Strona główna » Obyczajowe i romanse » Sztuka uprawiania róż z kolcami

Sztuka uprawiania róż z kolcami

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7595-574-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Sztuka uprawiania róż z kolcami

Sztuka uprawiania róż z kolcami to pogodna i mądra opowieść o więzach rodzinnych, przyjaźni i prawdziwej pasji, która pozwala rywalizować z najlepszymi.

Gal to przewlekle chora na nerki nauczycielka biologii, która ma nietypowe hobby: krzyżuje z powodzeniem rzadkie i piękne odmiany róż. Wszystko się zmienia, gdy w jej poukładanym i nieco nudnym świecie ląduje niespodzianie jej nastoletnia siostrzenica, spragniona rodzinnego ciepła i poczucia bezpieczeństwa.

Nagle okazuje się, że nie wszyscy ludzie wokół Gal są jej wrogami – być może ona sama pokazywała im tylko kolce. Powoli, krok po kroku świat pokazuje swoje jaśniejsze oblicze: jest szansa na zwycięstwo w zawodach hodowców, pogodzenie się z siostrą, a nawet na miłość.

Polecane książki

Literacki portret Wenezueli w ostatnim okresie życia Hugo Cháveza i poruszający obraz kraju w kryzysie. Przełom 2012 i 2013 roku. Wenezuelę obiega wieść o walce Hugo Cháveza z nowotworem. Przyszłość kraju staje pod znakiem zapytania. Miguel Sanabria, emerytowany onkolog i mąż zagorzałej przeciwni...
Komentarz zawiera analizę 31 ważnych i kontrowersyjnych wyroków w sprawach podatkowych wydanych przez sądy polskie i Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Celem książki jest zaprezentowanie stanowiska sądów w konkretnych sprawach wraz z rekonstrukcją sposobu ich rozumowania. Ma to na celu znal...
Książka nagrodzona Srebrnym Sokolim Piórem za debiut literacki w konkurskie Lubuski Wawrzyn Literacki 2018. Marek Krukowski, autor z Zielonej Góry, przedstawia w swojej powieści dylematy „trzydziestoletniego starca”. Kluczowy dla tej odmiany autofikcji jest proces rozpoznawania stanu bohatera. Defin...
Bohater poezji Jarosza, zanurzony w teraźniejszości, ale też w historii i literaturze, w intymności i życiu społecznym, chciałby dostrzec metafizykę w codziennych czynnościach - Bóg i człowiek to jednak oddzielne światy. W rzeczywistości Mimikry na ból narażona jest każda żywa istota....
Józef Baran zasłużenie zaliczany jest do grona najwybitniejszych spośród żyjących polskich poetów. Należy do pokolenia urodzonego w pierwszych latach powojennych i od ponad półwiecza – bo wtedy zaczęły ukazywać się drukiem jego wiersze – aż do chwili obecnej z...
Podmioty lecznicze stosujące promieniowanie jonizujące w celach medycznych mają obowiązek utworzenia – na podstawie wzorcowych procedur radiologicznych – procedur postępowania wymaganych przez system zarządzania jakością. Najnowsze wzorcowe procedury obowiązują od 1 stycznia 2015 r. Wskazówki eksper...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Margaret Dilloway

Strony tytułowe

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

The Care and Handling of Roses with Thorns

Przekład:

Anna Jędrzejczyk

Redaktor prowadzący:

Magdalena Moskal

Redakcja:

Anna Milewska

Korekta:

Barbara Turnau

Łamanie:

Edycja

Copyright © 2012 by Margaret Dilloway

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo M,
Kraków 2012

Copyright © for the translation by Anna Jędrzejczyk 2012

All rights reserved including the right of
reproduction in whole or in part in any form.

This edition published by arrangement with G.P. Putnam’s Sons, a member of Penguin Group (USA) Inc.

ISBN 978-83-7595-574-3

Wydawnictwo M

ul. Kanonicza 11, 31-002 Kraków

tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75

e-mail:mwydawnictwo@mwydawnictwo.pl

www.mwydawnictwo.pl

www.ksiegarniakatolicka.pl

Publikację elektroniczną przygotował

Dedykacja i motto

Dla Deborah — za inspirację

Dla Keitha — za wiarę

Niektórzy ciągle narzekają na róże, że mają kolce.

Ja jestem wdzięczny za to, że kolce mają róże.

Alphonse Karr

Wielki poradnik hodowli róż[…] — Marzec

Wielki poradnik hodowli róż
Winslowa Blythe’a

(wydanie dla południowej Kalifornii)

Marzec

W tym miesiącu zobaczysz wreszcie efekty drastycznego
przycinania róż w lutym. Czasem odrobina surowości potrafi zdziałać cuda.
Ci, którzy hodują róże w szklarniach, już na początku miesiąca mogą się
spodziewać pierwszych kwiatów. Pozostali muszą poczekać na koniec marca.

Już prawie wiosna. Twoje róże będą teraz wymagały
porządnego odżywienia po ciężkiej zimie. Na dobry początek możesz użyć
zwykłego nawozu, żeby zapewnić roślinom zdrowe i piękne liście.

W tym miesiącu, kiedy tylko ustaną zimowe deszcze,
masowo zaczną się też pojawiać pierwsze wiosenne szkodniki. Zwolennicy
uprawy organicznej będą musieli wstawać wcześnie, by usunąć ze swoich róż
ślimaki. Dla ochrony przed mszycami polecam biedronki lub regularne
obmywanie róż. Trutki powinny być używane zgodnie z instrukcją. Pamiętaj,
aby trzymać je z dala od dzieci i wszelkich futrzaków.

1.

1.

Przez moment wydaje mi się, że popełniłam błąd.
Pęseta zatrzymuje się na chwilę, drżąc nad żółtą różą. Zdążyłam już
usunąć płatki, aby odsłonić pręcik, który uwolni pyłek z rośliny
ojcowskiej, ale czy to na pewno jest ta róża, którą sobie wcześniej
przygotowałam? Czy nie miałam przypadkiem użyć tej białej z płatkami o
lekko pomarańczowym zabarwieniu, której kwiaty przypominają stokrotkę?
Rośliny rodzicielskie oznaczone są tylko kodami: G120 i G10. Sprawdzam
jeszcze raz w moim notatniku. G120. G10. Zawsze zapisuję takie informacje,
kiedy krzyżuję kwiaty. Dzięki temu mogę odtworzyć wynik albo ulepszyć go
poprzez inną krzyżówkę. Moja pamięć nie spisuje się ostatnio najlepiej,
chociaż nie chcę się głośno do tego przyznać. Poprawiam lampę, uspokajam
drżące ręce i kontynuuję.

Zajmuję się hodowlą róż, nie tylko ich uprawą.
Większość miłośników róż jedynie uprawia róże udoskonalone przez innych.
Ja tworzę nowe odmiany. Nie jest to zajęcie, któremu oddaję się dla
zabawy, a na pewno nie tylko dla zabawy. Większość ludzi ten rodzaj rozrywki określiłaby
raczej jako nudną dłubaninę. Cóż, nie jestem taka jak większość ludzi.
Róże są moim hobby, moim powołaniem. Mam nadzieję, że któregoś ranka
znajdę w szklarni tę jedyną różę, wartą pierwszej nagrody, odejdę z pracy
i będę mogła całkowicie poświęcić się kwiatom. Moja pasja skłoniła mnie do
rozkopania pięknego, zadbanego trawniczka i zastąpienia go dzikim,
kolczastym kłębowiskiem. Wspólnota mieszkaniowa dawno by mnie za coś
takiego wykopała.

Trzeba być przynajmniej lekko stukniętym, żeby chcieć
zrobić to, co ja mam zamiar osiągnąć, a mianowicie stworzyć zupełnie nową
różę Hulthemia i wprowadzić ją na rynek; taką, która będzie nagradzana za
zapach i charakterystyczne ubarwienie. Jeśli uda mi się ją wyhodować,
pojadę z nią na jedną z mniejszych wystaw różanych. Gdyby tam zdobyła
nagrodę, może nawet odważyłabym się wziąć udział w jakiejś większej
imprezie, takiej jak ta towarzysząca zjazdom Amerykańskiego Towarzystwa
Różanego. Zdobycie przez moją różę tytułu królowej byłoby sukcesem na
miarę zdobycia tytułu miss Ameryki przez podrzędną modelkę. Dałoby mi to
pewność, że warto postarać się o drogi patent na nią — jakieś dwa tysiące,
plus honorarium dla prawnika.

Moim największym marzeniem jest jednak przyjęcie mojej
róży do ogrodów testowych Amerykańskiego Towarzystwa Różanego. Polega to
na tym, że kilka wybranych nowych odmian trafia do ogrodów o różnych
warunkach klimatycznych i przez dwa lata ocenia się, jak sobie tam radzą.
Potem towarzystwo wybiera z nich jedną lub dwie odmiany — najlepsze z
najlepszych.

Jak duże mam szanse? Cóż, wielkie firmy o
nieskończonych zasobach finansowych co roku tworzą setki tysięcy nowych odmian. Tylko dwie lub trzy z nich trafiają
ostatecznie na rynek. Biorąc pod uwagę, że ja, Galilee Garner, amatorka z
wielkim podwórzem i — w najlepszym wypadku — kilkoma setkami nowych
odmian, chcę konkurować z profesjonalnymi hodowcami, chyba nie wygląda to
za dobrze…

Jednak w tej konkurencji liczy się coś innego —
szczęście. Nie da się przecenić jego znaczenia. To działa jak loteria.
Czasem osoba, która zapłaciła za swój los dolara, zgarnia wszystko,
podczas gdy ktoś inny gra za sto dolarów tygodniowo i odchodzi z niczym.
Weźmy na przykład człowieka, który wyhodował różę herbatnią Dolly Parton w
swojej piwnicy w Michigan. Miał w hodowli całe mnóstwo różnych hybryd,
wśród których pewnego dnia znalazł małą, brzydką, pomarańczowo-czerwoną
siewkę, której pierwszy kwiat zamiast spodziewanych dwudziestu płatków
poszczycić się mógł jedynie dwunastoma. Kiedy już zaciskał palce na
siewce, by ją wyrwać, przyszło mu na myśl, żeby ją powąchać. Zapach był
niesamowity, zostawił ją więc w spokoju. Kwiat rozrósł się przepięknie do
sześćdziesięciu płatków, będących inspiracją dla nazwy, i stał się jedną z
najbardziej popularnych róż w historii. Wydaje mi się, że człowiek ten
zbił na tym niezły majątek. A wszystko dzięki szczęściu.

Moje róże wymagają mnóstwa szczęścia. Nie wybrałam
odmiany łatwej do hodowania, takiej, jaką bez problemu można znaleźć w
centrach ogrodniczych albo hipermarketach. Zakochałam się w różach Hulthemia. Są wymagające i nieugięte, radzą sobie świetnie, o ile
zapewni im się warunki niemal niemożliwe do stworzenia. Jak każdy hodowca,
mam własne metody, własne receptury na nawozy, własne przyzwyczajenia.
Temperatura jest dla mnie tak ważna, jak dla lodziarza na Saharze, choć
wiem, że kiedyś moje szczęśliwe kwiaty będą musiały sprawdzić się w
różnych niesprzyjających warunkach. Dostarczam im dokładnie takich ilości
wody i nawozu, jakie są im potrzebne, o ściśle określonych porach. Kiedy
pojawia się grzyb, atakuję go, nim zdąży rozprzestrzenić się na inne
rośliny. Wypuszczam biedronki, żeby zjadały mszyce, małe, wstrętne,
zielone robale, które były plagą róż jeszcze przed Mojżeszem. I dopóki nie
pojawi się nic innego, co mogłoby im zaszkodzić, rosną pięknie.

Wymagające i nieugięte. Świetnie radzą sobie w ściśle
określonych warunkach. Ten opis jest równie trafny w odniesieniu do mnie.
Może właśnie dlatego tak bardzo lubię te róże. Jeden z moich uczniów użył
dokładnie tych słów — wymagająca i nieugięta — na stronie z ankietami na
temat nauczycieli, którą założył doktor O’Malley, nasz dyrektor.
Idiotyczny pomysł — to tylko kolejne miejsce, gdzie każdy jest ekspertem
od wszystkiego. Wyobrażam sobie dyrektora i tych wszystkich rodziców
popijających kawę i cmokających z dezaprobatą: „A ta Garner? Ta to się
nigdy nie nauczy…”.

Nieugięta. Byłam pod wrażeniem, że ten anonimowy uczeń
wybrał akurat to słowo i tak trafnie mnie opisał. Może gdyby zamiast
wymyślać, jak opisać tego czy innego nauczyciela, zajął się nauką
biologii, toby ją zdał… Zakładam, że ten uczeń to chłopiec, ponieważ w
dopisku przeczytałam jeszcze: „Ciągły PMS. Dałaby sobie spokój”. Kobiety
są wyjątkowo wyczulone na takie rzeczy.

Ludzi przeważnie zaskakuje moje różane hobby. Wyglądam
chyba raczej na kogoś, kto ma w piwnicy tajne laboratorium albo salę
tortur, a nie ogród różany. Róże są eleganckie, delikatne i słodko pachną;
ja taka nie jestem. Gdyby postawić mnie w rzędzie, jak na rozpoznaniu, z
resztą nauczycieli, czy ktokolwiek wskazałby mnie jako potencjalną
miłośniczkę róż?

Nikt. Wybraliby raczej Darę, nauczycielkę sztuki, z
lokami jak u Botticellego. Ewentualnie panią Wingate, anglistkę, której
lekkie plisowane spódnice kojarzyć się mogą z zachodzącymi na siebie
płatkami róż. Nikt nie wskazałby mnie — zbyt bezpośredniej, świdrującej
każdego bezlitosnym spojrzeniem oczu ukrytych za szarymi, przyciemnianymi
szkłami. Wyglądam raczej jak niezbyt wesoły ogrodowy gnom.

Jestem niska, ponieważ już w dzieciństwie cierpiałam
na niewydolność nerek — mierzę niecałe metr pięćdziesiąt. Nigdy nie
określano mnie mianem ładnej; nie mogłam liczyć na więcej niż: „Wyglądasz
nawet korzystnie, biorąc pod uwagę okoliczności”. Moja twarz zawsze jest
lekko opuchnięta. Nie mam promiennej skóry, ale przynajmniej dzięki
skrupulatnemu stosowaniu kremu i kapelusza ustrzegłam się piegów od
słońca.

Jeśli jednak przyjrzeć się różom nieco dokładniej,
nietrudno zgadnąć, co mnie w nich pociąga. Kwiaciarze pozbawiają je
kolców, aby klienci nie pokłuli sobie rąk, a niektórzy hodowcy specjalnie
tworzą odmiany o gładkiej, pozbawionej kolców łodydze. Osobiście nigdy nie
odarłabym swoich róż z kolców. Kocham je z kolcami i całą resztą. To
ludzie powinni uważać.

Mieszkam w Santa Jimenez w środkowej Kalifornii,
niedaleko San Luis Obispo. To świetne miejsce do uprawy róż — ze
stosunkowo łagodną zimą i wczesną, ciepłą wiosną. W okolicy znajdują się
przeróżne domy — od małych domków, przez niewielkie gospodarstwa, po
ogromne rezydencje, w których mieszka wielu naszych uczniów.

Mój dom stoi na długiej prostokątnej działce na
obrzeżach miasta. Wolałabym działkę bardziej kwadratową, żeby sąsiedzi nie
byli tak blisko. To zupełnie inne miejsce niż Encinitas w południowej
Kalifornii, gdzie dorastałyśmy z siostrą. Tam działki były nie większe od
znaczka pocztowego — można było powiedzieć sąsiadce „na zdrowie!” za
każdym razem, kiedy kichnęła. Moi rodzice wciąż mieszkają w tym samym domu
z trzema sypialniami, który kupili dawno temu za jakieś śmieszne
pieniądze.

Dochodzi mnie głuche pukanie do winylowych drzwi.
Szklarnia jest winylowa, bo nie stać mnie na razie na szklaną. Poprawiam
okulary na wilgotnym od potu nosie i mówię: „proszę”. Nieszczególnie
obawiam się obcych. Jestem sama na tyle długo, że nauczyłam się martwić
tylko o to, co faktycznie znajduje się przede mną.

To Dara, moja przyjaciółka. Stuka lekko w jasnożółty
zegarek.

— Nie jesteś gotowa.

Jej kręcone włosy związane są w kucyk. Ja natomiast
odgarniam z czoła brązową grzywkę, żeby nie wchodziła mi do oczu.
Spotkałyśmy się w pokoju nauczycielskim w szkole św. Marka prawie trzy
lata temu, kiedy Dara przyszła u nas uczyć. Poprosiłam ją, żeby pomogła mi
namalować hulthemię, którą staram się wyhodować, ponieważ moje własne
szkice są niewiele lepsze od prehistorycznych rysunków naskalnych. W
odpowiedzi dostałam akwarelę tak cudną, że oprawiłam ją i powiesiłam w
sypialni. Później Dara spytała, czy mogłaby zobaczyć więcej moich róż, i
zaczęła przychodzić do mojego ogrodu szkicować. Poprosiła mnie też o
zdjęcia DNA do któregoś ze swoich projektów. Nie minęło dużo czasu, kiedy
zaczęła mnie ciągać po kinach artystycznych; ja z kolei zabierałam ją na
niezbyt ambitne filmy i popcorn. Przez lata nasza znajomość się
zacieśniała i teraz Dara jest moją najlepszą przyjaciółką.

Dziś w mojej szklarni jej twarz nabiera czerwonego
koloru, a sądząc po plamach na ciemnoniebieskiej jedwabnej koszuli,
zaczyna się pocić. Marzec jest w tym roku nadzwyczaj upalny, jak to się
czasem zdarza na południu Kalifornii, ale ja nie zauważyłam tego nawet w
szklarni, w której przecież jest jeszcze gorzej. W naszym regionie
temperatury w lecie dochodzą do niemal czterdziestu stopni Celsjusza, więc
jesteśmy przyzwyczajeni do klimatyzacji. Skutek jest taki, że wielu ludzi
takich jak Dara odzwyczaja się od prawdziwego powietrza, szybko się
przegrzewa i nie może normalnie funkcjonować. Ludzie nie powinni żyć w tak
ściśle kontrolowanych warunkach klimatycznych. Ja trzymam się temperatury
tak naturalnej, jak tylko się da, biorąc pod uwagę mój stan zdrowia.

— Przerywasz mi w najbardziej kluczowym momencie
— mówię, mimo że właściwie już kończę. — Tworzę właśnie moje nowe różane
dziecko.

Dara twierdzi, że róże są dla mnie freudowskim
substytutem życia miłosnego. Mówię jej wtedy, że nie mogę tęsknić za
czymś, czego nigdy nie miałam.

— Gotowa? — Dara wygląda, jakby miała zaraz
zemdleć, więc popycham w jej stronę po betonowej podłodze drugi stołek na
kółkach.

Mogłaby być moją siostrą bliźniaczką, gdyby bliźnięta
stanowiły swoje dokładne przeciwieństwa. Ja jestem mała, ona wysoka. Ja
jestem chuda, skóra wręcz wisi na mnie, postarzając mnie o dwie lub trzy
dekady, a ona jest umięśniona i ma jędrną skórę. Moje włosy są niemal
czarne, jej kolor to ten z natury złoty blond, który ludzie zawsze
nieskutecznie starają się uzyskać za pomocą farby. Jeśli dodamy jeszcze,
że ona jest nauczycielką sztuki w prywatnej katolickiej szkole, w której
obie uczymy, a ja jestem nudną nauczycielką biologii — tworzymy idealne
jin-jang. Jedyną naszą cechą wspólną jest rozmiar stopy — obie nosimy
numer czterdzieści dwa. Tak duże stopy wyglądają dużo lepiej przy jej
wzroście, nawet ja — przy moim braku zmysłu artystycznego — to dostrzegam.

Oczywiście Dara nigdy nie założyłaby moich
praktycznych tenisówek, ja natomiast najpewniej zabiłabym się, gdybym
próbowała nosić jej szpilki z czubem, które zachwyciłyby każdą wiedźmę.

— To są buty, które pokazują w programie Jak się nie ubierać —
brzmi zawsze jej odpowiedź.

— No właśnie, Jak się nie ubierać, więc oni tam
radzą, żeby ich nie nosić — drażnię ją. — Poza tym nie wierzę w kablówkę. Jest
droga, a życie za krótkie. — W odpowiedzi Dara przewraca oczami, jakby
była moją nastoletnią siostrą, a nie o cztery lata młodszą koleżanką z
pracy.

— Spóźnisz się. — Opiera łokcie na stole,
kierując twarz w stronę wentylatora. — Dziwię się, jak ty tu możesz
wytrzymać.

— Mogę przecież pojechać sama. — Przenoszę
pręciki do szklanego pojemniczka. Później ich główki wytworzą pyłek, który
zbiorę i przeniosę na roślinę matkę.

Kiedy już to zrobię, zostawię ją w spokoju. Jeśli
wszystko pójdzie dobrze, na jesieni róża dojrzeje i wyda owoc, zawierający
nasiona. Przetnę torebkę nasienną i umieszczę je w torfie, a następnie
wstawię do lodówki, aby przeszły w stan utajenia. Na wiosnę posieję je, a
z tej nowej odmiany, mam nadzieję, wykiełkuje wspaniała nowa róża z
najlepszymi cechami obojga rodziców.

Matką jest intensywnie różowa hulthemia o sercu
rozświetlonym żywą czerwienią, rozlewającą się w kierunku płatków.
Hulthemie nie są szeroko znane, są odmianą stosunkowo nową i jedną z
najtrudniejszych w uprawie. Większość amatorów nawet nie bierze się za ich
hodowlę. Kwiaty są okrągłe jak u zwykłej róży, ale po otwarciu odsłaniają
żółty pręcik i charakterystyczną ciemną plamkę w samym sercu. Nie jest to
może najpiękniejsze określenie koloru, ale tak właśnie opisują go hodowcy.
Plamki są zazwyczaj czerwone, ale mogą przyjmować również barwę od
ciemnoróżowej przez fioletową po pomarańczową. Zawsze są ciemniejsze od
otaczających płatków.

Jeżeli komuś wydaje się, że hulthemie różnią się od
innych róż, to dlatego, że faktycznie są inne. Nie są prawdziwymi różami.
Odmiana ta jest hybrydą kwiatów zwanych Hulthemia persicas,
które Persowie z powodu dziko wijących się, kolczastych pnączy uważali za
chwasty. W 1836 roku uwagę hodowców zwróciła przypadkowa hybryda
hulthemii, rosnąca w Ogrodzie Luksemburskim w Paryżu. Zapragnęli oni
uzyskać czerwone serce także u zwykłych róż.

Osiągnięcie tego celu zajęło sto czterdzieści dziewięć
lat. Pierwsze hulthemie, w tym ta paryska, były mało atrakcyjne i
niepłodne. Dopiero pod koniec lat sześćdziesiątych przełomu dokonał
Anglik, Jack Harkness. Jego przyjaciel Alec Cocker doszedł do wniosku, że
skoro kwiat mógł powstać przez przypadek, może też równie dobrze zostać
wyhodowany. Sprowadził więcej nasion hulthemii z Iranu i dał część
Harknessowi. Jemu właśnie w 1985 roku w końcu udało się wyhodować
pierwszą płodną odmianę hulthemii — Tigris. Te wczesne odmiany wysiłkiem
wielu innych hodowców zostały skrzyżowane z prawdziwymi różami i dzięki
temu mamy w końcu to, co mamy.

Żeby spodobać się przeciętnemu hodowcy, hulthemia
powinna szczycić się pewnymi ważnymi cechami. Ludzie marzą o krzewach
różanych, które nie zajmą im całego niewielkiego podwórka. Chcą także, by
ich kwiaty pachniały, przy czym idealnie byłoby, gdyby róża kwitła kilka
razy w sezonie. Wielokrotne kwitnienie współczesnych róż udało się uzyskać
dopiero niedawno, dzięki krzyżówce z różami chińskimi. A Francuzi zaczęli
krzyżować róże europejskie z chińskimi już w 1798 roku. Jak zwykle więc
klient oczekuje niemożliwego i to najlepiej po dyskontowej cenie.

Jak na razie taka hulthemia nie istnieje. Ten, kto
zdoła stworzyć przyjazną ogrodnikowi odmianę i wprowadzi ją na rynek,
zbije na tym fortunę. Jej (ponieważ to ja planuję wygrać ten wyścig) imię
po wsze czasy trwać będzie w pieśniach różanych bardów.

Najtrudniej uzyskać zapach. We współczesnych odmianach
już się go prawie nie spotyka, hodowcy bowiem skupiali się przeważnie na
wytrzymałości i odporności na choroby, a poświęcili w zamian woń kwiatów.
Dzięki temu mogą teraz rozsyłać róże po całym świecie, nie zważając na
pory roku.

Zapach wydaje się pojawiać przypadkowo, nie zawsze
związany jest z genem recesywnym, nie zawsze daje się przewidzieć. Na
przykład, jeśli wystąpił dwa pokolenia wstecz, niekoniecznie musi wystąpić
w trzecim. Ponadto róże mające tę cechę często są delikatniejsze, więc
przeciętnemu hodowcy raczej nie będzie na nich zależało.

Ja mam przed sobą wielokrotnie kwitnącą hulthemię,
piąte pokolenie rośliny, którą stworzyłam, przez pięć lat krzyżując jej
przodków. W zeszłym roku kwitła na wiosnę, w lecie i jesienią, wydając
jeden kwiat za drugim. Zamierzam w przyszłym miesiącu zabrać ją na wystawę
w San Luis Obispo. Jeszcze jej oficjalnie nie nazwałam. Dla mnie to jak na
razie tylko G42, pomarańczowa hulthemia z czerwonym środkiem. W tym roku
mam także nadzieję uzyskać zapach. Jeśli dostanie się do konkursu, nazwę
ją Gal.

Róża ma status ściśle tajnej i zajmuje specjalne
miejsce w szklarni, którą mój ojciec, emerytowany budowlaniec, zmontował z
gotowych części, kiedy tu był pięć lat temu. Mam tu stoły do pracy,
przystosowane do mojego skromnego wzrostu, i stołki na kółkach. Nie
wpuszczam do środka pszczół, ale kilka — podobnie jak mszyce — zawsze się
jakoś prześlizgnie. Nie są moimi sprzymierzeńcami; tylko ja mogę zapylać
moje róże — szalona pani naukowiec.

Zawsze taka byłam, począwszy od chwili, kiedy w wieku
kilkunastu lat wyhodowałam pierwszą różę w ramach szkolnego projektu
naukowego. W ciągu jednego sezonu połknęłam bakcyla. Zamieniłam garaż
rodziców w prawdziwe centrum hodowlane. Mimo że żadna z odmian, które
wtedy stworzyłam, nie nadawała się na wystawę, nie mogłam przestać. To
okropnie uzależnia.

Teraz, z zapoconą Darą u boku, czyszczę pęsetę
sterylnym wacikiem i alkoholem i odkładam ją do pudełka, gdzie grzechocze
razem z innymi.

— Ale skoro już tu jesteś, równie dobrze możesz
mnie odwieźć.

Dara szczerzy się i robi balona z różowej gumy.

— Przecież nie możesz sama wracać do domu.

Uśmiecham się do niej i daję jej lekkiego kuksańca w
ramię.

— Dzięki, dziewczyno. — Nie wiem, co bez niej
zrobię, jeśli kiedykolwiek będzie miała własne życie.

— Lepiej się zbierajmy. — Przekłada butelkę z
wodą z jednej ręki do drugiej. Na pewno chciałaby się napić, ale pamięta,
że nie mogę przyjmować żadnych płynów przed zabiegiem, więc też tego nie
zrobi. Jest na to zbyt uprzejma; nie powinna taka być. A jednak nie
zachęcam jej, by się napiła, bo na pewno wzmogłoby to moje pragnienie. Mam
sucho w ustach i przecieram dłonią spękane wargi.

Wskazuję na czarny notes leżący na stole.

— Dziś przyjeżdża Brad. Przypomnij mi, żebym zostawiła
mu klucz pod wycieraczką.

Brad jest rozgrywającym naszej drużyny futbolowej,
miotaczem drużyny bejsbolowej, przewodniczącym samorządu szkolnego, a
także — co trudno pojąć — najlepszym uczniem z biologii w grupie
zaawansowanej, którą prowadzę. W ramach wymaganych przez szkołę prac
społecznych pomaga mi przy różach. Brad jest oczywiście moim ulubionym
uczniem, a czasem wręcz jedynym powodem, dla którego w ogóle wchodzę do
klasy.

Ma zdolność zapamiętywania nazw łacińskich, królestw i
podkrólestw, typów i podtypów oraz taksonów. Przychodzi mu to z taką
łatwością, z jaką mali chłopcy zapamiętują statystyki bejsbolowe. Zwraca
uwagę na szczegóły, co bardzo cenię. Nasze umysły pracują w podobny
sposób, choć nigdy bym mu tego nie powiedziała. Zastanawiałam się nawet,
czy nie nazwać róży jego imieniem, ale doszłam do wniosku, że to nie
najlepszy pomysł — kwiaty rzadko noszą męskie imiona. Żaden mężczyzna nie
kupi przecież swojej żonie bukietu róż „Brad”…

To przez uczniów takich jak Brad w ogóle zajęłam się
nauczaniem — kształtowaniem młodych umysłów i całą resztą. To wszystko
jest bardzo przyjemne, pod warunkiem że umysły zechcą być kształtowane. To
plus dwa miesiące wakacji, plus praca przed południem sprawiły, że
nauczanie wydawało mi się idealnym zajęciem. Mam wystarczająco dużo czasu
dla róż, nie wspominając o moich problemach.

— Chodź — mówi Dara, wyciągając rękę, by pomóc mi
wstać, choć osobiście uważam, że to jej przydałaby się pomoc, skoro
włożyła tak niepraktyczną, niemożliwie wąską spódnicę ołówkową.

— Jestem niemal pewna, że twoja spódnica kłóci
się z polityką szkoły. — Wstaję, a Dara chwiejnym krokiem zmierza w stronę
drzwi.

Przewraca oczami, po raz kolejny strzelając gumą do
żucia.

— To się nazywa styl. Powinnaś kiedyś tego
spróbować.

— Forma musi podążać za funkcją, Daro.
Nauczycielka sztuki powinna o tym wiedzieć.

Zamykam drzwi szklarni i przekręcam klucz. Za płotem
widzę sąsiadkę, starą panią Allen, podlewającą trawnik. W czarnej
jedwabnej podomce i słomkowym kapeluszu w tym samym kolorze wygląda, jakby
ją wycięli z filmu niemego. Ze swojego miejsca widzę też czerwone
rozcięcie, które jest jej ustami. Unoszę rękę, by jej pomachać. W
odpowiedzi ona już niemal unosi swoją, kiedy nagle przypomina sobie, kim
jestem, i czym prędzej opuszcza ją, krzywiąc się. To dzięki jej
uprzejmości śmierdzący organiczny nawóz dla róż, którego użyłam w zeszłym
roku, sprowadził do mnie w gości policję. Dzieci sąsiadów nazywają ją
starą wiedźmą. Gdybym była dzieckiem, pewnie też bym tak o niej mówiła.
Ciekawe, jak te dzieciaki przezywają mnie? Różana wariatka?

Posyłam Darze uśmiech i wślizguję się na przednie
siedzenie auta.

Mimo znajomości procedury Dara nalega, że zostanie w
poczekalni. Po rejestracji czeka mnie przejście przez siedem kręgów
piekielnych wszelkich środków ostrożności. Założą mi te wszystkie opaski
na nadgarstki — przypominające te, których używa się do znakowania dzikich
zwierząt. Chociaż z drugiej strony, chyba nikt nie winiłby mnie za
ewentualną ucieczkę stamtąd. Od dzieciństwa szpital jest właściwie moim
drugim domem — nic dziwnego po dwóch przeszczepach nerki i latach
dializowania.

Ta mała od papierów w rejestracji musi być nowa, nigdy
wcześniej jej tu nie widziałam. Teraz zatrzymuje się przy wpisywaniu
mojego nazwiska.

— Galilee Garner? — ledwie jest w stanie to
wymówić.

— Zgadza się. — Opieram się wygodniej na krześle.
— Może mi pani mówić Gal.

Rodzice postanowili uraczyć mnie imieniem Galilee po
swojej hipisowskiej podróży do Ziemi Świętej w latach siedemdziesiątych —
najwyraźniej zainspirowali się Morzem Galilejskim.

Już kiedy miałam dwa lata, stało się jasne, że nie był
to najtrafniejszy wybór. Melodyjne Galilee pasowałoby do uroczej
dziewczynki w różowej sukieneczce z kokardkami — cóż, czyli nie do mnie.
Więc od tamtej pory wszyscy mówią do mnie Gal.

Moja starsza siostra, Becky, miała więcej szczęścia.
Nikt nigdy nie przekręcił jej imienia ani nie prosił o jego powtórzenie.

— Dobrze się czujesz? — pyta kobieta za biurkiem,
zaniepokojona wyglądem mojej skóry, zmęczonymi oczami i bliznami na
przedramionach.

Kiwam głową. Pracownicy szpitala, którzy mnie nie
znają, zawsze tak samo nerwowo reagują na mój widok. Kiedy przyjeżdżam na
pogotowie, wszyscy przepuszczają mnie na początek kolejki, nawet jeśli
ktoś inny przywiózł w przenośnej lodówce własną nogę. Cóż, najwyraźniej
wiecznie wyglądam, tak jakby wisiało nade mną fatum, jakby ścigało mnie
straszne przeznaczenie.

Kobieta zadaje mi te wszystkie standardowe pytania o
miejsce urodzenia, ubezpieczenie i tak dalej.

Dziś w poczekalni oprócz mnie siedzą starsza pani o
włosach przypominających różową watę cukrową i brzuchaty facet w średnim
wieku, któremu co chwila się odbija. Zastanawiam się, czy te włosy
specjalnie są takie różowe, czy miały być rude, ale farba się nie
sprawdziła.

Jest też, oczywiście, Mark Walters, starszy facet,
który najwyraźniej zapomniał okularów i teraz trzyma numer jakiegoś
magazynu motoryzacyjnego tuż przed nosem. Wszyscy tu nazywają go Markiem
Twainem z powodu wielkich białych wąsów i bujnej siwej czupryny, choć
według mnie bardziej przypomina Einsteina. Zawsze ubiera się na biało,
jakby uważał się za anioła. Dziś ma na sobie białe dżinsy i koszulkę w
serek, odkrywającą nieco jego owłosioną klatkę piersiową. Lepiej by było,
gdyby się tak nie odsłaniał. Poza tym, nawet siedząc w drugim końcu
pomieszczenia, czuję zapach jego płynu po goleniu. Aż mnie nos swędzi.

Jakby właśnie poczuł na sobie moje spojrzenie, podnosi
wzrok znad gazety i puszcza do mnie oko. Nie peszy mnie to. Zawsze twardo
patrzę ludziom w oczy, zwłaszcza moim uczniom. Przychodzi po niego
pielęgniarka. To siostra Sonia, duża Rosjanka, która wydaje się czerpać ze
swojej pracy tyle radości, co grabarz.

— Wygląda pan na zdrowego jak ryba, panie Walters! —
szczebiocze.

Otwieram szeroko oczy ze zdumienia.

— Chyba taka, którą ktoś wyłowił z wody i zostawił na
brzegu… — Jego głos jest szorstki, a oddech dość ciężki. Wstaje powoli z
jej pomocą.

Mark. Mark jest tutaj, ponieważ nie brał leków na
nadciśnienie, zbyt zajęty pochłanianiem krwistych steków, zakrapianych
odpowiednimi trunkami. Najpierw współpracy odmówiła mu wątroba; zrobiono
mu przeszczep. Teraz, ponieważ siadły mu także obie nerki, znalazł się na
liście osób oczekujących na przeszczep nerki. I właśnie mnie na niej
wyprzedził.

Urodziłam się z refluksem. Oznacza to, że przejście
między nerką a pęcherzem nie zamykało się tak, jak trzeba. Mama nie mogła
nadążyć ze zmianą pieluszek. Skutkiem tego były ciągłe infekcje pęcherza,
a potem nerek. Zanim lekarze w końcu doszli do tego, co jest nie tak,
jednej nerki już prawie nie było. Miałam wtedy cztery lata, a moja druga
nerka była na dobrej drodze, żeby podzielić los pierwszej, co nastąpiło,
kiedy skończyłam dwanaście lat. Pierwszym dawcą była moja mama — ta nerka
służyła mi dwanaście lat. Drugą dostałam od ofiary wypadku, kogoś, kto po
prostu zaznaczył odpowiednie pole w swoim prawie jazdy. Ta wytrzymała
tylko cztery lata, potem mój organizm ją odrzucił. Od ośmiu lat jestem na
dializach.

Dializa oczyszcza krew, tak jak zrobiłaby to nerka.
Podpina się do żyły maszynę i krew jest przez nią przepompowywana. Są
różne rodzaje dializ; tę moją trzeba powtarzać co drugi dzień. Można się
dializować zarówno w nocy, jak i w ciągu dnia. Ja wolę w nocy, bo tak jest
łatwiej i mogę spać. Jeśli nie przeprowadzi się dializy w odpowiednim
czasie, człowiek czuje się, jakby miał grypę, a mózg nie może pracować na
wysokich obrotach. Jeśli zupełnie zaprzestanie się dializowania, wszystkie
organy się w końcu wyłączają i człowiek umiera.

Ponad pół miliona Amerykanów wymaga dializowania.
Teoretycznie ludzie mogą w ten sposób żyć bardzo długo. Tak naprawdę o
tym, jak długo to trwa, decydują pozostałe problemy danego pacjenta. W
pierwszym roku dializowania umiera dwadzieścia procent pacjentów, połowa z
nich w ciągu pierwszych trzech miesięcy. Ci ludzie prawdopodobnie mają
także inne, nawet bardziej naglące problemy, takie jak nadciśnienie czy
cukrzyca, i często to właśnie one powodują niewydolność nerek. Infekcje to
osobny problem; system immunologiczny praktycznie nie istnieje, więc nawet
drobne przeziębienie może stać się śmiertelnie poważnym problemem.

Z każdym kolejnym rokiem dializowania
prawdopodobieństwo śmierci coraz bardziej wzrasta. Drugi rok przeżyje
sześćdziesiąt cztery procent pacjentów, piąty — jedna trzecia. Dziesiątego
roku dializowania dożyje jeden na dziesięciu chorych.

Ja powoli zbliżam się do tej ostatniej grupy.

Niezwykle istotne jest więc, by dostać nerkę tak
szybko, jak to możliwe, ale niestety narządów nie wystarcza dla
wszystkich. Ludzie jakoś nie ustawiają się w kolejce do oddania nerki, tak
jak do oddania krwi.

Dziś przyjechałam do szpitala na badanie przepływu
krwi, które ma pokazać, jak dobre warunki będzie miała nowa nerka. Lekarze
nie chcą dawać nerki komuś, kto ją zmarnuje, bo nie będzie mógł jej
zaopatrzyć w odpowiednią ilość krwi.

Zajmuję miejsce w poczekalni. Wraca po mnie ta sama
pielęgniarka.

— Gotowa, panno Garner? — pyta i zaraz odchodzi.

Próbuję wymyślić jakiś żart, żeby ją rozśmieszyć, ale
nic nie przychodzi mi do głowy. Widuję siostrę Sonię od pięciu lat — nigdy
nie zdarzyło jej się skomentować nic oprócz mojego ciśnienia i tętna.

Postanawiam, że mam to gdzieś, ją i Marka też. Nic
mnie to nie obchodzi. Idę za nią, powłócząc nogami, boleśnie świadoma
tego, że jestem w nie lepszej formie niż Mark, choć on jest starszy ode
mnie o co najmniej trzydzieści lat.

2.

2.

Kiedy Dara odwozi mnie do domu, jest ciemno i chłodno.
Kalifornijski chłód. Niektórzy ludzie przy takiej pogodzie noszą krótkie
spodenki; ja mam na sobie ciepłą kurtkę. Ręce trzymam splecione. Unikamy
rozmowy o badaniu. Zazwyczaj nie rozmawiamy o tym, jak poważny jest mój
stan. Jeśli miałabym tracić czas na te bzdury, byłabym jeszcze większym
kłębkiem nerwów niż teraz. Mimo wszystko odzywam się.

— Jeśli będzie trzeba to powtórzyć, to pewnie
niedługo.

Angiografia rezonansu magnetycznego, którą dopiero co
przeszłam, przypominała raczej średniowieczną torturę niż współczesne
badanie medyczne. Najpierw wstrzyknięto mi środek cieniujący, potem
przypięto mnie do ramy i wsunięto do maszyny. Okazuje się, że mam lekką
klaustrofobię, bo już po chwili zaczęłam nerwowo wciskać guzik, aby
zasygnalizować, że coś jest nie tak. Podano mi środek uspokajający, więc
ostatecznie udało mi się wytrzymać nieruchomo te dziewięćdziesiąt minut
przy odgłosach obracającej się maszyny. Leżałam, licząc na to, że w
pomieszczeniu nie ma nic metalowego, co mogłoby zacząć fruwać. Przetrwałam
tylko dzięki temu, że udało mi się wyobrazić sobie, jak krzyżuję moje
róże. Podziałało. Wymyśliłam nawet nową kombinację rodzicielską, którą
wypróbuję, kiedy będę mieć jesienią nowe nasiona.

— Dałaś radę. Zawsze tak jest. — Dara zerka na
mnie.

Skręcamy w moją ulicę. Cieszę się, widząc wysłużoną
czerwoną hondę zaparkowaną przed domem i światło w szklarni. W środku
widać sylwetkę Brada, podlewającego rośliny.

— Jest późno. Chyba powinien już być w domu. —
Dara marszczy brwi. — Czy nocne podlewanie nie sprzyja przypadkiem
powstawaniu grzyba?

— Kluczową sprawą jest drenaż. Dopóki woda jest
odpowiednio odprowadzana z gleby, można podlewać nocą.

Miał skończyć o szóstej, a jest już siódma. Kiedy
ruszamy w stronę domu, światło gaśnie, a drzwi szklarni się zamykają. Brad
przybiega do nas w podskokach, błyskając w świetle werandy zębami i
rozświetloną komórką w dłoni.

— Przepraszam, trening się trochę przeciągnął —
mówi, odrzucając włosy z twarzy. Musi to robić raz po raz, bo grzywka
nieustannie opada mu na oczy. Jak dla mnie nie wygląda to zbyt męsko. Brad
w ogóle jest zbyt śliczny jak na chłopca, z tym swoim lekko zadartym nosem
i jasnozielonymi oczami w oprawie tak ciemnej, jakby użył kredki. Ma
jednak mocną szczękę po ojcu i duże uszy, które równoważą te bardziej
kobiece cechy.

Brad Jensen jest stypendystą. W niektórych szkołach
reszta dzieciaków mogłaby go za to odrzucić. U nas jednak jest
najpopularniejszym chłopakiem w szkole. Pracowity, bystry i uprzejmy.
Dziecko, o jakim marzy każdy rodzic. Matki wszystkich dziewcząt, z którymi
się spotykał, były bliskie adoptowania go. Nikt nie żałuje mu tego
stypendium — jego matka zginęła w Iraku, kiedy był mały, wychowuje go
samotny ojciec, który jest woźnym w naszej szkole.

— Wolałabym, żebyś był już w domu i się uczył,
niż siedział tu do późna. — Wyjmuję klucz i próbuję trafić nim do zamka.
Po chwili Dara bierze go ode mnie.

— Przecież ja mogę to zrobić. Nie chcę tu
sterczeć całą noc — mówi, przekręcając klucz.

— Nie ma sprawy, pani Garner. Powiedziałem, że to
zrobię, i zrobiłem. — Brad znów strząsa grzywkę z oczu. Nie rozumiem, co
dziewczęta tak w tym pociąga.

— Powinieneś obciąć włosy, będziesz lepiej
widział — mówię, wchodząc do domu. — Dobranoc, Brad.

— Branoc. — Już po chwili słyszę, jak odpala
samochód.

— Co za dzieciak! Czy jest coś, co go nie
interesuje? — Dara zapala światło. — Wiesz, o czym ostatnio ze mną
rozmawiał? O kinie francuskim! — prycha. — Jakby miał o tym jakiekolwiek
pojęcie.

— Pewnie chciał zrobić na tobie wrażenie. — Dara
jest najładniejszą i najmłodszą nauczycielką w szkole, ma zaledwie
trzydzieści dwa lata. Nic dziwnego, że chłopcy stale się w niej zakochują;
ona jednak zawsze zachowuje pełen profesjonalizm. Idąc do sypialni,
opieram się ręką o ścianę. Po drodze mijam czyściuteńką, prawie nieużywaną
toaletę. Kiedy człowiek jest na dializie tego typu, co moja, nie musi się
załatwiać. Wcale. To jedyna korzyść z tego wszystkiego. — To świetny
dzieciak — kontynuuję. — Założę się, że będzie mógł przebierać w
uczelniach. Szkoda mi tylko, że już odchodzi ze szkoły.

Dara idzie przede mną. Sypialnia jest bladozielona z
różowymi akcentami. Mam łóżko z baldachimem jeszcze z czasów dzieciństwa —
zmieniłam tylko ciężki materiał na lekkie białe zasłonki. Na łóżko wydałam
więcej niż na całkowite umeblowanie salonu. To tu spędzam najwięcej czasu.

Dara zasłania okno.

— No i proszę, wszystko załatwione. — Opiera się
o framugę. Nagle do mnie dociera, jaka musi być zmęczona. Niemal tak
zmęczona, jak ja.

— Dzięki, że ze mną zostałaś.

— Zajrzę do ciebie jutro. — Jest piątek, a ona i
tak ma co robić. Zajmuję jej strasznie dużo czasu.

— Nie, dam sobie radę. Mam parę puszek rosołu.

— Chyba zwariowałaś, jeśli myślisz, że nie
przyjdę.

— Dobra, idź już. — Macham na to ręką.

Słyszę, jak zamyka drzwi wejściowe.

Na telefonie miga czerwona lampka automatycznej
sekretarki. Nie muszę jej odsłuchiwać, wiem, że to moja mama. Nie jestem
gotowa na rozmowę z nią. Wstaję i zapalam jasne światła na werandzie, aby
oświetlić drogę do szklarni.

Powinnam leżeć; środek uspokajający wciąż krąży w
moich żyłach. W tej chwili czuję się jednak raczej odprężona niż
otumaniona i chcę tylko szybko rzucić okiem na róże.

Szklarnia jest podzielona na kilka części. Pod krótką
ścianą naprzeciw wejścia stoją biurko i półki z zeszytami, w których
znajdują się szczegółowe opisy roślin rodzicielskich i tego, jak je
krzyżowałam przez ostatnie dziesięć lat. Na środku z kolei stoją trzy
niezbyt głębokie pudła, szerokie na metr dwadzieścia i długie na metr
osiemdziesiąt, zawierające przykrytą torfem ziemię. To pudełka na siewki —
tu kiełkują nowe róże. Dalej, na stołach pod ścianami, stoją w doniczkach
starsze róże, rośliny rodzicielskie, umieszczone wystarczająco daleko od
siebie, żeby nie doszło do przypadkowego zapylenia — jakieś osiemdziesiąt
centymetrów dla odpowiedniego przepływu powietrza. Każda z nich została
starannie podpisana na doniczce, a także skatalogowana w zeszycie i
komputerze.

W końcu, na specjalnym miejscu na stole, stoi moja
róża o statusie „ściśle tajna”: wielokrotnie kwitnąca
G42. Choć w tym roku mam nadzieję uzyskać także zapach, już ta
powtarzalność kwitnienia wystarczy, by ją wprowadzić na rynek.

Na zewnątrz, wokół domu, rosną całe rzędy kwiatów.
Najbliżej szklarni, oddzielnie od reszty, trzymam doniczki z podkładką.
Kiedy już uzyska się dobrą siewkę, naszczepia się ją na podkładkę, żeby
wyhodować więcej dokładnie takich samych siewek. Potem próbuje się ją
hodować na zewnątrz, żeby sprawdzić, jak będzie sobie radzić. Nie
wszystkie rośliny są stworzone do uprawy ogrodowej, całkiem sporo
obumiera. Niektóre potrafią później odrosnąć i zaskoczyć człowieka.

Dalej rosną inne róże, pogrupowane według rodzajów,
oddzielone od siebie ścieżkami. Mimo że to hulthemie są moimi faworytkami,
mam tu całe mnóstwo innych róż: mieszańce, róże herbatnie czy pnące. Część
z nich to moi ulubieńcy zaraz po hulthemiach, na przykład róże angielskie,
róże Austina — te o wielkich pachnących kwiatach, przypominających drobne
główki kapusty.

Mój ogród ze względu na rozplanowanie przypomina
raczej farmę, priorytetem jest dla mnie funkcjonalność, względy estetyczne
nie są istotne. Zwyczajni hodowcy róż często uprawiają także inne rośliny,
które wydają kwiaty, kiedy róże już przekwitają. Popularnością cieszą się
frezje o odurzającym zapachu czy jaskry, huśtające się na długich
łodyżkach. Ja się w to nie bawię.

Tutaj pszczoły mogą latać swobodnie, przeważnie
pozwalam naturze robić swoje. W listopadzie ptaki zjadają owoce i wydalają nasiona w czasie zimowych wędrówek.
Myślałam nawet o umieszczeniu urządzeń śledzących w owocach, żeby
sprawdzić, dokąd trafiają.

Otwieram drzwi szklarni i omiatam ją badawczym
spojrzeniem. Woda jest zakręcona, węże są pochowane, nożyce odwieszone.
Gaszę światło, zamykam drzwi na zamek i upewniam się, że nie zostawiłam
klucza pod wycieraczką.

Teraz wreszcie dopada mnie senność. Wracam do domu.

Jest ciemno. Słychać jedynie brzęczenie lodówki i mój
własny oddech. Idę przez nieoświetlony dom wydeptanym już torem,
ostrożnie, żeby o nic nie zahaczyć, na nic nie wpaść. Zapalam lampkę przy
łóżku i znów zerkam na migające światełko automatycznej sekretarki. Biorę
głęboki oddech i wybierając numer mojej mamy, zdejmuję buty i skarpetki i
wkładam piżamę — długą koszulkę taty.

— Cześć, jak się masz? — pytam, kiedy podnosi
słuchawkę. Mój głos brzmi nienaturalnie głośno w tym pustym i cichym domu,
ale udaje mi się jakoś zwalczyć odruch szeptania.

— W porządku, a ty? — Początek jest zawsze taki
sam, niezależnie od tego, ile razy dziennie z nią rozmawiam. — Oddzwonię
do ciebie. — Rozłącza się. Nie chce, żebym płaciła za połączenie
międzymiastowe. Telefon dzwoni. — Jak poszło? — Stara się, by jej głos
brzmiał normalnie, ale trudno nie wyczuć w nim troski.

— Dara mnie zawiozła, czuję się dobrze. — Są dwie
rzeczy, które moja mama zawsze chce usłyszeć: to, że nie jestem sama i że
mam się dobrze.

— A będą ci robić tę pielografię?

— Mamo, przecież jeszcze nie mam wyników.

Dzisiejsze badanie było ostatnią szansą na zmierzenie przepływu krwi. Najłatwiej jest uzyskać jego pomiar
dzięki pielografii, ale jestem uczulona na kontrast. Miałam już jedno
badanie — jego wynik był nierozstrzygający. Teraz ta angiografia. Jeśli
nie da jasnego wyniku, będą nalegać na pielografię, niezależnie od mojej
alergii. Postanawiam zmienić temat.

— A jak twoja wystawa?

— Świetnie, sprzedałam akwarelę. Wiesz przecież,
że mogę być u ciebie jutro rano, córciu.

— Sprzedałaś akwarelę? — Nie chcę, żeby
przyjeżdżała. — Gratulacje! To naprawdę wspaniale! Za ile?

— Nieważne. Mam przyjechać?

To właśnie jeden z powodów, dla których wyjechałam z
rodzinnego miasta. Jeśli mama tu przyjedzie, będzie się ciągle koło mnie
kręcić, zbyt zajęta swoim poczuciem winy, żeby wyjść na dwór i zająć się
pejzażami.

— Mamo, badanie było nieinwazyjne. — Tłumię
westchnienie poduszką. Rodzice niedługo lecą do Francji podziwiać widoki,
zwiedzać winiarnie i objadać się spleśniałym serem, który tutaj nie
zostałby dopuszczony do obrotu. Nie pozwolę mamie przegapić tej wycieczki,
chociaż ona i tak zawsze ma wykupione ubezpieczenie, na wypadek gdyby
musiała z czegoś rezygnować, „bo coś jest nie tak z Gal”.

— Jesteś pewna, że wszystko w porządku? Masz
jakiś dziwny głos. — Gdyby tu była, już by mi robiła herbatę i głaskała
mnie po głowie. Przez moment tego właśnie chcę.

— Jestem na środkach uspokajających. Jutro będę
mówić bardziej składnie. — Odkładam okulary na szafkę nocną i pocieram
nos. Chcę zmienić temat. — Becky się nie odzywała?

— Odzywała się — odpowiada mama po chwili
wahania.

Oczy mi się zamykają. Jestem tak bliska zaśnięcia, że
aż żałuję, że spytałam, ale czuję, że chce mówić dalej.

— I co u niej? Znów ją wylali z pracy? — Becky
jest przedstawicielką firmy farmaceutycznej. Jeździ po swoim okręgu i
sprzedaje tabletki lekarzom. Skończyła biologię, podobnie jak ja, i na
pierwszy rzut oka — w eleganckim kostiumie, ze lśniącymi prostymi włosami
i perfekcyjnym makijażem — wygląda na dobrze sytuowaną kobietę.

— Nie, ale dostała nową. Będzie więcej
podróżować. — Teraz głos mamy zaczyna mnie śmieszyć. — Riley będzie
mieszkać u nas, jak już wrócimy z Francji.

— Naprawdę? — Zaczynam ziewać. Riley to córka
Becky. Jej tatuś na początku wpadał i wypadał, a ostatnio zniknął na
dobre.

— Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. —
Słyszę, jak mama grzechocze pokrywkami, co oznacza, że denerwuje się
bardziej niż zwykle, bardziej nawet niż po jednej z moich operacji.

— Jedziemy w lecie w odwiedziny do ciotki Betty.
Operowali jej ostatnio kolano. — Jej głos zanika. — Nie tak łatwo sobie
poradzić z nastolatką.

— Powiedziałaś jej to? — Mama pozwala wchodzić
sobie na głowę, wysyła Becky pieniądze, kiedy ta za bardzo rozpędzi się z
wydatkami, pewnie nawet częściej, niż mi mówi. — Powiedziałaś, że masz z
nią wystarczająco dużo kłopotów?

Nie odpowiada, więc wiem, że nic jej nie powiedziała.

— Jestem pewna, że wszystko się ułoży.

— Pewnie, zawsze się układa, w jedną lub drugą
stronę. Częściej w tę złą. — Śmieję się z własnego żartu.

— Bardzo zabawne.

Odpływam. Biedna mała Riley. Kiedy ostatnio ją
widziałam, mieszkałam jeszcze z rodzicami. Kiedy to było — z siedem lat
temu? Teraz ma piętnaście.

Raz, kiedy była malutka, mogła mieć wtedy ze dwa lata,
wpadłam do Becky w San Diego. Właśnie straciła swoją pierwszą pracę jako
przedstawicielka w firmie farmaceutycznej. Była wtedy dość rozrywkową
dziewczyną, nie jestem pewna, czy ograniczała się do trawki i alkoholu.
Podejrzewaliśmy, że „zwolnienie” to określenie eufemistyczne, że tak
naprawdę wylali ją z hukiem za przychodzenie do pracy na kacu, albo i
gorzej.

Coś upuściłam, nie pamiętam już, co to było. Drzwi
były otwarte, kot zamiauczał na mój widok.

— Riley! Becky! — weszłam do środka.

Becky leżała nieprzytomna na kanapie. Potrząsnęłam
nią. Zero reakcji. Uderzyłam ją w policzek.

— Becky! Gdzie jest Riley?

Otworzyła oczy, ale nie mogłam z nią złapać kontaktu.
Wtedy usłyszałam płacz zza domu. Riley była w ogródku, w obwisłej
pieluszce, i kurczowo ściskała za kark starego golden retrievera, który
został Becky po którymś z jej byłych. Miała zaczerwienione oczy, brudną
buzię i ubłocone ręce, ale nic jej się nie stało. Wyciągnęła do mnie
rączki.

Podniosłam ją i zabrałam do rodziców. Dopiero po wielu
godzinach Becky się obudziła i zorientowała, że jej dziecko zniknęło.

Potem Riley mieszkała ze swoim ojcem i wyglądało na
to, że wszystko jest w porządku. Kiedy pracował, zajmowała się nią jego
matka. Becky doprowadziła się do ładu, skończyła z imprezowaniem i
regularnie ją widywała. Zrzuciliśmy ten incydent na karb niedojrzałości.

Kilka lat później babcia Riley zmarła, a jej ojciec
spodziewał się dziecka z inną kobietą. Tamtej nie spodobało się, że miał
już kiedyś rodzinę. Pobrali się i wyjechali do Bostonu, a Riley wróciła do
Becky. Z tego, co wiem, nie zabiegał o kontakt z córką, jedynie co miesiąc
przysyłał czek.

Becky dostała nową pracę i przeprowadziła się do San
Francisco. Nawet jeśli chodziła na imprezy, w pracy musiała zjawiać się
trzeźwa, a przynajmniej kontaktująca, bo udało jej się utrzymać tam parę
ładnych lat. Przypuszczam, że chociaż zwolniła z alkoholem, nie omijała
zbyt szerokim łukiem silnych tabletek przeciwbólowych, które wyciągała
ukradkiem z próbek. Rzadko do niej dzwoniłam, ale zdarzało mi się wtedy
słyszeć, że mówi nieco zamglonym głosem. Zarabiała nieźle, a mimo to,
jakimś dziwnym trafem, zawsze miała problemy finansowe. Jej liczni faceci
zajmowali się wątpliwymi biznesami, typu kluby nocne.

Mama nigdy nie chciała przyjąć do wiadomości, że coś
jest nie w porządku.

— Riley by mi powiedziała — powtarzała zawsze. W
lecie latała po Riley i przywoziła ją na całe wakacje do siebie do domu.
Musiałam wierzyć w to, że moi rodzice dają jej w życiu jakieś poczucie
równowagi i bezpieczeństwa, tak jak robiła to na początku babcia ze strony
ojca. Musiałam wierzyć, że zapomni o tych wczesnych latach zaniedbania.

— Riley nie chce, żebyś ją zabierała od matki —
stwierdziłam. W wieku ośmiu lat okazywała mojej siostrze niesamowitą i
zupełnie niezasłużoną lojalność.

— Wszystko w porządku, ciociu — powiedziała,
kiedy zadzwoniłam złożyć jej życzenia z okazji ósmych urodzin.

— Otwórz szafkę w kuchni i powiedz mi, co tam
jest.

— Spaghetti, pizza i dużo warzyw. Bardzo dużo
warzyw. Mama każe mi je jeść — odparła błyskawicznie.

— Trzymacie pizzę w szafce? — spytałam
podchwytliwie.

— Myślałam, że pytasz o lodówkę.

Zawsze tak było. Riley chroniła i kryła swoją matkę, a
Becky wyłudzała od naszej matki wszelką pomoc, jaką udało jej się uzyskać,
nie chcąc się przyznać, że już dawno powinna przekazać jej opiekę nad
córką.

Przypomina mi się to wszystko teraz, kiedy tak leżę,
wpatrując się w sufit i słuchając mamy, wymyślającej kolejne
usprawiedliwienia dla mojej siostry.

— Riley potrzebuje dobrej szkoły i stabilnego
otoczenia. Becky jej szkodzi — mówię w końcu. Myślę o moich znajomych z
pracy i ich dzieciach. Pierwsze dziecko dostaje bezpłatną edukację. Zawsze
żałowałam, że nie mogę skorzystać z tego programu. — Powinna przyjechać
tutaj. Dostałaby za darmo dyplom prywatnej szkoły.

— Nie dałabyś sobie z nią rady.

— Nie widziałaś mnie w akcji, jak radzę sobie z
moimi uczniami — chichoczę. Chyba już usypiam. Jestem na plaży w San Diego
i moczę palce stóp w lodowatym Pacyfiku. — Poziom zanieczyszczenia jest
wysoki — mamroczę. Śni mi się kolejny szkolny projekt naukowy — badanie
wody oceanu.

— Lepiej dam ci odpocząć — jej głos mięknie.

Jedyne, co daję radę jeszcze zrobić, to nacisnąć
przycisk kończący rozmowę. Środek przeciwbólowy jest lepszy niż tabletki
nasenne. Światło księżyca wpada przez firankę i tworzy na suficie
abstrakcyjne różane motywy. Zamykam oczy i wyobrażam sobie drzewo
genealogiczne mojej różanej rodziny. Hulthemie. Krążą wokół mnie
trójwymiarowe, jakbym była Alicją w Krainie Czarów. Uśmiecham się. Może
mogłabym wyhodować żółtą z tej różowej… Krzyżuję w myślach hulthemie,
następne pokolenie rośnie szybko jak na filmie. Aż w końcu usypiam.

3.

3.

W poniedziałek po zabiegu chodzę po klasie wzdłuż tablicy, a moje sportowe buty skrzypią za każdym razem, kiedy stykają się
z czarnym linoleum. Wszystkie sale do przedmiotów ścisłych mają podłogi
wyłożone czarnym linoleum i czarne blaty. W Halloween zawsze przystrajam
klasę tak, że wygląda jak loch. Nie ma tu palników Bunsena, jak w sali
chemicznej, ale za to mamy całą kolekcję mikroskopów, ustawioną na blatach
wzdłuż starych okien. Pomieszczenie znajduje się na drugim piętrze;
uczniowie mają tu zwyczaj śnić na jawie, spoglądając przez okna na czubki
drzew i boisko, na którym odbywa się akurat lekcja wuefu.

Na ścianach nie wiszą portrety świętych, jak w sali do
religii. W dzisiejszych czasach szkoły katolickie zwykle nie są już takie
szalenie religijne. Nie ma tu nawet zakonnic, bo nie wystarcza ich na
wszystkie te szkoły. Ksiądz także przyjeżdża do nas odprawić mszę tylko
raz w miesiącu. Poza tym nie różnimy się niczym od innych prywatnych
szkół.

Pracuję tu od ośmiu lat, zaczęłam tuż przed tym, jak
drugi raz straciłam nerkę. Przeniosłam się ze szkoły państwowej, pełnej
niezbyt angażujących się w pracę nauczycieli i jeszcze mniej
zaangażowanych uczniów. Mniejsza szkoła prywatna stanowiła miłą odmianę.

Dyrektor, doktor O’Malley, w trakcie naszej pierwszej
rozmowy przyglądał mi się z pewną dozą niepewności.

— Jak poradzi sobie pani z dyscypliną w klasie? —
spytał.

Wyprostowałam się.

— Po pierwsze, przychodzę ze szkoły państwowej i
tam nigdy nie miałam z tym problemów, a poza tym wydawało mi się, że wasza
szkoła nie toleruje nieodpowiedniego zachowania. Po drugie, pozory mylą, a
prawdziwa siła tkwi w języku.

Doktor O’Malley się uśmiechnął.

— No tak, ma pani rację. I to prawda, że mamy tu
porządne dzieciaki.

— Wiem, co pan sobie myśli. — Pochyliłam się w
jego stronę, opierając ręce o biurko. — Rozchoruję się i będzie to pana
dużo kosztować.

Zaczął zaprzeczać, ale ucięłam to, podnosząc rękę.

— Powiem tak. Nikt nie jest w stanie przewidzieć,
jak będzie. Zupełnie zdrowa osoba może równie dobrze jutro wpaść pod
samochód. Ale gwarantuję panu, że niezależnie od tego, ile czasu mi
jeszcze zostało, kiedy będę opuszczać tę szkołę, będzie ona z pewnością
lepszym miejscem niż teraz. — Nakreśliwszy swoje stanowisko, usiadłam i
oparłam się na krześle.

Koniec końców rada nie znalazła powodu, dla którego
miałaby mnie nie przyjąć. Na pewno nie mogli mnie odrzucić z powodu
niskiego wzrostu ani braku kwalifikacji. Od tamtej pory tu pracuję.

Dziś moi uczniowie będą się uczyć o osmozie. Jest to
jedno z prostszych pojęć, a przy tym można przeprowadzić ciekawe zajęcia.
Przyniosłam ziemniaki, pokroiliśmy je w plasterki i włożyliśmy do zlewek z
wodą — czystą, słoną i słodką. Dzieciaki miały wyjaśnić, dlaczego ziemniak
w słonej wodzie zmiękł, ten w wodzie słodkiej nie stał się równie miękki,
a ten, który trafił do czystej wody, stwardniał. Osmoza sprawia, że woda
przemieszcza się w stronę soli.

Rękę podnosi dziewczynka z rudym kucykiem, ubrana w
strój cheerleaderki. Stroje te nie różnią się znacząco od zwykłych
mundurków obowiązujących w szkole: spódniczka w kratę i sweter ze znakiem
szkoły zamiast białej bluzki i spódnicy.

— Czy możemy użyć tego samego pojemnika we
wszystkich trzech przypadkach?

Już wytłumaczyłam, na czym polega ich zadanie, ale ona
akurat wtedy zagapiła się w okno. Zwracam się do reszty klasy.

— Czy ktoś wie?

John, chłopiec w szkolnej bluzie, pyta, brzęcząc
stojącymi na stoliku zlewkami:

— Hm… Saro, ile zlewek masz przed sobą?

Reszta klasy chichocze. Gdyby Sara była bohaterką
kreskówki, teraz nad jej głową pewnie zaświeciłaby się wielka żarówka.

— No dobra, już wiem!

— Myślałem, że w tej szkole cheerleaderki też
będą względnie inteligentne… — mruczy pod nosem chłopiec, potrząsając
czarną czupryną.

— Hej, w tej klasie jest miejsce tylko dla jednej
mądrali — mówię, stukając w ławkę na wprost Johna.

— Czyli dla pani? — uśmiecha się z zakłopotaniem.

Kiwam głową i odpowiadam uśmiechem.

— Moi drodzy, jeśli ktoś będzie miał jeszcze jakieś
wątpliwości, John na pewno chętnie wam pomoże. Bez zbędnych komentarzy.

Chłopiec wypuszcza powietrze z ust i wzrusza
ramionami, ale już nic nie mówi.

W końcu wszyscy się uspokajają i zabierają do pracy.
Lekcja trwa około pięćdziesięciu minut, a im zostało niecałe czterdzieści.

Siadam za biurkiem z tyłu klasy, skąd widzę wszystkich
doskonale, sama znajdując się poza zasięgiem ich wzroku. Chociaż cały
weekend odpoczywałam, nie czuję się najlepiej i mam nadzieję, że nic nie
złapałam. Któryś z uczniów z przodu kaszle, a ja słucham uważnie. Według
mnie brzmi to raczej jak suchy alergiczny kaszel. Po niemal dwunastu
latach nauczania potrafię rozpoznać różnicę. Uświadomiwszy sobie, że
wstrzymałam oddech, by uniknąć zarazków, pozwalam sobie na potężne
ziewnięcie.

Na stole stoi butelka z wodą — pół litra, czyli połowa
mojego przydziału na cały dzień. Jeśli jest się pacjentem, który wciąż
jeszcze sam produkuje mocz, można pić nieco więcej. To niezbyt dużo, ale i
tak lepiej niż za pierwszym razem, kiedy zaczęłam dializy — wtedy mogłam
pić nie więcej niż puszkę dziennie.

Ten brak nawodnienia sprawia, że moja skóra jest tak
sucha, jak w reklamach balsamów głęboko nawilżających. Opakowanie z białym
kremem do rąk stoi na moim biurku, zaś w szufladzie mam tabletki, które
muszę zażywać regularnie, oraz specjalną, niezbyt smaczną przekąskę dla
osób dializowanych o niskiej zawartości fosforu i potasu. Jeśli zje się
tego za dużo, można dostać ataku serca. Powinnam zacząć reklamować swoją
dietę, slogan mam już gotowy: „To tak nieapetyczne, że nie uda Ci się nie
schudnąć!” — śmieję się.

Otwieram w komputerze mój różany folder. Mam przed
sobą drzewo genealogiczne moich róż. G42 powinna zakwitnąć lada dzień; mam
nadzieję, że będzie pachniała. Jej rodzicami są wielokrotnie kwitnąca
róża, którą wyhodowałam w zeszłym roku, i druga, także o powtarzalnym
kwitnieniu. Dziadkowie tych róż z kolei cieszyli się zapachem. Przy moich
staraniach zapach pojawia się co któreś pokolenie, jak niebieskie oczy w
pewnych brązowookich rodzinach. Tak mi podpowiada intuicja, choć moje
przewidywania nie zawsze się sprawdzają. Na koniec to i tak zawsze jest
niespodzianka.

Nagle zjawia się koło mnie Dara — weszła po cichu w
swoich czarnych balerinkach. Już skończyła lekcje. Jestem poirytowana —
nie powinna przerywać mojej lekcji tylko dlatego, że się nudzi. Choć
przyznaję, że ja też nie zajmuję się tym, czym powinnam, rozmyślając o
różach w czasie lekcji. Wyłączam monitor, zanim zdąży zobaczyć, co
robiłam. Zdarzyło jej się parę razy wygłosić kazanie na ten temat.

— Przyszłaś dowiedzieć się w końcu czegoś o
osmozie — obracam się na krześle — czy może jest jakaś sprawa
niecierpiąca zwłoki, którą powinnam się zająć?

Siada na krześle obok mnie.

— Po prostu przechodziłam obok i zobaczyłam, że
nie jesteś zbyt zajęta. — Spogląda znacząco na komputer. — Właśnie wpadłam
na świetny pomysł, rozpisując plan na przyszły semestr.

Nauczyciele nie powinni się odwiedzać w trakcie
lekcji. Uczniowie zajmują się teraz nami, zamiast zadaniem.

— Porozmawiamy o tym podczas lunchu, a nie na
lekcji.

Nie zwraca na to uwagi.

— Może zrobiłybyśmy wspólny projekt? Można by
połączyć biologię i sztukę.

— Moi uczniowie nie potrafią rysować. Dlatego
właśnie są w klasie biologicznej. — Puszczam oko do tych, którzy na mnie
patrzą.

Dara mruga, a ja zauważam, jak dużo tuszu i eye-linera
użyła — aż jej się zbiera w drobnych zmarszczkach pod okiem.

— Po pierwsze, wielu biologów świetnie rysuje.
Wielu artystów jest też niezłych z biologii. Jak myślisz, kto tworzy
ilustracje do podręczników anatomii, hm?

— Już dobrze, żartowałam.

— Zabrzmiało to inaczej. — Dara krzyżuje ramiona.
— Daj spokój, Gal, to świetny pomysł. Nie psuj tego.

Właśnie zdaję sobie sprawę, że to, co powiedziałam,
faktycznie nie było śmieszne, i chyba oszukuję samą siebie, jeśli sądzę,
że było inaczej.

Już otwieram usta, żeby przeprosić i się wytłumaczyć.
To ta nerka. Wszystko zawsze jest przez nerkę. Ale nie powinnam
wykorzystywać swojej choroby jako usprawiedliwienia. Powinnam umieć
kontrolować wahnięcia nastroju. Może brak wody wysusza mi mózg. Mam suche
oczy i pocieram je pod okularami.

W poprzedni weekend naskoczyłam na Darę, kiedy
wybierałyśmy miejsca w kinie — miałyśmy oglądać Czarnego łabędzia.
Ona chciała siedzieć na środku, a ja na to, że w ogóle nie chciałam iść na
ten film, więc skoro już z nią przyszłam, to powinnyśmy przynajmniej
usiąść tam, gdzie ja chcę. Wygrałam. Przeważnie tak się to kończy. Nie
oznacza to jednak, że miałam rację.

— To projekt konceptualny — ciągnie. — Nie muszą
umieć rysować. Moi uczniowie nie muszą znać się na biologii, choć pewnie
wiedzą co nieco. — Wskazuje na uczniów. — Widzę tu z dziesięć osób, które
znam z lekcji sztuki.

W tym momencie moja irytacja powraca, a nawet wzrasta,
zwłaszcza że teraz nikt już nie pracuje nad zadaniem, wszyscy tylko
czekają podekscytowani, co będzie się działo dalej. Dara jest lubiana w
szkole. Jest tą fajną nauczycielką, która pozwala im jeść na lekcji albo
zabiera ich na dwór, żeby rysowali w plenerze. Ja jestem tą wredną, która
zmusza ich do myślenia i nie daje nikomu taryfy ulgowej.

— To dużo wyjaśnia, jeśli chodzi o ich stypendia.

Jej szyja czerwienieje, a ja wiem, że przesadziłam. To
było słabe, Gal. Dara wstaje. Czuję się okropnie.

— Daro, poczekaj…

— Zapomnij o tym. — Wychodzi.

Wszyscy patrzą, szepcząc i chichocząc. Część,
zszokowana tym, co powiedziałam, wpatruje się we mnie z niedowierzaniem.
Są jak wilki — jedna oznaka słabości i ruszą do ataku.

Przetoka do dializ, kawałek plastikowej rurki w prawej
ręce, swędzi mnie boleśnie. Mam ochotę wyrwać z ciała ten obcy obiekt.
Chcę coś powiedzieć, ale mam ściśnięte gardło, więc biorę mały łyk wody z
dziennego przydziału. Uczniowie, te dzieci, których największym
zmartwieniem jest to, jakie płatki zjeść danego dnia na śniadanie,
parskają śmiechem. Moja reakcja jest przesadzona, ale chcę im pokazać, kto
tu rządzi.

— Bardzo proszę wracać do pracy! — Mój ostry głos
odbija się echem od ścian, aż mnie bolą uszy. Na szczęście wszyscy
spuszczają głowy i z powrotem skupiają się na zadaniu.

Jestem w domu. Prosty obiad — smażonego hamburgera —
przygotowałam sama, bo musi być niskosodowy. Mam dziś dializę. Torba z
zapasową szczoteczką do zębów i parą miękkich kapci jest już spakowana;
moja szkolna torba z klasówkami do sprawdzenia leży na wierzchu. Torba
szpitalna jest zawsze w pogotowiu, jak u jakiejś wiecznie ciężarnej kury
domowej.

Idę przez ogród, ciągnąc za sobą czerwony wózek; raz
po raz skręcam w kolejne ścieżki, by zebrać obumarłe części roślin. Mam na
sobie rękawice ogrodowe, a w ręku nożyce; podcinam co poniektóre pędy,
zagrażające stopom. Brad zajął się już większością tego, co się tu
niepotrzebnie przybłąkało. To jedno z jego zadań, niezbyt skomplikowane.
Chciałabym już być w szklarni i pielęgnować różę na konkurs, ale na razie
nie pozostaje mi nic innego, jak czekać, aż wreszcie zakwitnie, żeby
zobaczyć, co z niej będzie. To jak oczekiwanie, aż pisklę wreszcie wykluje
się z jajka.

Coś kiełkuje nieopodal mojej pięknej czerwonej róży
amerykańskiej. Na razie ciężko stwierdzić, czy to róża, czy jakiś chwast.
Jeśli róża, to na pewno nie ta, która miała tu rosnąć, ale jakaś
przypadkowa, która będzie pozbawiać tę, na której mi zależy, wartości
odżywczych, i przeszkadzać jej korzeniom. Ten opis to właściwie definicja
chwastu. Mogłabym wyrwać tę roślinę, umieścić w doniczce i sprawdzić, co z
niej wyrośnie, ale kto ma na to wszystko czas? A niech mnie, jeśli
robiłabym tak z każdą rośliną, już nie miałabym wolnych doniczek. Wyrywam
ją, wrzucam na wózek i idę dalej.

Biorę ze sobą na dializę album ze zdjęciami moich róż
i przeglądam go w poczekalni. Mam tu kwiaty z ostatnich dziesięciu lat —
od momentu, w którym zaczęłam traktować moje hobby poważnie. Pierwsze
zdjęcia hulthemii pochodzą sprzed sześciu lat — to właśnie wtedy je
odkryłam.

Jednym z moich ulubionych kwiatów jest różowa róża z
bordową plamką. To moja najwcześniejsza krzyżówka.

Nazwałam ją G21. Nic szczególnego, bez zapachu. Jest
to po prostu pierwsza hulthemia, jaką stworzyłam.

— To dopiero są róże!

Zamieram. Walters zagląda mi przez ramię; jest tak
blisko, że czuję jego oddech na głowie. Gwałtownie zamykam album.

— Nie miałem nic złego na myśli — odchodzi
powoli, puszczając do mnie oko przy wyjściu.

— Gal — proszą mnie do pokoju.

Po drodze mijam Waltersa, drania, który w ogóle nie
powinien znajdować się na liście. Jak zwykle, podrywa siostrę Gwen. Co te
kobiety w nim widzą? Nie rozumiem tego. Macha mi elegancko na odchodne, ja
zaś walczę z chęcią pokazania mu środkowego palca.

Kładę się na łóżku. Siostra Gwen wsuwa igłę do
plastikowego graftu w mojej nodze. Kiedy przetoka w ręce na dobre się
zablokowała, przerzucili się na nogę, a kiedy ta się zatkała, przez jakiś
czas używali żyły szyjnej. Jedna rurka do maszyny i jedna z maszyny,
wyprowadzająca czystą krew. Brzmi to przerażająco — mieć igłę wbitą w
szyję, ale po tylu latach nakłuwania nie robi to już na mnie takiego
wrażenia. Jestem pewna, że moje tkanki w środku są całe poszarpane i
pokryte bliznami.

— Wygodnie ci? — pyta. Przypomina mi Flo z baru
Mela, blondynkę z różową szminką na ustach. Jej dłonie pachną papierosami
i zasypką dla niemowląt.

Zamiast odpowiedzi unoszę w górę oba kciuki. Gwen gasi
światło.

W łóżkach szpitalnych czuję się tak samo wygodnie i u
siebie, jak we własnym łóżku. Szorstka pościel o charakterystycznym
szpitalnym zapachu, plastikowe barierki po bokach.

Nigdy tego dokładnie nie liczyłam, ale prawdopodobnie
spędziłam na nich tyle samo czasu, co we własnej sypialni.

Raz, kiedy Becky miała dziesięć lat, spadła z drzewa i
uderzyła się w głowę. Straciła przytomność. Obudziła się w szpitalnej
sali. Błyskawicznie zjawiła się moja lekarka, która zobaczyła na karcie
nazwisko Garner. Przynajmniej raz była to inna Garner. Pani doktor
zapytała Becky, czy wie, gdzie jest.

— W pokoju Gal — odpowiedziała moja siostra.

Lekarka była pewna, że Becky uszkodziła sobie mózg, kiedy nagle moja mama zrozumiała:

— Ona myśli, że jest u Gal, bo Gal jest ciągle
tutaj.

Kiedy mama opowiada tę historię, Becky zupełnie nie
łapie, o co chodzi.

— Więc ta lekarka ucieszyła się, że to nie Gal,
tylko ja?

— Gal przeszła dużo więcej niż ty — odpowiada
wtedy mama, używając wysłużonej formułki.

W pokoju dializ usypia mnie dźwięk sztucznej nerki.
Nie budzi mnie już nawet pikanie aparatu do mierzenia ciśnienia.

Budzę się rano, czując się mniej więcej jak dawna Gal,
czyli względnie dobrze. Normalna osoba, jak Dara, miałaby pewnie wrażenie,
że rozbiera ją grypa, ale właśnie to jest moją normą.

Kiedy przyjeżdżam do domu, ogród zasnuty jest mgłą.
Nie sprawdzałam w prognozie pogody, czy coś się zmieni. Otwieram drzwi.
Powietrze w domu stoi i jest niezbyt świeże, więc otwieram okno w kuchni.
W zlewie leżą brudne naczynia po wczorajszym obiedzie. Powinnam wstawić je
do zmywarki. Nagle, nie wiadomo skąd, nachodzi mnie myśl, że miło byłoby,
gdybym miała kogoś, kto robiłby to za mnie. Włączam komputer i robię
herbatę. Za płotem stara pani Allen znów zaczyna podlewanie, chociaż
wczoraj wszystko wystarczająco nawodniła.

— Zabije pani ten swój wymuskany trawniczek — mówię.