Strona główna » Obyczajowe i romanse » Tańcząc na czubkach palców

Tańcząc na czubkach palców

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7779-480-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Tańcząc na czubkach palców

Opowieść o tańcu życia, w którym główna bohaterka dotyka stopami ziemi, a jednocześnie próbuje sięgnąć nieba. Paulinę Wojnowicz poznajemy w trzech kolejnych figurach jej tańca: jako osamotnione dziecko, jako młodą, pełną nadziei dziewczynę oraz jako dojrzałą, świadomą siebie kobietę. 

Kiedy jej dzieci wchodzą w dorosłość i zaczynają rozwijać skrzydła, gniazdo rodzinne nagle pustoszeje; obie córki emigrują z kraju, syn studiuje daleko od domu. 

Nieoczekiwanie pojawiają się problemy finansowe, a do tego wszystkiego małżeństwo Pauliny przeżywa poważny kryzys.

W tym trudnym momencie prawdziwy taniec dopiero się dla Pauliny zaczyna: oto pojawia się tajemnicza osoba, która jedną krótką rozmową telefoniczną przewróci jej życie do góry nogami…

 

Próba opowiedzenia o sytuacji kobiety w jej własnej rodzinie i w otaczającej ją społeczności, o jej szansach na zmianę status quo, o odwadze i marzeniach. I o tym, że tylko kobiety potrafią tańczyć na czubkach palców.

Polecane książki

Książka w sposób kompleksowy przedstawia problematykę wykorzystania cudzych zasobów i podwykonawstwa w zamówieniach publicznych. W pracy omówiono m.in. takie zagadnienia, jak: zakres koniecznego zaangażowania podmiotów oddających zasoby wykonawcy w późniejszą realizację zamówienia publicznego, ...
  Doskonała norweska powieść, która trafiła do finału Międzynarodowej Nagrody Bookera 2017! Nikt nie może opuścić wyspy, wyspa to miniaturowy kosmos, w którym gwiazdy śpią w trawie pod śniegiem. Zdarza się jednak, że ktoś podejmuje próbę. Rodzina Barrøy jest biedna, ale na pewno nie brak jej odwag...
Valerie urodziła się i wychowała w Australii, ale kiedy na studiach w Londynie poznała Antonia, przeniosła się do Włoch i urodziła dwoje dzieci. Małżeństwo okazało się jednak porażką, więc w trzeciej ciąży ucieka i po rozwodzie postanawia ułożyć sobie życie we Francji. Jest rok 1980. Valerie w siedz...
Druga część bestsellerowej trylogii „Truly Devious” i dalszy ciąg „Nieodgadnionego”.   Największym pragnieniem Stevie Bell jest rozwiązanie zagadki kryminalnej z przeszłości: w 1936 roku zaginęły żona i córka Alberta Ellinghama, a jedynym śladem w sprawie był ta...
„Lobbing jako proces komunikacji” - książka autorstwa Antoniego Benedikta - porusza niezwykle ważki temat planowanych korzyści określonych grup interesu wpływających na proces podejmowania decyzji przez decydentów, głównie polityków. W Polsce pojęcie lobbingu jest stosunkowo nowe, słabo znane i poto...
Opis: Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition. Książka w prosty i dowcipny sposób opisuje przygody antropomorficznych zwierząt: Kreta, Szczura, Ropucha, Borsuka i Wydry. Ich wady i zalety, zamiłowania i pasje są echem ludzkich spraw i posta...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Gabriela Maria Kańtor

Dla dwóch niezwykłych kobiet w moim życiu:

Aleksandry Świtały i Ewy Parmy

– z miłością

Życie to barwna gra,

Ono rozkosz i ból zna.

Życie to walka, więcej nic,

A jednak tańcząc – warto żyć.

(wpis w szkolnym pamiętniku autorki)

Prolog

Nie ma na całym pieprzonym świecie jednej osoby, której mogłabym się zwierzyć.

Nie ma literalnie jednej takiej osoby.

Żyjesz sobie ileś tam lat. I zabij się – a nawet nikt nie zainteresuje się powodami twojej decyzji.

Możesz co najwyżej zostawić w widocznym miejscu list w stylu: „Nikogo nie obwiniam…”.

Świadomość tego jest przytłaczająca.

Sześć lat dzieciństwa, przebieganych wokół rodzinnego wieżowca. Wzrastanie w młodym, rozkwitającym socjalistycznym mieście. Osiem lat szkoły podstawowej, cztery liceum, pięcioletnie studia w pobliskim mieście wojewódzkim, pierwsza wymarzona – żeby nie powiedzieć: wyidealizowana – praca, mąż, troje dzieci, trzy psy, dwa koty przygarnięte ze schroniska, porządne płatne dwuletnie studia podyplomowe – po co zrobione, nie wiadomo – oraz pięć przeprowadzek. I wszystko na nic.

Nie ma na kuli ziemskiej człowieka, przed którym mogłabym po prostu stanąć i powiedzieć, co naprawdę czuję. Taka osoba nie istnieje.

I oczywiście jakoś tam, być może nieudolnie, radzę sobie bez niej.

Zawsze radziłam sobie sama. Bo właściwie każdy człowiek jest sam.

Nie ma żadnego ratunku z zaświatów, żadnego boga, diabła, idei, żadnej duszy przeznaczonej do zbawienia.

Jest bycie sam na sam ze swoją głową.

Ty sobie musisz pomóc – i albo ci się to uda, albo nie. Różnych używa się w tym celu sztuczek i zaklęć, ale chodzi tylko o jedno: nikt nie chce być sam.

Opisanie samotności nie jest zadaniem prostym i przyjemnym. Cały czas trzeba się pilnować, by zatrzymać wokół siebie choć trochę powietrza do oddychania. I wbrew logice pozwolić, by niewiele zostało po bezpiecznej stronie.

Dodatkowo – trzeba jeszcze potem rodzinie i znajomym tłumaczyć, patrząc im prosto w oczy, że skąd, nie należy doszukiwać się żadnych podejrzanych konotacji, to wyłącznie literatura!

A nie spowiedź starzejącej się kretynki. Jaka zresztą spowiedź? Prawdy nie pisze się przecież pod własnym nazwiskiem.

Zazdroszczę lady Agacie Christie.

Ta to dopiero wymyśliła sobie bezpieczną jazdę: napisać jeden soczysty, niekończący się kryminał w Orient Expressie, odreagować rozczarowania, zyskać popularność i wielbicieli, mieć za co żyć, a jeszcze zgarniać dodatkowe tantiemy za nakręcone filmy! Do siódmego pokolenia pieniędzy wystarczy.

To się nazywa majstersztyk. Neverending story. A pomimo wszystko – ona także nie była szczęśliwa.

I znów ta samotność.

Człowiek, żałosne niebożę, zawsze jest wystawiony do wiatru. Niezależnie od tego, jak żyje, co umie, czego dokonał, co jeszcze stworzy, jak wygląda i jakimi ludźmi się otacza. Cokolwiek by udawał przed samym sobą, cokolwiek by mówił, odegrał na białym fortepianie, chóralnie odśpiewał, wyrył na wołowej skórze czy odtańczył – koniec końców zawsze go to dopada: poczucie bycia pojedynczym.

Uświadomienie sobie tej przykrej prawdy niekoniecznie musi się łączyć z pachnącym chryzantemami łożem śmierci; to by było madejowe łoże. Wyobraź sobie, że do ostatniego oddechu ufnie oczekujesz choćby najmniejszego światełka w tunelu – a tu taka lipa. Alone again.

Ale spokojnie! W naszej kulturze tak jakoś się utarło, że w owej ostatecznej chwili możemy jednak liczyć na większy lub mniejszy wianuszek krewnych wokół. Byle tylko rzewnie nie śpiewali, bardzo proszę!…

Ta wiedza o samotności skrada się do ciebie stopniowo.

Jak wilk, którego latami oswajasz, a on wciąż siedzi na linii lasu i twojej łąki. Niedaleko domu. Nieznacznie przesuwa się coraz bliżej. Prawa przednia łapa, potem lewa… I stop. Ma czas. Jeszcze nie teraz. Zastyga w bezruchu i obserwuje.

Tymczasem twoją czujność osłabiają przeróżne podstępne znieczulenia: zapachy, melodie, gwiazdy na ciemnym niebie i miłości na wieki. Jest co najmniej kilka takich momentów w życiu, kiedy łudzisz się poczuciem bezpieczeństwa.

Ale równocześnie już, już tańczysz morderczą capoeirę, choć po cichu podejrzewasz, że tango byłoby łatwiejsze.

Wiesz nawet, że w boskim Buenos Aires jest taka dzielnica, gdzie króluje tango; nawet widziałaś ją z okna taksówki, ale nie miałaś wtedy czasu, by się tam zatrzymać, no a poza tym szósta rano to pora, kiedy tancerze, spoceni i wyzuci ze świadomości, padają twarzą w chłodną pościel.

Taksówkarz, też wyglądający o tej porze jak nieżywy, wskazywał ci ruchem głowy wielkie, wygasłe neony najsłynniejszych nocnych klubów tanga.

Nigdy tam nie zatańczysz. Bo to capoeira zawładnęła tobą dawno temu.

Capoeira, taniec walki.

Aż przychodzi ta chwila, kiedy siedząc we własnym domu, na podłodze, przyznajesz się wreszcie przed sobą, że jesteś po prostu sama. I możesz już tylko przesunąć rękę nieco w prawo, tam, gdzie na dywanie połyskuje słoneczna plama. Ogrzać się w jej słabym, przepuszczonym przez szybę drżącym cieple.

Bo gdy człowiek uzmysławia sobie swą samotność – czuje zimno.

Pewien mądry poeta powiedział kiedyś, że prawdziwa samotność jest trudna do świadomego przyjęcia, ale raz wybrana – wynagradza. Nie doprecyzował tylko, po jakim czasie i dlaczego tak długim.

1.

Są ponoć takie ptaki, których skrzydła rozpościerają się na szerokość sześciu metrów z każdej strony, jak dwa łuki tęczy. Ptaki o ogonach długich, falujących na wietrze i tak bajecznie barwnych, że mogą być porównane jedynie do rajskich ptaków fruwających nad młodą Ziemią podczas owych mitycznych Pierwszych Dni. Jak to się stało, że przetrwały w ludzkiej pamięci?

Simurgi.

Milczały przez wieki, choć umiały mówić. Nie rzucały się w oczy ze swoimi zjawiskowymi piórami; starannie chowały w ciemnych górskich kryjówkach połyskujący odcień głębokiej szmaragdowej zieleni, złota i karmazynu.

Wielkie jak skała – udawały skałę.

Karawany ludzkości przechodziły w pobliżu, ale Simurgi pozostawały niewidoczne.

Pojawiły się dopiero w perskich baśniach, jako święte ptaki czuwające nad całymi dynastiami władców.

Miały jedną słabość: były niezwykle dobre. W niewidzialny sposób pomagały ludziom w potrzebie, nie oczekując niczego w zamian. Posiadły dar leczenia przez dotyk, a właściwie poprzez subtelne nakrycie chorego miejsca skrzydłem. Znały tajemne moce ziół i wierzyły w siłę przyjaźni.

Nic im to nie dało w zderzeniu z cywilizacją; dowiedziały się, że zostały przez ludzi zaliczone do pospolitych feniksów – tych powstających z popiołów – i uznano ponad wszelką wątpliwość, że nie mogą istnieć naprawdę i są jedynie pobożnym życzeniem jakiegoś rozmarzonego Persa albo kogoś jeszcze wcześniej.

Stworzono jednak tysiące ich wizerunków, tysiące tajemnych wcieleń i tysięczne przygody.

Batman to przy nich nieporadny nieszczęśnik.

Pisano o nich wiersze, rysowano je, malowano, rzeźbiono w drewnie, wykuwano w kamieniu i w końcu wychodziły nawet spod sprytnych palców jubilerów i złotników. Największym wyzwaniem było oddać ów delikatny, lekko drżący powiew piór na skrzących się szmaragdami ogonach…

Musiało w tych ptakach być coś, co pozwalało ludziom otrzeć się o mityczną siłę, o czyste piękno i poczucie bezpieczeństwa. Legenda o Simurgach dawała złudzenie mocy.

Wszystkie Scarlett O’Hary świata – prostując zgarbione plecy nad swoimi kawałkami ziemi przeoranymi wojną, zarazą lub życiem – były niczym Simurgi: podnosiły się i otwierały swe masztowe skrzydła.

Podobieństwo do tęczy robiło swoje. Wszyscy wokół sądzili, że są oto świadkami narodzin Nowego. Albo przynajmniej przebudzenia szarej myszki, która wyrusza z ochotą w świetlaną przyszłość.

Bo zapał idzie przed samotnością.

Musiałam i ja otrzymać swojego osobistego szmaragdowego Simurga.

Bo jakże inaczej, bez wtulania twarzy w bezpieczny puch jego skrzydeł, zdołałabym wytrzymać na mojej wirującej karuzeli dzieciństwa?

2.

Pierwsza sensowna myśl, jaka powstała Dziecku w głowie, pojawiła się około drugiego roku jego życia.

Przebudziło się oto w dużym, słonecznym pokoju, którego nie rozpoznawało, myśląc: „Gdzie ja jestem?…”.

Łóżeczko było znajome – białe, z otwieranym bokiem i drewnianymi polakierowanymi sztachetkami doskonale nadającymi się do obgryzania. Jeszcze dziś pamięta piekący smak tamtej białej farby na języku.

Musiał być to pierwszy poranek w nowym mieszkaniu, tuż po przeprowadzce. Jasny pokój był nowością, okno zajmujące prawie całą ścianę przykuło uwagę Dziecka na dłuższą chwilę.

I wtedy pojawiła się ta nie do nazwania pierwotna świadomość, że JEST.

Gdzieś tutaj, nie wiadomo właściwie dokładnie gdzie; samo wśród tej białej pościeli, białych ścian i okna, przez które pakowało się do pokoju jaskrawe słońce.

Poczuło się samotne i nawet nie wiedziało, kto powinien przy nim być; nie pamiętało niczego sprzed wszechogarniającej jasności po przebudzeniu.

Później, w dorosłym już życiu, sporo nawkładano mu do głowy psychologicznych informacji o etapach rozwoju człowieka, ale nigdzie nie znalazło sensownego wytłumaczenia dla owego dojmującego uczucia odosobnienia, którego doświadczyło wtedy, w tamtym białym łóżeczku.

Gdzie, u licha, więź matki z dzieckiem?

W pierwszym odruchu świadomości rozumiało, że ktoś powinien być gdzieś w pobliżu, ale nie wiedziało kto, nie szukało konkretnie matki, nie przypomniało sobie o niej.

Usłyszało za sobą jakiś ruch. Oderwało wzrok od okna i z ciekawością spojrzało w drugą stronę. Stało tam duże łóżko, spod białej pierzyny usiłowała się wydostać jakaś miła buzia.

– Adam, zostaw, obudziła się! No, Adam… Nie widzisz? Wstała!… Witaj, córeczko! Dobrze spałaś?

Mama – bo Dziecko uznało, że to musi być ona – wyciągnęła ręce.

Zauważyło przelotnie w dużym łóżku jeszcze jedną postać, ale ta nie była już taka zadowolona. Dziecko nie zwróciło na nią większej uwagi, bo oto mama wycałowała je z czułością i zabrała z łóżeczka.

Ta druga osoba, która robiła teraz im obu miejsce w dużym łóżku, okazała się także Dziecka rodziną – tatą, który, gdy w końcu zrozumiał, że nici z jego planów na małżeński poranek, także przywitał córkę, choć bez większego entuzjazmu.

Taki schemat rodzinnych zależności utrwalał się w następnych latach: Dziecko kochało coraz mocniej mamę i stroniło od ojca. W jego zachowaniu wyczuwało podwójną grę, coś w rodzaju: fajnie jest być tatusiem, nikt by nie uwierzył, że tyle radości daje taka słodka, mała córeczka, tylko… właściwie to ona zabiera mi żonę, nie może tak być, na Boga żywego, co to znaczy, to ja miałem być najważniejszy, ja, a teraz co, figa z makiem, nic, kompletnie, tylko Dziecko i Dziecko!…

Patrząc z okna kuchni ich mieszkania, widziało się w dole, z lewej strony, róg innego budynku, gdzie funkcjonował osiedlowy sklep spożywczy. Tam kupowało się co rano przepyszne małe bułeczki, nazywane, nie wiedzieć czemu, wrocławskimi, mleko, nalewane przez ekspedientkę do przyniesionej z domu srebrnej kanki, ser żółty w czerwonej otoczce, taki najsmaczniejszy, oranżadę w proszku, a na Wigilię ledwie żywego, nieszczęsnego karpia…

Któregoś letniego popołudnia mama pobiegła po chleb do tego sklepu, zostawiając Dziecko z ojcem. Nie miało więcej niż trzy latka.

Adam siedział pod oknem przy kuchennym stole i naprawiał coś lutownicą. Mama przed wyjściem posadziła mu Dziecko na złożonym kocyku na tym stole.

– Patrz tu sobie, córciu, przez okno, ja zaraz będę wracała i pomacham ci z dołu. Adasiu, uważaj, żeby ci nie spadła! Uważaj na nią! – poprosiła mama, złapała siatkę na zakupy i wyszła.

Zapadła cisza. Lutownica pluła jakąś srebrną mazią, po chwili tata zaczął śpiewać coś pod nosem. Dziecko patrzyło, jak mama w kolorowej sukience biegnie przez trawnik do sklepu, jak odwraca się i macha ręką. Powiewały na wietrze jej rudawe loczki.

Po chwili zniknęła za rogiem.

– Patamu, patamu szto my piloty, nie dlia nas, nie dlia nas rodinny dom[1]… – śpiewał tata, nie wiadomo właściwie dlaczego po rosyjsku. Dziecko milczało, wypatrując matki za oknem.

– No, a ty wiesz, o czym tata śpiewa? – zagadnął, pochylając się nad robotą. Zaśpiewał następną zwrotkę. I znów refren: Patamu, patamu…

Dla Dziecka obce słowa zbiły się w jakiś niezrozumiały zlepek: mmmu …upa mu pa upa mu, ale ponieważ czuło, że powinno coś odpowiedzieć, szepnęło:

– …upa?…

Poczuło ostre uderzenie w twarz, tym boleśniejsze, że nieoczekiwane; nie zdążyło się cofnąć ani zasłonić.

– Masz za to, że przy ojcu brzydko mówisz – powiedział spokojnie i znów zaczął śpiewać. Ten sam ruski przebój.

Mała buzia płonęła ogniem, Dziecko, zapomniawszy wypatrywać mamy, siedziało z pochyloną nisko główką. Coś dławiło je w gardle.

Bało się tego człowieka, a równocześnie mroził je fakt, że jest tu z nim samo, zupełnie samo – ono, ta przeklęta piosenka, której nie zapomni do końca swego życia, i ta sycząca lutownica.

Co zrobiło źle?… Co „brzydko” powiedziało? Mamuś, gdzie jesteś?

Nie pozwoliło, by łzy wydostały się spod powiek. Nawet taki maluch wyczuwał, że nie może okazać słabości. Trzeba czekać na mamę, na ratunek.

Trzasnęły drzwi windy, mama wróciła uśmiechnięta i lekko zdyszana. Przybiegła do kuchni i od razu zobaczyła czerwony ślad na policzku Dziecka.

– Adam, co się stało? Czy ty… Uderzyłeś ją?

– A wiesz, że ona ordynarnie się wyraża? – krzyknął. – Niech sama ci powie! No, co do ojca powiedziałaś? Co??

– Ja… nie wiem, mamuś… – wyszeptało Dziecko, próbując sobie przypomnieć obce wyrazy nieznanej piosenki. Nie pamiętało, miało pustkę w głowie.

– Powiedziała: dupa! – obwieścił tata triumfalnie. – I teraz jeszcze kłamie w żywe oczy! I za to, że tak bezczelnie kłamiesz, smarkulo, dostaniesz teraz od ojca lanie!

Z przemocą wobec słabszego jest jak z lawiną w śnieżnych górach – najgorzej, gdy ruszy.

[1] Piloty – powojenny przebój piosenki żołnierskiej w Związku Radzieckim („Dlatego, oto dlatego, że jesteśmy pilotami – niedane nam jest ciepło rodzinnego domu…”), muz. V. Solovev-Sedoy, sł. A. Fatyanov, 1944.

3.

Stare osmańskie przysłowie mówi, że przeszłość to otwarta księga dla tego, kto chce poznać przyszłość. Może z tej przyczyny wraca się nawet do zmarnowanych lat i bezwiednie powiela pochodzące stamtąd schematy.

Gdyby się więc tak spokojnie zastanowić nad własnym dzieciństwem – a właśnie do niego z uporem maniaka powraca się przez resztę życia– to oczywiście wiadomo, co powinno wynikać z takich wspomnień: że był to najcudowniejszy, niewinny i beztroski okres. Błogi, bezpieczny czas spędzony na samych przyjemnych rzeczach.

U Dziecka ta niezwykła część dzieciństwa polegała na słuchaniu baśni, malowniczo opowiadanych przez mamę i babcię, na lepieniu babek z piasku w kształcie blaszanych wiaderek, kupowanych w komplecie z grabkami i łopatką u pani w zielonym kiosku, oraz na zakładaniu w piaskownicy grządek z żółtym mleczem i białymi stokrotkami.

Trochę później dzieciństwo polegało na zabawie w domki na trawie i wreszcie na ganianiu wokół własnego bloku podczas gry w chowanego.

Zaś najwyższą formą owego gonienia się, obejmującą już teren całego osiedla i oczekiwaną przez maluchy latami – była zabawa w policjantów i złodziei. Bezwzględnie, niepisanym podwórkowym prawem, zarezerwowana dopiero dla dzieci kończących drugą klasę szkoły podstawowej.

Czemu w policjantów, a nie milicjantów – tego naprawdę do dziś nikt nie wie.

Przecież była to końcówka lat sześćdziesiątych, kwitła przyjaźń polsko-radziecka, MO panoszyła się w mieście na całego, a w gazetach i jednoprogramowej telewizji komuna aż piszczała z zachwytu nad samą sobą.

Faktem jest, że tym kilku- i kilkunastoletnim smarkaczom do głowy nie przychodziło, by bawić się w milicjantów. Policjanci brzmieli im prawdziwiej.

Mogła to być jakaś zakamuflowana opcja dziecięca, nie można zaprzeczyć.

Zgodnie z zasadami owej inteligentnej zabawy trzeba było prędko biec po śladach sprytnych „złodziei”, intuicyjnie wyczuwać ich ruchy, zauważać nierzucające się w oczy strzałki kreślone kredą na asfalcie ulic i na chodnikowych płytach, a także błyskawicznie znajdować listy pozostawiane w najwymyślniejszych skrytkach – do tego wszystkiego milicjanci kompletnie się nie nadawali.

Milicjanci legitymowali ich wesołych ojców, gdy ci pod pobliskim sklepem, mającym, niestety, dział monopolowy, wykazywali się nadmiernym „spożyciem”.

Milicjanci zabierali koledze z czwartego piętra, Libie, jego najstarszego brata do więzienia, a średniego – do poprawczaka.

Przyjechali na sygnale, gdy potem chudziutka i wyniszczona matka Liby skutecznie włożyła głowę do piekarnika, po uprzednim starannym zalepieniu okna i drzwi swej małej kuchni plastrem opatrunkowym – by gaz nie uciekł do reszty mieszkania i nie podusił śpiącej rodziny.

Milicjanci łapali pryszczatych nastolatków na chodnikach i wrednie sprawdzali im hamulce u rowerów oraz ważność kart rowerowych.

No i jeżdżący legendarną czarną wołgą ruscy porywacze dzieci przebrani byli przecież za polskich milicjantów!

Do gry w policjantów i złodziei stosunkowo szybko wprowadziła Dziecko starsza koleżanka z pierwszego piętra, Ewa Piec. Zauważyła, że Dziecko umie biegać. Na pewno było to długo przed drugą klasą, a więc oznaczało szaloną nobilitację – i wszystkie powolne, ślamazarne, a zazdrosne małpy w tym samym wieku mogły tylko za Dzieckiem popatrzeć.

Dziecko było wtedy, jak żartowała babcia Julia, „chude jak wypłata i długie jak miesiąc”.

A już najdłuższe w Dziecku były nogi, jak u tych sprinterów z Jamajki. Pozwalały ścigać się swobodnie nawet ze starszymi dziećmi.

Wszyscy zbierali się więc słonecznymi popołudniami pod blokiem, głośno i skutecznie ponaglając maruderów:

– Pa-ni Ko-zło-wa! Pa-ni Ko-zło-wa! A kie-dy Ga-bi zej-dzie?

– Już zjeżdża windą na dół, przestańcie wrzeszczeć! – odkrzykiwała im przez okno z piątego piętra zniecierpliwiona matka Gabrysi.

Grę rozpoczynały dwie najważniejsze osoby: główny złodziej i główny policjant, podwórkowe jednostki alfa. Oni to spośród dzieciaków dobierali sobie ekipę.

Jednych i drugich musiało być po równo.

Czasem też grali „nasz plac na wasz plac”, co należy rozumieć jako konfrontację dwóch dobrze wyszkolonych pobliskich podwórek – jedni uciekali, drudzy gonili.

Jeszcze dziś Dziecko pamięta to wrażenie skrzydeł otwierających się u ramion, ten szum wiatru w uszach podczas biegu, serce głośno tłukące się w piersi, rozstępujących się zdumionych, statecznych przechodniów i tupot sandałków o chodniki, bo wtedy nie znano w Polsce adidasów i wszyscy, dziewczyny i chłopcy, biegali całe lato w tanich sandałach.

Genialnie wymyślona była to gra; czy byłeś policjantem, czy złodziejem – biegłeś.

Nie na ocenę na lekcji wuefu i nie samotnie – biegłeś w solidarnej grupie, mającej ten sam cel. Grupa zagrzewała się wzajemnie do tego biegu pod zachodzące słońce, gdzie szczęściem było każde kolejne znalezienie na ziemi strzałki wskazującej kierunek czy listu od „złodziei”. A były to listy z zadaniami dla „policjantów”; bez ich sumiennego wykonania nie wolno było kontynuować pościgu. I słowo honoru, nigdy nikt nie oszukiwał!

Najczęściej był to nakaz zrobienia przez wszystkich trzydziestu pompek, zatańczenia twista lub odśpiewania chóralnie jakiejś piosenki – ale tak szczerze, na całe gardło, by nawet uciekający przodem „złodzieje” ją usłyszeli.

Po latach Dziecko wciąż wierzyło, że była to zasługa Simurga, ten bieg jak na skrzydłach – lekki, bez zmęczenia, coraz szybszy, kończący się gdzieś w latach licealnych dobrymi wynikami na młodzieżowych zawodach międzyszkolnych.

Ale najpierw, we wczesnym dzieciństwie, był jeszcze ów niezwykły etap lalczynych Domów na Trawie.

Coś pięknego – feministki i emancypantki płakałyby dzisiaj w głos.

Bowiem każda kilkuletnia „mama” przynosiła na trawnik okalający podwórko swoje największe skarby: lalę, mebelki, łóżeczko albo wózek, kuchenkę, ebonitowe naczynia i sztućce. Rozkładało się to w odpowiednim porządku na małym kocyku i to był Dom.

Obok, kocyk w kocyk, lokowały się inne kurki domowe aspirujące na przyszłe dojrzałe i do bólu świadome swej roli kury.

Były więc matkami. Jeśli trafił się jakiś chętny do współpracy brat czy kolega – to żonami, a także sąsiadkami i znajomymi. Zapraszały się na kawę i pogaduszki. Sprzątały swoje domki. Razem szły z wystrojonymi lalami na spacer, do lekarza i do sklepu, przy czym należy podkreślić, że sklep działał najlepiej, bo obrotna Basia Król z parteru, mająca wagę z metalowymi odważnikami, handlowała mleczami i koniczyną jak stara.

Wychodząc, zamykały starannie swoje domy-kocyki „na klucz” zabawnym ruchem ręki w powietrzu: cyk-cyk!

Któregoś wrześniowego południa po szkole Dziecko, nudzące się już trochę karmieniem lali koniczyną, zauważyło ze swego kocyka, że od strony przystanku autobusowego idzie swym lekko kołyszącym się krokiem babcia.

Mama mamy była dla Dziecka kimś więcej niż normalną babcią, była jego drugą matką, przyjaciółką najwierniejszą, samą nieco szorstką czułością, przewodnikiem po świecie baśni i opiekunką. Zawsze stała po stronie Dziecka. Babcia Julia.

Aż krzyknęło z radości na jej widok i pobiegło naprzeciw, zapominając nawet, o zgrozo, zamknąć mój kocyk.

Tego dnia sytuacja była jednak szczególna. Trzy tygodnie wcześniej mama urodziła Grzesia, a ponieważ pojawiły się jakieś powikłania poporodowe – musiała leżeć w łóżku.

Tato wezwał więc swoją matkę, tę Dziecka drugą, tatową, babcię, do pomocy.

Przyjechała, zakasała rękawy i zajęła się wszystkim: przygotowywaniem posiłków, przewijaniem Grzesia, jego kąpielą, praniem pieluch, prasowaniem, zakupami i wystawianiem Dziecka co rano za drzwi, żeby zdążyło na czas do szkoły.

Choć Dziecko miało ledwie siedem lat, czuło, że to wszystko zasługuje na szczery podziw. Podziwiało tatową babcię i było jej wdzięczne, że pomaga chorej mamie. Raz nawet próbowało ją przytulić w nieporadnym geście podzięki, ale ofuknęła je, bezceremonialnie odsuwając od siebie.

– Co to, co to, małe dzidzi jesteś, czy co? Idź odrabiać lekcje…

Dziecko podziwiało ją mimo jej chłodu – jednak tylko do momentu, gdy usłyszało, co ta babcia mówi do taty o drugiej babci, Julii:

– A ta twoja teściowa to co, nie ma zamiaru się pokazać? Nie musi swojej córce pomagać? Już prawie trzy tygodnie mijają, a ona się nawet nie pofatygowała! Jak to może tak być, jezuryny, żeby matka do córki w połogu nie przyjechała?

– Nie wiem, o co z nią chodzi – zawarczał znad talerza zupy tata, nie zważając na Dziecka obecność w kuchni. – Jak zwykła suka się zachowuje! Gorzej niż suka! Niech no mi tylko teraz, miesiąc po urodzinach synka, tutaj przyjedzie – to ją ze schodów zrzucę! Albo przez okno, z siódmego piętra wypieprzę!

– Ale co ty też gadasz, Adam? – Babcia zerknęła na Dziecko spłoszonym wzrokiem. – Nie grzesz! Jeszcze przy dziecku…

Ta rozmowa spędzała Dziecku sen z oczu od kilku dni i teraz, gdy zobaczyło swoją babcię Julię, taką nieświadomą, co ją czeka, lodowate przerażenie złapało je za gardło. Całym ciałem przylgnęło do niej i zaczęło błagać:

– Babciu, nie idź tam! Nie idź do nas! Nie możesz tam iść! Tata powiedział, że cię przez okno wyrzuci…

Babcia wyprostowała się jak struna i powiedziała:

– Tak powiedział? No, to zobaczymy! – Trzęsącymi się rękoma pomogła spakować do wózeczka lalę, mebelki i kocyk. – Chodź, dziecko, nie bój się. Ja tam się nie boję.

Szczęśliwie w domu była tylko tatowa babcia, bo tata z mamą i Grzesiem pojechali akurat do szpitala na poporodową kontrolę. Chociaż tyle dobrego.

Obie babcie pogadały sobie na pozór spokojnie, tatowa babcia z nieszczerym uśmiechem, ale stanowczo zaprzeczyła, by jej syn rzucał w ogóle takimi groźbami, przecież to nie po bożemu jest, bez mrugnięcia okiem zwaliła wszystko na Dziecko, jakoby coś źle zrozumiało i wymyślało jakieś bzdury, jak to smarkula w tym wieku, coś tam podsłucha i resztę sobie dowyobraża…

Babcia pokiwała głową i łykając łzy, położyła na stole maleńki, seledynowy kaftanik kupiony dla Grzesia, słodycze dla Dziecka i dla mamy jej ulubiony przysmak – kilo pachnących pomarańczy w szarej papierowej torbie, cudem wystanych tego ranka w katowickich Delikatesach.

Wyszła jakaś taka zgarbiona. Gdy ją Dziecko odprowadzało na przystanek, mocno trzymała je za rękę. Szkoda, że nie zabrała Dziecka ze sobą, ale nawet ono w tamtej chwili rozumiało, że musi przecież nazajutrz pójść do szkoły.

Rozpętało się piekło. Tatowa babcia zjechała Dziecko jak psa, zarzuciła mu, że sieje niezgodę w rodzinie, po czym ostentacyjnie zamilkła. Obiad podała bez słowa.

Ze szpitala tata niespodziewanie przyjechał sam, bo mama z powodu krwotoku została z Grzesiem na oddziale. Dziecko poczuło, że się dusi. Nie było mamy!

Tatowa babcia nie miała litości i wszystko synowi opowiedziała. Uderzył Dziecko z rozmachem w twarz. Raz, drugi. Tatowa babcia nie reagowała.

Miało ochotę wybiec z domu, przelecieć przez pół miasta, schować się głęboko w krzakach przy bramie szpitala i poczekać, aż mama z braciszkiem stamtąd wyjdą.

Jednak mamy nie było jeszcze całe dwanaście dni, a ono każdego popołudnia bało się wracać ze szkoły do domu.

Ciekawe, że nawet wówczas czuło, że babcia Julia nie jest złą matką i musiała mieć jakiś sobie tylko znany powód, żeby nie śpieszyć się z odwiedzeniem Grzesia.

Mama po powrocie ze szpitala wzruszyła ramionami i krótko wytłumaczyła tacie, bagatelizując całą sytuację, że „pewnie matka boi się małych dzieci”. Myliła się.

I nigdy już się nie dowiedziała, o co wtedy jej własnej matce chodziło.

Prawdę odkryło Dziecko w przypadkowej rozmowie z najstarszą w rodzinie ciocią, wiele lat po śmierci babci Julii.

Mama Dziecka urodziła się w kwietniu 1936 roku, ale nie sama. Miała brata bliźniaka. Byli tymi bliźniętami, co to są podobne do siebie jak dwie krople wody. Babcia Julia, choć biedna wtedy jak mysz kościelna, bo jej mąż półtora roku wcześniej stracił pracę na kopalni, bardzo ucieszyła się z córeczki i synka.

„Jak ten Jaś i Małgosia! Zupełnie jak w baśniach braci Grimm!” – myślała sobie wesoło.

Pewnego ciepłego popołudnia, kilkanaście dni po narodzinach, nakarmiła swe skarby piersią i ułożyła na podusiach na szerokim łóżku małżeńskim, nad którym wisiały dwa wielkie obrazy: Matka Boska Łaskami Słynąca i Najświętsze Serce Jezusa.

Maluszki słodko spały i uśmiechały się przez sen, więc pomyślała, że wyjdzie na chwilkę przed dom, do małej altanki, i posiedzi w wiosennym słoneczku. Okazało się, że dwie jej sąsiadki wpadły na ten sam pomysł, więc pytaniom o bliźnięta nie było końca.

A jak je rozróżniać, a jak nadążyć z praniem pieluszek, jak karmić, jak kąpać dwoje jednocześnie…

Nagle wszystkie trzy kobiety podskoczyły; rozległ się z głębi ich domu taki huk, że szyby zadzwoniły we wszystkich oknach.

– Moje dzieci! – krzyknęła przerażona Julia i pędem pobiegła przez krótką sień do mieszkania. Wpadła do sypialni, trzymając się za serce, obie kobiety stanęły za nią w drzwiach. Bały się poruszyć.

Nic się nie stało.

Obrazy wisiały na miejscu, a dzieci spały spokojnie.

Wszystkie trzy kobiety nabożnie się przeżegnały i odetchnęły z ulgą, jednak młodej mamie coś nie dawało spokoju; wzięła na ręce śpiącą córeczkę, Emilkę, ucałowała ją i położyła z powrotem na podusi. Gdy sięgnęła po chłopca, już wiedziała, że coś jest nie tak. Coś jest bardzo nie tak! Ze strachu zabrakło jej tchu. Przytuliła syneczka do twarzy i poczuła, jaki jest zimny. Nie oddychał.

– To był znak, ten huk, to był znak od Boga! – próbowały pocieszyć ją kobiety.

– Jaki znak od Boga? – wyszeptała zrozpaczona. – Że mi go zabiera?…

Minęło od tej niejasnej śmierci wiele lat, ale nikt Dziecku nie powie, że babcia Julia nie widziała w każdym nowo narodzonym maleństwie tamtego straconego synka. Że właśnie z tej przyczyny unikała przytulania noworodków, unikała noworodków w ogóle, a być może nawet wmówiła sobie, że przynosi pecha maleńkim chłopczykom?

I robiło jej się słabo na myśl, że gdy weźmie w ramiona śpiącego Grzesia, to znów poczuje tamto lodowate zimno.

Dalsza część książki dostępna w wersji
pełnej

4.

Dostępne w wersji pełnej

5.

Dostępne w wersji pełnej

6.

Dostępne w wersji pełnej

7.

Dostępne w wersji pełnej

8.

Dostępne w wersji pełnej

9.

Dostępne w wersji pełnej

Dziesięć lat później

1.

Dostępne w wersji pełnej

2.

Dostępne w wersji pełnej

3.

Dostępne w wersji pełnej

4.

Dostępne w wersji pełnej

5.

Dostępne w wersji pełnej

6.

Dostępne w wersji pełnej

7.

Dostępne w wersji pełnej

8.

Dostępne w wersji pełnej

9.

Dostępne w wersji pełnej

10.

Dostępne w wersji pełnej

11.

Dostępne w wersji pełnej

12.

Dostępne w wersji pełnej

13.

Dostępne w wersji pełnej

14.

Dostępne w wersji pełnej

15.

Dostępne w wersji pełnej

16.

Dostępne w wersji pełnej

17.

Dostępne w wersji pełnej

18.

Dostępne w wersji pełnej

Dwa lata później

1.

Dostępne w wersji pełnej

2.

Dostępne w wersji pełnej

3.

Dostępne w wersji pełnej

4.

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Spis wierszy Ewy Parmy, które zamieszczono w powieści:

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © 2018, Gabriela A . Kańtor

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-479-1

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

Zdjęcie na okładce: iStockPhoto – Alexander Yakovlev

Korekta: Agnieszka Zielińska

Skład: Jacek Antoniuk

www.wydawnictwomg.pl

kontakt@wydawnictwomg.pl

handlowyMG@gmail.com

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com