Strona główna » Obyczajowe i romanse » Taniec z gronostajem

Taniec z gronostajem

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-935029-0-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Taniec z gronostajem

Taniec z gronostajem powstał z prawdziwych opowieści kobiet, które doznały przemocy. Zaczyna się niewinnie: niczym romans, lecz romans ten wkrótce okaże się złym snem, horrorem, piekłem. Kolejne granice zostają przekroczone. Zdaje się, że nie ma powrotu… a jednak jest to opowieść o tym, że zawsze można się podnieść, zawsze – choć to niełatwe – można wstać. Napisana dwa lata przed publikacją słynnego Gnoja nie miała tyle szczęścia: opublikowana dopiero w 2007 roku, pozbawiona dystrybucji i promocji, choć używana przez terapeutów jako lektura dla podopiecznych (często powodująca decyzję o podjęciu terapii), czeka wciąż na swą szansę dotarcia do szerszego kręgu odbiorców. Zapraszam.

Polecane książki

Pod powierzchnią Ziemi istnieje ukryty świat, gdzie w harmonii i szczęściu żyją potomkowie dawnych ras...   Legenda o Agharti powtarza się w przekazach różnych kultur. Przez wieki fascynowała naukowców, mistyków, marzycieli i awanturników. Możliwość istnienia podziemnego królestwa rozważali Platon, ...
Publikacja poświęcona jest problematyce interesu publicznego w prawie gospodarczym. W sposób interdyscyplinarny, nie stroniąc od pozaprawnej myśli naukowej, omawia także wątki związane z interesem publicznym jako zjawiskiem społecznym. Dotyczy zagadnień prawa krajowego oraz unijnego, omawia ponadto ...
W książce „Zupowy detoks” autorki zajmują się wpływem podejmowanych decyzji żywieniowych i oczyszczania organizmu na jakość życia. Inspirują do zmian i aktywnie propagują ich wprowadzanie, proponują czytelnikom rozwiązania pozwalające dokładnie przyjrzeć się własnym nawykom i przekonanio...
Niniejsza publikacja uwzględnia stan prawny na dzień 12.8.2018 r. Książka stanowi drugie wydanie (zmienione i uaktualnione), po 4 latach od momentu ukazania się pierwszego wydania publikacji na rynku wydawniczym. Obejmuje zmiany dotyczące m.in. ustawy z 8.12.2017 r. o Sądzie Najwyższym (Dz.U. z 2018...
Bohaterką książki jest czterdziestokilkuletnia Niemka Inga. Urodziła się w Pustnikach, ale w latach siedemdziesiątych XX wieku wyjechała wraz z matką Rosemarie do Niemiec. Rodzinną ziemię, ich heimat, kobiety stopniowo wymazywały z pamięci. Wydawałoby się, że codzienność i wygodne życiem cał...
Przebywający od dziesięciu lat w zakładzie karnym seryjny morderca Donald Anderson zostaje zabity przez współwięźnia. Na pozór to koniec „Gwiazdkowego mordercy”, jednak niemal natychmiast po jego nagłym zgonie policja natrafia na kolejne ofiary zabójstw dokonanych w dokładnie taki sam sposób. Mo...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Maryla Ścibor Marchocka

Maryla Ścibor Marchocka

Taniec z gronostajem

NOWE ORZECHOWO 2019

zdjęcie z okładki i projekt graficzny Maryla Ścibor Marchocka

korekta: Ewa Wojtyra

Copyright by Maryla Ścibor Marchocka

WYDANO NAKŁADEM WŁASNYM. WYDANIE DRUGIE

ISBN 978-83-935029-0-5

Konwersja do epub i mobi A3M

Szczególne podziękowania dla Grażyny,

Ewy, Bohdana i moich dzieci

a także dla Jagienki i Jarka, bez których ta książka

nie mogłaby powstać

Najgorsze jest to, że ludzie są ślepi na znaki zapowiadające klęski w ich życiu. O ileż jesteśmy mądrzejsi patrząc na kształty chmur, czy sposób zachodzenia słońca, o ileż przenikliwsi w przepowiadaniu pogody.

***

Początek był banalny: tego dnia znów była sobota. Bolała mnie głowa. Położyłyśmy się spać. Obudził mnie telefon.

– Pochwalony – tu Wiktor, czy można się z tobą zobaczyć?

Jaki Wiktor? może Witek – mój kuzyn, ale – nie ten głos! Jest jakiś Wiktor Strzelczyk, widzieliśmy się może dwa, może trzy razy w życiu, zawsze łaził za moją starszą siostrą. Czego mógłby chcieć ode mnie? Absurd. Absurdalne bywają sny. Zwłaszcza, że on jest w Holandii.

– Wiesz, przyjechałem do Polski, tak się włóczę po różnych znajomych i chyba widziałem cię wczoraj na ulicy… Pomyślałem, głupio by było tak wyjechać i się nie zobaczyć…

– Halo, jesteś tam?

– Jestem… tylko mnie obudziłeś i nie bardzo wiem, czy ktoś dzwoni, czy śni mi się jeszcze.

Byłam wtedy sama. Od paru lat. Sama z moją córeczką. Udało nam się uporać z większością problemów po odejściu jej ojca. Hania miała pięć lat. Może to była chęć pokazania ojcu, że na nim świat się nie kończy, a może zwykła w tym wieku fascynacja. Zaczepiała młodych mężczyzn, zasypując ich gradem pytań: czy ma żonę, czy lubi dzieci, gdzie mieszka i ile zarabia, czasem padało nader osobliwe w ustach złotolokiej małej panienki:

– Ale pan oczywiście nie jest komunistą?

A potem przez cały tramwaj, autobus, czy inny pociąg:

– Mamusiu podoba ci się? Bo wie pan, my szukamy męża dla mojej mamy. Bo my jesteśmy same, a mnie bardzo by się przydało jakieś rodzeństwo…

Nie pomagały tłumaczenia i zakazy – po prostu uznała, że ja pewnych spraw nie potrafię załatwić, więc przejęła inicjatywę w swoje łapki. Zresztą nie tylko w tej sprawie: wsiadając do zatłoczonego autobusu zaczynała natychmiast mruczeć pod nosem:

– Boże mój, Boże, jaka ja jestem zmęczona. Mama znowu jeździ ze mną i jeździ, i tak mnie nóżki bolą. A tu taki tłok. Nie mam gdzie usiąść. Mamusiu daleko jeszcze? Bo ja tylko bym już chciała do łóżeczka…

Nikt dłużej nie wytrzymał – zwykle już po drugim zdaniu zrywał się ktoś, by nam ustąpić. Często panie brały Hanię na kolana – no i wtedy zaczynał się następny akt przedstawienia: Haneczka już nie była zmęczona. Haneczka była głodna! A na obiad nie ma co liczyć, bo mama w ogóle nie umie gotować… Więc ja zwijałam się z bezsilnej furii, a z toreb, torebek, pakunków i siatek wzruszone staruszki wyciągały ciasteczka, czekoladki, kanapeczki, pomarańcze i inne frykasy i moje wiarołomne dziecko patrzyło na mnie z góry z dumnym: patrz, tak się to robi – widzisz?

Kiedyś przechodząc podziemiem pod Rotundą rzuciła się na szyję Hindusowi handlującemu kamieniami. Był to piękny Hindus, nieco już siwy, smukły, o rysach szlachetnych i mądrych, i niezwykle smutnych oczach.

– Ja zostawiłem w domu takiego syna – powiedział tuląc Haneczkę, a było w tym tyleż skargi, co usprawiedliwienia –

Tego dziecka nikt jeszcze nie skrzywdził – dodał

– No ale już się chyba obudziłaś?

– Nie jestem tego pewna. Od kiedy jesteś?

– Od miesiąca. W poniedziałek wyjeżdżam. Może masz trochę czasu w niedzielę?

– Wiesz… – w niedzielę? Co ja robię w niedzielę? – dobrze… jak musisz, to przyjedź.

– Nie powiem: miłe zaproszenie

– Człowieku! Ja śpię i mam migrenę

– … to… jak nie to nie!

– Nie o to chodzi. Miło będzie cię zobaczyć.

– O której?

– O której chcesz, tylko nie rano.

– Druga?

– O’K. To czekamy.

Ta rozmowa naprawdę była nierealna. I ta migrena. Wszystko mogło być snem. Wszystko mogło pozostać snem. Hanusia wciąż miałaby złote loczki i radosny zwyczaj wypytywania ewentualnych kandydatów na moich mężów o stan cywilny i stosunek do komunizmu. Mogła wciąż być dzieckiem, którego nikt nie skrzywdził…

Nie pamiętam, co zrobiłam do jedzenia. Pamiętam, że nie zdążyłam pozmywać naczyń – był ich cały zlew, że wszędzie się spóźniałam i że miałam na sobie mini. Krótszą od warkocza, co o tyle nie było trudne, że warkocz miałam wtedy do kolan. Przyszedł. Pierwsze moje wrażenie: jak tyś zbrzydł! Pamiętałam pięknego chłopca uganiającego się za moją siostrą, a stał przede mną wymięty kapeć. I drugie wrażenie: trafiony zatopiony. Wodził wzrokiem w dół i w górę, niepewnie trzymając czerwone okazałe róże z miną, jaką mój pies miał zwykle w sklepie mięsnym. Bawiło mnie to – w końcu byłam kobietą – zarazem nie wzruszało nadmiernie – nie mogłam traktować poważnie faceta, o którym plotki głosiły, że zaliczał baby tuzinami i pił na umór.

Nie pamiętam o czym, ale gadało nam się świetnie. Był inteligentny, błyskotliwy, miał inne niż ja spojrzenie na Polskę – spojrzenie emigranta. Umiał mówić ciekawie i o tym, co zastał tu, i o tamtej stronie świata. Było sympatycznie. Bardzo sympatycznie.

– Słuchaj, nie idź jutro do pracy. Pojedźmy do Kampinosu. Małej też się przyda. A ja mógłbym zamiast rano wyjechać wieczorem. Najwyżej będę nieco wymięty w robocie. Jakoś dam sobie radę. No, zrób sobie raz w życiu wagary.

Umówiłyśmy się z Hanią, że to będzie taka sympatyczna przygoda. Bo w życiu dobrze jest mieć dużo miłych wspomnień. Ona biegła dookoła nas, rozszczebiotana, rozśpiewana, tropiliśmy dzięcioły, była bitwa na szyszki, i słońce, i jesienny cudny Kampinos, i zmęczone, bolące nogi i dużo, dużo śmiechu. Wracając Wiktor kupił jakieś mięso i coś wspólnie zrobiliśmy na obiad. Potem pożegnanie – miłe i serdeczne. I niezobowiązujące. Pojechał. A my pełne tego słonecznego dnia poszłyśmy spać.

Koło północy wrócił – „bo była taka śliska marznąca mżawka i strach było jechać i mgła jak mleko tabunami – pozwól przenocować….” Wszystko szyte grubymi nićmi – byłam wściekła, niebotycznie wściekła, że odarł ten dzień z całego uroku, licząc na łatwą (zbyt łatwą, mój panie!) zdobycz. Ostentacyjnie położyłam go spać byle jak i byle gdzie, a gdy ośmielił się chrapać rzucałam w niego książkami, kapciami, wszystkim, co miałam w zasięgu ręki. Twardo udawał, że nie widzi, nie czuje, śpi. A rano wstał niby skowroneczek radosny. I taki radosny i przepraszający niczym spaniel. Był nachalnie gorliwy. Niepoprawnie grzeczny. Starał się wyprzedzić moje myśli i pragnienia. A nie był to dzień łatwy – mój pryncypał dostał na cele charytatywne tira arbuzów i trzeba było je rozwieźć po bazarach i ulicach i sprzedać, zanim rozpłyną się i zgniją. Ściągnęłam na pomoc wszystkich krewnych, znajomych i każdego z przyjaciół, kto miał chwilę wolną, uwijaliśmy się jak w ukropie. Kpiłam i prychałam na Wiktora, upokarzałam i wyśmiewałam, wyładowywałam złość na nim, na jego samochodzie – bezskutecznie. Był jak zaimpregnowany. Pokorny. Uczynny. Uśmiechnięty. Dobry. W końcu ile można było nie reagować na dowcipy? Ile na ciepło i opiekę, jaką mnie otoczył? I to pokorne – wiem, że jestem nie w porządku – przepraszam – bijące z każdego gestu, spojrzenia… Gdy wreszcie ruszał spóźniony o dwa dni moja wściekłość wywietrzała na dobre. A gdy poprosił o krzyżyk na drogę – było w tym tyle bezradności…. A zresztą sprawa jest jasna – nie uzyskał, czego chciał, odpokutował, by zachować twarz, jutro i tak zapomni, pogna za panienką, która jak on łatwo, lekko i przyjemnie traktuje życie. Małoż to Dzieci-Kwiatów na świecie?

Neechem 3.10.1990

Krysieńko

Jak zakochany sztubak, ja, stary chłop, Franio Marzyciel, już czwarty dzień będzie jak siedzę i patrzę w okno. Całe szczęście, że łagodni z natury Holendrzy wykazują wiele zrozumienia dla wracających z długich wakacji i nie dokuczają mi zbytnio. Ta sama Polska, miejsca i ludzie, to wszystko com przed laty cichaczem ze strachu i niemocy porzucił, zdradził, to wszystko wróciło do mnie i choć boli to jednak raduje. Dopiero jednak dni takie jak ten z Tobą w Kampinosie uczyniły dalszy mój pobyt na obczyźnie naprawdę świerzbiącym. Człowiek jest tylko człowiekiem i naturalnym jest jego pragnienie ciepła i dobroci już tu i teraz. Wróciłbym już dziś i to nie żarty. Myślę jednak, że parę miesięcy to musi jeszcze potrwać. Mam parę spraw do załatwienia, jakieś długi i trochę tu i ówdzie ze sobą na pieńku. To muszę najpierw rozwiązać, bo przecież (pierwszy raz w życiu!!!) wracam, a nie uciekam.

Dzięki ci za te dwa dni. Za przywołanie tego, co mi się przez lata gdzieś zapodziało. Chęci i, co ważniejsze, odwagi życia godnego, jakim je od dziecka widział.

Uważaj tam na siebie. Nie daj się zahukać i, co ważniejsze, zagonić. Bo Ty, dobra Duszo, masz skłonności do płacenia zdrowiem za poczucie obowiązku.

Wychodzę już z pracy. Może coś jeszcze dopiszę wieczorem.

A wieczorem już w łóżku, po koniu Larym, moim ulubionym, i kąpieli, przepisałem powyższe bazgroły, bo sam miałem kłopoty z odczytaniem, i powiem Ci jeszcze, w zaufaniu, że powód tej nieodpartej chęci jak najszybszego powrotu jest tak prosty, że sam przed sobą boję się do niego przyznać.

Pozdrów Haneczkę od starego Wilka i sama trzymaj się ciepło.

Buźka

Wiktor

Ten pierwszy list palił mnie w ręce. Nosiłam go tydzień, nie otwarty. Nie przeczytany. Aż przyszła kartka – Klimtowa srebrna brzoza:

Zianen 13.10.1990

Pozdrowienia, Wiele myśli i serca

Wiktor

Wiktorku-Franiu-Marzycielu

Twój list ciut pompatyczny, ale miły. Zdecyduj, zdecyduj wreszcie czy chcesz flancować róże między płotami bogatych do obrzydliwości Holendrów do końca życia? Nie masz większych ambicji? Tu nie ma poświęceń. Tu jest m i e j s c e i dużo rzeczy do zrobienia. Tam jesteś kroplą, uciekinierem, rozbitkiem, facetem o trudnym do wymówienia nazwisku. Tu – Wiktorem Strzelczykiem. I wszystko jedno, czy z Warszawy, czy z Wolina, ale Wiktorem Strzelczykiem. Czekam, kiedy Ci ten świerzb o którym piszesz, nie da usiedzieć na miejscu, zapakujesz swoje złociste BMWu i – wrócisz, zamiast zastanawiać się nad poświęceniami i mydlić samemu sobie oczy. O jakich poświęceniach mowa. Dość tego!

Dzień w Kampinosie był bardzo piękny i następnego dnia bardzo mi pomogłeś samym byciem przy mnie i odciążaniem w wielu sprawach. I ciepłem, które mimo wszystko mi dałeś. Pytasz mnie o te dwa różne światy. Jesteś według mnie takim Dzieckiem-Kwiatem jakich wiele krążyło w pięknych latach siedemdziesiątych. Żyjesz jak motyl. Może i pięknie – ale mój świat jest inny, bo jest przede wszystkim odpowiedzialny, konserwatywnie konsekwentny. I dlatego, mimo że czasem jest bardzo trudno – ja chcę wszystko-albo-nic. Czy możesz mi dać wszystko? Wątpię. Raczej znudzi Cię wierność – czyż nie? A samo założenie, że jeśli już, to być z kimś na zawsze – czy nie wydaje Ci się śmieszne? Widzisz. A dla mnie z kolei puste jest bycie z kimś ot tak, na próbę – bo jakże komuś oddać serce całe, duszę całą, tylko na chwilę – potem zwinąć jak śpiwór i wyjść… Ty wracasz w środku nocy – i po co? Tylko nie mów, że tak sobie, że nie miałeś się gdzie podziać (w końcu paru znajomych masz jeszcze w Warszawie), że deszcz padał… Za stary wróbel ze mnie. Ty chcesz i piszesz tak ciepło i ładnie – i który raz w życiu tak najpoważniej? Nie, nie chcę Ci prawić morałów. Po prostu dla mnie czerń jest czarna, a biel biała. I dlatego zbyt śliski wydaje mi się wyjazd z Tobą w ferie na narty. Wolę zostać w domu.

Pozdrów róże przez chochoły. Te od Ciebie jeszcze nie zwiędły – chyba ktoś dodał im holenderskich konserwantów.

Trzymaj się ciepło w te sztormy jesienne

Krysia

Neechen 17.10.90

Krysieńko, Słoneczko,

Ty mi nie tłumacz, gdzie jest m i e j s c e i gdzie jest co do zrobienia – ja to wiem. To ładnie, że dla Ciebie biel jest biała, to ładnie, że mi tłumaczysz, bo wówczas łatwiej mi znosić wszystkie moje odcienie szarości. Więc może tłumacz, (bo lubię dźwięk Twego głosu), łap za słowa, napadaj, wytykaj, co wytknąć należy. Jeśli chcesz być „tylko moim przyjacielem”. „Tylko?”! – aż! Bądź mi przyjacielem z krwi i kości, przyjacielem, który bierze wszystko, co potrafi dać i z czego potrafi zrezygnować. Piszesz, że chcesz wszystkiego. Jeśli chcesz naprawdę, będziesz miała. Ja jestem takim czarodziejskim żywym lustrem. Stajesz przed nim, widzisz mnie, a wydaje ci się, że to ty: bo wyraz oczu ten sam, na uśmiech reaguje uśmiechem, na grymas – grymasem, na fałsz-fałszem. Wyciągnij przed siebie rękę, spróbuj dotknąć szyby. Nie ma szyby. Jest twarz, dotykasz żywej twarzy, czujesz w dłoni ciepło oddechu.

Patrz mi w oczy. Patrz głęboko – w nich jest wszystko. Cały ja, cała Ty i cały czas tego świata. Co było, jest i będzie. To, że masz cały czas tego świata znaczy, że nigdy tych oczu nie odwrócę od Ciebie. To jest powinowactwo dusz, którego istnienie podejrzewałem od kiedy opowiedziała mi o Tobie moja mama, którego „wyglądałem” i które wreszcie odczułem, będąc z Tobą.

Ty mi piszesz: dzieci-kwiaty, motyle, beztroska, a ja, idąc z tymi różami (ale uparte) do Ciebie, musiałem się dobrze zastanowić, a potem wracając w nocy (naprawdę padało, było ślisko) – mieć już pewność, że nie zrobię Ci krzywdy. Zbyt wiele jej już wyrządziłem, by przejść nad tym do porządku dziennego.

Wat pisze w swoim „Dzienniku bez samogłosek” „…człowiek jest na wskroś i z gatunku zły, tylko warunki, okoliczności: Łaska, Miłość i Cierpienie czynią go dobrym…” i miał rację, nie ma innych możliwości. Mózg mi przeżarło, ducha pogięło, jest mnie może mniej, ale za to mogę już sobie – i mam odwagę Tobie spojrzeć w oczy.

No, dość tej wiwisekcji, bo cuchnie już patosem.

I nie tęsknij za mną. Zostaw dla mnie połowę. Niech i ja sobie też, jak człowiek, potęsknię.

A z górami to proszę mi tu żadnej zdrady nie knuć. Jak dobrze poszło, miejsca są już zarezerwowane, ja z narażeniem życia i posady kombinuję wolne dni na ten czas, a Ty mi tu coś kręcisz.

Wczoraj jeździłem po pracy do Amsterdamu na wykład o buddyzmie, przez korki, których było w całej Holandii z powodu sztormowej pogody, w sumie sto kilometrów, spóźniłem się za dużo, by przeszkadzać, więc postanowiłem odszukać Henia, który jak dotąd się nie odezwał, a według zeznań telefonicznych flądry-recepcjonistki miał być w hotelu w Egmond. Nie było go! Wracałem do domu, złorzecząc. Piękna przejażdżka! Trzysta pięćdziesiąt kilometrów w deszczu padającym poziomo.

W sobotę natomiast przyjeżdżają doktory dwa znajome na kongres i będę ich gościł do niedzieli.

No i kiedy, powiedz, ja mam sobie pomarzyć.

Idę spać, późno już: 1:30. Buźka

Wiktor

P.S. Jak tam w tej Wesołej?

Wiktorku!

Ciiiiicho… ciiiicho… ciiiicho…

Już dobrze? OK.?

To tak a’propos pierwszej części Twego listu. A z tym lustrem to kiepski pomysł, bo jak padam na nos, albo w ogóle mi źle, to nie chciałabym widzieć po drugiej stronie takiego samego zdechlaka – tylko faceta, który by mnie wyciągnął z opresji, pomógł, bym miała z kolei siłę ciągnąć jego za uszy jak przyjdzie potrzeba.

Pozdrowienia.

Acha! A co do milczenia we dwoje to……………………………………

……………………………………………………….itd.

Kryśka

To znowu ja, Krysieńko,

Smutno na dworze, sztorm południowo-zachodni i wylewa się woda wiadrami. Taki podwodny krajobraz. Tylko wieczorem, jak się jedzie przez las, czerwienie, brązy i żółcie oglądane z ciepłego wnętrza samochodu jarzą się ciepłem jak we śnie. Oj, to nie żarty: tęsknię do Ciebie bardzo. Byłem dziś u psychologa. Dość zręcznie wypuścił mnie na opowieści z dzieciństwa i młodości, a ja zatopiony w obrazy z tamtych lat od czasu do czasu tylko łapałem się na tym, że głos mi się załamuje, że się cały odkrywam wobec obcego człowieka, że dobrze mi, gdy ktoś tak słucha, nie oczekując dowcipu czy sensacji. Po półtorej godziny umówiliśmy się na przyszły tydzień. Wsiadłem w samochód lekko jeszcze nie swój i poczułem grozę samotności wśród ludzi płytkich, wystraszonych, zaślepionych jakimiś ambicjami. Ach, tak bardzo chcę Tobie, tak dzień po dniu całe życie opowiadać. A potem potańczyć. Nie wiem, co mnie napadło. Wszak chyba nie samotność tak się do głosu dobija. Może i marzenie o Twojej czarnej sukience, dość na tym, że co i raz (jak obsesja) wyobrażam sobie, że z Tobą tańczę. Jak skłaniam przed Tobą głowę i proszę Cię do tańca. Ty się uśmiechasz, powoli wstajesz i podajesz mi rękę. Przechodzimy kilka kroków, zwracamy się ku sobie. Patrzysz mi w oczy moje czarne swoimi szelmowskimi. Kładziesz mi rękę na ramieniu. Ja dotykam Twoich pleców. Spotykają się drugie nasze dłonie i już możemy zaczynać, ale jeszcze nie grają. Więc stoimy, tak leciutko dotykając się wierzchołkami ud, brzuchami i piersiami. Przestaję słyszeć cokolwiek. Opierasz głowę na moim ramieniu i czuję tylko spokojne falowanie Twojego brzucha. I mógłbym tak stać godzinami. Dobrze, że Ciebie mam, Słoneczko Ty moje.

Dobranoc Krysiuniu.

P.S. Podeślij mi adres do Staniszewa, obiecałem odezwać się do Twojego Taty.

Wiktorku!

Śladu nie ma po Krysi z Kampinosu. Jestem szara, zmęczona i nie-uśmiechnięta. Pracuję jeszcze w Stowarzyszeniu i jednocześnie już jeżdżę do Fundacji. Szef (nowy) wyjeżdża do sanatorium i wszystko muszę przejąć zanim. A drugi szef (ten stary) postanowił poprzeglądać wszystkie kąty nim się definitywnie wyniosę, co praktycznie oznacza remanent przed terminem. Spaaać. W każdym razie będąc już p.o. szefa, wysłuchałam jakiś strasznych staruszek, ale Bardzo Ważnych i – dowiedziałam się, że czeka mnie transport desek z Korei, orzechów z Armenii i palet z Sokółki. Do tego maszyny rolnicze z Niemiec.

Rzeczy już przewiozłam do nowego mieszkania. Boję się o sroki ze starego mieszkania – jak przeżyją zimę. Ludzie ich nie lubią, gonią od karmników. A u mnie miały azyl na balkonie. Bo sikorki, wróble … te jakoś zawsze się przytulą… Spać. Słucham Piaf i Umer na zmianę. Ostatnio wiecej Piaf. Nowe mieszkanie, nowe schody, nowi ludzie – obcy – nieprzychylni. Tak tego nie lubię. Dobrze, że blisko Ewka i obraz Orantki. Nie widziałeś Orantki – jest bardzo piękna. Jak freski z Farras. Mam dość zmian i tułactwa. Tak bardzo chcę odpoczynku i ciszy. Nic to, trzeba będzie znowu wskoczyć w szpilki, kostium, czasem mini – trzeba przypomnieć sobie, jak się malować i półgłówkować, jak pociągnąć firmę. To nie takie trudne zwłaszcza, gdy się ma Orantkę za ścianą. Chciałabym z Tobą pogadać. Nie z tym Wiktorem, który wracał z Nadarzyna po nocy i dobijał się do moich drzwi, ale z tym z Kampinosu i targowiska. Choć w końcu to bez sensu tęsknić za takim Strzelczykiem. Nic to. Kartka mi się kończy. I Piaf też. Dobranoc

K.

Awizo. Szara, podmiejska poczta. Paczka: małe, szare pudełko. Otwieram, pokonując kolejne warstwy sznurka i papieru…. Orzechy. Orzechy laskowe, kaseta Cohena i jedno malutkie, bardzo czerwone rajskie jabłuszko….

Zaczęło się wszystko od jednego jabłuszka. Jutro list.

Wiktor

I wtedy pojechałam do Paryża do Ani.

Moja pierwsza wyprawa na Zachód. Autokar, całodobowa jazda i Piotrek, trochę spóźniony. Inna skala miasta, ulic, wszystkiego, metro, kamienica na Montmartre i Ania. Moja Ania. I tydzień Paryża, właściwie włóczęg po gotyckich kościołach, przedziwnych, gwiaździście rozchodzących się ulicach centrum, małych knajpkach, gdzie jadłyśmy z Anią obiady. San Etien Di Mond, San Sewerin z polskimi śladami, Notre Dame… Wieczorem wracałyśmy do domu – Ania z pracy, ja – z łazęgi. Po drodze żłobek i malutki Aleksander. A potem Piotr, który bardzo źle znosił ciągnące się bezrobocie. Bez wątpienia był to najcięższy okres ich emigracji.

Wiktor dzwonił codziennie. Czasem w środku nocy – jakby nie mógł zrozumieć, że Ania musi wstać przed szóstą, by zdążyć. Piotr się pieklił, Ania padała ze zmęczenia, a ja nadrabiałam miną i tłumaczyłam Wiktorowi, że nie chcę go widzieć przed piątkiem, bo tych kilka dni jest mi potrzebnych choćby dla Ani, z którą nie widziałam się dwa lata, choćby dla mnie samej, bo to pierwszy mój urlop od sześciu lat i najpierw muszę odtajać. Chciałam go zobaczyć, ale nie biegłam nieprzytomnie na to spotkanie. Jeszcze nie wtedy…

Przyjechał w piątek. Chodziliśmy po wzgórzu Montmartre, po uliczkach, gdzie wszyscy poeci i malarze wycierali bruki i marli z głodu. Kpiłam z niego gdy miał zadyszkę na schodach i całowałam się z nim w wąskich zaułkach. Było w tym wszystkim dużo, dużo radości. W sobotę wieczorem wyjeżdżał mój autobus, który w Utrechcie zatrzymywał się w niedzielę w południe – więc zamiast marnować ponad dwanaście godzin postanowiliśmy pojechać jego samochodem, przenocować u Wiktora i dogonić autobus w Holandii.

Jechaliśmy do Neechem rozświetlonymi autostradami. Takie linie blasku i mało realnej drogi. Wiktor cały czas trzymał mnie za rękę i śmiał się bezgłośnie. Był jedną wielką radością. Jedną wielką radością. Ja też się śmiałam. Bezgłośnie. Z niego – jeśli liczy, że pójdę z nim do łóżka, to się srogo zawiedzie. A jeśli w związku z tym będę musiała spać na dworze? Bez przesady – dam sobie radę – małoż to razy człowiek spał w zaspie?

Pamiętam zjazdy i rozjazdy. Reklamę Marlboro z kowbojem. Obwodnice małego miasteczka. Było mroźno, ale bez śniegu. Środek nocy. Ogródek, niebotycznie wielkie okna. Długi korytarz. Wielki salon. Jakieś książki. Stolik. Kanapa. Nie, kanapa niebezpieczna, za duża. Fotel. Wielki, ale jednoosobowy. Biały i pluszowy. W razie czego można w nim nawet spać. Genialny. Wiktor zakrzątnął się. Jakaś herbata. Jakaś kolacja. Jakieś wino. A ja uparcie w fotelu.

– Na kanapie będzie wygodniej

– Mnie tu dobrze.

Udaję bardziej zaspaną niż jestem. Patrzę spod przymkniętych powiek. Czekam. Nie jest nachalny. Siada na podłodze, opierając głowę o moje nogi. Patrzy na mnie i się śmieje.

– Postanowiłem to zrobić tutaj. Wiesz, jestem stary wariat. I tak pomyślałem, że dom będzie najlepszym miejscem. Ja wiem, że nic nie jestem wart. Jestem stary i pół życia przebujałem. Ale nie jestem taki zły. I tak bardzo, tak bardzo chciałbym wszystko naprawić. A ty jesteś moją szansą. Jedyną jaką mam. Prezentem od Pana Boga. Chociaż niczym nie zasłużyłem na taką moc dobroci. Ja wiem. Ale proszę odpowiedz mi na jedno pytanie: czy zostaniesz moją żoną? Kryniu? Wiem, że musisz pomyśleć. Ale jeśli masz powiedzieć nie – to przemyśl to, błagam, kilka dni – bo może zmienisz zdanie. A jeśli masz powiedzieć tak – to miej Boga w sercu i nie każ mi dłużej czekać, bo ja się tu kroję przed tobą i krew serdeczną leje…..

– Ja już chciałem w Paryżu. Ale pomyślałem, że w tym domu, gdzie będziemy żyli. Gdzie Haneczka będzie królowała, gdzie urodzą się nasze dzieci – że tu trzeba. Ja nie mam dziś pierścionka. Obiecuję najpiękniejszy, jaki znajdę na całej kuli ziemskiej. Rozglądałem się w Paryżu, ale mi nie dałaś. Boże, ty się zgodzisz!! Krysieńko, powiedz to, a potem powtórz to jeszcze raz. Powtórz, błagam, bo nie uwierzę sobie jutro, jak mi znikniesz, jak odjedziesz: wyjdziesz za mnie

– Wariat

– Ale czy się zgadzasz?

– Tak, Wiktorze.

– Czy jest tu dla mnie jakieś osobne łóżeczko?

– Wolałbym wspólne…

– Wiem, ale nic z tego

– A czy ja będę mógł spać w tym samym pokoju?

I spał na podłodze, tuż obok moich nóg, jak pies pokorny, posłuszny, szczęśliwy. A ja miękłam wobec jego pokory. Traciłam argumenty przeciw. Bo jakże nie wierzyć komuś, kto cię, milcząc, wielbi, pokornie słucha i we wszystkim wyprzedza twoje myśli?

Rano pojechaliśmy na Mszę do Niemiec. Maleńki kościółek na wysokiej górze w ponurym krajobrazie („też byś była ponura, Krysieńko, gdybyś miała wokół samych Szwabów”). Kazanie o Marii – nowej Ewie, która pierwszej grzech zmyła swym posłuszeństwem i pokorą.

– To o tobie Maleńka. Ty wszystko naprawiasz w moim życiu, oczyszczasz. Przy tobie jestem znowu chłopcem, Krychna, Krychna, Bóg mi ciebie zesłał, stworzył Ciebie, byś mnie uratowała, byś była ze mną. Tylko czemu tak późno? Po co ja się tyle lat męczyłem bez Ciebie?

Chodziliśmy po późnojesiennym lesie – mroźno, cicho, a wszystko w dostojnym, zamglonym słońcu. Poprowadził mnie do bukowej doliny i tam gdzie złociły się modrzewie mgiełką zwiewną. Szurałam liśćmi – głęboko zanurzając stopy po kostki. Wiktor ćwierkał, biegał dookoła – planował ślub:

– Jak to nie może być w Boże Narodzenie? To będziemy musieli czekać aż do Wielkiejnocy? A po co zapowiedzi? Przecież oboje jesteśmy wolni, czemu każą czekać tak długo. Nie, w żaden Poniedziałek Wielkanocny – nie ustąpi ani dnia – w Niedzielę i już. A teraz przyjedzie i weźmiemy cywilny. A potem im powiemy. Wszystkim. Zobaczysz, Kryniu, jakie będą mieć miny! Będziemy się bawić fantastycznie. Tylko załatw Kryniu wszystkie papierki. Bierzmowany był, a jakże – był nawet ministrantem. To tylko potem zgłupiał – ale młodość durna – chmurna. Teraz to inaczej. Teraz ja będę jego panią, a on z zawiązanymi oczami pójdzie za mną, gdzie go poprowadzę – tylko nie zostaw mnie Maleńka w jakich krzakach…..

Gadał, gadał, gadał, gadał, gadał, gadał. Szczęśliwy jak dzieciak, jak psiak – a ja patrzyłam drzewom w gałęzie, szukałam wśród pni odpowiedzi na wątpliwości, które nie wiadomo skąd zakradły mi się w serce – czy nie za prędko się zgodziłam? Pragnęłam znaleźć się tysiąc kilometrów dalej i by to wszystko było tylko snem, miłym, ale snem. Czy tak wygląda narzeczona? Ale czegóż ja mogę chcieć od niego? Czy ktoś kiedykolwiek bardziej mnie wielbił, kochał i pragnął być przy mnie? Czegóż się czepiam – że za szybko? A jeśli kto w życiu tyle błądził i tak cierpiał jak Wiktor, to cóż dziwnego w tym, że teraz chce wreszcie żyć jak człowiek. W końcu jemu chodzi i o mnie. Bym wreszcie przestała borykać się ze wszystkim sama, by Hania miała w domu i mamę, i tatę, by nas chronić, bronić, byśmy były szczęśliwe. Boże, Boże, skąd we mnie ten niepokój? I jakże mam mu powiedzieć, że z jego planów nici, bo ja potrzebuję więcej (czego?) czasu? Pewności?… Tylko po co potrzebuję, skoro się zgodziłam i ten człowiek mi ufa. Jak tej radości chodzącej powiedzieć, że go kocham, owszem, ale nie na tyle, by brać szybki ślub. I nie zranić go, nie sprawić, by poczuł się odrzucony. Jak mu potem spojrzeć w oczy? Czym uzasadnić irracjonalność lęku? niepokoju? Boże, Boże, Boże.

– Wyobrażasz sobie, Krysieńko, przychodzimy do Zosi i ona się dziwi, że my przyszliśmy razem, a my ręce z obrączkami ostentacyjnie na wierzch i robimy jej test na inteligencję. Wyobrażasz sobie jej minę!

Czy widzieliście kiedyś kościste szczenię – psiego podlotka – jak łapie suche liście lub szaleje z pierwszym śniegiem? Tak wyglądał mój Wiktor.

Do granicy holenderskiej jechał przed autobusem. Widziałam jego sylwetkę. Jego radość. Tak, w końcu to był mój Wiktor.

Do domu dojechałam grubo po północy. Ewa czekała niecierpliwie.

– Boże jak cudownie. Modliłam się do św. Józefa – widzisz pomógł!!! Wreszcie nie będziesz sama – piszczała, klaskała w ręce, tańczyła wokół mnie.

– Tylko ja nie wiem…

– Co ty wygadujesz? Jakie nie wiem? Przecież on ciebie kocha! Słyszysz, Kocha! Chcesz mu serce wyrwać?! Kocha Ciebie i Haneczkę! Czego ty jeszcze chcesz? Nie cieszysz się?

– Cieszę, Ewuniu. Myślałam, że nie traktuje tego tak poważnie, że więcej gra, bajeruje, a tu…

– Widzisz? Widzisz, głuptasie! Bardzo poważnie: do grobowej deski! Słyszysz? I ślady stóp twoich będzie całował. Krysiu, jak ja się cieszę. Należy ci się trochę szczęścia. Krysiu… O! A jutro powiem dziewczynom, to oszaleją z radości.

– Ewciu, nakazuję ci: milcz. Jak zaklęta. Obiecałam mu, że nikomu nie powiem, aż przyjedzie do Polski na Święta. Wtedy powiemy wszystkim.

– I ja mam wytrzymać?

– Co ty, to ja muszę wytrzymać. Ty to nie masz wyjścia

Pocieszycielko Moja, Balsamie, Eukaliptusie,

Nie jest ze mną aż tak źle (na duszy i ciele), jak myślisz. Fakt, bardzo ciężko znoszę rozłąkę z Tobą. Choć jest Ciebie tak wiele w listach, w myślach, w promieniach słońca, kroplach deszczu, światłach nocy, w zapachach, dźwiękach, choć jest Ciebie tak wiele wokół i we mnie, bardzo brakuje mi Ciebie, gdy chcę się przytulić-pomilczeć, albo rozpalić pieszczotą nagle, czy dostrzec odbicie czegoś w Twoich oczach. Organizm jakoś dziwnie sam się broni. Drętwieje. Zapada w sen zimowy. Jakby mi ktoś bromu do kawy sypał. Życie przenosi się do sfery wyobraźni. Rzeczywistość wydaje się błaha, nieistotna. Często łapię się na tym, że działam jak automat. Wieczorem przesuwam w pamięci wszystkie paciorki różańca dnia i widzę, że są tylko myśli o nas, nie pamiętam, jak jechałem do pracy, co w niej robiłem, jak wróciłem, dopiero potem, całe tyrady myśli – raz jeszcze przeżywam, czytam, piszę, gadam. I jak już głowa mi się zmęczy projekcjami – drętwieję, zastyga, wygasza się i myślę – Boże, jaki jestem pusty. Kochanie, nie potrafiłbym już żyć bez Ciebie. Skąd Ci do głowy przyszło, że traktuję Cię jak talizman i, że się do Ciebie modlę. Nie wiem. Bo tak przecież nie jest. Wrosłaś we mnie już na tyle, że nie mogę powiedzieć „ja”, bo to „my”. To co było we mnie marzeniem, pytaniem, pragnieniem zaledwie – ożywiłaś, wydobyłaś na zewnątrz, nadałaś rację bytu. To jakby Twój odcisk we mnie. A że pokrywa się z wyobrażeniem o Bogu nie dziwota, że go w nas widzę i kocham. A ponieważ w sposób tak naturalny jest mi z tym dobrze, śmiem twierdzić, że niczego wiecej nie pragnę. Tyle tylko, że odmiana to w moim życiu tak wielka, że co i raz coś pęka w szwach, trzeszczy, rozpada się. To już nie są jakieś drobne wylinki, przechodzone regularnie od wczesnej młodości zmiany skóry. Tu się gną kości i krew gotuje. I jeszcze wiele we mnie musi skruszeć, zbutwieć, i dać miejsce nowemu i stać się dla niego nawozem i glebą. Po części moich rodzinnych zwapnień, po części osadu naniesionego przez innych. Toteż pochylając się troskliwie nade mną, pamiętaj o tym, że wszystko jest na dobrej drodze, choć cuchnie czasem siarką, przejmuje chłodem topniejącego lodowca lub dudni pustym echem zwątpienia. Takie rzeczy jak małostkowość, strach, zaprzątanie sobie głowy drobiazgami wsiąkły we mnie jak przykry zapach. To wywietrzeje. O i teraz widzisz właśnie w takich chwilach, gdy widzę to tak jasno i ułomność słów zaszywa mi usta, najtrudniej mi się pogodzić, że Cię tu przy mnie w tej chwili nie ma. W chwilach wzlotu, jasności, których nie potrafię przekazać przy pomocy papieru i pióra. Dobranoc. Nie, jeszcze parę słów o Bogu (zostawmy na razie na potem rozmowę pomiędzy wierzyć a odczuwać); mnie się wydaje, że go teraz, już od paru tysięcy lat nie ma, że się odwrócił, zajął czymś innym i dlatego byli Jezus, Budda, Krishna i wielu innych, by pokazać ludziom jak jego istotę odnaleźć w sobie i bliźnich. Jak się uratować, jak wrócić do Boga. To co mówisz, że on nas ściga i mówi kochaj, to właśnie ich głos. Zobaczyć w sobie nawzajem Boga jest niewątpliwie trudne, nie tylko dlatego, że trudno trafić na człowieka z natury tak bliskiego. Przede wszystkim dlatego, że wielu to oślepia, zabija. Dlatego cierpienie i pokora dopiero gwarantują powodzenie na tej drodze. Nie myśl, że chcę Cię pouczać, że uważam się za autorytet. Nie, przecież tak nie myślisz, tak mi się tylko napisało, bo wiem, że to są obszary naszej największej wrażliwości, stąd skłonność do przesadnej obronności. Niepotrzebna zresztą. I widzisz, widzisz, że też znowu nie ma Cię tu blisko, by jednak to potwierdzić. Czy zaprzeczyć. Śpij, śpij i kochaj mnie.

Wiktor

Kochany Mój kawałku lasu – autobus toczył się jakoś – a Ty przed nami. I tak już zostało – gdziekolwiek patrzę – jest przy mnie. Twoja uśmiechnięta twarz – zapatrzona, pochylona. I tak już nie wracam, ale wracamy. To wszystko było i jest dla mnie na granicy szoku: takie szalone przyspieszenie. I teraz wszystkiego uczę się od nowa: nie jakiś bliski człowiek – a mój – i to całkiem niedługo – mąż. To wszystko stało się tak nagle. Trudno w to uwierzyć – a jednocześnie Twa obecność tak dotykalna!

Ojczyzna powitała nas krajobrazem szarym jak z wierszy Grochowiaka. Od Poznania zwolniło się miejsce, tak, że siedziałam sama – i tu pierwszy sygnał od palaczy – mróz. A potem świt. Zwariować można ­- na drzewach sadź i szron – różowe we wschodzie słońca – a w tej różowości – diamenciki! I niebo okopcone purpurą, czerwienią, perłowymi blaskami, szarością – i wielkie czerwone słońce. Chłonęłam ten widok za nas oboje. Na centralnym złapałam od razu pociąg do Górek, więc pojechałam do mamy po Małą. Bardzośmy się naprzytulały z córeczką, a gdy udało mi się zostać z nią sam na sam – powiedziałam, na razie w wielkiej tajemnicy, że już na zawsze jesteśmy razem: Ty i ja – i jaka była reakcja dziecka?

– Mama, wychodzisz za mąż za Wiktora? No, nareszcie jakaś konkretna decyzja!

Moje dziecko wie, jak mnie zastrzelić. Mamie nie mówiłam, zgodnie z umową.

Siedzę teraz w pociągu z Hanusią. Mróz minus piętnaście stopni i cisza, i noc. A! Na parkingu na samym końcu Holandii drozdy w krzakach zbudzone robiły awanturę. Nie umiem jak Ty gadać z nimi, więc po chwili ucichły. Jak Ci tam w pracy wśród Holendrów? W lesie? W domu? Gdziekolwiek jesteś? Marzycielu-Mój-Wiktorze?

K.

Neechem 11/12.12.90

Najmilejsza!

Tak mi, Krysieńko dobrze z Tobą, że nawet bardziej niż źle bez Ciebie. Bo dzwonię i przychodzisz, a właściwie przylatujesz. Nie widzę Cię, nie mogę Cię dotknąć, nie wiem, w którym jesteś miejscu, ale czuję jakbyś była tuż. Mówisz, że tańczysz, śpiewasz, a ja jestem jak morze ruszające do sztormu, jak trzęsienie ziemi w Kazachstanie, jak bezkres wygwieżdżonej nocy. Może zamiast się rozpływać pooglądam Twoje grafiki. Chłonę je, bo jestem Ciebie spragniony, ciekawy. Bardzo się już do nich przywiązałem, bo to bezsprzecznie czysty kawałek Ciebie. Dobranoc moja jak powietrze, jak woda, jak światło…

12.12.90 18.45

No i miałem iść na konia i nie poszedłem. Dokładnie nie wiem dlaczego, ale co już miałem wstawać, by się ubrać, coś przytrzymywało mnie w fotelu, mówiło, nie idź, nie idź. Zadzwoniłem, okazało się, że nie będzie problemu, jak nie przyjdę. No to ja w te pędy i na stryszek i do Ciebie. I chyba wiem dlaczego. Tak się zdawało: dwa tygodnie przeleci jak z bata strzelił. No, zadumałem się. Długopis w ręku, głowa wsparta, oczy rozmarzone, pewnie i Franio Marzyciel tuli się do Ciebie, coś szepce do ucha, ale licho wie co, bo tylko rusza wargami. Roboty huk, przede wszystkim sterta zaległego czytania, a ja nic tylko Ciebie przywołuję. Staram się dzwoneczka nie nadużywać, więc częściej ot tak sobie – bezgłośnie – biorę Cię za ręce, spoglądam w oczy i uśmiecham się, ale tak jakoś całym sobą, że aż mi się ciepło robi. Coś mi się widzi, że będą z nas niezłe nierozłączki.

Tak myślę, że trzy dni to góra jak będziemy mogli bez siebie wytrzymać. Tak długo jak długo skóra zatrzymuje jeszcze zapach. Całuję Cię mocno i tak jakbyś tu była obok, szyciem dajmy na to zajęta, biorę się do roboty.

Wiktor

Kochany Mój! Już wieczór. Cały dzień biegałam po urzędach – ale wszędzie jakoś mi poszło dość szybko i pozytywnie. A potem biegłam przez Łazienki. Drzewa się śmiały. Kaczki darły dzioby – sikorki szukały orzechów. Biegłam i śpiewałam drzewom pieśń wilka (nie tygrysa) pieśń radości. I ślizgałam się po wszystkich ścieżkach i śmiałam się głośno do Ciebie. Strażnicy patrzyli się na mnie spode łba, ale śmiałam im się w te ponure pyski – i – łagodnieli. Przez Łazienki biegłam do Marka. Myszka już dwa piętra na zapas wiedziała, że to ja i skomlała. Potem były skoki pod sufit i Marek całkiem nieprzytomny w tle. Tłumaczy jakieś bezeceństwa z angielskiego. Zrobiłam kawę. Siadłam cicho na ziemi obok jego biurka. Orzechy w misce. Stara porcelana w niebieską koronkę. Drewno. Proste meble i dużo secesyjnych dodatków. Książki, książki, książki, książki. Szkatułka udająca książkę z okuciami. Siadłam cicho na ziemi obok jego biurka:

– Co robisz po Świętach?

– Nie wiem jeszcze, może wyjadę?

– Ale blisko Nowego Roku będę Cię potrzebować

– Na pewno nie chcesz mi zostawić kota, psa czy królika? Bo na dziecko mogę się zgodzić – tak do trzech dni.

– Nie chcę Ci nic zostawiać.

– To czemu masz takie łobuzerskie ślepia? Coś narozrabiała? Znowu coś namazałaś?

– Ja tylko potrzebuje Cię na świadka…

Nie, nie zemdlał. Nawet jakby odetchnął. A potem powiedział, że jest dyspozycyjny. Taki właśnie jest Marek. Przepraszam, że bez Ciebie, jeśli uznasz, że nie może to być on – wytłumaczę mu. I on to zrozumie. Musiałam z nim o tym pogadać. Nic nie powiedziałam mamie. Nic nikomu nie powiedziałam. Ale Marek… Marek jest moim przyjacielem. Czymś w rodzaju młodszego brata, którego nie mam. I jak mnie co łechce w pięty – mogę milczeć przed całym światem, ale z k i m ś muszę pogadać. I potem Marek siedział, pisał i jadł orzechy, a ja siedziałam jadłam orzechy i gadałam o Tobie. A potem pojechałam po Hanię….

Rzeczywiście paplałam Markowi o Wiktorze. Paplałam, paplałam, a on słuchał. I nic nie powiedział. Nic. A ja tak bardzo czekałam by powiedział – „nie rób tego. Po co ci jakiś Strzelczyk.” Tylko tyle. Czy bym usłuchała? Nie wiem. Ale bardzo na to czekałam. Dziwne czasem są pragnienia ludzkie…

Tak jak obiecałam Wiktorowi – milczałam. Nie było zbyt wiele czasu: Wiktor przyjeżdżał za dwa tygodnie, musiałam uporządkować sprawy w pracy, przekazać p.o. prezesa fundacji, ułagodzić ryczącego lwa w postaci mojego pryncypała, przygotować na zmiany Haneczkę. Modliłam się dużo – by pokochać mego przyszłego męża bez zastrzeżeń, by go nie zawieść. Pracowałam jeszcze więcej. Hanyś często czekała na mnie wieczorem sama. Ale wciąż miała do wyszczebiotania bardzo dużo – i zasypiała, trzymając mój warkocz.

Jedno było tylko dziwne – zupełnie jak po rozstaniu z ojcem Hani – straciłam zdolność malowania. Kładłam to na karb zmęczenia. Nic mi nie szło poza listami do Wiktora – on pisał jak zwykle codziennie, a ja chciałam rozmawiać z nim o naszym przyszłym życiu. Dzwonił codziennie, gadając do późnej nocy. Rozumiałam jego tęsknotę. Przywiązanie. Był samą radością, troską o nas, miłością. Często rozmawiał z Haneczką. Mieli wiele wspólnych spraw i planów. Oswoił ją już zupełnie i zaczęła wyglądać jego przyjazdu. Ostatniego dnia miałam scysje z księgowymi. Poprosiłam o dwa dni urlopu w związku ze ślubem cywilnym. Myślę, że nikt w to nie uwierzył. Wiktor przyjechał punktualnie. Wybiegłam na dwór, a on wniósł mnie na rękach do domu. I choć ślubu cywilnego nie wzięliśmy (Wiktora dowód został „zmakulowany”, jak większości niegdyś nielegalnych emigrantów, i nie miał w Polsce ani adresu, ani USC, ani ważnych, jako obywatel polski, dokumentów), to ogólny zachwyt znajomych niweczył wszelkie wątpliwości. Wszyscy składali mi gratulacje, wszyscy się cieszyli. Moją siostrę cieszyła perspektywa posiadania w rodzinie dawnego kolegi. Znajomi zachwycali się jego opiekuńczością, inteligencją, czułością, z jaką się do mnie zwracał. Mówili, jak bardzo Hani jest potrzebny ojciec i jak cudownie Wiktor się do tego nadaje. Rzeczywiście bawili się całymi dniami. Czasem budziło się we mnie paniczne – czemu sprzedajecie mnie tak łatwo – czasem tylko nikła nadzieja, że wreszcie ktoś zapyta, czy to aby rozsądne, kim jest Wiktor i w ogóle padnie jakieś „poczekaj”, choć „chwilę poczekaj”. Ale wtedy nikt nic takiego nie powiedział. Nikt nie poparł mojego lęku – jakże więc nie było go brać za irracjonalny?…

Wigilię mieliśmy spędzić razem u jego matki, a potem pojechać na narty – na Słowację, gdzie zjedzie cała Wiktorowa paczka jeszcze z lat studenckich. Wsadziliśmy w samochód plecaki, torby, narty i Hanię. Był już na tyle wieczór, że szosa była pusta. Mam zwykle zaufanie do kierowców, po prostu jak już siedzę w samochodzie, to i tak nie ucieknę. Ale wtedy, gdzieś przed Świętochłowicami zaczęłam się bać. Miałam wrażenie, że na szosie przed nami leży gdzieś wielki ohydny jaszczur, taki z koszmarów dziecięcych. Był w jakiś sposób bardzo podobny do stwora z obrazów Memlinga. Zaczęłam modlić się mocno i powtarzać, że nic nam się nie może stać, że jesteśmy bezpieczni. I wtedy wyjechaliśmy nagle z lasu na otwartą przestrzeń. Widziałam lód na szosie i powolne osuwanie się samochodu w lewo. Wiktor był bezsilny. Trwało to bardzo długie sekundy, a potem już tylko koziołkowaliśmy w rowie.

Gdy samochód stanął na dachu my wciąż żyliśmy. Hania nawet nie zdążyła się przestraszyć. Wiktor wydostał się przez wybite okno i poszedł do wsi po pomoc. Wyszłam z samochodu na czworakach. Tuż przed maską, może ze czterdzieści centymetrów leżał olbrzymi głaz narzutowy, a półtora metra za nami – sosny. Przyszli jacyś ludzie. Wyciągnęli nas ciągnikiem. Nie mogli wyjść z podziwu, że wpasowaliśmy się między kamień i drzewa, że nic nam się nie stało. Okazało się nawet, że możemy jechać dalej. Powolutku, nie więcej niż piętnaście kilometrów na godzinę, ale zawsze. Dojechaliśmy po drugiej w nocy. Matka Wiktora czekała. Położyłam Hanię spać.

– Chcieliśmy ci coś powiedzieć, mamo.

– Nie trzeba. Jak zobaczyłam, że się trzymacie za ręce, od razu mnie zemdliło. Kiedy?

– Na Wielkanoc.

– I po co wam to? Wiktorka rozumiem, zawsze był pies na baby, ale tobie się dziwię: stary, zniszczony. Ale to nie moja sprawa.

Następnego dnia była łagodniejsza w sądach.

– Bylebyś go słuchała. Bo on źle nie chce. Uparty jest strasznie, ale naprawdę chce dobrze. – Pokazywała listy od byłych „synowych” – Wszystkie do mnie piszą. Bardzo się kochamy. Jakoś im nie wyszło, ale przecież zostało tyle serdeczności.

Przyjechał brat Wiktora. Zaroiło się od dzieci. Hania była w siódmym niebie.

…Nam nadwrażliwcom wydaje się, że to my cierpimy bardziej, bo racja jest po naszej stronie. Może i rzeczywiście tak jest, ale może właśnie tak być musi: nadwrażliwy musi cierpieć. Cierpliwie. Ja na swego ojca czekałem dziesięć lat, by skruszał. Skarbie mój. Teraz wszystko już jest proste, odkąd mamy siebie. A że Ci czasem pomarudzę – mam przecież takie rude prawo, nie? Czasem stoję sobie tak z boku i przygladam się, jak kruszeję. Jak tli się mój strach odwieczny i jak coraz więcej mam odwagę z Tobą dzielić. Całuję Cię mocno i Haneczkę tulę. Twój Wiktor

Różowe są dla Ciebie, a te duże dla Hani…

…Drzewa różowiejące od szronu, słońce oszalałe w czerwieniach i perłowych szarościach, niebo zawieszone nisko nad nami i takie pogodne zarazem, pełne światła. I tańczę ulicom i drzewom – i proszę gałęzie – módlcie się za nas, bo jeśli to sen – to nie chcę się nigdy obudzić, a jeśli to prawda, to nie chcę ani przez sekundę spać – by mnie sny nie oderwały, nie przeszkadzały. Jest we mnie kipiąca radość i szalejący spokój – taki spokojny, pełny. I tęsknię za Twym nachyleniem nade mną i równocześnie twarz Twoja jest wszędzie tam, gdzie ja. I tęsknię do rąk Twoich – i cały czas czuję – że trzymasz moją rękę – i tęsknię za Twym oddechem, biciem serca – i słyszę. Wiktorze, Wiktorze, siedzę cichutko w kącie i się uśmiecham…..

……Zaspałem do pracy i oczywiście „koleżeństwo” cały dzień patrzyło wilkiem. No cóż, ich sprawa. Rano było jeszcze plus sześć stopni Celsjusza, a teraz jest już minus dwa. Ja zawsze w takich momentach gwałtownego ochłodzenia bardzo chcę się przytulać w ciepłym pomieszczeniu, kołysać się, tańczyć (byle nie walca na razie), a Ciebie nie ma. Więc zaraz biorę się do roboty. Muszę sprawdzić dwa rowery z ogłoszenia. Jeśli są w dobrym stanie – kupię. Będzie dla Ciebie i Haneczki. Potem z tak wielkim trudem znaleziony telewizor czarno-biały pomaluję na biało, bo przywykłem do tego co był, poprzedni zresztą też miałem taki sam. Później albo lektura, albo jeśli mi zapał nie przejdzie, zacznę dłubać w drewienku. Pomysł mam już od dawna, tylko musiałem się z nim ponosić.

W piątek wybrałem się do Amsterdamu i okolic. Pociągiem, bo auto jutro dopiero idzie do garażu i nie chciałem go już nadwerężyć. Tak lubię jeździć pociągiem, niestety jest piekielnie drogi. Już w jedną osobę bardziej opłaca się samochodem, a co dopiero we trzy. To chyba tylko w Polsce będzie się można jeszcze wyszaleć. Odwiedziłem Karolinę, konserwatorkę obrazów, i jej małżonka, Sławeczka, sympatycznego (na krótko) gadułę, w celu dowiedzenia się wreszcie czegoś o starych metodach malowania drewna. Mimo że byli ze mną umówieni, ruszyli wcześniej w miasto i tyle ich widziałem, co w nocy kiedy wrócili i trochę rano przy śniadaniu. Nie wzruszyłem się tym specjalnie, bo u nich to nic nadzwyczajnego; tacy są lekko i sympatycznie pokręceni, coś tylko nabieram podejrzeń, że się cichaczem narkotyzują i, zdaje się, cierpią oboje na kleptomanię. Ponieważ ich jednak nie było, przesunąłem zaplanowane na niedzielę spotkanie z Nowakami i troszkęśmy pogwarzyli o starych karabinach. Patryka poznałem na początku pobytu w Amsterdamie na kursie językowym. Taki był przestraszony i zawzięty zarazem, ale dał się lubić. Kiedyś potem poznał Halinę i się pobrali, ale szybko dość zaczęli się szarpać. Mieszkali w pokoju z kuchenką, nie mieli pracy, Patryk narzucił jeszcze ostre rygory oszczędnościowe i skończyło się na tym, że Halina u mnie się schroniła, uciekłszy w wysokiej ciąży z domu. Robiłem wtedy za mediatora. Pomogło, choć stosunki między nami na jakiś czas pochłodniały. Teraz chyba zapomnieli, co ja mógłbym o nich opowiedzieć, może przekonali się, że jednak nie opowiadałem, i wygląda na to, że jest jak było. Oboje pracują, psioczą troszkę na los i na siebie nawzajem, ale w końcu cieszą się dwójką dzieci: Dominika trzy lata i Marek dwa. Spotkaliśmy się jeszcze w niedzielę w kościele. Ksiądz się zmienił, więc mu się przedstawiłem i wręczyłem papier z Polski. 16-go lutego mam go odebrać. Ponadto da mi namiary na polski kościół w Arnhem. Będziemy mieli bliżej. W sobotę pojechałem do Neemstede do Leonarda i Ingrid. Byliśmy z Leo umówieni na turniej szachowy. Pogoda była wspaniała, więc pojechaliśmy rowerami…..

…..Wysyłam Ci gazety – 2 razy Politykę i Wprost + xero moich obrazków. Bardzo brak mi Ciebie. Gdzieś przez 1200 km niesie głos trąbki – to dla mnie grasz?……

…..Dryń, dryń – och, jak to dobrze wreszcie móc odespać. Dryń, dryń – no, czemu żadna z Was nie otworzy? Przecież wstałyście już. Obudziłem się na chwilę, Ucałowałem cię na dzień dobry, Haneczka też przyszła po buziaka i poszłyście na dół się krzątać, a ja miałem słodko dosypiać. Dryń, dryń – zaraz! Przecież to sen, to mi się śniło. Pół do dziewiątej. To musi być Włodek. No jasne, ech ty Franiu Marzycielu.

Włodek za swoją wspólniczką przyjechali w interesach, jak to było umówione. Boga w sercu nie macie – mówię, otwierając drzwi w szlafroku. Kasa i planowanie. Chcą, żeby koniecznie jednak z nimi pojechać tam, gdzie już wszystko załatwione, a ja mam w planach pokręcić się za tańszym transportem i zawieźć palety na próbę do innego odbiorcy, który być może da wiecej. No ale się upierają, trzeba zrobić jedno i drugie. W mordę jeża, życie doczesne. Dobrze, powtarzam, kochani, interes się rozkręca, ja od pół roku nie zarobiłem ani centa, kosztów narobiłem, czy pomyśleliście już o mnie?! O moim udziale. I ja ci tu słyszę, jak ciężko, ile co kosztuje, kto jaki jest bandyta i jak zdziera, słowem palca nie ma gdzie włożyć. Nie ma zysku, tylko koszta. No to co, mówię, caritas?! Włodek się ujął honorem. Koszta? Ile? Z rozpędu i trochę ze złości pomnożyłem przez współczynnik Kowalskiego umiarkowany, czyli razy jeden koma trzy i mówię tyle a tyle. Włodek pokraśniał. Ja w Kajtka wsadziłem tyle tysięcy i co z tego wyszło? (Kajtek to mój taki koleżka, który nie mogąc Włodkowi nic załatwić zepchnął go na mnie rok temu. Próbowaliśmy niejednego, ale wszystko kończyło się na próbach, teraz dopiero ruszyły jakoś te palety) Poza tym przesadziłeś, przesadziłeś stary. Proszę, ja ci zapłacę ze swoich ale przesadziłeś. W interesach trzeba małą łyżeczką, a nie chochlą, bo się zadławisz. Mnie głupio. Mówię schowaj, nie unoś się honorem. Może tobie wydaje się to dużo, ale według naszych umów na początku wychodzi mi tyle. Jeśli uważasz, że to za dużo, daj mi tyle ile uważasz, tylko nie wykręcaj kota ogonem, bo ja prosiłem o mój udział, a nie prosiłem, czy żądałem, byś mi pokrył koszta natychmiast. Nie – uparł się – ja w interesach jestem taki. Proszę. Zrobiło się chłodno, wręcz niesympatycznie. A pierun pomyślałem, strata niewielka. Szkoda tylko, że się rozwala kiedy dopiero co się zaczęło kręcić. Koszta pokryte. Nauczka na przyszłość. Pojechaliśmy w dwa auta, bo oni mieli zaraz po rozmowie i odebraniu kasy wrócić, a ja dalej w drogę. Zastanawiałem się w drodze, widząc ich twarze w lusterku, jak też mi dupę obrabiają, a może nie, może jednak się opamiętają. Interes poszedł lepiej niż myślałem i kontrahent przystał na zmiany cen. Atmosfera pocieplała. Nikt nikogo nie przepraszał. No może tak trochę, aluzją. Koniec na tym, że rozstaliśmy się w zgodzie.

Zadzwoniłem do