorno), która wyszła dwa lata później. Są to dwie pierwsze z cyklu pięciu powieści autobiograficznych, których pisanie Goliarda przerwała na całe dziewięć lat, dosłownie opętana potrzebą powołania do życia swojej bohaterki, Modesty (a więc „skromnej i obyczajnej”: jakże wiele ironii w tym imieniu!).

W tamte szczęśliwe i niespokojne lata zwykle pisała przed południem, zaczynając około wpół do dziewiątej i kończąc około pierwszej trzydzieści, czasem drugiej, czasem zaś przeciągając pracę na cały dzień, próbując się wykręcić – co nie było łatwe – od licznych zaproszeń na śniadanie w promieniach rzymskiego słońca. Zawsze mówiła, że pisanie oznacza wykradanie czasu wszystkiemu, nawet radości. Odpoczywała kanonicznie, w niedziele. Paliła dużo, tak jak wówczas niemal wszyscy. Dzień pracy często kończyła gorącą kąpielą. Późnym popołudniem w drzwiach stawała jej znacznie młodsza przyjaciółka, Pilù, rudzielec o delikatnych piegach na twarzy przesłoniętej dużymi szkłami okularów. Razem piły i paliły, ale przede wszystkim Goliarda czytała jej to, co napisała przed południem. Wydaje mi się, że regularność odwiedzin Pilù była decydująca dla postępu dzieła, które z pewnością nie było historyjką podobną do wielu tych książek, które od paru lat zaczęto u nas nazywać powieściami. Pilù słuchała z uwagą nieprofesjonalnej, ale namiętnej i wykształconej czytelniczki. Goliarda niekiedy dawała też do przeczytania fragmenty tego, co pisała, Peppinowi, kochanemu, wytwornemu i wrażliwemu portierowi kamienicy przy via Denza.

Goliarda i Pilù pracowały tak do wieczora. Później Goliarda przygotowywała szybką kolację. Była niezwykle utalentowaną kucharką. Mogła gotować z wszystkiego, ze wszystkim, a przy tym niemal od niechcenia. Bardzo jej zależało, by ten jej talent został doceniony. Mogliby sobie mówić, że jest przeciętną pisarką, byle nie złą kucharką. Wydaje się, że odziedziczyła tę zdolność po matce, Marii Giudice, która gdzieś pomiędzy udziałem w buncie chłopskim, wspieraniem strajku, obecnością na wiecu i wychowywaniem chmary dzieci z przyjemnością znajdowała czas na gotowanie obiadków, obfitych i cenionych nawet – podczas ich wspólnego wygnania do Szwajcarii – przez niejakiego Mussoliniego, wówczas jeszcze rewolucjonistę i gołodupca.

Goliarda i Pilù często dołączały do grona przyjaciół mieszkających przy pobliskiej via Paolo Frisi i tam, nie wylewając za kołnierz, kończyli wieczór po wspólnie zjedzonej kolacji na mieście. Następnego ranka, po obowiązkowej dla Sycylijczyków czarnej kawie na pusty żołądek, Goliarda szła na samą górę domu, do nieba i chmur – była tam efektowna mansarda przerobiona ze strychowej suszarni, z ogromnym oknem wychodzącym na morze rozmarzonych sosen rosnących w parku Villa Glori – siadała w niskim barokowym fotelu, umieszczała na kolanach jako podkładkę puste tekturowe etui po starej płycie 33 i 1/3 obrotów na minutę (Fantazje Bacha w wykonaniu, jak sądzę, Giesekinga) i wracała do pisania, otoczona masą karteczek z notatkami rozsianych po całej podłodze.

Zawsze pisała na zwykłych kartkach porządnego papieru maszynowego złożonych na pół, ponieważ, jak mawiała, ten zredukowany format dawał jej własną ideę miary – choć ja myślę, że to było wspomnienie czy też tęsknota do formatu starego zeszytu z dzieciństwa – i stosunkowo drobnym charakterem pisma stawiała słowo po słowie, zwiększając lewy margines z każdą nową linią, aż do zredukowania jej do jednego czy dwóch słów. Wtedy zaczynała znowu pisać od początku linii. Wychodził z tego ciekawy rysunek, rodzaj elektrokardiogramu słów. Tak, to było zdecydowanie pismo w rytmie serca.

Goliarda zawsze pisała odręcznie, mówiła, że ma potrzebę odczuwania emocji w uderzeniach tętna w nadgarstku, i używała najzwyklejszego długopisu Bic z czarnym atramentem. Zużywała tych długopisów dziesiątki, bo roznosiła je wszędzie, a potem nie mogła ich znaleźć.

W ten sposób mijały dni, miesiące i lata bez szczególnych wydarzeń, nie licząc podróży do wschodnich granic Turcji (ale Goliarda nigdy nie była wielką podróżniczką) i publikacji dwóch pierwszych powieści. Tymczasem wychodziły z jej domu malowidła, rysunki, rzeźby naprawdę dobrych artystów, za to przychodzili urzędnicy sądowi, komornicy, nakazy eksmisji. Potem przyszedłem ja. Pamiętam, że jednego z pierwszych dni po wprowadzeniu się do jej mieszkania w domu przy via Denza, wchodząc po schodach, natknąłem się na osiemnastowieczny austriacki kufer wynoszony na aukcję. Został zajęty w konsekwencji sporu z gospodynią domową, od dłuższego już czasu nieotrzymującą wynagrodzenia, jednak niezmiennie uwielbianą Argią, której Goliarda pozostała na zawsze wdzięczna za nieocenioną pomoc w domu przez te lata, kiedy pisała Sztukę radości.

Kiedy się poznaliśmy, Goliarda zaczynała właśnie pisać czwartą i ostatnią część powieści. Ukończyła ją w moim domu w Gaecie dokładnie 21 października 1976 roku. Wpisałem datę na rękopisie, a następnie wspólnie zaczęliśmy pracować nad redakcją tekstu. Po kilku miesiącach kontynuowałem ją już sam. Praca trwała do połowy 1978 roku, kiedy to wyjechaliśmy do Chin, przekazując uprzednio, za pośrednictwem znanego krytyka literackiego, tekst powieści jednemu z większych wydawców. Powróciwszy do kraju pod koniec roku, zastaliśmy pierwszą z długiej serii odpowiedzi odmownych. Później wciągnął nas wir bieżących wydarzeń i Sztuka radości została odłożona na bok: w Goliardzie dojrzewały inne dzieła. Nadszedł rok 1994, kiedy sam przygotowałem publikację pierwszej części powieści nakładem Stampa Alternativa: wydawcy, któremu nieobce były śmiałe przedsięwzięcia. Wówczas zaczęliśmy myśleć o opublikowaniu dzieła w całości. Nagła śmierć Goliardy sprawiła, że raz jeszcze na mnie spadło przygotowanie powieści do jej integralnego wydania.

Goliardzie nie było dane zobaczyć swojej Modesty w księgarni. Ale wiem, że to już nie jej ból, tylko mój. Goliardy już nie ma. Ale Modesta istnieje. Szczęściem pisarza jest, jak wiadomo, jego własna praca, patrzenie, jak strona po stronie w znakach drobnego pisma rosną bohaterowie i ich historie, jak zaczynają żyć własnym życiem, gotowi wyjść i wmieszać się między ludzi. Reszta: egzemplarz na półce w księgarni, płynąca z tego satysfakcja – a także niepokój – nie ma nic wspólnego z tym szczęściem.

Wciąż widzę Goliardę wchodzącą rano po schodach na strych z dzbankiem herbaty i nieodłącznymi papierosami i pamiętam doskonale, jak kilka godzin później schodzi, szczęśliwie wyczerpana, czasami bezgłośnie płacząca. Sprawiała takie wrażenie, jakby powoli wynurzała się z otchłannej studni, której dno gęsto zaludniały twory jej wyobraźni, bohaterowie powieści. Byli w większości nią samą, choć ich historie należały do innych. Goliarda nie utożsamiała się zbytnio z Modestą – wszak Sztuka radości nie jest powieścią autobiograficzną – zawsze z pewnym niepokojem odpowiadała, że Modesta jest lepsza od niej. Można powiedzieć, że Goliarda to Modesta – przynajmniej w tym stopniu, w jakim autor może być jednym ze swych bohaterów – ale Modesta zsumowana i zmieszana z innymi bohaterami: z Beatrice, Carlem, Laleczką, Niną, Mattią, a nawet babcią Gaią. Nie miała natomiast prawie nic z cech Joyce, Carminego, Pietra, Pranda, Stelli ani Jacopa czy Carluzzu. Ci, którzy ją dobrze znali, mogą to w jakiejś mierze potwierdzić.

Jestem pewien, że czytelnicy zobaczą w tej powieści ogrom życia. Jakby Goliarda, pisząc, chciała odpłacić losowi, który odmówił jej tak bardzo upragnionych dzieci – a pragnęła ich mieć przynajmniej tyle samo co jej własna matka, ośmioro. Nigdy nie zapomnę dedykacji, którą poeta Ignazio Buttitta wpisał na ofiarowanym jej tomiku wierszy: „Dla G., matki wszystkich, choć sama nie ma dzieci”. Tak, niezliczeni bohaterowie Sztuki radości są nią samą w wielu dzieciach, i najbardziej tyczy się to Modesty.

Z czasem bardziej wnikliwa krytyka zauważy aspekty stylistyczne i strukturalne jej powieści. Być może dojdzie do stwierdzenia, że Modesta jest najbardziej żywą postacią kobiecą naszego dwudziestego stulecia, że narodziny pomiędzy neoawangardą a minimalizmem nie mogły jej służyć, że spotkanie kina i psychoanalizy przywróciło powieści jej naturalny rytm, zamykając wiek antypowieści bez przekształcania jej w czyste kino czy telewizję. Ale Goliardę, doskonale zdającą sobie z tego sprawę, wszystko to niezbyt interesowało. Pisała tak, jak czytała, jako czytelniczka właśnie, pisała dla czytelników najczystszych i najdalszych, ze świetlistą i zarazem pełną pasji rezygnacją, jednocześnie tkliwą i zmysłową, z uwagą skierowaną bardziej na rytm serca swego dzieła niż na koncepcje i formy.

Co innego idee. Na idee była bardzo uważna – w rzeczy samej nazywała się pisarką ideologiczną, zresztą wyraźnie się tu nie doceniając – tak, serce i idee były jej jedynym literackim pożywieniem. Co do reszty, pisała rzeczywiście dla najczystszych i najodleglejszych czytelników, jedynych, których potrafiła uznać za bratnie dusze.

Angelo Pellegrino

maj 1997–styczeń 2006

CZĘŚĆ I1.

patrzcie, to ja, cztero-, może pięcioletnia, na otwartej błotnistej przestrzeni ciągnę za sobą potężny kawał drewna. Nie ma tu drzew ani domów, jest tylko pot wylany w walce z twardą materią i dolegliwe pieczenie poranionych dłoni. Nurzam się w błocie po kostki, ale muszę ciągnąć, nie wiem dlaczego, ale muszę. Zostawmy to moje najstarsze wspomnienie takie, jakie jest: nie mam ochoty na snucie przypuszczeń ani wymyślanie. Chcę wam opowiedzieć to, co było, bez zmieniania czegokolwiek.

Tak więc ciągnęłam tamten kawał drewna. A kiedy już go schowałam i zostawiłam, przeszłam przez wielką dziurę w murze, zasłoniętą jedynie czarną tkaniną, którą obsiadły muchy. Teraz znajduję się w pomieszczeniu, gdzie się spało, jadło chleb z oliwkami albo chleb z cebulą. Gotowało się tylko przy niedzieli. Moja matka z szeroko otwartymi przez ciszę oczami szyje w kącie. Ta moja matka, ona nigdy nie mówi. Albo krzyczy, albo milczy. Włosy ciężkiej czarnej zasłony są pełne much. Moja siostra siedzi na ziemi i wpatruje się w matkę dwiema ciemnymi szczelinami schowanymi w jej  tłuszczu. Przez całe życie – dopóki się to ich życie nie skończyło – śledziła każdy jej krok i nie spuszczała z niej wzroku. A jeśli moja matka gdzieś wychodziła – co zdarzało się rzadko – trzeba było zamykać siostrę w wygódce, bo nie chciała słyszeć nawet o chwilowej rozłące. W wygódce krzyczała, rwała sobie włosy z głowy, waliła głową w ścianę, aż wreszcie matka wracała, brała ją w ramiona i tuliła w milczeniu.

Przez całe lata słyszałam jej krzyki i nie zwracałam na nie uwagi, aż do dnia, kiedy zmęczona taszczeniem tamtego drewnianego kloca padłam na ziemię i odczułam jej krzyki jako słodycz w całym ciele. Słodycz, która następnie przerodziła się w wibracje takiego upojenia, że powoli zaczęłam wyczekiwać, aż moja matka wyjdzie, by przyłożywszy ucho do wygódki, słuchać i rozkoszować się tymi krzykami.

Kiedy to następowało, zamykałam oczy i wyobrażałam sobie, że się rani, że rozrywa sobie skórę. I stało się tak, że podążając za mymi dłońmi kierowanymi przez jej wrzaski, odkryłam, że dotykając się tam, gdzie wypływa siusiu, doświadcza się rozkoszy większej niż jedzenie świeżego chleba czy owocu. Matka mówiła, że moja siostra Tina – „krzyż, który Bóg nam sprawiedliwie zesłał za niegodziwość twojego ojca” – miała dwadzieścia lat, ale była tego samego wzrostu co ja i tak gruba, że gdyby jej odjąć głowę, przypominałaby zamknięty na cztery spusty kufer mojego dziadka – „duszy jeszcze bardziej potępionej niż jego syn” – który był marynarzem. Co to był za zawód, ten marynarz, tego nie potrafiłam zrozumieć. Tuzzu mówił, że to tacy ludzie, którzy mieszkają na statkach i pływają po morzu. Ale czym było morze?

Tina wyglądała jak skrzynia dziadka i kiedy się nudziłam, zamykałam oczy i odejmowałam jej głowę. Skoro miała dwadzieścia lat i była kobietą, to znaczyło, że wszystkie kobiety w dwudziestym roku życia musiały stać się albo takie jak ona, albo jak mama. Z mężczyznami było inaczej: Tuzzu był wysoki i nie brakowało mu zębów, tak jak Tinie; były zdrowe i białe jak niebo w lecie, kiedy wstaje się wcześnie do pieczenia chleba. Jego ojciec był taki sam: krzepki, o zębach błyszczących w szerokim uśmiechu. Ojciec Tuzzu wciąż się śmiał. Nasza mama nigdy się nie śmiała i to też pewnie dlatego, że była kobietą, na pewno tak. Ale nawet jeśli nigdy się nie śmiała i brakowało jej zębów, miałam nadzieję, że stanę się taka jak ona; przynajmniej była wysoka i miała wielkie łagodne oczy i czarne włosy. Tina nawet tego nie miała: jedynie rzadkie nitki, które mama rozczesywała grzebieniem, starając się jakoś zakryć czubek tego jaja.

Krzyki ustały, na pewno mama wróciła i ucisza Tinę, głaszcząc ją po głowie. Ciekawe, czy mama też odkryła, że można doznawać tak wiele rozkoszy, pieszcząc się w tym miejscu. A Tuzzu? Ciekawe, co o tym wie Tuzzu. Pewnie zbiera teraz trzcinę.

Słońce stoi wysoko, muszę go znaleźć i zapytać o te pieszczoty. I jeszcze o morze muszę go zapytać. Będzie tam jeszcze?

2.

Światło pali mnie w oczy. Zawsze kiedy wychodzę z pokoju, pali mnie w oczy. A kiedy wchodzę, oślepia mnie ciemność. Upał zelżał i góry są na powrót czarne jak włosy mamy. Zawsze kiedy upał zelżeje, góry stają się czarne jak jej włosy, ale kiedy robi się skwar, góry są błękitne jak niedzielna sukienka, którą mama szyje dla Tiny. Zawsze dla niej te sukienki! I wstążki! Kupiła jej nawet białe buciki. A dla mnie nic: „Ty masz zdrowie, córko, moje przerobione suknie ci wystarczą. Na co komu sukienki, kiedy jest zdrowy? Dziękuj Panu Bogu, zamiast narzekać, dziękuj Panu Bogu!”. Ciągle mówi o tym Bogu, ale jak się ją pyta, odpowiada tylko: „Módl się do Niego, żeby cię chronił, i tyle! Po co ci wiedzieć? Módl się do niego i basta!”.

Upał całkiem zelżał i powietrze jest rześkie. Błoto w parę godzin wyschło, wiatr ucichł, trzcinowisko stoi nieruchomo i nie krzyczy tak jak wczoraj. Muszę się uważnie przyglądać: tam, gdzie trzciny się ruszają, tam jest Tuzzu.

– Co tu stoisz jak głupia? Muchy oglądasz?

– Szukałam cię, a głupia nie jestem! Szukałam cię. Skończyłeś już?

– Nie skończyłem. Odpoczywam. Palę sobie papierosa. Tylko głupia jesteś jak twoja siostra czy jeszcze do tego ślepa? Nie widzisz, że leżę sobie w cieniu i mam papierosa w ustach?

– Palisz? Wcześniej cię nie widziałam z papierosem.

– Pewnie że palę, od dwóch dni. Już był najwyższy czas, nie?

Teraz zamilkł i wyjął papierosa z ust. Już nic nie powie. Tuzzu taki był: jak już zamknął usta, to potem godzinami ich nie otwierał, jak to mówił jego ojciec. A skoro robił tak wcześniej, to co dopiero teraz, kiedy palił. A jaki był wielki, jak tak leżał! Urósł czy może papieros sprawił, że wydawał się większy? Mogę z nim w ogóle rozmawiać, kiedy się zrobił taki duży? Roześmieje mi się prosto w twarz i powie, że jestem głupim dziewuszyskiem, jak zawsze. Mogłam tylko usiąść obok bez ruchu, ale przynajmniej wolno mi było na niego patrzeć. Długo na niego patrzyłam i nawet teraz go widzę: spalona słońcem twarz, jakby przecięta dwiema ogromnymi i jasnymi ranami – te oczy nie wyglądały jak oczy – w których płynęła woda: niebieska, głęboka i świeża. Patrzyłam na pewne siebie ruchy, kiedy podnosił papierosa do ust, a potem go odkładał, tak samo jak jego ojciec.

Ta pewność siebie przyprawiła mnie o drżenie.

Nie, nie będzie już więcej ze mną rozmawiał, może nawet nie pozwoli mi na siebie patrzeć. Na tę myśl zrobiło mi się tak zimno, że musiałam zamknąć oczy i położyć się na ziemi, a jeszcze kręciło mi się w głowie jak tamtego razu, kiedy miałam gorączkę. Zamknęłam oczy w oczekiwaniu na wyrok potępienia. Nawet nie pozwoli mi na siebie patrzeć.

– Chi fai scimuzza, cascasti ’nt’o sonnu? Co robisz, głupiutka, usnęłaś?

– Nie, nie śpię. Myślałam.

– A, to ty nawet myślisz? Scimuzza, co myśli, coś podobnego! I o czym to myślałaś? Powiesz łaskawie?

– Myślałam, żeby cię zapytać…

– O co? No mów! Wyglądasz jak ta kura, nim jej kark skręcą. Co to takiego, gadaj!

– Nie, nic takiego. Chciałam cię zapytać, co to jest morze.

– A ty znowu z tym morzem! Aleś uparta! Sto razy ci żem tłumaczył, sto razy! Morze to połać wody głębokiej jako woda w stawie, co jest między naszą zagrodą a tą ruderą, co to w niej mieszkacie. Tylko że jest niebieskie i jak patrzysz dokoła, to nie widzisz, gdzie się kończy. Ale co ty chcesz rozumieć! Durnaś, a nawet jakbyś durna nie była, kobity, tak mówi ociec, odkąd świat światem, nic nie rozumieją.

– A właśnie że rozumiem: głęboka woda jak w stawie, tylko że niebieska.

– Brawo, winszuję! To siednij se i popatrz dokoła. Widzisz tę równinę? Jak się nazywa? Zobaczymy, czyś godna się uczyć.

– Ta równina nazywa się Wołowa Równina.

– Właśnie. Morze to taka równina pełna niebieskiej wody, ale bez gór, które widać tam, w głębi. Patrząc na równinę morza, w oddali nic nie widać, nie ma nic, co by stanęło wzrokowi na drodze, albo inaczej: widać cienką linię, co jest morzem, które miesza się z niebem. A ta linia zwie się horyzont.

– A co to jest ten horyzont?

– Jużem ci mówił, to równina pełna niebieskiej wody, która idzie do nieba, hen daleko, jak okiem sięgnąć.

– Równina wody niebieskiej jak twoje oczy, które idą spotkać się z niebem twojego czoła.

– Patrzcie, ludzie, co za myśli! Bajarka z ciebie, jak Boga kocham, bajarka! Spadłaś dziś rano z łóżka, że masz takie poetyckie myśli?

– A ty co, spadłeś z łóżka, że palisz jak dorosły? Ty palisz, a ja… Mogę popatrzeć ci w oczy? Jak w nie popatrzę, to lepiej zrozumiem, jakie jest morze.

– A proszę cię bardzo! Ktoś ci broni? Jak tak ci miło zrozumieć, jakie jest morze, to proszę bardzo. Musi ci się bardzo podobać, skoro tak się zaczerwieniłaś. Wdzięczna jesteś, chociaż durna, naprawdę wdzięczna. Ciekawe, z kim cię poczęła twoja matka.

– Na pewno z mężczyzną, do tego marynarzem, z tego, co mi mówi.

– O, jeszcze dowcipkujemy! Co się stało? Ostatnim razem byłaś jak mumia! Przebudziłaś się w środku nocy czy co?

– Tak, przebudziłam się, i nie w nocy, i o to też chcę cię zapytać…

– Że co? A co ja mogę wiedzieć o twoim przebudzeniu? Zapytaj się matki. Morze to jedna sprawa… hej, ty żeś się czego napiła z rana? Czerwona jesteś jak moczymorda! O co jeszcze chciałaś zapytać? Mów i skończ się na mnie tak gapić! Dosyć już mam tego i po prawdzie to kręci mi się w głowie od tego twojego zagapienia. Tak z bliska to masz piękne oczy, wcześniej nie zauważyłem. Podobne do miodu… ciekawe, z kim cię poczęła twoja matka. Teraz wracam do pracy, mam dość! Ej! Coś się tak uczepiła? Na umysł ci padło?

Skwar wzmógł się na nowo, ziemia dymiła, a góry się oddaliły i znów zabarwiły błękitem. Nie mogłam pozwolić mu odejść, musiałam zapytać go, dlaczego – kiedy wcześniej na niego patrzyłam i teraz, kiedy uczepiłam się jego ramienia – rosło we mnie pragnienie pieszczenia się tam, gdzie…

– A co to za pytania! I to w twoim wieku! Wszetecznica! Ojciec ma rację, naprawdę jesteś wszetecznicą! Nie wstyd ci?

– A czego mam się wstydzić? Skoro sama odkryłam coś, czego nikt mi nie powiedział, to znaczy, że wszyscy to odkrywają.

– Brawo! Żelazna logika! Uważaj, mała, puść mnie albo będziesz żałować. Krew mi uderza do głowy, uważaj!

– Dlaczego mam uważać? Nie boję się ciebie, a ty masz mi odpowiedzieć. Odpowiedz: wiedziałeś o tym?

– Pewnie że wiedziałem! Masz mnie za fujarę? Jestem mężczyzną i jak mnie nie puścisz, to ja cię wypieszczę i będzie ambaras.

– No to niech będzie ten ambaras! Ja się nie boję! To ty się boisz. Żaden z ciebie mężczyzna! Cały się trzęsiesz.

Wywinął mi się i zaczął wstawać. Jakoś dziwnie straciłam siłę w rękach, lecz gdy zobaczyłam, że wstaje i nie patrząc na mnie, schyla się po kaszkiet, przeturlałam się po ziemi i chwyciłam go za kostki. Bałam się, że wymierzy mi kopniaka, tymczasem on, wciąż trzymając kaszkiet w dłoni, najpierw zgiął się, wyciągając ręce, jak gdyby chciał się wyzwolić z mojego uścisku, potem padł na kolana, a wreszcie – na mnie. Miał zamknięte oczy. Coś sobie zrobił przy upadku? Zemdlał? Minął wiek cały. Nie śmiałam się odezwać. Bałam się, że wstanie. Poza tym, nawet gdybym chciała, nie miałam dość sił, by choć poruszyć wargami. Nie znałam tej dziwnej ociężałości, słodkiej i pełnej kołyszących wibracji. Gdzieś za moimi plecami z pewnością otwarła się przepaść, od której kręciło mi się w głowie, ale dzięki tym wibracjom zawisłam w powietrzu. Otworzyłam oczy i usłyszałam swój własny głos:

– Teraz wiem, co to jest morze.

Nie odpowiedział, tylko patrząc mi w oczy, zdjął mi spódnicę, podkasał halkę i ściągnął majtki. Nie ruszał się, ale palcami, wciąż patrząc mi w oczy, zaczął pieścić mnie tak samo, jak robiłam to ja, kiedy Tina krzyczała. W pewnym momencie gwałtownie odwrócił głowę. Odchodził?

– Nie, tu jestem, gdzie mam iść? Teraz tutaj trzeba mi zostać.

Zamknęłam oczy, uspokojona. Tina krzyczała i całe moje ciało ogarnęły znane mi wibracje. Potem pieszczoty zrobiły się tak intensywne, że… jak on to robił? Spojrzałam na niego. Szeroko rozłożył mi nogi i jego twarz zanurzyła się między moje uda: pieścił mnie językiem. Nie zrozumiałabym, gdybym nie popatrzyła: sama nie potrafiłabym tego zrobić. Ta myśl przyprawiła mnie o drżenie tak silne, że krzyki Tiny ustały, a zamiast niej ja sama zaczęłam głośno krzyczeć, głośniej nawet niż ona, kiedy mama zamykała ją w wygódce… Zemdlałam czy może spałam? Kiedy otwarłam oczy, na równinie panowała głęboka cisza.

– Tu trzeba nam się zatrzymać, dziewczynko. Zdeprawowana jesteś, ale nie chcę cię popsuć. Wkładaj majtki i zmykaj. Ciesz się, że potrafiłem pójść po rozum do głowy. Aleś mnie nakręciła! Kto by powiedział? Powabna jesteś, naprawdę powabna, ale nie chcę cię popsuć. Wstawaj i zmykaj!

3.

Wstałam, włożyłam majtki, ale nie uciekłam, choć głos miał groźny i nawet na mnie nie patrzył. Nie był już taki sam jak wcześniej. Zupełnie przestałam się go bać, tak że nawet się z nim nie pożegnałam. I poszłam do domu, powoli, bo ledwie ciągnęłam nogi ze zmęczenia i wspomnienia tych wibracji, przez które co chwila się potykałam. To było takie piękne.

W porównaniu z tym, co robił Tuzzu, moje wcześniejsze pieszczoty wydawały mi się teraz suchym chlebem. Dobrze zrobiłam, że się go zapytałam. Wszystko wiedział i choć trochę się złościł, w końcu mi odpowiadał. Także i teraz, wpatrując się w ten chwiejący się mur, który mama nazywała domem, wiedziałam, że są inne wielkie domy i ulice, i morze hen, za tymi dalekimi górami, raz znikającymi, a raz się pojawiającymi niczym duchy zmarłych.

Starucha, która przychodziła raz w miesiącu, zawsze mówiła o duchach… Pewnie przyjdzie dziś albo jutro. Wiem to stąd, że dziś rano mama napaliła w piecu i upiekła chleb. Zawsze kiedy starucha przychodzi, mama piecze chleb i razem z chlebem wkłada do pieca ciasteczka, które potem podaje z likierem.

Słyszę głosy dobiegające zza zasłony. To musi być starucha z workiem pełnym małych szmatek, które potem mama zszyje razem, jedną przy drugiej.

Odsuwam czarną zasłonę i staję w progu jak skamieniała. Przede mną, całkiem jakby na mnie czekał, za stołem siedzi wysoki i potężnie zbudowany mężczyzna, wyższy i bardziej krzepki od ojca Tuzzu. Olbrzym z bujną, rozwichrzoną czupryną opadającą mu na czoło, w niebieskiej marynarce z tkaniny, jakiej nigdy wcześniej nie widziałam, lśniącej i włochatej. Patrzył na mnie z uśmiechem oczami tak niebieskimi, jak jego marynarka. Miał białe zęby, tak samo jak Tuzzu i jego ojciec.

– No proszę, jaką dorodną córę widzę po powrocie. Bardzo się cieszę, naprawdę bardzo się cieszę! A myślałem, że z twojej matki rodzą się tylko Tiny. Z przyjemnością widzę, że jest inaczej, moja córko. To jednak duża satysfakcja widzieć ciało z twego ciała, co wyrosło na taką dorodną dziewczynę.

– Przestań! Nie mów tak i zostaw Modestę w spokoju! To nie żadna dorodna dziewczyna, to jeszcze dziecko! Idź stąd! Cały wieczór ci to powtarzam. Idź stąd albo wezwę karabinierów!

– Słuchajcie, co ona mówi! Karabinierów! A gdzie ich znajdziesz? Za drzwiami? Idź, idź! Pobiegaj sobie po równinie, dobrze ci to zrobi! Roztyłaś się jak krowa. Popatrz na mnie, jaką mam figurę, ja całe życie biegam!

To mówiąc, wstał i wyciągnął się do góry, dotykając torsu i krzepkich bioder bez grama zbędnego tłuszczu. A po tym, jak się okręcił wokół własnej osi, by wszystko było dobrze widać, roześmiał się i ruszył w moją stronę.

– I wysoka też jesteś, i pełna, i rumiana jak owoc granatu.

Oto z kim poczęła mnie moja matka! Chciałam rozmawiać i śmiać się razem z nim. Ani mama, ani Tina nigdy nie rozmawiały. Teraz będę z nim rozmawiała, zamiast wychodzić na dwór, jak do tej pory, by wygadać się do wiatru… Jego ręka podniosła mi podbródek, a ja podniosłam oczy, by lepiej widzieć ten uśmiech, kiedy moja matka z krzykiem – nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby w taki sposób krzyczała – rzuciła się między tego mężczyznę a mnie i zaczęła ciągnąć mnie do kąta, byle dalej od niego. Te krzyki sprawiły, że zapragnęłam pocałunków Tuzzu i zamknęłam oczy. Moja matka ciągnęła mnie i krzyczała głosem Tiny, a on się śmiał. Odepchnęłam ją z całej siły. Nie chciałam się stąd ruszać. Chciałam zostać i słuchać jego głosu.

– To nic nie da, że jazgoczesz, kretynko! Nie widzisz, że dziewczynka chce być blisko swojego tatuśka? Ech, zew krwi nigdy nie kłamie, nigdy! To prawda, że chcesz pobyć blisko tatula? Powiedz matce, że chcesz pobyć z ojcem.

– Tak, chcę być z nim!

Jeszcze nie skończyłam mówić, gdy moja matka, wciąż krzycząc, rzuciła się na mnie, chwytając mnie za włosy. Ale on swoją wielką ręką oderwał ją ode mnie, mówiąc łagodnie:

– Pilnuj się, żeby nie tykać ciała z mego ciała! Weź te ręce, bo ci skręcę ten twój kark jak starej kurze.

Matka zapadła się w sobie jak pusta sukienka: wyglądała zupełnie jak sterta szmat. I tak jak stertę szmat te wielkie ręce zebrały ją i zaniosły do wygódki. Kiedy otworzył drzwi, zobaczyłam skuloną w kącie Tinę. To na pewno była jego robota. Jak łachman do łachmana mama dołączyła do Tiny. Potem spokojnie zamknął pomieszczenie na klucz i zwracając się do mnie, wykonał śmieszny gest, jakby otrzepywał sobie ręce. Krew śmiała się we mnie, dumna z jego siły.

Kiedy uniósł mnie za ramiona, moje pieszczoty i pieszczoty Tuzzu okazały się niczym w porównaniu z przyjemnością, jaką czułam pomiędzy nogami z powodu tych masywnych i lekkich rąk, gęsto porośniętych miękkimi płowymi włosami. Czekałam. Po tym, jak na mnie patrzył, wiedziałam, czego chce.

– Nie przestraszyłaś się chyba, co? Nie zrobiłem jej krzywdy. Tylko chciałem, żeby przestała mi się plątać między nogami. Strasznie jest nudna, a ja mam ochotę nacieszyć się w spokoju tą dorodną córką, o której istnieniu nawet nie wiedziałem. Prawdziwy dar losu… boisz się?

– Nie boję się. Dobrze zrobiłeś. Inaczej nauczy się zawsze na mnie krzyczeć i będzie karać za wszystko.

– Dobrze. Widzę, że mamy tę samą krew, to mi sprawia wielką przyjemność, naprawdę wielką przyjemność…

Powtarzając słowo „przyjemność”, coraz ciszej i coraz szybciej, bez wysiłku przeniósł mnie na łóżko. Był tak silny, że czułam się lekka niczym kłębek wełny, który zawsze musiałam przynosić mamie, kiedy pracowała. Teraz nie pracowała. Po chwili ciszy zaczęła krzyczeć za drzwiami razem z Tiną, a może to sama Tina krzyczała? A może jednak krzyczały obie, ale mnie to zupełnie nie obchodziło. Ja też tak płakałam wiele razy, teraz przyszła kolej na nią, mnie to nie obchodziło. W tej chwili obchodziło mnie tylko, by czuć te wielkie ręce porośnięte jasnymi włoskami, które zdejmowały ze mnie ubranie. Kiedy byłam już całkiem naga, dotknął mojej piersi i przestał szeptać, za to cicho się roześmiał:

– O, i są te piękne dwa guziczki. Boli cię, jak je dotykam?

– Nie. Może to czyraki?

– Głuptasek! To piersi, które zaczynają rosnąć. Założę się, że będziesz miała wielki i jędrny biust jak moja siostra Adelina. Kiedy była w twoim wieku, miała brodawki w takim samym kolorze, całkiem różowiutkie.

– A gdzie jest ta Adelina, której nigdy nie widziałam?

– Ciotka Adelina, powinnaś mówić, ciotka Adelina. Jeśli będziesz robić, co ci mówię, zabiorę cię do niej. Mieszka w wielkim mieście ze sklepami, teatrami, targowiskami… jest tam też wielki port.

– Skoro jest port, to znaczy, że jest też morze, prawda?

– Pewnie, że jest morze, i statki, i pałace. Z Adeliny zrobiła się wielka dama! Jeśli zrobisz, co mówię, zabiorę cię do niej i poznasz nie tylko ciotkę Adelinę, ale takie rzeczy ci pokażę, których sobie nawet nie wyobrażasz, wspaniałe rzeczy. Chcesz? Chcesz uszczęśliwić swojego tatuśka? Jeśli go uszczęśliwisz, to potem on uszczęśliwi ciebie.

4.

I zdawał się szczęśliwy, kiedy tak leżał obok mnie, zupełnie nagi. Nigdy jeszcze nie widziałam nagiego mężczyzny. Pozbawione błękitnej marynarki ramiona wydawały się białymi głazami w korycie rzeki wysychającej co roku, gdy nastawała pora zbiorów morwy, a prażące słońce nieruchomiało wysoko na niebie, jakby przyszpilone na długie dnie i miesiące. Otwierałam oczy i było tam, całkiem nieruchome. Zamykałam je, ale stało wciąż bez ruchu w tym samym miejscu za okiennymi szybami. Szpiegowało? Powinnam spać. Mimo zamkniętych oczu błyszczące ostrza słonecznych promieni przeszywały moje powieki i musiałam kulić się w sobie, by się obronić przed jego szpiegowaniem.

– Co robisz? Próbujesz się schować, że się tak kulisz? Boisz się swojego tatuśka?

Skąd wiedział? Taki nagi i biały wzbudzał przerażenie, ale nie mogłam tego okazywać. Musiałam być tak samo silna jak on. Jak się zorientuje, że czuję strach, to pomyśli, że jestem taka jak mama i nie zabierze mnie daleko stąd.

– Nie boję się. To te płaczące kretynki psują mi krew. Skoro naprawdę jesteś moim ojcem i jesteś do mnie podobny, ucisz je pięścią.

Białe głazy obok mnie poruszały się teraz powoli. Był cały gorący, aż parzył, i lekki, jasny jak pole żyta puch unosił się od jego nadgarstków aż do ramion. Żyto zajęło się ogniem. Kiedy to było? Zbierałyśmy wtedy z mamą owoce morwy, a Tina śmiała się pod drzewem figowym, kiedy kawałek tego nieruchomego i stojącego wysoko słońca spadł na ziemię i niczym ognisty wąż zaczął pełzać, spalając wszystko dokoła. Płonęły jasne włosy, płonęły maki, bielizna, którą matka rozwiesiła do wyschnięcia, spódnice Tiny, a zapach palonych włosów dusił i mnie.

– A jak ja mam, córeczko, uciszyć te gdakające kury, skoro mnie tak pieścisz? Prawdziwy pączek róży z ciebie.

Płonęło jasne żyto i wąż dymu trzymał za gardło, musiała uciekać… Musiała uciekać i wspiąć się na drzewo figowe, i krzyczeć tak, jak wtedy… Tuzzu usłyszy jej krzyki i przybiegnie, i weźmie ją, i przeniesie.

– Tuzzu, jak to było, kiedy mnie uratowałeś z ognia?

– Ty pod jedną pachą, pod drugą biedna Tina, cała osmolona jak kawałek drewna w mielerzu.

– I czemu nie zostawiłeś jej tam, żeby spłonęła? Mnie tylko miałeś uratować.

– Słuchajcie, ludzie, co za serce z kamienia ma ta przeklęta smarkula! Jeszcze raz mi to powiesz, a klnę się, ciebie zostawię na spalenie, chociaż jesteś biała i pełna jak gołąbeczka.

Musiała uciekać, ale biała skała z wolna przetoczyła się na nią i wgniotła ją w wielkie łóżko, a ogień gorzał. Tina krzyczała, ale te krzyki nie dawały jej żadnej przyjemności. Ten mężczyzna nie trzymał jej pod pachą, nie pieścił tak jak Tuzzu, ale rozłożył jej nogi i w dziurkę, z której wypływa siusiu, włożył coś twardego, coś, co rozcinało. Pewnie wziął nóż z kuchni i chciał ją poćwiartować, tak samo jak mama z pomocą Tuzzu ćwiartowała jagnię na Wielkanoc. Ostrze zagłębiało się między drżące uda jagnięcia – wielka dłoń nurzała się we krwi, by dzielić i rozrywać – a ona już zostanie tam, na łóżku, pocięta na kawałki.

Nic nie było widać. Czy może zaszło słońce? A może ona była już martwa, poćwiartowana jak jagnię? Ból od noża wciąż palił tam, na dole, promieniował w górę, przez pępek do wnętrza brzucha, rozszczepiał piersi. A jednak ręce się ruszały. Palcami poszukała noża, był tam, za jej plecami. Również klatka piersiowa była cała i brzuch nietknięty. Jedynie pod brzuchem parzyło rozcięte ciało i lało się coś gęstego, śliskiego, jakiś dziwny płyn. To nie siusiu, to krew. Nie miała potrzeby patrzeć: znała ją od zawsze.

Lepiej trwać w bezruchu z zamkniętymi oczyma i spać, ale słońce łupie mnie po głowie i muszę otworzyć powieki: ta jasność to nie słońce, ale lampa naftowa, mama wcześniej ją zapaliła, żeby przy niej pracować, dużo wcześniej, kiedy jeszcze nie było tego nagiego mężczyzny, który teraz spał obok niej, a wraz z nim krew, co sprawiała ból. Także mama, kiedy płynęła z niej krew, łapała się za brzuch i płakała, a potem w miednicy rosła sterta szmat poplamionych na czerwono.

Teraz bólu już nie było, a jej śpiący ojciec wyglądał na szczęśliwego. Wkrótce się obudzi i na pewno będzie chciał powtórzyć to, co uczyniło go tak szczęśliwym. Mama zawsze mówiła: „To nieszczęście narodzić się kobietą, zaczyna płynąć ci krew i żegnajcie, zdrowie i spokój! Ci szukają tylko swojej przyjemności, ćwiartują cię od czubka do głębi i nigdy nie mają dość”.

Wcześniej byłam dzieckiem, ale teraz stałam się kobietą i muszę być rozważna: on się już porusza. Muszę uciekać. Ale dokąd? Na zewnątrz jest ciemno.

Do wygódki? Wystarczy przekręcić klucz i ukryć się w ramionach mamy. Ale zza tamtych drzwi nie dobiega żaden głos, a poza tym mama nigdy mnie nie przytuliła, tylko Tinę przytulała. Nawet teraz, przykładając ucho do drewna, słychać było, że śpią obie, zamknięte w swoich objęciach. Słychać było ciężkie dyszenie Tiny i lekki oddech mamy, jak każdego wieczoru na dużym łóżku: ja w nogach, a one, objęte, wyżej. Nie, nie otworzy, chciała tylko wiedzieć, czy również tam, w środku leżały objęte. Gdyby wziąć lampę i poświecić przez szczeliny w drzwiach, może dałoby się coś zobaczyć. Nie, nic nie było widać… Muszę je obudzić, światłem lampy muszę je obudzić… Wystarczy postawić lampę blisko drzwi i zdjąć szybkę, która chroni płomień, a on, jak słońce, już uderza mnie w czoło, a ja się cofam, a on natychmiast biegnie prędko po wyschniętym na wiór drewnie. Od miesięcy nie padało.

Tuzzu źle zrobił, że uratował wtedy Tinę z ognia. Źle zrobił, tylko mnie miał uratować. Ale tym razem nie było go tutaj, a ja nawet za cenę śmierci ze strachu przed tymi płomieniami, przed tym dymem, który mnie prawie udusił, nie zawołam o pomoc ani nie będę krzyczeć.

5.

– Biedne stworzenie! Biedne stworzenie! Gdybym nie widziała na własne oczy i nie słyszała na własne uszy, nie uwierzyłabym! Niech pan da spokój, maresciallo[2], niech pan da już spokój. Nie widzi pan, jak się trzęsie? Co jeszcze chcecie wiedzieć? Trzeci dzień ją przepytujecie, a wszystko, niestety, jest jasne jak słońce! Takie straszne, jakby to było średniowiecze, a nie rok tysiąc dziewięćset dziewiąty. A to wszystko dlatego, że ludzie bogobojni już nic w tym kraju nie mają do powiedzenia, za to bezbożnicy…

– Proszę wybaczyć, matko, ale polityka nic tu nie ma do rzeczy. Za pozwoleniem, przez te wszystkie dni wykonywałem jedynie moje obowiązki. Niestety, mam tych rzeczy od zajebania… Och! Najmocniej przepraszam waszą wielebność, chodziło mi o to, że… ja, hmm, no więc ja już tyle tego widziałem, że przestałem liczyć. A moim obowiązkiem, także dlatego, by chronić to biedne stworzenie, jest jasne ustalenie faktów.

– O Matko Boska Święta! Niech pan już zamilknie, naprawdę! Nie widzi pan, że jak tylko słyszy pański głos, ma kolejny atak?

Ten słodki, łagodny głos – słyszycie, jak jest słodki i łagodny? – należy do matki Leonory i właśnie zasugerował mi, bym zemdlała. To było łatwe: wystarczyło mocno zacisnąć powieki i piąstki, aż oczy zaczną łzawić, a paznokcie, wbijając się w skórę dłoni, wywołają taki sam dygot jak u Tiny, kiedy mama wychodziła z domu. Od niej się tego nauczyłam i jak ona – widziałam ją, odbitą w zamkniętych na siłę powiekach – drżałam na całym ciele.

– Naprawdę nie ma pan serca, maresciallo? Niechże ją pan zostawi w spokoju! Nie słyszał pan, co powiedział doktor Milazzo? Nie wolno jej przypominać niczego, co się zdarzyło tamtej piekielnej nocy, niczego! Mała ma o wszystkim zapomnieć… Widzi pan? Tylko pana zobaczyła i już zbladła jak śmierć, a od razu jak pan wspomniał o tym strasznym wydarzeniu, znów ma atak. Co jeszcze chce pan wiedzieć? Wszystko potwierdzili Tuzzu i jego ojciec, kiedy ją tu przyprowadzili, i potem, wiele razy…

– Za pozwoleniem, matko, niezupełnie wszystko.

– A co pan mówi? To są detale.

– Wciąż nie znaleźliśmy tego mężczyzny, który podawał się za jej ojca, ani przy zwłokach matki i siostry, ani… Matko, jego przecież trzeba znaleźć!

– To akurat wasze zadanie. Znaleźliście przecież marynarkę, nie? Z błękitnego welwetu, jak mówiło to biedne, udręczone maleństwo. Na świętą Agatę, która doświadczyła męczeństwa, tak jak to biedne dziecko, niech pan jej już więcej nie dręczy! Widzi pan, jak się skręca? Niechże pan już idzie z Bogiem, który na nas patrzy! Nie macie ani odrobiny chrześcijańskiego ducha, wy, karabinierzy. Siostro Costanzo, a siostra niech już nie stoi tu jak ta mumia i pomoże mi położyć Modestę do łóżka. O, właśnie. Biedne dziecko! Czuje siostra, jaka jest bezwładna i ciężka? To atak epilepsji. A skoro przed tym nieszczęściem, jak nam powiedział Tuzzu, nie cierpiała na tę chorobę, to znaczy, że ta tragedia zniszczyła ją na zawsze.

Raz jeszcze głos matki Leonory wskazywał mi, co miałam robić: wciąż zaciskać piąstki, żeby paznokcie wbijały się jak najgłębiej w skórę dłoni. Lepszy ten ból od odpowiadania na pytania tamtego człowieka z czarnymi wąsami i oczami zimnymi jak lód, który podczas przesłuchania mógł wyciągnąć ze mnie coś, czego nie chciałam powiedzieć. Powieki bolały mnie tak bardzo, że zaczęłam głośno krzyczeć, tak naprawdę, bez udawania. Tak bardzo naprawdę, że ci dwaj mężczyźni, zakłopotani moim płaczem i łagodnymi prośbami matki Leonory, znikli wśród podekscytowanego szelestu długich sukni, które nosiły te dziwne wysokie kobiety. Dopiero kiedy zapanowała cisza i słychać było tylko lekki oddech matki Leonory, rozluźniłam palce, ale powoli, tak, by się nie zorientowała. Z wolna musiałam się uspokajać, żeby nie dało się poznać moich zamiarów. Musiałam być posłuszna zaleceniom tego łagodnego głosu. Co mówił teraz? Co miałam zrobić?

– Dobrze już, dobrze. Ten okropny czarny człowiek już sobie poszedł, a ja jestem przy tobie. Już cię nie będą niepokoić, biedna mała męczennico, udręczona na ciele i duszy jak święta Agata, nasza patronka! A teraz spokojnie, powoli, uspokój się. Nie musisz się bać, czarnego człowieka już tu nie ma.

Wiedziałam, ale wiedziałam też, że to jeszcze nie czas na otwarcie oczu. Tego jeszcze mi nie kazała zrobić.

– Już ich nie ma, nie wierzysz? Masz rację, że nikomu nie wierzysz po tym, co ci zrobili, masz rację. Ale ja ci przywrócę ufność. Mnie możesz uwierzyć. A teraz otwórz powieki i daj mi zobaczyć w twoich pięknych oczach, że mi wierzysz.

No, powiedziała. Nareszcie mogłam otworzyć oczy. Jeszcze chwila i je otworzę. Poleciła mi to nie tylko głosem, ale i białymi, gładkimi dłońmi, gładszymi niż to mięsiste i miękkie przykrycie, bielszymi niż ta pościel, która jak za czarodziejskim zaklęciem zastąpiła tamtą, czarną i szorstką, co leżała na dużym łóżku, gdzie zawsze spałam, zanim… zanim… kiedy krew jeszcze nie przyszła. Na szczęście oparłam się lękowi przed ogniem i nie pobiegłam do Tuzzu. Gdybym nie miała w sobie tej siły, Tuzzu na swoich szybkich nogach na pewno znów by je uratował.

– O, właśnie tak, spojrzyj na mnie tymi pięknymi oczami. Pięknymi i przejrzystymi. I nie myśl więcej o tym ogniu, od tego chmurnieje ci spojrzenie. Nie myśl o tym więcej i módl się do świętej Agaty, żeby sprawiła cud zapomnienia wszystkiego i uleczyła twoją umęczoną duszę i ciało.

– A kto to jest ta święta Agata?

6.

– Jezusie i Maryjo, nie wiesz tego? Co się dzieje z naszym biednym krajem?! Niczego cię nie nauczyli, niczego. Sama nędza i udręka. Jeśli obiecasz mi, że zrobisz to, co ci powiedział doktor Milazzo…

– A co on powiedział?

– Żebyś o wszystkim zapomniała, o wszystkim. Jeśli to zrobisz, nauczę cię…

Głos obiecywał ciepłą i miękką kołysankę w pachnącej pościeli i opowiadania o przygodach królowych i władczyń, oblężeniach, wojnach i trudach. W łagodnym i roztańczonym głosie matki Leonory nacierali rycerze w srebrnych i złotych zbrojach. Nieprzyjacielskie wojska i hordy dzikusów uciekały zmiażdżone jej ręką podobną gołębiemu skrzydłu, wzniesioną ku słońcu. Ludzie czarni i źli, tłumy bezbożników, których należy poddać dobremu prawu Krzyża. Mały pokój pachnący kandyzowanymi migdałami zaludnił się paladynami i świętymi, i dziewicami poświęconymi Bogu, których mimo podstępów i zadawania udręki nikt nie potrafił odwieść od wiary. Święta Agata była przepiękna. Dobrze zrobiłam, że o nią zapytałam, jej odcięte piersi na paterze[3] dawały mi większe drżenie rozkoszy niż delikatne i czułe dłonie matki Leonory, kiedy tuliła mnie, gdy miałam atak epilepsji.

Często mi się zdarzały te ataki. Przynajmniej raz na dwa, trzy dni. Więcej nie, mogłaby nabrać podejrzeń. Coś w jej gestach i głosie mówiło mi, że ona się nie pieściła i że gdyby dowiedziała się, że ja tak, to z pewnością wysłałaby mnie do piekła. Ta cała historia o piekle i niebie była strasznie nudna, ale od czasu do czasu musiałam ją znosić, zresztą opowieść nie trwała długo. I już wkrótce podniesiony palec matki Leonory przywoływał świętą Agatę. Wchodziła wysoka i biała, z jasnymi falującymi włosami, tak długimi, że miękko opadały na suknię z błękitnego brokatu ze srebrną nitką. Niewielkie, zaróżowione piersi prześwitywały pomiędzy lekkimi, przejrzystymi włosami jak złoty pył.

Oto i święta Agata wchodzi przez drzwi: a tuż obok, w ciemnym rogu pokoju, dwaj mężczyźni z piekieł, cali tak czarni, że czarniejsi być nie mogą, gorącymi obcęgami wyrywają na naszych oczach małe piersi i układają je na srebrnej tacy, jeszcze ciepłe i drżące… Zawsze w tym miejscu opowiadania matka Leonora patrzyła mi prosto w oczy i:

– Przestraszyłaś się, co? Przestraszyłaś się?

Rozumiałam, co jej spojrzenie – błękitne jak niebo i rozświetlone maleńkimi złotymi gwiazdkami – chciało mi zasugerować, i zaczynałam drżeć, ale lekko, tyle tylko, ile wystarczyło, by wzięła mnie w ramiona. Wtedy opierałam głowę na jej piersiach, czułam, jak są pełne i ciepłe pod białą tkaniną. Moje były na razie tylko dwiema małymi wypustkami, dlatego mi powiedziała: „Ależ ty jesteś chuda i niedożywiona, biedactwo! Jaki masz kościsty tors! Miejmy nadzieję, że się jeszcze rozwinie, oby się rozwinął, bo inaczej dostaniesz suchot!”.

Nie podobało mi się słowo suchoty ani te małe wypustki, drżałam na myśl, że nie rozwiną się tak, jak jej piersi. Drżałam z policzkami wtulonymi w te pachnące i ciepłe krągłości.

Kiedy rozżarzone obcęgi rozrywały białą tkaninę i wyrywały miękkie ciało jej piersi, zaczynałam czuć w sobie wibrację rozkoszy. A kiedy ona, czując, jak nadal drżę, z lęku, bym nie upadła, tuliła mnie jeszcze mocniej, to wibracja stawała się tak silna i długotrwała, że musiałam zaciskać zęby, by nie krzyczeć. Niestety, nigdy więcej już mi się to nie przydarzyło, to znaczy nie przydarzyło bez pieszczenia samej siebie, jak to aż dotąd musiałam robić.

7.

To świeżepowietrze pachnące kandyzowanymi migdałami sprawiało, że latałam po zanurzonych w półmroku korytarzach, ledwie tylko rozjaśnianych przez biel licznych i zawsze zamkniętych drzwi. Za nimi na pewno były równie liczne, małe pokoiki, takie jak mój, w których to wojsko wysokich białych kobiet raz się zamykało, a raz z nich wychodziło, cicho, uważnym i szybkim krokiem, tak lekkim, że łatwiej było usłyszeć szelest sukni niż stukot butów. Te kobiety nieustannie wzdychały. Może dlatego, że w ogóle nie mówiły? A może dlatego, że się nie pieściły i nigdy nie widywały mężczyzn? A ja sama? Od jak dawna nie widziałam mężczyzny? Tak, był ogrodnik, ale zakazano nam z nim rozmawiać. Czasami przychodził jeszcze jeden mężczyzna, ale nosił tak samo długą spódnicę jak kobiety, tylko że czarną. Później się dowiedziałam, że oprócz wojska kobiet, które pracowały – tak powiedziała matka Leonora – na rzecz szerzenia słowa Bożego na ziemi, jest także wojsko mężczyzn, którzy – wciąż używając słów matki Leonory – są największym dobrem ludzkości. Potem uświadomiłam sobie, że ci mężczyźni w spódnicy to księża, o których moja matka opowiadała z miłością, zaś ojciec Tuzzu miał ich w nienawiści i często mawiał: „ta świnia ksiądz, ten pierdolony ksiądz, ten chuj ksiądz”. Jakie to brzydkie słowa! Matka Leonora miała rację, że mnie wtedy skarciła, ale wówczas dopiero co tam przyjechałam i nie wiedziałam jeszcze niczego. Co ja wtedy powiedziałam? Ach tak: pieprzony świat. Od wtedy bez żalu pożegnałam się z tymi wszystkimi brzydkimi słowami. Nie było to łatwe, kiedy próbowałam je zapomnieć, nie chciały mi wyjść z głowy, ale wymyśliłam sobie system czy też – by powiedzieć to słowami matki Leonory – dyscyplinę (swoją drogą, jakie to piękne słowo: dyscyplina). Za każdym razem, kiedy czułam, jak brzydkie słowo podchodzi mi przez gardło do ust, gryzłam się w język. Ból sprawiał, że je zapominałam. Bez żalu. Z różowych i miękkich ust matki Leonory – czasem pozwalała mi ich dotknąć – poznałam wiele nowych i pięknych słów, od których na początku, gdy słuchałam, nie chcąc uronić ani jednego, kręciło mi się w głowie i zatykało dech w piersiach. Ciekawe, ile się ich nauczę jutro rano… Muszę zasnąć, dzięki temu szybko powróci światło. A wraz ze światłem, w pokoju obstawionym kredensami wysokimi aż po sufit, z szybami tak czystymi, że prawie niewidocznymi, matka Leonora, wysoka, wyprostowana, ze wskazówką w dłoni, zacznie opowiadać. Tyle że zamiast filiżanek, talerzy i kieliszków, jak było u mamy, w kredensie matki Leonory było pełno książek. A te książki były pełne tych wszystkich słów i opowieści, których uczyła mnie matka Leonora. Ciekawe, czy przeczytała je wszystkie.

– Ileż tu książek! Przeczytała matka wszystkie?

– Co mówisz, głuptasku! Kształciłam się, nie powiem, coś tam wiem, ale nie jestem uczoną. Tylko doktorzy Kościoła posiadają całą wiedzę świata w małym palcu.

– To ja też zostanę uczoną!

– Głuptas z ciebie! I na co by ci to było, skoro jesteś kobietą? Kobieta nigdy nie dorówna w mądrości mężczyźnie.

– A święta Teresa?

– Ale święta Teresa, jak sama to mówi, była wybrana przez Boga, głuptasie! Uważaj, by nie zgrzeszyć pychą. Z przyjemnością patrzę, jak bardzo lubisz się uczyć, i muszę przyznać, że masz ponadprzeciętną pamięć i wolę. Ale uważaj, bo inteligencja może wpaść w czarne sidła grzechu. Módl się i haftuj, nauka to nie wszystko! Módl się i haftuj. Haftowanie przysposabia do pokory i posłuszeństwa, które są jedyną pewną bronią przeciwko grzechowi. A skoro już przy tym jesteśmy: siostra Angelica narzekała, że przy krosnach nie jesteś tak samo uważna jak ze mną i jak przy fortepianie. Bardzo jej było przykro z powodu twojej gnuśności. Postaraj się na przyszłość, żeby była z ciebie zadowolona. Siostra Angelica zna pokorę znacznie lepiej od nas i tylko z jej cierpliwych rąk możesz się jej nauczyć. Obawiam się twojej inteligencji… jesteś kobietą… jesteś kobietą… siostra Angelica…

Kiedy tak mówiła, jej głos robił się prawie tak samo piskliwy jak głos mamy. Ale próba sprzeciwu nic by nie dała, i tak nie rozumiała. Jak mogłam bardziej się starać przy siostrze Angelice? Była tak brzydka, że niemal przypominała mi Tinę. Przy fortepianie było inaczej. Siostra Teresa, choć nie była ani piękna, ani brzydka, mówiła rękami. Wygrywała na klawiaturze tak słodkie tony, że czułam się tak samo dobrze jak wtedy, kiedy słuchałam głosu matki Leonory…

– Modesta! Nie słuchasz mnie! Nie możesz się rozpraszać, kiedy jesteś upominana. To znak, że diabeł znalazł już sobie furtkę, by obrócić na nice nasze próby wyprostowania twoich gałązek, żebyś dążyła do światła, a nie, jak teraz, do mroku. Dziecko jest niczym delikatna roślinka, dąży do wygodnictwa i zabawy. Tylko związując je mocno sznurami dyscypliny, można sprawić, żeby rosło prosto w górę i nie wykrzywiły się jego ciało ani dusza. Ta twoja nieuważność to już jest grzech. Po lekcji idź do kaplicy i odmów dziesięć razy Zdrowaś Mario i dziesięć razy Ojcze nasz. Żebyś się nauczyła słuchać, kiedy jesteś napominana.

Zło! Zło! Kiedy tak mówiła, robiła się naprawdę nudna i nawet twarz się jej zmieniała: stawała się jakaś sucha i wykrzywiona. To dlatego Modesta odwracała wzrok, nie chciała jej takiej widzieć: tylko piękną chciała ją oglądać.

– Modesta! Na co patrzysz? Słyszałaś?

– Tak, słyszałam.

Trzeba było mieć cierpliwość także do tych brzydkich słów, jak zło, piekło, posłuszeństwo, grzech. Nie trwały długo. Wiedziała, jak skończyć te narzekania: wystarczyło spuścić oczy i się rozpłakać. Trochę to kosztowało wysiłku. Ale później głos matki Leonory, powróciwszy do swojej zwykłej słodyczy, znów zaczynał wypowiadać piękne słowa, jak nieskończoność, błękit, słodkie, niebiańskie, magnolie… Jakie piękne były nazwy kwiatów: pelargonie, hortensje, jaśmin, jak wspaniale dźwięczały! A kiedy później zapisywała słowa na papierze, czarno na białym, wiedziała, że już nigdy ich nie utraci, nigdy nie zapomni. Były jej i tylko jej. Ukradła je, ukradła z tych wszystkich książek przez usta matki Leonory.

8.

I musiała ich nakraść jeszcze więcej, zgromadzić tak wiele, jak się da, także tam, w tej ogromnej sali – nazywały ją rekreacją – która była jedynym pomieszczeniem konwentu z wielkimi oknami, pełnym złoconych mebli. Wśród tego złotego migotania głęboka czerń fortepianu skrywała nuty i bezcenne rytmy, że tylko brać pełnymi rękami. Wystarczyło słuchać głosu – nie słodkiego, jak głos matki Leonory, ale po prawdzie nawet dość ordynarnego – siostry Teresy:

– Dzisiaj po solfeżu i ćwiczeniach na fortepianie zaczniemy się uczyć pisania nut… hej, ale co się z tobą dzisiaj dzieje, dziecko? Masz tak jaśniejące oczy, że wyglądasz jak Najświętsza Panienka, kiedy aniołowie unoszą ją do wiecznej chwały. Ech, młodość, jakaż jest piękna i świetlista!

– To nie młodość, siostro Tereso, tylko matka Leonora po wielu miesiącach odkładania obietnicy powiedziała mi, że dziś pokaże mi gwiazdy.

– Cieszę się. Widzisz, że kiedy jesteś grzeczna i posłuszna, od razu czeka cię nagroda?

Prawdę mówiąc, wcale nie tak od razu. Całymi miesiącami ściubiła przy tym przeklętym krośnie pod harpiowatym spojrzeniem równie okropnej siostry Angeliki.

– Tylko dobro przynosi dobro! A dziś w nocy pójdziesz… to dziś w nocy, prawda? Pójdziesz tam, gdzie żadna z nas nie postawiła stopy. Naprawdę powinnam powiedzieć „uważaj”, bo tam trzeba bardzo uważać!

– I nawet siostra tam nie była?

– Na miłość boską! Od wchodzenia po tej spirali żelaznych schodków dostałabym zawrotów głowy i spadłabym. I to jeszcze zanim zdążyłabym wejść na szczyt tej wiotkiej wieżyczki. Jaka ona jest wiotka! Może to tylko wrażenie moje, ale kiedy wieje, to wydaje mi się, że kołysze się jak chorągiew. A poza tym to nie cierpię na bezsenność. W nocy śpię, dziękować Bogu, i nie zamieniłabym mojego snu na wszystkie gwiazdy firmamentu.

– A co ma z tym wspólnego bezsenność, jeśli mi wolno spytać?

– Ma, ma! I przy mnie daj sobie spokój z tą całą patetyczną mową. Wolno mi to, wolno mi tamto. Zostaw tę całą etykietę matce Leonorze.

– A co ma z tym wspólnego bezsenność?

– Oj ma, ma.

– Ale jak ma?

– Jeśli ci mówię, że ma, to ma! Ależ ty jesteś uparta! Wracamy do solfeżu, przestań gadać o bezsenności i czytaj nuty.

– Ale czy bezsenność to nie jest ta choroba, która atakuje w nocy i nie pozwala spać?

– No pewnie! To choroba, która żelaznymi pazurami trzyma otwarte powieki i nie daje ci ich zamknąć albo, jak to się ładnie mówi, nie pozwala, by spłynęło na ciebie błogosławieństwo snu.

– A czy to nie jest zło, które Bóg zsyła na tego, kto trwa w grzechu śmiertelnym?

– Co ty mówisz! Kto ci opowiada takie bzdury? Chyba nie rozmawiałaś z ogrodnikiem?

Oczywiście rozmawiałam z Mimmem, ale bez namysłu odpowiedziałam:

– Nie! Uchowaj Boże! Nie rozmawiam z mężczyznami!

– Słuszna odpowiedź! A więc to ta plotkara, siostra Angelica? Nie słuchaj jej. Przez to całe tkanie straciła dobro wzroku i teraz widzi tylko kolorowe sploty… Ale dajmy temu spokój. Tutaj nie tkamy ani nie haftujemy. No już, czytaj nuty, rytm na cztery: raz, dwa, trzy, cztery, raz…

– A kto cierpi na bezsenność?

– Aleś ty uparta! Prawdziwa końska mucha robi się z tej małej, kiedy chce się czegoś dowiedzieć. Po części to prawda, że bezsenność jest karą boską za grzech. Ale niekiedy – nawet jeśli rzadko – służy ona za przestrogę, dzwonek alarmowy dla osoby obdarzonej wielką inteligencją, który nakazuje jej czuwać nad sobą, by nie popadła w grzech pychy i zarozumiałości… Ale co mnie tam mówić o grzechach, zapytaj matkę Leonorę. Ja się znam tylko na nutach! Nasz klasztorny medyk mówi, że wszystkie wielkie umysły cierpią na bezsenność, a nawet że jest dziedziczna. Ale to jest heretyk i lepiej go nie słuchać, co najwyżej brać olej rycynowy i te pigułki, co je przepisuje.

– Ach! A więc to matka Leonora cierpi na bezsenność?

– Tak. A kiedy ta choroba ją dotknęła – wydaje mi się, że dwa albo trzy lata po tym, jak przyjechała tu do nas, żeby objąć urząd po zmarłej matce Giovannie… nie mówmy, jak umarła, niech jej Bóg przebaczy! – lekarz specjalista, którego przysyłają z Palermo tylko w wyjątkowych przypadkach, przebadał ją raz i drugi i pomógł jej uzyskać dyspensę od biskupa na sprowadzenie tu lunety po jej ojcu. On był wielkim astronomem. A ona umieściła ją na wieżyczce. W dyspensie napisano, że może tam spędzać tyle czasu, ile chce, i może studiować gwiazdy tak, jak jej ojciec. No i to jest choroba rodzinna. Dziedziczy się ją razem z inteligencją, bogactwem i władzą. Musisz wiedzieć, że matka Leonora pochodzi z jednej z najstarszych, najszlachetniejszych i najbogatszych rodzin na naszej wyspie. Nie mogę podać nazwiska, bo jak wiesz, po złożeniu ślubów nie mamy już krewnych ani… Dziwi cię to? To twoje zdziwienie przekonuje mnie tylko, jak wiele wewnętrznych aktów pokory matka Leonora musiała wykonać, by pozbyć się tej wyniosłości, którą musiała mieć. Raz jeden widziałam jej matkę. Co za wyniosłość! Tak samo piękna jak ona, takie same oczy, taki sam nos. No i jeszcze ty, jak myślisz, dlaczego mogłaś zostać tutaj po tamtej nocy, kiedy Tuzzu i jego ojciec cię tu przyprowadzili? Mówią, że to dlatego, że konwent był blisko, ale ja myślę, że to ze strachu przed siłami porządkowymi… To jak myślisz, jak to możliwe, że tu zostałaś?

– Nie wiem.

– Patrzcie, ludzie, nie wie! To oczywiste, że przez wpływy matki Leonory! Gdybyś wiedziała, jak później walczyła, żeby nie posłali cię do jakiegoś sierocińca pełnego pluskiew i głodu. Może i nie powinnam tego mówić, bo przecież sierocińce też prowadzą zakonnice, ale sama wiesz, jaka jestem: nie umiem nie nazywać rzeczy po imieniu. Problem w tym, że te domy prowadzą biedne zakonnice, z niskich klas społecznych. Plebejuszki pochodzące albo ze wsi, albo z tych samych sierocińców. U nas jest inaczej. Tego też nie powinnam mówić, niech mi Bóg przebaczy, ale tutaj każda jest córką co najmniej barona.

– A siostra czyją jest córką?

– Właśnie barona. Ale powinnaś powiedzieć: „była córką”, a nie „jest córką”. Powtórz pytanie.

– A siostra czyją była córką?

– Jak mówiłam, barona. Ale ubogiego i z nieszczególnie starego rodu. Dlatego nigdy nie zostanę matką przełożoną. Ale jakie to ma znaczenie? Mniej zmartwień, a więcej czasu na muzykę i uczenie jej nowicjuszek i ciebie… No to zostawmy już ten solfeż i daj mi posłuchać, jak grasz sonatinę Clementiego. To prawdziwa łaska móc uczyć, a zwłaszcza ciebie, słuchajcie no tylko, jak ona uderza w klawiaturę! Anielskie uderzenie, ale teraz już dosyć, basta. Musimy zacząć zapisywać muzykę. Chodź tutaj: widzisz tę kartkę w linie? Wyrysowała je nowicjuszka z kontynentu. A teraz ty mi je wypełnisz… Nie, nie, masz to robić tak, jakbyś rysowała półotwarte usta. Najpierw kontur: porządnie…

Nikt mi już nie odbierze konturów tych nut, które pod naciskiem palców pojawiały się na pięciolinii i pozostawały tam schwytane na zawsze. Były moje, ukradzione podobnie jak przymiotniki, rzeczowniki, czasowniki, przysłówki…

9.

I musiała ich nakraść jeszcze więcej, zgromadzić tak wiele, jak się da, na liniowanym papierze zeszytów. I jeszcze liczby, mnóstwo liczb dodanych do słów, do nut, do gwiazd! Gwiazdy! Tamtej nocy zobaczyła je z tak bliska, że niemal mogła ich dotknąć palcami. Na wieżyczce wysokiej, że aż strach – podobnej do palca wymierzonego w niebo – za pomocą lunety matka Leonora pokazała jej Wielką Niedźwiedzicę i Małą Niedźwiedzicę, czy też Wielki i Mały Wóz, i świetlistego Syriusza: najjaśniejszą gwiazdę firmamentu.

– Firmament! Jakie to piękne słowo, może najpiękniejsze… najjaśniejsze na firmamencie słów.

– Jak powiedziałaś, Modesto? To było śliczne! Jak powiedziałaś, duszko? Powtórz.

I powtórzyłam.

– Prześliczne! Jak poezja. Jesteś nadzwyczajna! Nie tylko inteligentna, sumienna i dobra, ale masz fantazję, że aż strach! Będziesz poetką: zakonnicą i poetką. I w ten sposób będziesz mogła śpiewać wielką chwałę Pana!

Poetką może i tak, ale co do bycia zakonnicą, to nie całkiem się zgadzałam. Jasne, że nieźle się tu żyło, codziennie jadło się tak, jakby zawsze była niedziela, a pokoje i pościel pachniały kandyzowanymi migdałami. Ale żeby tak przez całe życie?

– Ile lat matka już tu jest?

– Tak się nie mówi, Modesto! Powtórz pytanie jak należy.

– Ile lat temu złożyła matka śluby?

– Dobrze! Teraz było dobrze. Musisz być uważniejsza, Modesto. Czasem mówisz bardzo po świecku – ciekawe, gdzie to nabyłaś – a to nie przystoi przyszłej nowicjuszce. Minęło już wiele lat, odkąd znalazłam się w tej oazie spokoju. Ech, gdybym wstąpiła wcześniej, w twoim wieku. Czystym i jasnym, w jakim byłaś ty, kiedy do nas przyszłaś. Ja, niestety, wtedy żyłam jeszcze w płochym świecie, do którego słowo Boże prawie nie docierało. Nie powinnam mówić o sprawach świata, ale w tym wypadku wolno mi to zrobić, ponieważ pomoże ci to zrozumieć, jak bardzo cię chroniła Najświętsza Panienka, że przysłała cię tutaj, do nas, choć wskutek nieszczęścia. Wybrała cię od razu, także dlatego, że masz nędzne pochodzenie, a ona ochrania nędzarzy, tymczasem dla mnie, może z powodu grzechu herezji, który zawładnął niektórymi członkami mojego rodu, droga była długa i bolesna. Całymi latami żyłam w luksusach i beztrosce, aż ogarnęła mnie straszliwa melancholia i zaczęłam podejrzewać, że żyję w błędzie, co powtarzał mi co niedziela mój spowiednik, któremu zawdzięczam zbawienie. Walczył przeciwko całej mojej rodzinie, by zbliżyć mnie do wiary. Moi bliscy mówili, że ten smutek to choroba ciała. Anemia, mówili. Ale to była moja młoda i czysta dusza, cierpiąca z powodu tego luksusu, tych wszystkich niemoralnych i pozbawionych nadziei rozmów, w których szczególne upodobanie miał mój wuj, świeć, Panie, nad jego duszą. A ja cierpiałam, nie rozumiejąc, rozdarta między wzniosłymi, obyczajnymi słowami mojego spowiednika a uczoną płycizną pozostałych. Aż do dnia poprzedzającego bal debiutantek – co też ja mówię? – aż do nastania tego dnia nie rozumiałam. Co więcej, wszystkie te radosne przygotowania, wstążki, tkaniny, kwiaty, nawet mnie jakoś ożywiły, wyrwały na chwilę z nudy i smutku. Jednak tego wieczora, strojąc się w sukienkę z niepokalanie białej organdyny, jak przystało debiutantce, zaczęłam doświadczać niewymownej udręki i cała drżałam. Byłam już przyrzeczona młodemu oficerowi kawalerii, którego jeszcze nie poznałam. Widziałam go tylko przelotnie z balkonu, gdy przejeżdżał ze swoim szwadronem. Był wysoki, miał wąsy i oczy tak czarne jak smoła. A mnie bruneci zawsze odpychali. Mówili mi, że jest przystojny, ale mnie on przerażał, jak wszyscy bruneci. Był wysoki i muskularny, na policzkach miał ślady cięć po licznych pojedynkach, co zauważyłam, kiedy spojrzałam na niego z bliska. Zabił już trzy osoby w swoim kraju. Należał do niemieckiej arystokracji. Niech Bóg mu wybaczy! W wieku dwudziestu trzech, dwudziestu czterech lat już trzy ludzkie istnienia obciążały jego sumienie. Pomyśl, trzech ludzi zabitych z tak błahej przyczyny jak światowy honor. Już z daleka ten człowiek przyprawiał mnie o lęk, ale z bliska, kiedy tańczyliśmy kontredansa i widziałam szramy przypominające mi o jego zbrodniach, ta groza zakryta pysznym mundurem, połyskującym medalami i epoletami, złączyła się ze wspaniałością jedwabiu, kandelabrów i kobiecych diademów i objawiła mi orgię grzechu i zbrodni, którą ten luksus ukrywał.

Jedwab, kandelabry, wspaniałość diademów, szramy na policzkach… Ściśnięcie żołądka, takie jak wtedy, kiedy byłam głodna, sprawiło, że zadrżałam tym samym drżeniem, o którym mówiła matka Leonora, i pobiegłam, by schować się w jej ramionach i ukryć twarz. Trochę dlatego, że była przepiękna, kiedy tak się emocjonowała, a trochę dlatego, by ukryć pragnienie doświadczenia uścisku tego oficera, które mnie właśnie ogarnęło. Z pewnością nawet w ciemności można było je wyczytać z mojej twarzy… Tuzzu, gdzie był Tuzzu? On nie miał blizn na policzkach, ale z ran oczu wypływało mu niebieskie morze, a jego dłonie były tak silne przy pieszczotach. Dłonie Tuzzu pieściły mnie w ciemności. Zawsze kiedy szuwary ciemnieją i milkną, on tak mnie pieści. Ale nie, to nie są ręce Tuzzu, to miękkie i drżące dłonie matki Leonory, które od talii przesuwają się ku ramionom, z szelestem skrzydeł niemal niezauważalnie muskając moje piersi.