Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Tajemnica grobowca

Tajemnica grobowca

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-657-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Tajemnica grobowca

"Były agent Departamentu Sprawiedliwości Cotton Malone od dziecka wiedział, że jego ojciec zaginął gdzieś na północnym Atlantyku, wraz z okrętem podwodnym, którym dowodził. Teraz jednak chce poznać szczegóły jego śmierci, prosi więc byłą przełożoną, Stephenie Nelle, by umożliwiła mu wgląd do pewnych dokumentów wojskowych. Ze zdumieniem odkrywa, iż jego ojciec odbywał tajną misję pod lodami Antarktydy w okręcie podwodnym o napędzie nuklearnym, którego istnienie trzymano w ścisłej tajemnicy. Okazuje się jednak, że nie tylko Malone interesuje się tą sprawą. Bliźniaczki Dorothea Lindauer i Christl Falk walczą o fortunę matki przeznaczoną dla tej z nich, która odkryje, co stało się z ich ojcem, który również zaginął w okręcie dowodzonym przez komandora porucznika Forresta Malone’a. Siostry wiedzą coś, czego nie wie Malone. Inspirowani dziwnymi wskazówkami odnalezionymi w grobowcu Karola Wielkiego naziści badali teren Antarktydy, jeszcze zanim pojawili się tam Amerykanie – już w 1938 roku. Okazuje się, że zaszyfrowane dzienniki pisane w „języku niebios”, skomplikowane zagadki przygotowane przez dawnego uczonego i ta feralna wyprawa jego ojca wiążą się z odkryciami, które mogą mieć daleko idące  konsekwencje dla całej ludzkości."

Polecane książki

Tom „Początki ludzkiego życia” wprowadza czytelników we współczesne dyskusje wokół moralnych problemów prokreacji. Stanowi już drugie ogniwo szerzej zakrojonej serii „Antologia Bioetyki” poświęconej tym zagadnieniom. Zebrane w nim prace, głównie autorów z kręgów anglosaskich, zostały umieszczone...
Świat nie zawsze wyglądał w ten sposób, ludzie nie zamieszkiwali go od początku jego istnienia. Jak więc się stało, że pojawiając się na ziemi, w tak krótkim czasie podporządkowali sobie wszystkie inne istoty? Jak zareagujesz, jeśli powiem ci, że przed ludźmi był ktoś inny? Ktoś, kto poprowadził...
Czas pracy kierowców to jeden z najtrudniejszych tematów, z którymi muszą się zmierzyć firmy transportowe i wykonujące przewozy na potrzeby własne. Przedsiębiorcy muszą uważnie planować zadania kierowcom, żeby nie dochodziło do przekroczeń czasu pracy, a także kontrolować ich zachowanie. Należy zach...
Książka prezentuje wiedzę na temat zasobów niezbędnych do powstania nowych firm, ich wzrostu i rozwoju. Jej istotną zaletą jest odwoływanie się zarówno do teorii, jak i praktyki gospodarczej. W poszczególnych rozdziałach daje się zauważyć logiczne ustrukturyzowanie treści, obejmujące: wprowadzenie, ...
Historia oparta na tragicznych wydarzeniach z 2001 r., które miały miejsce w jednej  z podlaskich miejscowości. Główny bohater – Jeremi to zamożny, przystojny mężczyzna, wspaniały ojciec i świetny przedsiębiorca. Mężczyzna ma tylko jeden problem – o swojej żonie Beacie...
Opis: Przegląd figur demonicznych w literaturze ludów wyznających politeizm. Szatan w literaturze ludów monoteistycznych. Szatan w gnostycyzmie, manicheizmie. Szatan u Dantego, Miltona. Wpływ Odrodzenia na pojęcie diabła. Szatan - Wiek XVII, XVIII i początek XIX. Figury demoniczne w literaturze pols...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Steve Berry

Strony tytułowe

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

THE CHARLEMAGNE PURSUIT

Copyright © 2008 by Steve Berry

This translation published by arrangement with
Ballantine Books,

an imprint of Random House Ballantine Publishing
Group, a division of Random House, Inc.

Copyright © 2010 for the Polish edition by Wydawnictwo
Sonia Draga

Copyright © 2010 for the Polish translation by
Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Mapka na wyklejce: © David Lindroth

Redakcja: Mariusz Kulan

Korekta: Magdalena Bargłowska, Jolanta
Olejniczak-Kulan

ISBN: 978-83-7508-657-7

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

Publikację elektroniczną przygotował

Dedykacja

Dedykuję Pam Ahearn i
Markowi Tavaniemu,

dzięki którym spełniają się
marzenia

PODZIĘKOWANIA

PODZIĘKOWANIA

Pisząc każdą książkę, poznaję kolejnych wspaniałych
ludzi w Random House. I tym razem było podobnie. Tak więc Ginie Centrello,
Libby McGuire, Cindy Murray, Kim Hovey, Christine Cabello, Beck Stvan,
Carole Lowenstein oraz wszystkim w Dziale Promocji i Sprzedaży składam
szczere i z serca płynące podziękowania. Kłaniam się nisko Laurze Jorstad,
która adiustuje wszystkie moje powieści. Żaden pisarz nie mógłby życzyć
sobie bardziej profesjonalnego zespołu współpracowników. Wszyscy bez
wyjątku jesteście po prostu najlepsi.

Podziękowania specjalne należą się przemiłym ludziom z
Akwizgranu, którzy z niesłychaną wprost cierpliwością odpowiadali na moje
niezliczone pytania. Wdzięczność jestem też winien Ronowi Chamblinowi,
właścicielowi Chamblin Bookmine w Jacksonville na Florydzie, gdzie od lat
prowadzę większość swoich badań. To niesamowite miejsce. Ron, dziękuję, że
je stworzyłeś. Dziękuję również za wgląd — jak to się mówi w dalekiej
Australii — naszej australijskiej mamie Kate Taperell.

Książkę dedykuję mojej agentce Pam Ahearn i mojemu
redaktorowi Markowi Tavaniemu. Pam wzięła mnie pod swoje skrzydła w 1995
r. i w ciągu siedmiu kolejnych lat aż osiemdziesiąt pięć razy usłyszała od
wydawców odmowę opublikowania mojej książki. W końcu jednak znalazła tego
właściwego. Godna podziwu cierpliwość. No i Mark. Mam szczęście, że
zgodził się zająć zwariowanym prawnikiem, któremu zachciało się pisać
książki.

Ale ostatecznie wszyscy przetrwaliśmy.

Pam i Markowi zawdzięczam tyle, że i najdłuższego
życia nie wystarczyłoby, żeby się im odwdzięczyć.

Dziękuję.

Za wszystko.

Motto

Opowiedz mi swoją
przeszłość, a ja powiem ci,

jaka będzie twoja
przyszłość.

KONFUCJUSZ

Starożytni mistrzowie byli
subtelni

i elastyczni, tajemniczy i
wszechstronni.

Ich umysły były zbyt
głębokie, by je pojąć.

Ponieważ byli niezgłębieni,

Można ich opisać tylko w
przybliżeniu.

Niezdecydowani jak człowiek
brodzący zimą w strumieniu,

Niepewni jak ktoś, kto
obawia się swoich sąsiadów,

Ostrożni i powściągliwi jak
gość,

Ulegli jak lód w chwili
topnienia,

Prości jak nieobrobiony
blok.[1]

LAO-CY (604 r. p.n.e.)

Kto dom swój niepokoi —
wiatr odziedziczy.

KSIĘGA PRZYSŁÓW 11,29[2]

TAJEMNICA GROBOWCA

PROLOG

PROLOG

LISTOPAD 1971

Rozległ się dźwięk syreny alarmowej i Forrest Malone natychmiast
wzmógł czujność.

— Głębokość? — zawołał.

— Sześćset stóp.

— Co jest pod nami?

— Jeszcze dwa tysiące stóp lodowatej
wody.

Omiótł wzrokiem konsolę kontrolną, wskaźniki i
termometry. W niewielkim pomieszczeniu centrali dowodzenia po prawej
siedział sternik, a z lewej wciśnięty w kąt — operator sterów
głębokościowych. Obydwaj mężczyźni nie odrywali dłoni od drążków. Lampka
kontrolna sygnalizowała problemy z zasilaniem.

— Zwolnij do dwóch węzłów.

Okrętem lekko szarpnęło.

Alarm nie przestawał wyć. Zapadła ciemność.

— Panie kapitanie, raport z komory
reaktora. Poszedł bezpiecznik na jednym z prętów.

Wiedział, co się stało. Mechanizmy wbudowane w to
wybuchowe ustrojstwo spowodowały, że reszta prętów wpadła do rdzenia —
reaktor został awaryjnie wyłączony. W tej sytuacji mieli tylko jedno
wyjście.

— Przełączyć na akumulatory.

Zabłysło przyćmione oświetlenie awaryjne. Wszedł jego
mechanik, Flanders, dokładny i rzetelny specjalista, na którym mógł
polegać.

— Mów, Tom.

— Nie mam pojęcia, jak źle to
wygląda ani ile potrwa naprawa, ale musimy zmniejszyć pobór mocy.

Takie sytuacje zdarzały się już wcześniej, i to kilka
razy, więc wiedział, że akumulatory mogą zastąpić reaktor nawet przez dwie
doby pod warunkiem, że będą oszczędni. Przeprowadzali z załogą
rygorystyczne ćwiczenia symulujące takie zdarzenie. Problem w tym, że po
awaryjnym wyłączeniu reaktora, jak mówi instrukcja, w ciągu godziny należy
go ponownie uruchomić, a jeśli się nie uda, okręt powinien jak najszybciej
zawinąć do najbliższego portu. Od którego dzieliło ich tysiąc pięćset mil.

— Wyłącz wszystko, co się da.

— Panie kapitanie, trudno będzie
utrzymać stateczność — zauważył sternik.

Malone znał prawo Archimedesa. Jeśli siła wyporu
równoważy siłę ciężkości, to zanurzony przedmiot ani nie wypłynie na
powierzchnię, ani nie zatonie. Dzięki pływalności zerowej pozostaje na
jednym poziomie. Na tej zasadzie funkcjonuje każdy okręt podwodny,
utrzymywany pod wodą przez pracujące silniki. Bez zasilania nie ruszą
silniki ani stery głębokościowe, co oznacza brak pędu. Wszystkie te
problemy rozwiązałoby wynurzenie, ale nie mieli nad sobą otwartego oceanu.
Drogę odcinał im lodowy sufit.

— Panie kapitanie, maszynownia
melduje niewielki wyciek z instalacji hydraulicznej.

— Niewielki wyciek? — powtórzył. —
Akurat teraz?

— Zauważyli go wcześniej, ale ze
względu na brak energii proszą o pozwolenie na zamknięcie zaworu i wymianę
przewodu.

Logiczne.

— W porządku, wykonać. I mam
nadzieję, że to koniec złych wieści.

Odwrócił się do operatora sonaru.

— Jak tam z przodu?

Okręty podwodne działały na bazie doświadczeń swoich
poprzedników, a ci, którzy wcześniej pływali po zamarzniętych morzach,
dali dwie rady. Nigdy nie uderzać w nic zamarzniętego, jeśli tylko da się
tego uniknąć. W przeciwnym wypadku ustawić się dziobem do lodu, podejść
delikatnie i modlić się.

— Czysto — odparł operator.

— Zaczynamy dryfować — poinformował
sternik.

— Kompensuj. Ale ostrożnie z
energią.

Nagle dziób niespodziewanie zanurkował.

— Co, do cholery? — wymamrotał
Malone.

— Stery rufowe na pełnym zanurzeniu
— zawołał operator i poderwał się, by pociągnąć drążek w odwrotnym
kierunku. — Nie reagują.

— Blount, pomóż mu — krzyknął
Malone.

Blount zostawił sonar i ruszył na ratunek. Kąt
nachylenia się zwiększał. Malone chwycił się planszetu; wszystko, co nie
było przymocowane, z hukiem spadało na podłogę.

— Sterowanie awaryjne — wrzasnął.

Kąt wciąż się zwiększał.

— Ponad czterdzieści pięć stopni —
raportował sternik. — Zanurzamy się. Stery nie reagują.

Aby nie stracić równowagi, Malone mocniej się złapał
planszetu.

— Dziewięćset stóp, wciąż opadamy.

Cyfry na wskaźniku głębokości zmieniały się tak
szybko, że trudno już było je odróżnić. Konstrukcja okrętu pozwalała im
zejść na trzy tysiące stóp. Dno zbliżało się w zastraszającym tempie, a
ciśnienie wody wciąż rosło — jeśli zbyt szybko osiągnie wysoki poziom,
kadłub imploduje. Z drugiej strony perspektywa uderzenia w dno też nie
była zbyt miła.

Pozostała jedna możliwość.

— Awaryjny ciąg wsteczny. Szasować
wszystkie zbiorniki.

Kiedy komenda została wykonana, okręt się zatrząsł.
Śruby napędowe zmieniły kierunek obrotów, wtłaczając do zbiorników
sprężone powietrze i tym samym wypompowując z nich wodę. Sternik mocno
trzymał drążki. Operator sonaru przygotował się na to, co miało nastąpić.

Odzyskali pływalność dodatnią.

Okręt opadał coraz wolniej.

Dziób na chwilę się podniósł, a potem wyrównał.

— Utrzymuj poziom — rozkazał. — Nie
mam zamiaru się wynurzyć.

Operator sterów wypełnił rozkaz.

— Ile mamy do dna?

Blount wrócił na swoje stanowisko.

— Dwieście stóp.

Malone spojrzał na głębokościomierz. Dwa tysiące
czterysta. Kadłub trzeszczał z powodu naprężeń, ale jakoś się trzymał.
Przyrządy wskazywały, że wszystkie włazy są zamknięte i szczelne. W końcu
jakaś dobra wiadomość.

— Posadź nas.

Okręt podwodny, którym płynęli, miał tę przewagę nad
innymi, że można go było położyć na dnie. Tę zdolność uzyskał dzięki
specjalnie opracowanej konstrukcji; wynikiem nowatorskiego podejścia był
też irytujący napęd i układ sterowania — przed chwilą mieli okazję się
przekonać, jak pracują.

Okręt osiadł na dnie.

W centrali wszyscy spoglądali po sobie niepewnie. Nikt
się nie odzywał. Nie musiał. Malone wiedział, co w tej chwili myśleli. O
mały włos.

— Wiemy, co się stało? — zapytał.

— Z maszynowni meldują, że po
zamknięciu zaworu w celu usunięcia usterki zarówno właściwe i awaryjne
układy sterowania, jak i system zanurzania przestały działać. Nigdy
wcześniej nam się to nie przytrafiło.

— Niech powiedzą coś, czego nie
wiem.

— Zawór jest już otwarty.

Uśmiechnął się — w ten sposób jego mechanik chciał mu
zakomunikować: Gdybym
coś wiedział, na pewno, dowiedziałbyś się pierwszy.

— No dobra, niech to naprawią. A co
z reaktorem?

Na wyjście z tej opresji akumulatory oddały sporo
energii.

— Nie działa — raportował jego
zastępca.

Ta godzina, którą mieli na ponowne uruchomienie,
trochę za szybko mijała.

— Panie kapitanie — ze swojego
stanowiska odezwał się Blount — sonar wykrył coś na zewnątrz. Ciała stałe.
Duża ilość. Chyba wylądowaliśmy wśród głazów.

Postanowił zaryzykować zużycie jeszcze odrobiny
energii.

— Dajcie kamery i reflektory. Ale na
chwilę, żeby się zorientować, o co chodzi.

Włączyły się monitory, na których zobaczyli czystą
morską wodę i zawieszone w niej świetliste drobinki życia. Okręt otaczały
głazy leżące na dnie pod różnymi kątami.

— Dziwne — powiedział ktoś.

Malone też to zauważył.

— To nie są zwykłe głazy. Raczej
kamienne bloki. I to duże. Prostokątne i kwadratowe. Pokaż jeden z bliska.

Blount naprowadził obiektyw na boczną powierzchnię
jednego z bloków.

— O cholera — odezwał się jego
zastępca.

Na kamieniu rysowały się jakieś znaki. Nie pismo, no,
w każdym razie nie potrafił go rozpoznać. Odręczne, zaokrąglone i równe.
Pojedyncze litery zdawały się łączyć w wyrazy, ale nie był w stanie nic
odczytać.

— Jest też na innych blokach —
zauważył Blount i Malone przyjrzał się obrazom z pozostałych kamer.

Otaczały ich ruiny, których fragmenty majaczyły na
dnie niczym duchy.

— Wyłącz kamery — zarządził.

W tej chwili jego głównym zmartwieniem było zasilanie,
nie ciekawostki archeologiczne.

— Jesteśmy tu bezpieczni?

— Dopóki leżymy, nic nam nie grozi —
odparł Blount.

Włączyła się syrena alarmowa. Zlokalizował źródło.
Akumulatory.

— Panie kapitanie, jest pan
potrzebny — wrzeszczał jego zastępca, przekrzykując syrenę.

Wypadł z centrali i rzucił się do drabiny prowadzącej
do kiosku. Mechanik już tam stał.

Alarm ucichł.

Poczuł ciepło. Jego wzrok spoczął na podłodze.
Pochylił się i dotknął lekko metalu. Gorący jak cholera. Niedobrze. Pod
spodem w aluminiowej komorze leżało sto pięćdziesiąt akumulatorów
srebrowo-cynkowych. Gorzkie doświadczenie nauczyło go, że ich konstrukcja
była bardziej artystyczna niż techniczna. Wciąż się psuły.

Pomocnik mechanika odkręcił jedną po drugiej cztery
śruby mocujące pokrywę. Odsunęli ją i zaraz buchnął na nich kłąb gorącego
dymu. Malone natychmiast odgadł, co się stało — wyciek wodorotlenku
potasu, który znajdował się w akumulatorach.

Znowu.

Zasunęli pokrywę. Da im to tylko kilka minut. Wkrótce
instalacja wentylacyjna rozprowadzi gryzące spaliny po całym okręcie, a
ponieważ nie znajdą one ujścia, trujące powietrze ich zabije.

Biegiem wrócił do centrali.

Nie chciał umierać, ale ich możliwości szybko się
kończyły. Służył już na okrętach dwadzieścia sześć lat — dieslach i
atomowych. Tylko jeden na pięciu rekrutów dostawał się do szkoły marynarki
wojennej kształcącej kadry okrętów podwodnych — egzaminy sprawnościowe,
rozmowy z psychologami i pomiary czasu reakcji testowały granice
możliwości kandydatów i odsiewały tych, którzy się nie nadawali. Odznakę
oficera okrętów podwodnych przypiął mu jego pierwszy dowódca — od tego
czasu on sam wiele razy miał zaszczyt przypinać ją innym.

Znał więc wynik.

Gra skończona.

Dziwne, ale kiedy wszedł do centrali, gotowy, by
przynajmniej udawać, że wierzy, iż mają jeszcze szansę, głowę wypełniała
mu tylko jedna myśl. O synku. Skończył dziesięć lat. I wychowa się bez
ojca.

Kocham cię, Cotton.

CZĘŚĆ PIERWSZA

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZDZIAŁ PIERWSZY

GARMISCH, NIEMCY

WTOREK, 11 GRUDNIA, CZASY OBECNE

GODZ. 13.40

Cotton Malone nie cierpiał zamkniętych pomieszczeń.

Teraz jego niepokój wzmagał dodatkowo tłok w wagoniku
kolejki linowej. Większość pasażerów była na wakacjach, odziani w kolorowe
stroje dzierżyli swoje kijki i narty. Wyczuwał obecność kilku narodowości
— jacyś Włosi, paru Szwajcarów i garstka Francuzów, ale przede wszystkim
Niemcy. Wszedł do gondoli jako jeden z pierwszych i żeby lepiej znieść
podróż, stanął tuż przy oszronionej szybie. Na tle szaroniebieskiego nieba
wyraźnie rysowała się sięgająca trzech tysięcy metrów sylwetka Zugspitze.
Olśniewający ciemny szczyt odziany w późnojesienny śnieg z każdą chwilą
był bliżej.

Nie powinien zgadzać się na to miejsce.

Wagonik, kołysząc się, wjeżdżał coraz wyżej; mijał
właśnie jeden z wielu stalowych słupów wyrastających ze skalistej grani.

Denerwował się, i to nie tylko z powodu zatłoczonej
gondoli. Na najwyższym szczycie Niemiec czekały duchy. Unikał tego
spotkania prawie czterdzieści lat. Ludzie tacy jak on, którzy z
determinacją pogrzebali przeszłość, nie powinni tak łatwo wypuszczać jej z
grobu.

A jednak był tutaj i to właśnie robił.

Przestało kołysać, gdy wjechali na szczyt i zatrzymali
się w górnej stacji.

Narciarze wysypali się z wagonika, by ruszyć w
kierunku kolejnego wyciągu, który zabierze ich do wysoko położonego kotła
lodowcowego, gdzie czekały na nich stoki i schronisko. Malone nie jeździł
na nartach — ani teraz, ani wcześniej — nigdy go to nie
pociągało.

Przeszedł przez budynek, który jak głosiła żółta
tablica informacyjna, nosił nazwę Munchener Haus. Mniej więcej połowę
przestrzeni wewnątrz zajmowała restauracja, resztę przeznaczono na salę
teatralną, niewielką knajpkę, obserwatorium, sklepy z pamiątkami i stację
meteorologiczną.

Pchnął grube szklane drzwi i wyszedł na ogromny taras
otoczony balustradą. Rześkie górskie powietrze szczypało go w usta.
Stephanie Nelle mówiła, że spotkanie odbędzie się na tarasie widokowym.
Jedno było pewne. Trzy tysiące metrów nad poziomem morza i alpejski
krajobraz zapewniały wysoki stopień prywatności.

Zugspitze wznosi się na granicy: od południa rząd
ośnieżonych grani prowadzi do Austrii, a na północy rozciąga się owalna
dolina otoczona skalistymi szczytami. Białe obłoki mgły przesłaniały
niemieckie miasteczko Garmisch oraz sąsiednie Partenkirchen. To dwie mekki
fanów sportów zimowych, które goszczą nie tylko narciarzy, ale zapewniają
również świetne warunki bobsleistom, łyżwiarzom i curlingowcom.

Kolejne dyscypliny, których unikał.

Taras był pusty, jeśli nie liczyć starszej pary i
kilku narciarzy — ewidentnie zatrzymali się, by podziwiać widoki. Malone
przyjechał tu, by załatwić sprawę, która nękała go od bardzo dawna, od
tego dnia, gdy mężczyźni w mundurach przyszli oznajmić matce, że jej mąż
nie żyje.

Upłynęło czterdzieści osiem
godzin, odkąd straciliśmy kontakt z okrętem. Wysłaliśmy na północny
Atlantyk załogi ratunkowe i poszukiwawcze, które przeczesały teren w
rejonie ich ostatniej znanej pozycji. Sześć godzin temu odnaleziono wrak.
Nie zawiadamialiśmy rodzin, dopóki nie mieliśmy całkowitej pewności, że
nikt nie przeżył.

Matka nigdy nie płakała. To nie w jej stylu. Co nie
znaczy, że nie była zdruzgotana. Pytania zaczął zadawać dopiero jako
nastolatek. Ze strony rządu mogli liczyć wyłącznie na informacje
oficjalne. Kiedy wstąpił do marynarki, próbował zdobyć raport komisji
śledczej badającej sprawę zatonięcia, ale powiedzieli mu tylko, że jest
tajny. Ponowił próbę, kiedy został agentem Departamentu Sprawiedliwości i
miał dostęp do większej ilości dokumentów. Kolejna porażka. Potem Gary,
jego piętnastoletni syn, przyjechał do niego na wakacje i pojawiły się
nowe pytania. Gary nigdy nie poznał swojego dziadka, ale chciał się
dowiedzieć o nim czegoś więcej, szczególnie, jak zginął. W listopadzie
1971 roku prasa szeroko rozpisywała się o zatonięciu okrętu USS „Blazek”,
więc sporo starych artykułów znaleźli w Internecie. Te rozmowy obudziły w
nim dawne wątpliwości — na tyle skutecznie, że w końcu postanowił coś z
tym zrobić.

Włożył do kieszeni zaciśnięte dłonie i przechadzał się
po tarasie.

Wzdłuż balustrady stały w rzędzie lunety. Przy jednej
z nich zobaczył kobietę — jasny kombinezon, ciemne włosy spięte w kok,
niezbyt twarzowy. Obserwowała dolinę. Kijki i narty oparła o poręcz.

Podszedł do niej spokojnie. Jedna z zasad, której
nauczył się dawno temu. Nie spieszyć się. To przynosiło tylko kłopoty.

— Niezły widok — zagadnął ją.

Odwróciła się.

— Nie da się ukryć.

Jej twarz miała kolor cynamonu, który wraz z egipskim
rysami, jakie rozpoznawał w okolicy oczu, nosa i ust, sygnalizował
bliskowschodnie pochodzenie.

— Jestem Cotton Malone.

— Skąd pan wiedział, że to właśnie
ja?

Wskazał brązową kopertę leżącą na tarasie tuż przy
podstawie lunety.

— To chyba nie ściśle tajna i
niebezpieczna misja? — uśmiechnął się.

— Raczej zwykła sprawa do załatwienia?

— Coś w tym rodzaju. Wybierałam się
na narty. W końcu tydzień urlopu. A zawsze chciałam tu przyjechać.
Stephanie spytała, czy mogłabym wziąć — teraz ona wskazała na kopertę — to
ze sobą.

Znów spojrzała w obiektyw.

— Nie ma pan nic przeciwko?
Kosztowało euro, więc chciałabym to wykorzystać. — Obróciła lunetę w
stronę niemieckiej doliny rozpościerającej się na obszarze wielu
kilometrów.

— Ma pani jakieś imię? — zapytał.

— Jessica — odparła, wciąż z okiem
przy teleskopie.

Sięgnął po kopertę.

Zablokowała mu drogę butem.

— Nie tak szybko. Mam się upewnić,
że rachunki między Stephanie i panem zostały wyrównane.

W zeszłym roku we Francji pomógł swojej dawnej
szefowej. Powiedziała wtedy, że jest mu winna przysługę i żeby ją mądrze
wykorzystał.

I tak właśnie zrobił.

— Jak najbardziej. Dług spłacony.

Skończyła obserwację krajobrazu i odwróciła się do
niego z zaczerwienionymi od wiatru policzkami.

— Słyszałam o panu w wydziale
Magellan. Właściwie jest pan legendą. Jednym z pierwszych dwunastu
agentów.

— Nie miałem pojęcia o tej
popularności.

— Stephanie wspominała też, że jest
pan skromny.

Nie był w nastroju na słuchanie komplementów.
Przeszłość czekała.

— Mógłbym już dostać tę teczkę?

Oczy jej błysnęły.

— Oczywiście.

Podniósł kopertę. Pierwsza myśl, jaka przyszła mu do
głowy, to: jak coś tak cienkiego może odpowiedzieć na tyle pytań.

— Musi być naprawdę ważna —
zauważyła Jessica.

Kolejna lekcja. Jeśli nie chcesz odpowiedzieć na
pytanie, udaj, że nie słyszałeś.

— Długo jest pani w wydziale?

— Kilka lat.

Zeszła z platformy lunety.

— Ale niezbyt mi się podoba. Chyba
odejdę. Słyszałam, że i pan nie zagrzał tam długo miejsca.

Biorąc pod uwagę jej nieostrożne zachowanie,
rezygnacja wydawała się jak najbardziej wskazana. W ciągu dwunastu lat
służby tylko trzy razy wziął urlop, ale i tak przez cały czas pozostawał
czujny. Paranoja to jedna z chorób zawodowych agenta i dwa lata emerytury
nie zdążyły jej jeszcze wyleczyć.

— Udanego urlopu — powiedział na
odchodne.

Jutro wraca do Kopenhagi. Dziś miał zamiar odwiedzić w
okolicy kilka antykwariatów z rzadkimi książkami — choroba zawodowa
księgarza. Jego nowy zawód. Jessica rzuciła mu ostre spojrzenie,
zabierając swoje kijki i narty.

— Dziękuję.

Weszli do środka i przeszli przez opustoszałe
schronisko. Jessica ruszyła do wyciągu, którym miała dotrzeć do kotła.
Malone skierował się do kolejki, aby zjechać trzy tysiące metrów w dół.

Z kopertą w ręku wsiadł do pustego wagonika. Ucieszył
się, że będzie sam. Jednak tuż przed zamknięciem drzwi wskoczyły jeszcze
dwie osoby: kobieta i mężczyzna. Operator zatrzasnął drzwi od zewnątrz i
gondola ruszyła.

Patrzył przez okno.

Zamknięte pomieszczenia to jedna rzecz, a zatłoczone
zamknięte pomieszczenia to coś zupełnie innego. Nie miał klaustrofobii,
chodziło bardziej o poczucie braku kontroli nad sytuacją. Nie mógł wyjść,
kiedy chce. Jakoś sobie z tym radził — w przeszłości niejeden raz znalazł
się pod ziemią — ale między innymi z tego powodu dawno temu, u progu
swojej kariery w marynarce, nie wybrał, w przeciwieństwie do ojca, okrętów
podwodnych.

— Panie Malone.

Odwrócił się.

Kobieta stała przy nim z pistoletem w dłoni.

— Proszę oddać mi tę kopertę.

ROZDZIAŁ DRUGI

ROZDZIAŁ DRUGI

BALTIMORE, MARYLAND

GODZ. 9.10

Admirał Langford C. Ramsey uwielbiał przemawiać do tłumów. Po raz pierwszy uświadomił to sobie
już w Akademii Marynarki Wojennej, i podczas całej swojej kariery, przez
czterdzieści kilka lat, zawsze szukał ku temu okazji. Dziś miał przemówić
do amerykańskich członków Kiwanis International — dość nietypowo dla szefa
wywiadu marynarki wojennej. Należał przecież do tajnego świata faktów,
pogłosek i spekulacji, a jego publiczne wystąpienia ograniczały się do
Kongresu. Jednak ostatnimi czasy, z błogosławieństwem zwierzchników, stał
się bardziej dostępny. Nie żądał honorariów ani pokrycia kosztów, nie
wprowadzał żadnych restrykcji wobec prasy. Im większa widownia, tym
lepiej.

Chętnych było wielu.

Tego dnia przemawiał po raz ósmy w tym miesiącu.

— Jestem tu dzisiaj, by opowiedzieć
wam coś, o czym z pewnością jeszcze nie słyszeliście. Przez długi czas
była to bowiem ściśle strzeżona tajemnica. Chodzi o najmniejszy
amerykański atomowy okręt podwodny.

Spojrzał na zasłuchany tłum.

— Wiem, co sobie teraz myślicie:
„Facet zwariował. Szef wywiadu marynarki opowie nam o supertajnym
okręcie?”.

Pokiwał głową.

— Właśnie to zamierzam zrobić.

— Panie
kapitanie, mamy problem — zameldował sternik.

Ramsey to wpadał w drzemkę,
to się budził na swoim stanowisku operatora sterów głębokości. Kapitan
okrętu, który siedział tuż obok, natychmiast skupił wzrok na monitorach.

Wszystkie kamery pokazywały
miny.

— Jezu
Chryste — wymamrotał kapitan. — Silniki stop. Zatrzymać się i ma nie
drgnąć nawet o centymetr.

Pilot wykonał komendę i
zmienił ustawienie całej serii przełączników. Ramsey był zaledwie
kapitanem, ale wiedział, że materiały wybuchowe stają się szczególnie
niebezpieczne, gdy przez dłuższy czas przebywają w słonej wodzie.
Przemierzali dno Morza Śródziemnego przy wybrzeżu Francji, pełne
śmiercionośnych pozostałości po drugiej wojnie światowej. Wystarczyłoby
muśnięcie kadłuba o jeden z metalowych kolców miny, a tajny okręt
przestałby istnieć.

NR-1 był jedną ze
specjalistycznych jednostek pomysłu admirała Hymana Rickovera. Zbudowano
go w tajemnicy za niewyobrażalnie wysoką kwotę stu milionów dolarów. Miał
zaledwie 44 metry długości, 4 metry szerokości i jedenastoosobową załogą
na pokładzie. Ale jego konstrukcja pozwalała mu na zanurzenie na głębokość
trzech tysięcy stóp. Okręt wyposażono w jedyny w swoim rodzaju reaktor
atomowy. Trzy stanowiska umożliwiały obserwację otoczenia. Kamery
wspomagało oświetlenie zewnętrzne. Mechaniczny uchwyt pozwalał na
zabieranie z morza znalezionych przedmiotów. Ramię wyposażono w narzędzia
do cięcia i przytrzymywania. Od nosicieli pocisków balistycznych czy
myśliwskich okrętów podwodnych NR-1 odróżniał jasnopomarańczowy kiosk,
płaski pomost na kadłubie, niezgrabna stępka tunelowa oraz wiele ciekawych
dodatków, włącznie z wysuwanymi oponami ciężarowymi firmy Goodyear,
wypełnionymi alkoholem, dzięki którym okręt mógł jeździć po dnie.

— Stery
głębokości w poziomie — zarządził kapitan.

Ramsey od razu zrozumiał, o
co chodzi. Żeby utrzymać kadłub na dnie. Bardzo dobrze. Na monitorach
widać zbyt wiele min.

— Przygotować
się do szasowania głównego balastu — powiedział kapitan. — Chcę się
podnieść prosto w górę, bez kołysania.

W centrali dowodzenia
panowała grobowa cisza, przez co szum turbin, świst powietrza, przelewanie
się płynu hydraulicznego i brzęczyki urządzeń elektronicznych wydawały się
jeszcze głośniejsze. A zaledwie chwilę wcześniej działały na niego jak
środek usypiający.

— Powoli i ostrożnie — mówił kapitan. — Utrzymaj
pozycję.

Pilot zacisnął dłonie na
dźwigniach.

Okrętu nie wyposażono w
koło sterowe. Zamiast niego miał cztery dźwignie, na wzór myśliwca. Typowe
dla NR-1. Choć był to okręt bardzo zaawansowany pod względem konstrukcji i
napędu, większość osprzętu pochodziła raczej z epoki kamienia łupanego niż
ery lotów kosmicznych. Posiłki przygotowywali w kiepskiej imitacji
piekarnika używanego w samolotach pasażerskich. Zewnętrzny wysięgnik
został im po innym projekcie marynarki. System nawigacyjny, zaadaptowany z
liniowców transatlantyckich, pod wodą stawał się praktycznie bezużyteczny.
Miniaturowe kabiny dla załogi, wiecznie zapchana toaleta i gotowe obiadki
zakupione w supermarkecie przed opuszczeniem portu.

— Sonar
ich nie wykrył, zanim pojawiły się na ekranach? — zapytał kapitan.

— Nie —
odparł ktoś z załogi. — Wyłoniły się nagle z ciemności.

Sprężone powietrze wpłynęło
do głównych zbiorników balastowych i okręt się uniósł. Pilot
trzymał obie dłonie na drążkach, gotów w każdej chwili manewrować sterami
w celu utrzymania pożądanej pozycji.

Pozostało im wznieść się na
jakieś sto stóp i niebezpieczeństwo minie.

— Jak widzicie, udało nam się wydostać z pola minowego
— powiedział Ramsey do swoich słuchaczy. — Było to wiosną 1971 roku.

Pokiwał głową.

— Tak, tak, dawno temu. Miałem
szczęście służyć na NR-1.

Na twarzach obecnych widział zdziwienie i podziw.

— Niewiele osób wie o tym okręcie.
Został zbudowany w najgłębszej tajemnicy, nawet przed niektórymi z
ówczesnych admirałów. Wspaniale go wyposażono i mógł schodzić na głębokość
trzy razy większą niż jakikolwiek inny okręt. Nie miał nazwy, żadnej
broni, ani jednej torpedy, a nawet oficjalnej załogi. Jego misje były
ściśle tajne — większość z nich pozostaje utajniona do dzisiaj. A co
ciekawsze, okręt wciąż pływa, będąc drugą najstarszą jednostką tego typu,
wykorzystywaną od 1969. Obecnie działa jawnie, wykonując zadania wojskowe
i cywilne. Zawsze gdy głęboko pod powierzchnią oceanu potrzebne są ludzkie
oczy i uszy — do akcji rusza NR-1. Pamiętacie może opowieści o tym, jak
Ameryka podpięła się do przewodów telefonicznych poprowadzonych na dnie
Atlantyku i podsłuchiwała Sowietów? To właśnie NR-1. Z kolei w 1976 do
oceanu spadł F-14 z pociskiem Phoenix na pokładzie. NR-1 go wydobył, nie
dając żadnej szansy Rosjanom. Po katastrofie Challegera to również NR-1
odnalazł rakietę z wadliwą uszczelką.

Nic bardziej nie pomagało utrzymać uwagi słuchaczy jak
opowieść, a Ramsey znał ich mnóstwo, wszystkie z czasów, gdy służył na tym
jedynym w swoim rodzaju okręcie. NR-1 ciągle się psuł i pływał jedynie
dzięki pomysłowości załogi. Instrukcja obsługi była bezużyteczna, musieli
postawić na innowacyjność. Prawie każdy z nich wysoko awansował, nie
wyłączając jego samego. Był zadowolony, że może wreszcie o tym opowiadać — w ramach nowego planu rekrutacji. Marynarka uznała,
że dzięki takiej swoistej propagandzie sukcesu zdobędzie nowych żołnierzy.
Weterani tacy jak on mieli snuć swoje opowieści, by ludzie, którzy
słuchają go teraz, na przykład przy śniadaniu, powtórzyli je swoim
znajomym. Prasa, która jak go poinformowano, będzie w pogotowiu, zapewni
jeszcze lepszy obieg informacji. „Admirał Langford Ramsey, szef biura
wywiadu marynarki wojennej, w swoim przemówieniu na zgromadzeniu krajowym
Kiwanian International, opowiedział obecnym…”

Jego pojęcie sukcesu było bardzo proste.

To przeciwieństwo porażki.

Dwa lata temu powinien przejść w stan spoczynku, ale
był najwyższym rangą kolorowym w Armii Stanów Zjednoczonych i pierwszym
zatwardziałym starym kawalerem, jaki kiedykolwiek zaszedł tak wysoko.
Długo to planował. I był niezwykle ostrożny. Zawsze spokojna twarz,
pogodne czoło, opanowany głos i łagodne, szczere spojrzenie. Planował
swoją karierę w marynarce z precyzją podwodnego nawigatora. Nic mu nie
przeszkodzi, szczególnie teraz, gdy cel był tak blisko.

Dlatego niepokoił go pewien szczegół.

Potencjalny wybój na drodze.

Garmisch.

ROZDZIAŁ TRZECI

ROZDZIAŁ TRZECI

GARMISCH

Malone patrzył na pistolet, zachowując spokój. Nie był zbyt
przyjemny dla Jessiki, a okazało się, że sam nie wykazał należytej
ostrożności. Uniósł kopertę.

— O to chodzi? Zwykłe broszurki o
ratowaniu gór, obiecałem je mojemu oddziałowi Greenpeace. Mamy dodatkowe
punkty za wyprawy w teren.

Wagonik cały czas zjeżdżał w dół.

— Zabawny człowiek — powiedziała.

— Rozważałem założenie kabaretu.
Myśli pani, że to błąd?

Właśnie z powodu takich sytuacji zrezygnował z pracy.
Agent w wydziale Magellan mógł zarobić rocznie siedemdziesiąt dwa tysiące
brutto. Jako księgarz wyciągał więcej i to bez niepotrzebnego ryzyka.

A przynajmniej tak mu się dotąd wydawało.

Czas przejść na poprzedni tryb myślenia.

I zmylić przeciwnika.

— Kim pani jest? — zapytał.

Niska i przysadzista, mogła mieć nieco po
trzydziestce, brązoworudy kolor włosów nie bardzo jej pasował. Ubrana w
niebieską wełnianą kurtkę i złoty szalik. Facet miał na sobie purpurową
kurtkę i robił wrażenie jej podwładnego. Poruszyła pistoletem, wskazując
wspólnikowi kopertę.

— Zabierz ją.

Purpurowy podszedł chwiejnie i wyrwał mu z ręki
kopertę.

Kobieta spojrzała przez moment na skaliste zbocza
przesuwające się za zawilgoconą szybą. Malone wykorzystał tę chwilę, by
zaciskając pięść, zdecydowanym ruchem zamachnąć się i skierować pistolet w
innym kierunku.

Pociągnęła za spust.

Wystrzał zadźwięczał mu w uszach, a kula wyleciała
przez szybę.

Natychmiast poczuł na twarzy mroźne powietrze.

Pięścią uderzył faceta, a ten od razu poleciał na
plecy. Złapał kobietę za brodę i uderzył jej głową o szybę, na której
zarysował się wzór pajęczej sieci.

Zamknęła oczy, a on cisnął ją na podłogę.

Tymczasem Purpurowy już wstał i zaatakował. Razem
zatoczyli się na drugi koniec gondolki, potem upadli na mokrą podłogę.
Malone zwinął się cały w nadziei, że to go uwolni z uścisku, jaki czuł na
gardle. Usłyszał jęk kobiety i zdał sobie sprawę, że za chwilę
przeciwników znów będzie dwoje, w tym jeden uzbrojony. Otworzył obydwie
dłonie i uderzył faceta w uszy. Uczyli ich o tym na szkoleniach w
marynarce. Uszy to jedna z najbardziej wrażliwych części ciała.
Rękawiczki trochę przeszkadzały, ale za trzecim razem facet krzyknął, a
Malone poczuł, że ucisk na gardle zelżał.

Zrzucił z siebie przeciwnika mocnym kopnięciem i
skoczył na nogi. Zanim jednak zdążył cokolwiek zrobić, Purpurowy znów
chwycił go za gardło. Malone poczuł na policzku chłód zmrożonej szyby, do
której tamten przyciskał mu twarz.

— Nie ruszaj się.

Prawą rękę miał wykrzywioną pod dziwnym kątem.
Walczył, żeby się uwolnić, ale Purpurowy był silny.

— Powiedziałem, nie ruszaj się.

Chwilowo postanowił go posłuchać.

— Panya, wszystko porządku? —
Purpurowy próbował nawiązać kontakt z kobietą.

Malone, wciąż z twarzą na szybie, chcąc nie chcąc,
patrzył w dół, tam, dokąd zmierzała kolejka.

— Panya?

Zauważył jeden ze stalowych słupów, jakieś
pięćdziesiąt metrów od wagonika. Szybko się zbliżał. Potem uzmysłowił
sobie, że lewą dłoń zaciska na czymś w rodzaju klamki. Widać potyczka
zakończyła się na drzwiach.

— Panya, odezwij się. Wszystko w porządku? Znajdź
pistolet.

Ucisk na gardle był silny, podobnie jak uchwyt na jego
ramieniu. Ale Newton miał rację, każda akcja wywołuje reakcję o takiej
samej wartości i przeciwnym zwrocie.

Patykowate ramiona słupa były już prawie nad nimi.
Wagonik przejedzie tak blisko, że powinno się udać.

Szarpnął klamkę i nie puszczając jej, przesunął drzwi
— jednocześnie wyskoczył z wagonika.

Purpurowy, zupełnie zaskoczony, wyleciał z gondoli,
obijając się o krawędź słupa. Malone obydwoma rękami kurczowo trzymał się
klamki. Napastnik poleciał w dół, obijając się o wagonik i słup.

Krzyk szybko ucichł.

Malone dostał się z powrotem do środka. Każdemu jego
wydechowi towarzyszył obłok pary. W gardle zupełnie mu zaschło.

Kobiecie tymczasem udało się wstać.

Kopnął ją w szczękę, posyłając znów na podłogę.

Na dolnej stacji zauważył dwóch mężczyzn w czarnych
płaszczach. Posiłki? Był teraz trzysta metrów nad stacją. Pod nim
rozciągał się gęsty las pokrywający niższe partie stoków, zielone gałęzie
choinek uginały się pod ciężarem śniegu. Zauważył tablicę kontrolną. Trzy
lampki zielone, dwie czerwone. Spojrzał za okno, dostrzegając zbliżający
się kolejny słup. Sięgnął do przełącznika z napisem „ANHALTEN” i zmienił
położenie dźwigienki.

Wagonikiem zakołysało, potem zwolnił, ale nie
zatrzymał się całkowicie. Znów Newton. W wyniku działania siły tarcia
ciało w końcu się zatrzyma.

Koperta wciąż leżała obok kobiety. Złapał ją i włożył
pod kurtkę. Odnalazł pistolet i wsunął do kieszeni. Podszedł do drzwi.
Czekał, aż gondola dojedzie do słupa. Mimo że wagonik ledwie się wlókł,
skok i tak będzie ryzykowny. Ocenił prędkość i odległość, przygotował się,
a potem skoczył, skupiając wzrok na jednym z poprzecznych elementów —
zamierzał się go złapać dłońmi w skórzanych rękawiczkach.

Walnął o stalowe rusztowanie, uderzenie zamortyzowała
skórzana kurtka.

Śnieg chrzęścił między stalową belką i jego palcami.

Mocno je na niej zacisnął.

Wagonik pojechał dalej i zatrzymał się dopiero
trzydzieści metrów od niego. Odetchnął kilka razy i ruszył w stronę
przytwierdzonej do słupa drabiny. Powoli i ostrożnie przenosząc ciężar
ciała z jednej ręki na drugą, w końcu do niej dotarł. Suchy śnieg unosił
się wokół jak talk. Postawił gumowe podeszwy butów na ośnieżonym szczeblu.
Poniżej zobaczył, jak dwaj mężczyźni w ciemnych płaszczach wybiegają z
dolnej stacji. Kłopoty, tak jak przypuszczał.

Zszedł po drabinie i skoczył na ziemię.

Poniżej miał jeszcze sto pięćdziesiąt metrów
zalesionego stoku.

Przebrnął między drzewami do asfaltowej szosy, która
biegła równolegle do drogi w dole. Przed sobą zobaczył budynek kryty
gontem i otoczony krzewami w śniegowych czapach. Czyjeś miejsce pracy.
Jeszcze dalej znów droga, odśnieżony asfalt. Podbiegł do bramy wiodącej do
ogrodzonego domu. Dostępu broniła kłódka. Usłyszał ryk silnika walczącego
ze stromą drogą. Schował się za stojącym na poboczu traktorem i patrzył,
jak ciemny peugeot przemierza zakręt i zwalnia, gdy jego pasażerowie
przyglądali się zagrodzie.

Malone z pistoletem w dłoni gotował się do walki.

Ale samochód przyspieszył i pojechał dalej.

Zauważył drugą wąską asfaltową drogę prowadzącą między
drzewami w dół, do stacji.

Pobiegł tamtędy.

Wysoko w górze kolejka nadal stała w miejscu. W jednym
z wagonów leżała nieprzytomna kobieta w niebieskiej kurtce. Martwy
mężczyzna w purpurowym okryciu spoczywał gdzieś w śniegu.

Ale to nie były jego problemy.

Miał inny.

Kto wiedział, jaki interes załatwiał ze Stephanie
Nelle?

ROZDZIAŁ CZWARTY

ROZDZIAŁ CZWARTY

ATLANTA, GEORGIA

GODZ. 7.45

Stephanie Nelle spojrzała na zegarek. Pracowała w swoim
gabinecie mniej więcej od siódmej, przeglądając raporty nadesłane z
terenu. Ośmioro z jej dwunastu agentów-prawników miało obecnie
przydzielone zadania. Dwoje było w Belgii jako członkowie zespołu
pracującego nad skazaniem zbrodniarzy wojennych. Dwóch innych wysłano do
Arabii Saudyjskiej na bardzo ryzykowną misję. Pozostałych czworo
rozpierzchło się po Europie i Azji.

Jeden, a właściwie jedna miała urlop.

Który spędzała w Niemczech.

Wydział Magellan z założenia miał niewiele personelu.
Poza dwunastoma agentami zatrudniono w nim pięcioro asystentów w
administracji i jeszcze trzy dodatkowe osoby. Nalegała, by było ich jak
najmniej. Im więcej oczu i uszu, tym większe prawdopodobieństwo przecieku,
a o ile się orientowała, w ciągu czternastu lat istnienia wydziału nigdy
się pod tym względem nie skompromitowali.

Odepchnęła fotel od biurka.

Jej gabinet był mały i bardzo skromnie wyposażony. Nic
szalonego czy wymyślnego — to nie w jej stylu. Była głodna, bo przed
wyjściem nic w domu nie zjadła, a to już dwie godziny. Ostatnimi czasy
coraz mniej troszczyła się o posiłki. Po pierwsze — mieszkała sama, po
drugie — nie cierpiała gotować. Postanowiła przekąsić coś w bufecie.
Niezbyt zdrowa kuchnia, zdawała sobie z tego sprawę, ale jej grające
marsza kiszki dłużej nie wytrzymają. Może lunch zje gdzieś na mieście,
owoce morza z rusztu lub coś podobnego…

Wyszła ze strefy z ograniczonym dostępem i poszła w
stronę wind. Na czwartym piętrze budynku mieściły się biura Ministerstwa
Spraw Wewnętrznych i Ministerstwa Zdrowia. Wydział Magellan został tu
ukryty specjalnie — niezwracający uwagi napis informował: „Departament
Sprawiedliwości, biuro prawne”. Stephanie lubiła tę anonimowość.

Przyjechała winda. Drzwi się otworzyły i stanął w nich
wysoki, szczupły mężczyzna o siwych włosach i spokojnych, niebieskich
oczach.

Edwin Davis.

Posłał jej krótki uśmiech.

— Stephanie. Osoba, której szukam.

Usłyszała wewnętrzny alarm. Jeden z zastępców doradcy
prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego. W Georgii.
Niezapowiedziany. Z pewnością nie wróży to nic dobrego.

— Cieszę się, że tym razem to nie
więzienna cela — dodał Davis.

Przypomniała sobie ich ostatnie nieumówione spotkanie.

— Wybierasz się gdzieś?

— Do bufetu.

— Mogę się przyłączyć? — zapytał.

— A mam jakiś wybór?

Znów się uśmiechnął.

— Nie jest tak źle.

Zjechali na pierwsze piętro i znaleźli wolny stolik.
Ona popijała sok pomarańczowy, a Davis kupił sobie butelkę wody. Zupełnie
straciła apetyt.

— Chciałabyś mi powiedzieć, po co
pięć dni temu zaglądałaś do teczki na temat zatonięcia okrętu „Blazek”?

Nie dała po sobie poznać, jak bardzo jest zdziwiona,
że o tym wie.

— Nie sądziłam, że taki krok poruszy
Biały Dom.

— To tajne akta.

— Nie złamałam prawa.

— Wysłałaś je do Niemiec. Do Cottona
Malone’a. Zdajesz sobie sprawę, co to znaczy?

Jej radar sygnalizował niebezpieczeństwo.

— Masz dobrych informatorów.

— Dzięki czemu wszystkim nam udaje
się przeżyć.

— Cotton ma wysoki priorytet
dostępu.

— Miał. Przeszedł na emeryturę.

Teraz się zdenerwowała.

— Jakoś nie przeszkodziło ci to
wysyłać go do Azji. A misja była ściśle tajna. Prezydent też nie wahał się
zaangażować go w sprawę Orderu Złotego Runa.

Niepokój pomarszczył pogodną twarz Davisa.

— Chyba nie wiesz jeszcze, co zaszło
na stoku Zugspitze zaledwie godzinę temu, prawda?

Pokręciła głową.

Zdał jej szczegółowe sprawozdanie, informując o
człowieku, który wypadł z wagonu, i o drugim, który przeskoczył na jeden
ze stalowych słupów i zszedł na dół po drabinie, a także o półżywej
kobiecie odnalezionej w gondoli, kiedy ta w końcu zjechała na dół z, jak
się okazało, przestrzeloną szybą.

— Który, według ciebie, to Cotton? —
zapytał Stephanie.

— Mam nadzieję, że ten, który
uciekł.

Pokiwał głową.

— Odnaleźli ciało. To nie był
Malone.

— Skąd to wszystko wiesz?

— Miałem obstawiony teren.

Teraz poczuła ciekawość.

— A to dlaczego?

Davis dokończył wodę.

— Zawsze mnie dziwiło, że Malone tak
niespodziewanie porzucił wydział. Po dwunastu latach pracy nagle
całkowicie się odsuwa.

— Siedem trupów w Mexico City dało
mu się we znaki. No i w końcu to twój szef, prezydent, pozwolił mu odejść.
Przysługa za przysługę, o ile pamiętam.

Davis jakby się zamyślił.

— To główna waluta polityków. Ludzie
myślą, że pieniądz napędza system — pokręcił głową — a to czynione sobie
wzajemnie przysługi.

Nie umknął jej szczególny ton, jakim to powiedział.

— Byłam mu coś winna, więc zdobyłam
dla niego akta. Chce się czegoś dowiedzieć o ojcu…

— To nie twoja sprawa.

Zdenerwowanie zastąpił gniew.

— Ja uznałam, że moja.

Dokończyła sok, usiłując odsunąć od siebie miliony
niepokojących myśli, które przelatywały jej przez głowę.

— Minęło trzydzieści osiem lat —
zauważyła.

Davis sięgnął do kieszeni i położył na stole
pendrive’a.

— Czytałaś ten raport?

Zaprzeczyła.

— Nawet nie miałam go w ręku. Jedna
z agentek go skopiowała i dostarczyła do Garmisch.

Wskazał na urządzenie.

— Więc najwyższy czas się z nim
zapoznać.

ROZDZIAŁ PIĄTY

ROZDZIAŁ PIĄTY

SPRAWOZDANIE KOMISJI
ŚLEDCZEJ W SPRAWIE USS „BLAZEK”

Na kolejnym zebraniu w grudniu 1971 roku, kiedy wciąż nie udawało się odnaleźć żadnego
śladu okrętu USS „Blazek”, komisja skupiła się na: „a co jeśli”, zamiast
„co mogło się wydarzyć”. Cały czas pamiętając o braku dowodów, uczyniono
znaczny wysiłek, by zapobiec przyjęciu z góry jakichkolwiek założeń, które
mogłyby wpłynąć na zboczenie z drogi właściwych poszukiwań najbardziej
prawdopodobnej przyczyny tragedii. Sprawę komplikuje fakt, że okręt był
tak pilnie strzeżoną tajemnicą. Podjęto wszystkie możliwe działania, by
taką pozostała, zarówno jeśli chodzi o sam okręt, jak i o jego ostatnią misję. Komisja, po
rozpatrzeniu wszystkich znanych faktów i okoliczności związanych z
zatonięciem „Blazeka”, stwierdza, co następuje:

Fakty

1. USS „Blazek” to nazwa
fikcyjna. Okręt, który jest przedmiotem śledztwa to NR-1A oddany do użytku
w maju 1969 roku, zbudowany jako jeden z dwóch w ramach tajnego programu
rozwoju zaawansowanych jednostek podwodnych. NR-1A, podobnie jak NR-1, nie
nadano oficjalnej nazwy, jednak z powodu tragedii i związanej z nią uwagi
opinii publicznej zdecydowano o przyjęciu nazwy fikcyjnej jak wyżej.
Oficjalnie okręt pozostaje NR-1A. Dla celów debaty publicznej USS „Blazek”
zostanie opisany jako zaawansowana technologicznie jednostka przeznaczona
do wykonywania podwodnych operacji ratowniczych, testowana obecnie na
północnym Atlantyku.

2. NR-1A
jest w stanie zanurzyć się na głębokość 3000 stóp. Dotychczasowa dwuletnia
służba wskazuje na występowanie wielu problemów natury technicznej, jednak
żaden z nich nie został uznany za wadę technologiczną, a jedynie za
konsekwencję bardzo specyficznej konstrukcji łodzi, która sprawdza granice
wytrzymałości okrętów podwodnych. Podobne trudności napotkano w przypadku
NR-1, co powoduje, że prowadzone śledztwo staje się bardziej naglące, gdyż
drugi okręt pozostaje cały czas w służbie i wszelkie defekty powinny
zostać zidentyfikowane i wyeliminowane.

3. Na
pokładzie okrętu znajdował się niewielki reaktor atomowy skonstruowany
wyłącznie na potrzeby okrętów NR. W rejonie miejsca zatonięcia nie wykryto
śladów promieniowania, co wskazywałoby, że powodem wypadku nie była awaria
reaktora, pomimo że jego projekt był rewolucyjny i wzbudził wiele
kontrowersji. Stwierdzenie to nie wyklucza wystąpienia awarii
elektrycznej. Obydwa okręty NR wielokrotnie zgłaszały problemy z
akumulatorami.

4. W
czasie katastrofy na pokładzie znajdowało się jedenastu członków załogi.
Dowódca okrętu, komandor porucznik Forrest Malone, jego zastępca komandor
podporucznik Beck Stvan, oficer nawigacyjny, komandor podporucznik Tim
Morris, oficer łącznościowy, specjalista elektronik starszy bosman Tom
Flanders, specjalista elektronik starszy bosman Gordon Jackson (sterowanie
pracą reaktora), specjalista elektronik starszy bosman George Turner
(obsługa reaktora), specjalista elektryk bosman Jeff Johnson (elektryk
okrętowy), specjalista komunikacji wewnętrznej bosman Michael Fender
(nadzór nad systemami komunikacyjnymi i sygnalizacyjnymi), specjalista
motorzysta starszy bosman Mikey Blount (sonar i kambuz), specjalista
komunikacji wewnętrznej Bill Jenkins (przedział maszynowy), specjalista
motorzysta bosman Doug Vaught (nadzór dozymetryczny), ekspert Dietz
Oberhauser.

5. Sygnały
dźwiękowe przypisywane NR-1 odebrały stacje w Argentynie i Republice
Południowej Afryki. Konkretne sygnały i stacje wymieniono poniżej na
stronach opatrzonych nagłówkiem: „Dane o potwierdzonych sygnałach
dźwiękowych”. Eksperci ustalili, że liczba tych sygnałów wskazuje na
wysoki poziom emitowanej energii, sporo niskich częstotliwości i
nierozpoznawalną strukturę harmoniczną. Żaden z nich nie potrafił
określić, czy nastąpiła eksplozja czy implozja.

6. NR-1A
wykonywał misję pod lodami Antarktyki. Dowództwo floty nie znało ani
kursu, ani celu jednostki. Misja była ściśle tajna. Dla celów tego raportu
poinformowano komisję, że ostatnie znane współrzędne NR-1A to: 73°S i
15°W, około 150 mil od Kapp Norvegia. Trudne warunki panujące w tym
rejonie, którego mapy nie są zbyt dokładne, praktycznie uniemożliwiły
odkrycie jakichkolwiek szczątków jednostki. Do dziś nie odnaleziono
żadnych śladów okrętu. Należy tu również dodać, że monitoring dźwiękowy w
rejonie Antarktyki jest minimalny.

7. W celu
znalezienia ewentualnych defektów przeprowadzono przegląd siostrzanego
okrętu NR-1, który wykazał, że elektrody ujemne akumulatorów
zaimpregnowano rtęcią, co miało wydłużyć ich żywotność. Na okrętach
podwodnych stosowanie rtęci jest zabronione. Nie wiadomo, dlaczego w tym
przypadku odstąpiono od tej zasady. Jeśli jednak na NR-1A nastąpił zapłon
akumulatorów, co, jak wynika z dzienników napraw, zdarzało się zarówno na
NR-1, jak i NR-1A, powstające w jego wyniku opary mogły spowodować śmierć
załogi. Oczywiście, nie ma żadnych dowodów, że miał miejsce pożar czy
awaria akumulatorów.

8. USS
„Holden” pod dowództwem komandora podporucznika Zachary’ego Alexandra
wyszedł w morze 23 listopada 1971 roku i skierował się w rejon ostatniego
znanego miejsca pobytu NR-1A. Wyspecjalizowana jednostka poszukiwawcza
zameldowała brak jakichkolwiek śladów poszukiwanego okrętu. Dokładne
przeszukania terenu sonarem także nie dały rezultatu. Nie wykryto
promieniowania. Nie ulega wątpliwości, że poszukiwania przeprowadzone na
większą skalę mogłyby mieć inny wynik, ale członkowie załogi, przed
rozpoczęciem misji podpisali oświadczenia, w których zgodzili się na to,
że w razie wypadku nie zostanie wszczęta akcja poszukiwawcza ani
ratownicza. Zezwolenie na takie niezwykłe działania przysłane zostało w
tajnym rozkazie wprost od Szefa Operacji Morskich. Komisja miała wgląd w
kopię tego rozkazu.

Wnioski

Fakt, że nie zdołano odnaleźć okrętu NR-1A w żadnym
stopniu nie zwalnia z obowiązku zidentyfikowania i poprawy wszystkich
warunków i stosowanych praktyk, które tego wymagają, oraz wyeliminowania
istniejących defektów okrętu, jeśli NR-1 ma kontynuować swoją służbę. Po
dokładnym przeanalizowaniu tych niewielu dostępnych w sprawie dowodów
komisja nie potrafi określić przyczyny lub przyczyn zaginięcia okrętu. Nie
ulega wątpliwości, że doszło do katastrofy. Jednakże specyficzna pozycja
okrętu, jego odizolowanie, brak łączności, możliwości nasłuchu i śledzenia
trasy okrętu, a także wsparcia z lądu powodują, że wszelkie wnioski, jakie
komisja mogłaby wyciągnąć, są czystą spekulacją.

Zalecenia

W celu uzyskania dodatkowych informacji, które mogłyby
wyjaśnić przyczyny tragedii i ewentualnie pozwoliły uniknąć podobnych
zdarzeń w przypadku okrętu NR-1, zaleca się dalsze dokładne zbadanie
okrętu, o ile to możliwe, przy zastosowaniu najnowszych technik i
technologii. Celem badań powinno być ustalenie prawdopodobnych
mechanizmów, które mogły doprowadzić do uszkodzenia okrętu NR-1A, i ocena
ich ewentualnych następstw, a także dostarczenie informacji, w tej chwili
nieznanych, które pomogłyby udoskonalić konstrukcję jednostki, jak również
ustalić prawdopodobne losy NR-1.

* * *

Malone zatrzymał się w Posthotelu. Z okien swojego pokoju na pierwszym piętrze widział miasteczko Garmisch, a
ponad nim pasmo Wetterstein i górującą nad okolicą Zugspitze — odległy
szczyt przywiódł mu na myśl wydarzenia sprzed dwóch godzin.

Przeczytał sprawozdanie. Dwa razy.

Przepisy obowiązujące w marynarce wojennej wymagały,
by natychmiast po jakiejkolwiek katastrofie morskiej zwołać komisję
śledczą, w skład której wejdą wyżsi oficerowie, aby odkryła prawdę.

Jednak tamto śledztwo to czysty fałsz.

Ojciec nie został wysłany na północny Atlantyk. USS
„Blazek” nawet nie istniał, a ojciec znalazł się na tajnym okręcie
podwodnym gdzieś w Antarktyce i tylko Bóg jeden wie, co tam robił.

Pamiętał, co działo się po zaginięciu okrętu.

Statki przeszukiwały północny Atlantyk, żadnego wraku
nie odnaleziono. W wiadomościach podawali, że „Blazek”, okręt podwodny o
napędzie jądrowym, rzekomo testowany i przygotowywany do operacji
ratowniczych, implodował. Malone pamiętał człowieka w mundurze — nie był
to wiceadmirał, który jak się później dowiedział, powinien przynieść taką
wiadomość żonie dowódcy okrętu, ale jakiś komandor z Pentagonu. Powiedział
do mamy: „Byli na północnym Atlantyku, 400 metrów pod wodą”.

Albo on okłamał nas, albo marynarka okłamała jego. Nic
dziwnego, że raport utajniono.

Amerykańskie atomowe okręty podwodne tonęły bardzo
rzadko. Od 1945 roku zdarzyło się to zaledwie trzy razy. „Thresher” z
powodu wadliwego przewodu rurowego, „Skorpion” — nagła eksplozja i
„Blazek” — przyczyna nieznana. A raczej NR-1A — przyczyna nieznana.

Wszystkie artykuły prasowe, które przeczytali w lecie
z Garym, wymieniały północny Atlantyk. Niemożność znalezienia wraku
tłumaczono głębokością oceanu oraz rzeźbą dna: występowały tam podwodne
kaniony. Zawsze go to zastanawiało. Duża głębokość powinna spowodować
rozerwanie kadłuba i zatopienie okrętu, a szczątki musiałyby w końcu
wypłynąć na powierzchnię. Poza tym na oceanach prowadzony był nasłuch.
Komisja śledcza zauważyła, że sygnały dźwiękowe zostały odebrane, jednak niewiele wyjaśniły, a poza tym zbyt mało stacji
prowadziło nasłuch w tej części świata.

Cholera.

Służył w marynarce, wstąpił do niej jako ochotnik,
złożył przysięgę i dotrzymał jej.

A oni nie.

Kiedy w Antarktyce zatonął okręt, flotylla statków nie
popłynęła, by przeczesać teren sonarami. Nie zebrano zeznań, wykresów,
map, listów, zdjęć i rozkazów, które mogłyby wskazać przyczynę katastrofy.
Wysłano tylko jeden okręt, przeprowadzono trzydniowe śledztwo i zapisano
cztery strony nic niewyjaśniającego raportu.

W oddali usłyszał odgłos dzwonów.

Miał ochotę przebić pięścią ścianę. Ale cóż by to
dało?

Zamiast tego sięgnął po komórkę.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Komandor Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych Sterling
Wilkerson przez oszronioną szybę dyskretnie obserwował Posthotel. Siedział
w pełnym ludzi McDonaldzie po drugiej stronie ulicy. Klienci wchodzili i
wychodzili, dobrze zabezpieczeni przez zimnem i ciągłymi opadami śniegu.

W Garmisch zatłoczone samochodami ulice przeplatały
się ze strefami tylko dla pieszych. Razem wyglądało to jak zabawkowe
miasteczko z malowanymi alpejskimi chatami ustawionymi w głębokim śniegu z
waty, przysypane szczodrze plastikowymi płatkami. Turyści oczywiście
przyjeżdżali tutaj ze względu na specyficzną atmosferę i bliskość
ośnieżonych stoków. On przyjechał po Cottona Malone’a. Obserwował
wcześniej, jak eks-agent wydziału Magellan, obecnie księgarz z Kopenhagi,
zabił człowieka, a potem przeskoczył z wagonu kolejki linowej na słup,
przedostał się do podnóża góry i odjechał wynajętym samochodem. Wilkerson
podążał za nim, a kiedy Malone udał się wprost do hotelu i znikł w jego
wnętrzu, zajął pozycję po przeciwnej stronie ulicy. Czekając teraz,
spokojnie raczył się piwem.

O Cottonie Malonie wiedział wszystko.

Pochodzi z Georgii. Ma czterdzieści osiem lat. Były
oficer marynarki wojennej. Absolwent prawa uniwersytetu Georgetown.
Pracował w Wojskowym Biurze Śledczym, a potem jako agent Departamentu
Sprawiedliwości. Dwa lata temu zamieszany w strzelaninę w Mexico City —
tam odniósł swoją czwartą w karierze ranę w trakcie pełnienia obowiązków i
najwyraźniej była to wartość graniczna, gdyż postanowił przejść w stan
spoczynku, co osobiście zatwierdził prezydent. Złożył rezygnację,
przeniósł się do Kopenhagi i otworzył tam antykwariat.

I to wszystko Wilkerson był w stanie zrozumieć.

Nie potrafił jednak pojąć dwóch innych rzeczy.

Po pierwsze imię Cotton. W akcie urodzenia napisano
Harold Earl. Nigdzie nie mógł znaleźć wyjaśnienia tego pseudonimu.

I po drugie, jak ważny mógł być ojciec Malone’a. Czy
też raczej pamięć o nim. Facet zmarł trzydzieści osiem lat temu.

Czy wciąż miało to takie znaczenie?

Najwidoczniej tak, skoro ten człowiek zabił dla
dokumentu wysłanego przez Stephanie Nelle.

Pociągnął łyk piwa.

Za szybą podmuch wiatru przyspieszył taniec śniegowych
płatków. Pojawiły się kolorowe sanie zaprzężone w dwa pełne wigoru konie —
podróżni okryci pledami, woźnica ściąga wodze.

Dobrze rozumiał faceta takiego jak Malone.

Mieli wiele wspólnego.

Służył w armii już trzydzieści jeden lat. Niewielu
doszło do rangi komandora, jeszcze mniej do admirała. Od jedenastu lat
pracował w wywiadzie marynarki, ostatnie sześć za oceanem, awansując na
szefa oddziału w Berlinie. Jego akta obfitowały w trudne zadania
zakończone powodzeniem. Fakt, nigdy nie wyskoczył z wagonika zawieszonego
trzysta metrów nad ziemią, ale miał już do czynienia z niebezpieczeństwem.

Sprawdził godzinę. Szesnasta dwadzieścia.

Wszystko świetnie się układało.

Rozwód z drugą żoną nie był zbyt kosztowny. Właściwie
odeszła bez fanfar. Zrzucił potem dziesięć kilogramów i zmienił swój blond
na bardziej kasztanowy, dzięki czemu odmłodził się o dziesięć lat i
wyglądał teraz na czterdzieści trzy. Oczy też zyskały więcej blasku dzięki
francuskiemu chirurgowi plastycznemu, który wygładził kilka zmarszczek.
Inny specjalista wyeliminował potrzebę noszenia okularów, a zaprzyjaźniona
dietetyczka nauczyła go, jak zachować siłę i wytrzymałość organizmu,
stosując dietę wegetariańską. Mocny nos, napięte policzki i wyraźnie
zarysowane brwi bardzo się przydadzą, kiedy w końcu wyżej awansuje.

Na admirała.

Taki miał cel.

Już dwa razy go pominięto. Zazwyczaj właśnie tyle razy
marynarka dawała człowiekowi szansę. Ale Langford Ramsey obiecał mu
trzecią.

Poczuł wibracje komórki.

— Malone zdążył już pewnie
przeczytać raport — odezwał się głos w słuchawce.

— I to dokładnie.

— Bierz się za niego.

— Ludzi takich jak on nie należy
ponaglać — zauważył.

— Ale można nimi kierować.

Nie mógł się powstrzymać:

— Ale to czekało na niego już tysiąc
dwieście lat.

— Niech więc nie czeka ani minuty
dłużej.

* * *

Stephanie siedziała
przy biurku i kończyła lekturę sprawozdania
komisji śledczej.

— Więc to wszystko kłamstwo?

Davis skinął głową.

— Okręt nawet nie dotknął północnego
Atlantyku.

— O co w tym chodzi?

— Rickover zbudował dwa okręty
podwodne NR. To były jego dzieci. W samym środku zimnej wojny przeznaczył
na nie fortunę i nikt nawet nie mrugnął okiem na wydatek dwustu milionów
dolarów — chodziło przecież o przewagę nad Sowietami. Ale Rickover poszedł
na skróty. Bezpieczeństwo nie było priorytetem, liczyły się wyniki. Do
cholery, w sumie to prawie nikt nie wiedział, że okręty w ogóle istnieją.
Jednak zatonięcie NR-1A oznaczało problemy. Po pierwsze — sam okręt. Po
drugie — jego misja, jeszcze bardziej tajna niż on. Mnóstwo kłopotliwych
pytań. Więc marynarka schowała się za parawanem bezpieczeństwa narodowego
i spreparowała historyjkę na użytek publiczny.

— Wysłali na poszukiwania tylko
jeden okręt?

Pokiwał głową.

— Zgadzam się z tobą, Stephanie.
Malone ma prawo dostępu do tych akt. Pytanie jednak brzmi, czy powinien je
przeczytać.

Nie miała żadnych wątpliwości.

— Oczywiście, że tak.

Przypomniała sobie własny ból związany z pytaniami o
samobójstwo męża i śmierć syna, które pozostały bez odpowiedzi. Malone
pomógł jej rozwiązać obydwie te sprawy i właśnie dlatego była mu winna ten
raport.

Zadzwonił telefon na biurku. Jeden z jej podwładnych
poinformował, że chce z nią rozmawiać Cotton Malone.

Wymienili z Davisem zdziwione spojrzenia.

— Na mnie nie patrz — powiedział
Davis. — To nie ja dałem mu te akta.

Podniosła słuchawkę. Davis wskazał na głośnik. Nie
spodobało się jej to, ale wcisnęła przycisk, żeby mógł posłuchać.

— Stephanie, od razu na początku
chcę zaznaczyć, że nie jestem w nastroju do wysłuchiwania głodnych
kawałków.

— Mnie też miło cię słyszeć.

— Przeczytałaś ten raport, zanim mi
go wysłałaś?

— Nie.

To szczera prawda.

— Długo byliśmy przyjaciółmi,
doceniam, że to dla mnie zrobiłaś. Ale mam jeszcze jedną prośbę, i błagam,
nie zadawaj pytań.

— Sądziłam, że spłaciłam swój dług.

— Zapisz to na mój rachunek.

Domyśliła się, czego chce.

— Okręt marynarki „Holden” —
powiedział. — W listopadzie 1971 został wysłany do Antarktyki. Muszę wiedzieć, czy jego dowódca jeszcze żyje — facet nazywa się Zachary Alexander. Jeśli tak, to
gdzie jest. Jeśli nie, czy można znaleźć gdzieś jego podkomendnych.

— Pewnie mi nie powiesz, po co ci
to?

— Zdążyłaś się w międzyczasie
zapoznać z raportem?

— Dlaczego pytasz?

— Bo słyszę to w twoim głosie. Więc
wiesz, po co mi to.

— Właśnie się dowiedziałam o
incydencie na Zugspitze. Wtedy postanowiłam przeczytać sprawozdanie.

— Miałaś tam swoich ludzi?

— Ja nie.

— Skoro przeczytałaś, to wiesz, że
dranie od początku do końca kłamali. Zostawili okręt własnemu losowi. Mój
ojciec i dziesięciu innych facetów siedzieli na dnie i być może czekali na
ratunek. Który nigdy nie nadszedł. Chcę wiedzieć, dlaczego marynarka tak
postąpiła.

Był wyraźnie wściekły. Ona również.

— Chcę porozmawiać z ludźmi z
„Holdena”. Znajdź mi ich.

— Przyjedziesz tutaj?

— Jak tylko ich znajdziesz.

Davis skinął głową, sygnalizując swoją zgodę.

— Dobrze. Namierzę ich.

Powoli zaczynała ją męczyć ta szarada. Edwin Davis nie
przyjechał tu bez przyczyny. Malone’em ewidentnie manipulowano. Nią
zresztą też, jeśli już o to chodzi.

— I jeszcze jedno — mówił Malone —
skoro wiesz o kolejce. Kobieta, która tam była, nieźle ode mnie oberwała,
ale muszę ją odnaleźć. Aresztowali ją? Czy puścili wolno? Wiesz coś?

Davis mówił bezgłośnie:

— Oddzwonisz.

Dość tego. Malone to jej przyjaciel. Był przy niej,
kiedy naprawdę tego potrzebowała. Nadszedł czas, by powiedzieć mu, co się
dzieje, do diabła, z Davisem.

— Zresztą nieważne — powiedział
nagle Malone.

— Co masz na myśli?

— Właśnie ją odnalazłem.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

ROZDZIAŁ SIÓDMY

GARMISCH

Malone stał przy oknie w swoim pokoju na
pierwszym piętrze i patrzył na tętniącą życiem ulicę. Kobieta z wagonika,
Panya, spokojnie szła sobie w kierunku zaśnieżonego parkingu przed
McDonaldem. Restaurację umieszczono w typowym bawarskim budynku i tylko
dyskretne logo z nazwą oraz kilka okiennych dekoracji zdradzało jej
lokalizację.

Rozluźnił uchwyt na firance. Co ona tu robiła? Może
uciekła? Czy policja tak zwyczajnie ją wypuściła?

Złapał skórzaną kurtkę i rękawiczki, do kieszeni
wsunął pistolet, który jej wcześniej odebrał. Wyszedł z pokoju i zszedł na
parter, ostrożnie, ale nie zwracając na siebie uwagi.

Na zewnątrz było jak w zamrażarce. Wynajęty samochód
stał zaparkowany nieopodal wyjścia z hotelu. Po drugiej stronie ulicy
zobaczył ciemnego peugeota, w kierunku którego zmierzała kobieta. Stał
przy wyjeździe z parkingu, z włączonym prawym kierunkowskazem.

Wskoczył do swojego auta i pojechał za nim.

* * *

Wilkerson dopił swoje piwo. Widział odsunięcie firanki w oknie pokoju
na pierwszym piętrze, dokładnie w momencie, gdy kobieta z kolejki
przechodziła przed restauracją.

Najważniejsze jest wyczucie czasu.

Myślał, że Malone’em nie da się sterować.

Ale mylił się.

* * *

Stephanie się wkurzyła.

— Nie zamierzam brać w tym udziału —
oznajmiła Davisowi. — Dzwonię do Cottona. Możesz mnie wylać, mam to
gdzieś.

— Nie jestem tutaj oficjalnie.

Omiotła go podejrzliwym wzrokiem.

— Prezydent nie wie?

Pokręcił głową.

— To sprawa osobista.

— Więc mi o niej opowiedz.

Tylko raz miała do czynienia bezpośrednio z Davisem, i
nie był zbyt pomocny, wręcz naraził jej życie na niebezpieczeństwo. Ale
ostatecznie przekonała się, że facet nie jest głupi. Miał dwa doktoraty —
z historii USA i stosunków międzynarodowych — oraz niezwykłe zdolności
organizacyjne. Zawsze uprzejmy. Bezpretensjonalny. Podobny trochę do
prezydenta Danielsa. Zauważyła, że ludzie zwykle go nie doceniali, z nią
samą włącznie. Troje sekretarzy stanu wykorzystywało go do dyscyplinowania
urzędników szwankujących departamentów. A teraz pracował w Białym Domu,
pomagając administracji przejść ostatnie trzy lata drugiej kadencji.

I ten biurokrata otwarcie łamał teraz wszelkie zasady.

— Myślałam, że tylko ja tu jestem
buntownikiem — powiedziała.

— Nie powinnaś była wysyłać mu tego
raportu. Ale kiedy dowiedziałem się, że to zrobiłaś, uznałem, że przyda mi
się pomoc.

— W czym?

— Jestem komuś coś winien.

— A teraz masz okazję spłacić dług?
Dzięki swojej pozycji w Białym Domu.

— Coś w tym rodzaju.

Westchnęła.

— Czego ode mnie chcesz?

— Malone ma rację. Musimy znaleźć
ludzi z „Holdena”. Jeśli jeszcze żyją, trzeba do nich dotrzeć.

* * *

Malone śledził peugeota. Skaliste zbocza, częściowo pokryte
pasmami śniegu, pięły się do nieba po obu stronach autostrady. Jechał na
północ, zostawiając za sobą Garmisch. Droga prowadziła w górę zygzakiem
wśród wysokich, dostojnych drzew o czarnych pniach — malownicza sceneria,
która w bedekerze byłaby nazwana niezwykle atrakcyjną. Zimą tu, na
północy, szybko zapada zmrok — nie było jeszcze piątej, a już się
ściemniało.

Z fotela obok wziął mapę i zobaczył, że przed nim leży
alpejska dolina Ammergebirge, ciągnąca się przez wiele kilometrów aż od
podnóża Ettaler Mandl, majestatycznego szczytu wznoszącego się na wysokość
ponad tysiąca pięciuset metrów. Zwolnił, bo razem z peugeotem wjechali już
w jej granice.

Patrzył, jak ścigana zwierzyna zjeżdża na parking
przed masywnym, symetrycznym, piętrowym budynkiem z gotyckimi oknami. Jego
front pomalowano na biało. Wieńczyła go kopuła, a po obu jej stronach
wyrastały wieżyczki — wszystko było pokryte poczerniałym miedzianym
dachem, teraz rzęsiście oświetlonym.

Tablica z brązu głosiła, że to OPACTWO ETTAL.

Kobieta wysiadła i zniknęła za zwieńczoną łukiem
bramą.

Malone również zaparkował i poszedł za nią.

Powietrze było tu wyraźnie chłodniejsze niż w
Garmisch, potwierdzając tym samym różnicę wysokości. Powinien zabrać
cieplejszą kurtkę, ale nie miał ochoty dźwigać dodatkowego ciężaru.
Stereotypowe wyobrażenie szpiega w długim czarnym trenczu było śmiechu
warte. Zbyt ogranicza ruchy. Dłonie w rękawiczkach włożył do kieszeni,
palce prawej ręki zaciskając na pistolecie. Przy każdym kroku pod jego
stopami skrzypiał śnieg. Betonowy chodnik doprowadził go na dziedziniec
wielkości boiska do piłki nożnej, otoczonego kolejnymi barokowymi
budynkami. Ścieżką wiodącą pod górę kobieta zmierzała do drzwi kościoła.

Sporo ludzi wchodziło do niego i wychodziło.

Przyspieszył, żeby ją dogonić. Przemierzał ciszę
przerywaną jedynie odgłosem kroków na zamarzniętym chodniku i dalekim
wołaniem kukułki.

Wszedł do kościoła przez gotycki portal zwieńczony
bogato zdobionym tympanonem przedstawiającym sceny biblijne. Kiedy znalazł
się w środku, jego wzrok natychmiast przyciągnęły freski na kopule, która
sprawiała wrażenie nieba. Wnętrze świątyni ożywiały stiukowe posągi,
cherubini i bardzo skomplikowane wzory, wszystkie w błyszczących
odcieniach złota, różu, szarości i zieleni — połyskując, dawały złudzenie
ruchu. Widywał już rokokowe kościoły, w większości tak przeładowane, że
sam budynek gdzieś się gubił. Ale tutaj było inaczej. Dekoracje zdawały
się służyć architekturze.

Wokół kłębili się ludzie. Niektórzy siedzieli w
ławkach. Kobietę, którą śledził, dostrzegł w odległości dziesięciu metrów
od siebie, po prawej, za amboną. Kierowała się w stronę kolejnego
rzeźbionego tympanonu.

Wyszła, zamykając za sobą ciężkie drewniane drzwi.

Malone stanął na chwilę, rozważając możliwości.

Nie miał wyboru.

Ruszył w kierunku drzwi, po chwili położył rękę na
żelaznej klamce. Palce prawej dłoni wciąż zaciskały się na pistolecie w
kieszeni.

Nacisnął klamkę i otworzył drzwi.

Pomieszczenie było mniejsze, z łukowym sklepieniem
podpartym smukłymi, białymi kolumnami. Na ścianach zauważył rokokowe
elementy dekoracyjne, ale już nie tak bogate jak w nawie głównej. To
pewnie zakrystia. Całe wyposażenie stanowiły dwa stoły i kilka kredensów.
Przy jednym ze stołów stały dwie kobiety — jedną z nich była ta z kolejki.

— Witam, Herr Malone — odezwała się ta druga. —
Czekałam na pana.

ROZDZIAŁ ÓSMY

ROZDZIAŁ ÓSMY

MARYLAND, GODZ. 12.15

Dom stał na pustkowiu, w otaczającym go lesie też nie było żywego ducha, a jednak wiatr wciąż szeptał jego
imię.

Ramsey.

Zatrzymał się.

Właściwie nie był to głos, raczej pomruk niesiony
przez zimowy wiatr. Wszedł do środka przez otwarte tylne wejście i
znajdował się teraz w przestronnym holu, w którym tu i ówdzie stały meble
pokryte brudnym, brązowym płótnem ochronnym. Przez okna z tyłu domu
rozciągał się widok na szeroką łąkę. Nogi pozostały bez ruchu, uszy wciąż
nasłuchiwały. Próbował przekonać sam siebie, że nie mógł słyszeć swojego
imienia.

Langford Ramsey.

Czy to rzeczywiście głos, czy tylko jego wyobraźnia,
która dopasowała się do ponurej atmosfery tego miejsca?

Z wystąpienia na zgromadzeniu Kiwanian International
pojechał na wieś. Tym razem sam prowadził. Nie był w mundurze. Jako szef
wywiadu marynarki nie powinien zbytnio rzucać się w oczy, dlatego unikał
zarówno oficjalnego munduru, jak i rządowego kierowcy. Brak śladów na
zmarzniętej ziemi wskazywał, że ostatnio nikt tu nie zaglądał. Płot z
kolczastego drutu dawno już zardzewiał. Dom był spory i składał się z
mnóstwa dobudówek; wiele okien nie miało szyb, a niezabezpieczona dziura w
dachu wskazywała na całkowity brak zainteresowania kogokolwiek. Jak ocenił
Ramsey, wzniesiono go w dziewiętnastym wieku, i kiedyś z pewnością był
piękną wiejską posiadłością — dziś w szybkim tempie obraca się w ruinę.

Wiatr wciąż hulał. Według prognozy pogody na wschodzie
ma się w końcu pojawić śnieg. Spojrzał na drewnianą podłogę, chcąc się
przekonać, czy ktoś naruszył warstwę brudu, który ją pokrywał, ale
zobaczył jedynie własne ślady.

Coś brzęknęło w odległej części budynku. Rozbijane
szkło? Uderzenie metalu? Trudno powiedzieć.

Dość tych głupstw.

Odpiął guziki płaszcza i wyjął automatycznego
walthera. Ostrożnym krokiem poszedł na lewo. Korytarz, który miał przed
sobą, pełen był głębokiego cienia — na plecach mimowolnie poczuł niemiły
dreszcz. Zrobił kilka kroków, dotarł do końca przejścia.

Znów jakiś odgłos. Jakby drapanie. Dochodziło gdzieś z
prawej. Potem inny dźwięk. Tarcie metalu o metal. Z tyłu domu.

Najwidoczniej w środku były dwie osoby.

Przeszedł korytarz na palcach, po czym uznał, że jeśli
zaskoczy przeciwnika, zyska przewagę, szczególnie że ktokolwiek to był,
wciąż ogłaszał swoją obecność głośnym „stuk, stuk, stuk”.

Wstrzymał oddech, przygotował broń, a potem z impetem
wpadł do kuchni.

Trzy metry od niego, na jednej z szafek stał pies. I
patrzył w jego kierunku. Wielki kundel z zaokrąglonymi uszami,
jasnobrązowy, na grzbiecie nieco ciemniejszy, na brzuchu jaśniejszy, z
białą brodą i szyją.

Z jego pyska wydobyło się warknięcie. Obnażył ostre
kły, a tylne nogi ugiął do skoku.

Gdzieś od frontu dało się słyszeć szczekanie.

Dwa psy?

Pierwszy zeskoczył z szafki i wybiegł kuchennymi
drzwiami.

Ramsey zawrócił szybko do frontowego wejścia i zdążył
zobaczyć, jak drugie zwierzę wyskakuje przez pustą okienną ramę.

Odetchnął.

Ramsey.

Wydawało się, jakby wiatr najpierw formował się w
spółgłoski i samogłoski, a potem przemawiał. Ani zbyt głośno, ani
wyraźnie. Ale przemawiał.

A może jednak nie?

Postanowił zignorować tę niedorzeczność i wyszedł z
holu. Przemierzył korytarz oraz kilka kolejnych pokoi z okrytymi płótnem
meblami i odchodzącą ze ścian tapetą. Zobaczył stare pianino, które nie
było przykryte. Wiszące obrazy ziały upiorną nicością ze swoich
płóciennych zasłon. Pomyślał o sztuce i zatrzymał się, by zobaczyć kilka
dzieł — reprodukcje ze scenami z wojny secesyjnej, sepia. Na jednym
Ponticello, na innym Mount Vernon.

W jadalni zatrzymał się na moment, wyobrażając sobie
grupę białych mężczyzn sprzed dwustu lat raczących się stekami i jeszcze
ciepłym ciastem z kruszonką. Potem w palarni może whiskey z wodą. I
partyjka brydża przy wydobywającym się z palonych węgli aromacie
eukaliptusa. Oczywiście przodkowie Ramseya znajdowali się na zewnątrz,
marznąc w czworakach dla niewolników.

Spojrzał w długi korytarz. Drzwi widoczne na samym
jego końcu przyciągały go do siebie. Zlustrował podłogę, ale deski
pokrywał jedynie kurz.

Zatrzymał się w drzwiach.

Kolejny widok nagiej, zimowej łąki wyzierał zza
obskurnego okna. Meble, podobnie jak w pozostałych pomieszczeniach okrywał
materiał. Nie było go tylko na biurku z drzewa hebanowego, starym i
zniszczonym, z inkrustowanym blatem pokrytym niebieskawoszarym kurzem. Na
beżowych ścianach wisiały jelenie rogi, a brązowe płachty zabezpieczały
chyba regały z książkami. W powietrzu wirowały roztocza.

Ramsey.

Tym razem to nie wiatr.

Namierzył źródło, podszedł szybko do okrytego krzesła
i zerwał narzutę. Natychmiast podniósł się kolejny tuman kurzu. Na
gnijącym obiciu leżał włączony magnetofon kasetowy.

Mocniej ścisnął pistolet.

— Widzę, że odnalazł pan mojego ducha — odezwał się
głos.

Odwrócił się, by zobaczyć stojącego w progu mężczyznę.
Niski, koło czterdziestu pięciu lat, okrągła twarz, skóra blada jak
wyczuwalny już w powietrzu śnieg. Rzadkie, czarne, prosto zaczesane włosy
pobłyskiwały siwizną.

Uśmiechał się. Jak zawsze.

— Po co te teatralne sztuczki,
Charlie? — zapytał Ramsey, puszczając pistolet.

— To o wiele ciekawsze niż zwyczajne
dzień dobry. I po prostu uwielbiam psy. Chyba im się tutaj podoba.

Pracowali razem od piętnastu lat, a nawet nie znał
jego prawdziwego nazwiska. Dla niego to Charlie C. Smith Jr., z naciskiem
na „Junior”. Zapytał raz o Smitha Seniora i usłyszał półgodzinną
historyjkę rodzinną, oczywiście w całości zmyśloną.

— Jesteś właścicielem? — pytał
Ramsey.

— Już tak. Kupiłem to miesiąc temu.
Uznałem, że spokojne miejsce na wsi to dobra inwestycja. Chcę to
wyremontować i może wynająć. Będzie się nazywać Bailey Mill.

— Czyżbym za mało ci płacił?

— Dywersyfikacja to dziś
konieczność, panie admirale. Nie mogę polegać wyłącznie na czekach.
Giełda, nieruchomości — tylko tak można się przygotować na starość.

— Remont będzie kosztował fortunę.

— Właśnie, skoro raczył pan
wspomnieć. Ze względu na niespodziewanie wysokie koszty paliwa, wyższe od
zakładanych ceny biletów i ogólny wzrost kosztów stałych i nie tylko
stałych, czeka nas niewielka podwyżka stawki. Chociaż staramy się obniżać
koszty do minimum, utrzymując jednocześnie wysoki standard oferowanych
usług, nasi akcjonariusze nalegają, by utrzymać marżę na rozsądnym
poziomie.

— Kupa gówna, Charlie.

— Poza tym ten dom już kosztował
mnie fortunę, a to przecież nie koniec.

Smith figurował na liście płac jako specjalista od
obserwacji działający za granicą, gdzie prawo nie jest tak restrykcyjne w
kwestii podsłuchów, głównie w Azji Środkowej i na Bliskim Wschodzie. Więc
jego stawki w ogóle nie miały znaczenia.

— Przyślij rachunek. A teraz
posłuchaj. Czas zacząć działać.

Był zadowolony, że w ciągu minionych kilku lat
wszystko przygotował. Akta zostały przeczytane. Plan działania jest
ustalony. Wiedział, że kiedyś w końcu nadarzy się okazja — nie miał
pojęcia, kiedy ani w jaki sposób, ale był pewien, że ostatecznie do tego
dojdzie.

I doszło.

— Zacznij od celu priorytetowego,
zgodnie z ustaleniami. Potem posuwaj się na południe i zdejmij kolejne
dwa.

Smith kpiarsko zasalutował.

— Tak jest, kapitanie Sparrow.
Postawimy żagle i znajdziemy najlepszy wiatr.

Zignorował idiotę.

— Kontaktujemy się dopiero po
robocie, która ma być czysta jak kryształ, rozumiesz? Kryształowo czysta
robota.

— Satysfakcja gwarantowana albo
zwrot kosztów. Zadowolenie naszych klientów najwyższym celem.

Niektórzy ludzie potrafią komponować piosenki, inni
pisać powieści, jeszcze inni malować, rzeźbić lub rysować. Smith umiał
zabijać, miał prawdziwy talent. I gdyby nie fakt, że Charlie Smith był
najlepszym mordercą, jakiego znał, już dawno zastrzeliłby tego irytującego
pajaca.

Mimo to jednak postanowił uzmysłowić mu powagę
sytuacji.

Podniósł pistolet i przyłożył Smithowi lufę do twarzy.
Był dobrych piętnaście centymetrów wyższy od niego, więc ostrym wzrokiem
spojrzał z góry i powiedział:

— Nie spieprz tego. Słucham tych
pierdół i pozwalam ci nawijać, ale: nie… spieprz… tego.

Smith uniósł ręce, udając, że się poddaje.

— Błagam, panno Scarlet, niech mnie
panienka nie bije. Błagam, nie… — wołał wysokim głosem i kolokwialnym językiem,
naśladując nieudolnie Butterfly McQueen.

Ramsey nie tolerował dowcipów na tle rasowym, więc nie
opuścił pistoletu.

Smith zaczął się śmiać.

— Och, panie admirale, niechże się
pan rozchmurzy.

Zastanawiał się, co może tego człowieka wyprowadzić z
równowagi.

Schował pistolet pod płaszcz.

— Mam jedno pytanie — mówił
tymczasem Smith. — Bardzo ważne. Muszę to wiedzieć.

Ramsey czekał.

— Nosi pan bokserki czy slipy?

Wystarczy. Odwrócił się i opuścił pokój.

Smith znów zaczął się śmiać.

— Spokojnie, admirale. No to jak,
bokserki czy slipy? A może jest pan z tych, co to lubią poczuć wiatr
między nogami? CNN podaje, że dziesięć procent z nas w ogóle nie nosi
bielizny. Wśród nich ja — niech hula wiatr.

Ramsey nie reagował, zbliżając się do drzwi.

— Niech moc będzie z panem, admirale
— wołał za nim Smith. — Rycerz Jedi nie przegrywa. I nie ma obawy, wszyscy
będą martwi, zanim się pan obejrzy.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Malone omiótł wzrokiem pomieszczenie. Każdy szczegół mógł być
ważny. Jego niepokój wzbudziło otwarte przejście po prawej stronie,
szczególnie że za nim panowała nieprzenikniona ciemność.

— Jesteśmy tu tylko my — powiedziała
gospodyni.

Dobrze mówiła po angielsku, słychać było jedynie
delikatny niemiecki akcent.

Skinęła głową i kobieta z kolejki szybko do niego
podeszła. Kiedy się zbliżała, zauważył, jak gładzi miejsce na twarzy,
gdzie pozostał ślad po jego bucie.

— Może pewnego dnia nadarzy się
okazja, by się panu zrewanżować — powiedziała.

— Mam wrażenie, że już nadeszła.
Dałem się tu zaprowadzić jak na sznurku.

Uśmiechnęła się z wyraźną satysfakcją, a potem wyszła,
zamykając za sobą drzwi.

Przyglądał się drugiej kobiecie. Była wysoka, miała
zgrabną figurę i popielatoblond włosy, ledwie sięgające smukłej szyi.
Czysta kremoworóżowa cera bez najmniejszej skazy. Oczy koloru kawy z
mlekiem, jakich nigdy wcześniej nie widział. Roztaczała wokół urok,
któremu trudno się było oprzeć. Tego dnia miała na sobie beżowy golf,
jeansy i wełniany blezer.

Każdy szczegół w niej wyraźnie wskazywał na bogactwo i
przepowiadał kłopoty.

Była piękna i wiedziała o tym.

— Kim pani jest? — zapytał,
wyciągając pistolet.

— Zapewniam, że nie stanowię
zagrożenia. Zadałam sobie wiele trudu, żeby pana poznać.

— Jeśli nie ma pani nic przeciwko…
z pistoletem czuję się lepiej.

Wzruszyła ramionami.

— Jak pan sobie życzy. Odpowiadając
na pana pytanie, jestem Dorothea Lindauer. Mieszkam w pobliżu. Moja
rodzina pochodzi z Bawarii, koneksje rodzinne z dynastią Wittelsbachów.
Jesteśmy Oberbayer, czyli z Górnej Bawarii, związani z górami. Mamy także
silne powiązania z tym klasztorem. Tak silne, że benedyktyni na wiele nam
pozwalają.

— Na przykład na zabicie człowieka,
a potem zaprowadzenie mordercy do ich zakrystii?

Pomiędzy brwiami Dorothei Lindauer pojawiły się dwie
zmarszczki.

— Między innymi. Przyzna pan, że to
spory przywilej.

— Skąd pani wiedziała, że będę dziś
na szczycie?

— Mam dobrze poinformowanych
przyjaciół.