Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Tapatiki kontra Mandiable

Tapatiki kontra Mandiable

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7386-353-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Tapatiki kontra Mandiable

Wojowniczy Mandiable chcą zaatakować Ziemię. Planeta byłaby bezbronna – gdyby nie obecność Tapatików. Jednak czy ta nieco szalona rodzinka jest w stanie przeciwstawić się militarnej cywilizacji, mając za całe uzbrojenie dobre pomysły, łut szczęścia i jeden miotacz wypożyczony z muzeum wojny?

Polecane książki

Przepełniona zapachem włoskich ziół i kwiatów saga rodzinna opowiadająca historię czterech wyjątkowych i silnych kobiet. W pewnym ogrodzie w miejscowości Carbonara w Apulii kwitnie oleander. Zasadził go Agostino, gdy przeprowadził się tu ze swoją żoną, Anitą, zwaną przez wszystkich Margialą. Margial...
Zarządzanie wartością. przedsiębiorstwa tzw. Value Based Management powstało w odpowiedzi na pojawiające się w praktyce problemy związane z oddzieleniem własności od zarządzania i wiążącą się z tym zjawiskiem rozbieżnością celów kierownictwa firmy i jej właścicieli. Idea zarządzania nakierowanego na...
Damon Doukakis zostaje szefem małej agencji reklamowej. Szybko orientuje się, że obecny kryzys firmy wynika ze złego zarządzania, a mózgiem wszystkich kreatywnych działań i sukcesów jest Polly, asystentka byłego prezesa. Damon zwalnia wszystkich członków zarządu, a Polly czyni swoją prawą ręką. Raze...
Tadeusz Wojciechowski: O królu Bolesławie, biskupie Stanisławie i innych wielkich tego czasu. Szkice historyczne jedenastego wieku. Zawartość: Eremici reguły św. Romualda, czyli benedyktyni włoscy w Polsce jedenastego wieku. Astryk-Anastazy opat trzemeszyński (1001). Piastowicz eremita i biskup krak...
Wyjątkowa, dwujęzyczna wersja (angielsko-polska) ponadczasowej historii o prawie do zemsty, sprawiedliwości, która nadejdzie nawet po wielu latach, a także sile wybaczenia tym, których kochaliśmy. Najsłynniejsza powieść Aleksandra Dumasa ojca to dzieło, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Zal...
Natalia Korwin-Szymanowska (1858–1922), z domu Krzyżanowska, to pisarka i tłumaczka, publikująca często pod pseudonimem Anatol Krzyżanowski. Była autorką licznych artykułów publicystycznych w prasie warszawskiej, a także tekstów dotyczących polskich wydarzeń literackich w czasopismach angielskich i ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marta Tomaszewska

Marta Tomaszewska

TAPATIKI KONTRA MANDIABLE

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

ROZDZIAŁ I WYPRAWA DO RUIN ZAMKU. GDZIE JEST GURUL?

Pewnego sierpniowego popołudnia Tapati siedziała w oknie domu Tapatików na Jodłowej Polanie i wyobrażała sobie, że jest lato. Trzeba było doprawdy mieć jej fantazję, żeby w to uwierzyć. Pomiędzy kołyszącymi się niemrawo w błękicie nieba opasłymi, napęczniałymi chmurami uganiał się silny, zimny wiatr, ujadając niby owczarek pośród stada osłabłych z przejedzenia owiec, które trzeba spędzić z pastwiska; a chmury jakby ze złości, że przerywa im sjestę, pęczniały jeszcze bardziej i zamieniając się w deszcz, wymykały się prześladowcy. Wiatr naturalnie spadał z deszczem na ziemię i rozwścieczony, kręcił wierzchołkami jodeł z taką siłą, że w ogromnym szumie zataczały się jak pijane. I tak było codziennie.

Wiosna, która wybuchła nad Jodłową Polaną niby bomba z zielenią, kwiatami, ptakami, ciepłymi wiaterkami i wiosenną radością, najwidoczniej spieszyła się, jakby pragnęła przeskoczyć lato i upodobnić się do jesieni, czym najbardziej martwił się Dziadek.

Te osobliwe zaburzenia pogody niepokojąco potwierdzały przypuszczenia posterunku Straży Granicznej Galaktyki na Szmaragdowej Gwieździe, że Mandiable-Pożeracze Kwitnących Planet, z którymi mieszkańcy Tapatii stoczyli szereg wojen zakończonych po latach walk ostatecznym zwycięstwem, zamierzają tym razem zaatakować Ziemię. Co więcej, Klif milczał. Od czasu ostatniego meldunku, w którym przekazywał, że atakują go Fabokle, meldunku urwanego w pół słowa – jak gdyby Klif musiał ratować się ucieczką – żaden sygnał nie przychodził z Księżyca. Dyżury w Obserwatorium przynosiły więc ciągle to samo, czyli nic. A statek Apollo, bez którego stereolot Tapatików (statek, jak wiadomo, przebywający odległości nie większe niż sto pięćdziesiąt tysięcy kilometrów) nie mógł polecieć, miał wystartować dopiero w październiku!

Nic więc dziwnego, że Dziadek chodził chmurny i zły, w nastroju bynajmniej nie wskazanym przy paskudnej pogodzie, co wszystkim psuło i tak już nie najlepsze humory.

Każdy ratował się jak mógł przed tymi humorami i przed tą pogodą.

Tapatik ze Zgryzikiem budowali model stereolotu (by pozostał na pamiątkę, kiedy przybysze z Tapatii odlecą na swą rodzinną planetę).

Bimbel szlifował do swojej ukochanej lunety nowe szkła, które miały mu zastąpić dawne, bohatersko strzaskane w czasie ataku gliptodonta w pobliżu Diabelskiej Góry.

Dziadek bez końca czyścił fajki lub siedział w Obserwatorium, zajęty jakimiś tajemniczymi, bliżej nieokreślonymi obserwacjami.

Babcia często przebywała u Mamy Piastka, od której uczyła się prząść na kołowrotku.

Robot kuchenny XL, którego mali mieszkańcy Pogórza przestali się wreszcie bać, w wolnych chwilach schodził do wsi i pozwalał się podziwiać (wysławiając przy okazji pod niebiosa zalety swej pani, czyli Babci, jedynej osoby na Tapatii, która jeszcze czasem sama, osobiście gotowała).

Tapati wreszcie… Tapati słuchała baśni opowiadanych przez Piastka, a czasem przez samą Kociubę, marzyła o spotkaniu z Kotem Niepowszednim z Lipowej Doliny i często – jak właśnie tego sierpniowego popołudnia – siadywała w oknie domu Tapatików i wyobrażała sobie, że jest lato.

Dzisiaj jednak próżno wysilała wyobraźnię: słońce i różowe obłoczki przegrywały z wiatrem, deszczem i chmurami. Wiało silniej niż zwykle, chmury przypominały gąbki nasiąknięte czarnym atramentem, a w Wysokich Górach padał śnieg.

Tapati nie wierzyła własnym oczom, kiedy ten śnieg zobaczyła. Przetarła je szybko i pomyślała: „Ja przecież nie chciałam wyobrazić sobie śniegu, skoro więc widzę śnieg, to znaczy, że śnieg pada naprawdę. Ale to jest całkiem niemożliwe”.

Zeskoczyła z okna i pobiegła do garażu, pewna, że znajdzie tam Bimbla. Bimbel, który lubił pracować nad swoją lunetą w pobliżu Tapatika i Zgryzika, budujących (jak już wiemy) model stereolotu, był tam istotnie.

– Czy przez tę twoją lunetę już coś widać? – spytała trochę wyniośle, bo jedynak Cioci Babili, mimo swego wyczynu w czasie akcji ratowniczej na Gran Sabana, ciągle wydawał się jej raczej antypatyczny.

– To zależy, kto spojrzy – odburknął Bimbel, doskonale zdając sobie sprawę z antypatii kuzynki.

– Mnie tam wszystko jedno kto, byle ktoś spojrzał na Wysokie Góry i powiedział, co tam widzi.

Bimbel wahał się przez chwilę, jego nieposkromiona ciekawość jednak silniejsza była od chęci podroczenia się z Tapati. Wstał, wyszedł przed garaż i wycelował lunetę w stronę Wysokich Gór.

– Co widzisz? – spytała niecierpliwie Tapati.

– Widzę, że pada śnieg – odparł Bimbel, rozczarowany. I chciał jeszcze dodać, że śnieg zasypie wejście do podziemi w ruinach zamku, co oznaczałoby odcięcie drogi przebywającemu w nich Gurulowi. Chciał, ale… nie powiedział. Zbyt dobrze pamiętał reakcję Tapati na swój komentarz, który wygłosił, gdy wypatrzył w tychże ruinach ognisko. O mało nie zemdlała, a przecież on, Bimbel, tylko zażartował sobie, że ktoś piecze na rożnie jej Gurulal…

– Więc jednak naprawdę pada śnieg – zdumiała się Tapati. – W drugiej połowie sierpnia.

I nagle jej serce zabiło: druga połowa sierpnia? To znaczy, że już mija termin wyznaczony przez Gurula! Można by więc zorganizować następną wyprawę!

Pierwsza wyprawa do ruin zamku na zboczu Wysokich Gór, gdzie jak wszyscy przypuszczali (choć nikt nie miai całkowitej pewności), przebywał Gurul ze swym niepodobnym do innych robotem Tymoteuszem Drugim, odbyła się w trzy dni po triumfalnym powrocie stereolotu (pilotowanego całkiem przypadkowo przez Tapatika) z akcji ratowniczej na Gran Sabana.

Teraz tak to się nazywało: Triumfalny Powrót z Akcji Ratowniczej. Jak gdyby wszyscy zapomnieli, że stereolot, w którym Tapatik objaśniał Zgryzikowi sposób uruchamiania statku przy (jak sądził) wyłączonych silnikach i na ziemi, wystartował z Jodłowej Polany na skutek złośliwego kawału pragnącego pomścić zniewagę Bimbla. A doleciał do Wenezueli tylko dlatego, że Tapatik po raz pierwszy w życiu siedzący za sterami, nie posłuchał Dziadkai zrobił sobie samowolną wycieczkę.

Przez całe trzy dni świętowano na Jodłowej Polanie ten powrót oraz – co nie mniej ważne – koniec przykrej niezgody między rodziną Tapatików a małymi mieszkańcami Pogórza. Trzeciego dnia Tapati, która niepokoiła się bardzo o Gurula, od miesięcy (ściśle od chwili wylądowania stereolotu Tapatików na Ziemi) przebywającego samotnie w Wysokich Górach, powiedziała do Piastka:

– Słuchaj, Piastek! Jeżeli nie dotrzymasz obietnicy i nie pójdziesz ze mną do ruin zamku, to ja ciebie więcej nie chcę znać.

Brzmiało to bardzo groźnie i zdecydowanie, toteż Piastek, z którego serca Tapati wyparła nawet telewizję, przestraszył się nie na żarty i już nie próbował dyskutować (podając ważne powody usprawiedliwiające odkładanie istotnie planowanej od dawna wyprawy).

– Kiedy chcesz pójść? – zapytał tylko (ruch jego ręki odgarniającej z czoła płowe włosy zdradzał rozterkę).

– Jutro – odparła nieustępliwie Tapati.

Ani ona, ani Piastek nie mieli pojęcia, że Dziadek zupełnie przypadkowo – akurat koło nich przechodził, szukając Chochli, która po ucieczce z pierwszego przyjęcia po powrocie (a siedziała, pamiętacie, na honorowym miejscu, bo i ona, najtchórzliwsze stworzenie na Pogórzu, należała do bohaterów akcji ratowniczej), jeszcze nie wróciła i nie pokazała się więcej na Jodłowej Polanie – był świadkiem całej sceny. Co wybawiło nieszczęsnego wielbiciela Tapati ze straszliwego kłopotu.

– Cóż to, kruszynko, spiskujecie za moimi plecami? Wybierasz się na tę wyprawę beze mnie? Czyżbyś zapomniała, że zgodziłem się pójść na czele i nawet zarządziłem zaprawę przed wyprawą? Nie pamiętasz?

Tapati odwróciła się, zaskoczona. Głos Dziadka huczał, ale jego oczy pod krzaczastymi brwiami świeciły właściwym im figlarnym blaskiem.

– Ależ, Dziadku – powiedziała z wyrzutem – Wiesz dobrze, że ja najbardziej lubię, jak robimy coś wszyscy razem. Tylko myślałam…

– Od myślenia to ja jestem, kruszynko! – zagrzmiał Dziadek, poprawiając na szyi swą okropną czerwoną chustkę w żółte grochy. – Chcesz iść jutro? Świetnie, idziemy jutro. Dość już tego świętowania, jeszcze trochę, a XL przepali się od pichcenia, czego należy zaoszczędzić Babci! A poza tym trzeba wytrząsnąć z siebie to jedzenie, bo tylko patrzeć, jak brzuchy nam wyrosną i stereolot nas nie uniesie!

Piastek odetchnął; on, co prawda, wolałby jak najczęściej być sam na sam z Tapati. Ale tak poważne przedsięwzięcie jak wyprawa do ruin zamku na zboczu Wysokich Gór, gdzie nigdy nie był, choć urodził się i mieszkał w pobliżu tych stromych, urwistych zboczy i groźnych szczytów, budziła w nim lęk. Och, poszedłby z Tapati, sam przecież zaproponował jej, że wybiorą się na poszukiwanie… Było to wówczas, gdy Tapati z takim smutkiem patrzyła na Gurula, który nie pożegnawszy się z nikim (nawet z nią!) poszedł sobie gdzieś, nie bardzo wiadomo dokąd, ale w każdym razie daleko od stereolotu i Jodłowej Polany, a jego długa, żółta sylwetka nikła w fioletowych cieniach Wysokich Gór… Ale teraz był bardzo rad, że Dziadek tak zdecydowanie przejął inicjatywę…

– Jeżeli szukasz Chochli – powiedział z wdzięcznością – to siedzi w swoim domku w korzeniach starego buka.

– Nie szukam żadnej Chochli! – huknął Dziadek, a jego dolna warga zadrżała z irytacji.

Naturalnie szukał Chochli, o czym każdy wiedział. Było już bowiem sprawą powszechnie znaną, że Chochla, jako jedyne stworzenie w całym wszechświecie, podziwiała jego okropną czerwoną chustkę w żółte grochy, a Dziadek bardzo lubił być podziwiany, wszystko jedno z jakiego powodu, byle często…

– Oj, Dziadku – roześmiała się Tapati – kiedy ty będziesz dorosły!

– Nigdy! – odparł z mocą Dziadek, wymachując wygasłą fajką. – Wolę się najpierw zestarzeć. A w ogóle to zabieramy się do pakowania plecaków, skoro mamy jutro wyruszyć. Gdzie Babcia? Gdzie Tapatik? Zwołaj wszystkich. Natychmiast do roboty.

No i zapędził wszystkich do roboty… I czyż trzeba dodawać, że jego plecak pakowała Babcia? Dziadek w ostatniej chwili (czytaj: w momencie, gdy przystępowali do pakowania) przypomniał sobie, że zostawił w Obserwatorium ważne obliczenia i musi je właśnie teraz dokończyć, bo jeżeli natychmiast tego nie zrobi – to zapomni, czy powinien dodać, czy odjąć pięć od podstawowej liczby i całą pracę diabli wezmą…

– A ty byś przecież tego nie chciała, Dusieczko? – wołał patrząc natchnionym (i trochę niespokojnym) wzrokiem na Babcię.

– Ależ skąd, Tiku – zaprzeczyła Babcia i położyła jego pusty plecak obok swego…

Wyruszyli wczesnym rankiem. Pogoda jeszcze wtedy wyjątkowo nie kaprysiła. Wiosna była po prostu wiosną, nie przybierała się w cudze piórka, wdzięczyła się do słońca wszystkimi swymi barwami a ono, zachwycone, wdzięczyło się do niej. Wszyscy więc byli w znakomitych humorach. Zwłaszcza Dziadek, który miał okazję do włożenia swego historycznego stroju „wysokogórskiego”, pochodzącego z okresu słynnych i brzemiennych w skutki wypadów na tajemniczą Górę Arunczumalaj.

– Ja ci mówię, Tapati – szepnął Tapatik, odciągając swą siostrę bliźniaczkę na bok – Dziadek tylko dlatego nie zgodził się, żebyśmy polecieli na aerotraxach, że chciał znowu ubrać się w te ciuchy. Ta cała gadanina o konieczności rozprostowania zardzewiałych mięśni to tylko mowa-trawa.

Szepnął i szybko uciekł. Wiedział, że Tapati nie znosi, kiedy w ten sposób dogaduje Dziadkowi. Ale nie mógł się oprzeć pokusie, tym bardziej że marzył o tym, by się posłużyć dwoma ziemskimi wyrażeniami, które przyswoił sobie oglądając wraz z Piastkiem telewizję Ludzi…

Tapati zresztą nie była w stanie gniewać się na niego. Tak bardzo cieszyła się, że wreszcie idą na tę wyprawę, że niedługo zobaczy Gurula!

– Że też ty, kruszynko, masz takie nabożeństwo do tego jaśnie pana – pokpiwał Dziadek, widząc jej podniecenie. – No dobrze, już dobrze, kruszynko, nie chmurz się. Wybaczę mu to jego jaśniepaństwo, jeżeli zrobi coś pożytecznego, to znaczy stwierdzi, czy nasz ród wywodzi się z Ziemi, czy nie. Bądź co bądź taki był naukowy cel naszej ekspedycji. Ale mamy ważniejsze sprawy na głowie, więc gdyby on zrobił chociaż to…

Trzeba tu powiedzieć, że Dziadek, bardziej niż się do tego przyznawał, ciekaw był, czy Ziemia jest rzeczywiście (jak to sam ogłosił na Tapatii) kolebką rodu Tapatików. I ta ciekawość sprawiła, że prowadził wycieczkę w morderczym tempie, więc kiedy po dwóch godzinach marszu dotarli do podnóża Wysokich Gór, zdobycie najłagodniejszego nawet zbocza wydawało się absolutnym niepodobieństwem. A zamierzali wejść na jedno z bardziej stromych.

Zanosiło się na to, że będą musieli rozbić obóz i przez kilka dni odpoczywać.

Dziadek po prostu szalał – z bezsilnej złości. Padł w miękką, pachnącą trawę jak inni i jak inni, ręką i nogą nie był w stanie poruszyć. Mimo to raz po raz czynił desperackie próby zmobilizowania swoich, a zwłaszcza cudzych sił, wyczerpanych, doskonale to wiedział, z jego winy…

– Mięczaki! Francuskie pieski! – wołał, a raczej dyszał, bezskutecznie próbując podnieść się z miejsca. – Czego się śmiejecie? – sapał, choć nikt nie miai siły nawet się uśmiechnąć. – Czy to znowu taka dziwota, że ja, stary, mam pewne trudności, które zresztą zaraz przezwyciężę?…

Uniósł się na kolana, po czym rymnął jak długi z powrotem na ziemię i leżał już bez słowa z miną tak okropnie nieszczęśliwą, że Babcia ulitowała się wreszcie nad nim. I nad wszystkimi.

– Zdaje się, że przez pomyłkę wzięłam jednak aerotraxy, chociaż sobie tego nie życzyłeś, Tiku. Zapakowałam je, zanim powiedziałeś, żeby nie brać! Zamierzałam je wyjąć z plecaków, chyba jednak w tym całym zamieszaniu zapomniałam i…

Dziadek (bezsilny, osłabły Dziadek) wstał.

– Dusiu! – zawołał, tym razem głosem normalnym i świeżym. – Jesteś najcudowniejszą Babcią w całym wszechświecie! Co prawda ostatnio jakoś często o różnych rzeczach zapominasz – dodał, siląc się na surowość (co mu absolutnie nie wyszło, bo cały promieniał).

Dziadek okropnie nie znosił opóźnień w tym, co sobie zaplanował!

Przypięli więc aerotraxy (Babcia zabrała dwa zapasowe: dla Piastka i dla Zgryzika) i polecieli. Bardzo wolno, żeby nie przeoczyć ruin zamku. Choć dobrze widoczne z Jodłowej Polany, znikały gdzieś, gdy się patrzyło od podnóża gór. W tak dobrym miejscu zbudowali tę potężną, niegdyś warowną twierdzę rycerze rozbójnicy, będący swego czasu postrachem nie tylko okolicznej ludności.

Góra była szara, nie rozjaśniona najmniejszą barwną plamą. Na zboczu najeżonym skałami i głazami, zboczu, które wyglądało jak kamienna ściana porąbana siekierami rozwścieczonych olbrzymów, nic nie rosło: ani drzewa, ani krzaki, ani najmamiejsza bodaj trawka. W ogóle nie było widać śladu życia. Jedynie ptaki przelatywały czasem lotem chwiejnym i niepewnym, jakby zabłąkane w tej niegościnnej, kamienistej krainie. Co więcej, widocznie bały się nawet pisnąć, bo żaden nie śpiewał przelatując, a przecież była wiosna, czyli pora, kiedy ptakom po prostu dzioby się nie zamykają.

– Jeżeli tutaj mieszkały kiedyś jakieś istoty z rodu Tapatików, to ja nie jestem Tapatik! – rzekł Tapatik rozglądając się wokół z odrazą. – A ten Gurul to musi mieć jeszcze większego fioła, niż myślałem. Żeby się z własnej woli zamelinować w takim miejscu! Ja bym się wcale nie śmiał, gdyby go tutaj dawno albo w ogóle nie było!

– Każdy z naszych dostojnych kuzynów Guru-l-Tapatików chodzi po górach jak kozica. Zapomniałeś, że oni czują się dobrze tylko wtedy, gdy są wyżej niż inni – burknął Dziadek, znowu zły, bo i jemu góra bardzo się nie podobała.

– Może to nie ta góra? – powiedziała z nadzieją Tapati. – Już byśmy przecież zobaczyli ruiny.

I w tym właśnie momencie Piastek, szczęśliwy Piastek (skóra na nim cierpła na myśl, czego się podjął: samemu przyprowadzić Tapati tutaj!), wyciągnął przybrudzony palec ku niebu i zawołał:

– Na pewno tam!

– W niebie! – zaśmiał się złośliwie Bimbel. – Dziadku, on już nic nie potrafi zobaczyć na ziemi, odkąd przeleciał się aerotraxem!

– Cicho bądź! – rzekła gniewnie Tapati.

Ona od razu wiedziała, o co chodzi. Niebo nad szarym zboczem wydawało się odrobinę mniej błękitne, ale ptak, którego Piastek wskazał palcem (bo naturalnie wskazał nie niebo, tylko co innego), rysował się ostro na tym jakby przydymionym błękicie, taki był ogromny. Opadał ku zboczu wolno, na niemal nieruchomych skrzydłach.

– Ten ptak! Tam! – powiedziała. – On często krąży nad ruinami. Widziałam go z Jodłowej Polany.

– Jeżeli ten ptak tu mieszka, to jest tak samo pomylony jak Gurul – palnął Tapatik (był dzisiaj wyjątkowo dokuczliwy, bo czuł się trochę nieswojo w ciszy szarych kamieni. Poza tym bardzo przyzwyczaił się do tego, że jest bohaterem, dowódcą, a tutaj nie był ani jednym, ani drugim).

Nikt nie zwrócił uwagi na jego kolejną uszczypliwość. No, może niezupełnie nikt: Babcia coś sobie pomyślała, ale była to tak dziwna myśl, że odsunęła ją jako kukułczą. Bo mianowicie pomyślała sobie, że Tapatik po powrocie z akcji ratowniczej jakoś dziwnie upodobnił się do… Bimbla. Ale może to dlatego, że Bimbel (Bimbel!) jest teraz o wiele mniej złośliwy…

Zmienili kierunek lotu i wkrótce zobaczyli ruiny zamku. Powiedzieć, że było to miejsce dzikie i posępne, to doprawdy za mało. Z zamku, a raczej warownej twierdzy, niewiele zostało. Ale to, co zostało – skrawki murów, baszty jakby połamane ciosami maczugi, schody urywające się w powietrzu, okna zawieszone w pustce, pełno zardzewiałego żelastwa i w ogóle różnych trudnych do zidentyfikowania przedmiotów – wszystko, zarosłe kamieniami, beznadziejnie opuszczone i zaniedbane, budziło grozę (tak pomyślała Tapati).

Tapati (obdarzona niezwykłą wyobraźnią Tapati), patrząc, wyobraziła sobie natychmiast, że ktoś zbudował ten zamek w jakimś innym świecie (czytaj: na innej planecie), a potem go w całości gdzieś przewoził i właśnie tu, w tym miejscu, przypadkiem lub z konieczności upuścił i naturalnie zamek się rozbił, roztrzaskując przy okazji zbocze góry.

Stali z minami dosyć niepewnymi, jakby każdy osobno rozważał decyzję, czy trzeba stąd uciekać już czy też może za małą chwilę (bo co powiedzą inni?).

– Może byśmy napili się soku ananasowego? – zaproponowała Babcia. – Nie wiem jak wy, ale ja mam okropne pragnienie, kiedy patrzę na takie resztki.

Nie wiadomo, co bardziej podziałało: ta zupełnie zwykła propozycja czy słowo „resztki”, które od razu zmniejszyło grozę bijącą od potrzaskanych murów. W każdym razie zrobiło się przyjemniej.

– Ja bym się napił czegoś mocniejszego – zażartował Dziadek, poprawiając na szyi swą czerwoną chustkę w żółte grochy.

A Tapati, która oderwała oczy od spadającego (w jej wyobraźni) i roztrzaskującego się w huku i łoskocie zamku, spojrzała już przytomniej i zapytała:

– No dobrze, ale gdzie jest Gurul?

Natychmiast wszyscy zapomnieli o soku ananasowym. Właśnie! Gdzie jest Gurul? Wypatrywali błysku jego żółtej szaty wśród kamieni – na próżno.

Bimbel sam, z własnej woli (co zauważyła tylko Babcia), wdrapał się na głaz i, przyłożywszy do oczu swą ukochaną lunetę, oglądał ruiny dosłownie centymetr po centymetrze.

– Nie widzę ani Gurula, ani tego jego robota – rzekł, schodząc.

– Myślę, że trzeba zacząć od nawoływań – podsunęła Babcia. – W górach głos dobrze niesie. Więc jeżeli Gurul gdzieś tu jest, to chociaż nas nie dojrzał, może usłyszy.

– Niezła myśl – przyznał łaskawie Dziadek. – Tylko ja proponuję, żebyśmy wołali wszyscy razem, na komendę. Będzie głośniej. Uwaga. Raz… dwa… trzy!

– Gu-rul! Gu-rul! Gu-rul!

Głos istotnie niósł się świetnie w przejrzystym górskim powietrzu i nawet strącił ze zbocza kilka mniejszych kamyków. Na Gurula jednak nie podziałał.

– Mówiłem, że go tu nie ma – mruknął Tapatik.

– Nie ma rady, musimy udać się na poszukiwania – westchnął Dziadek. – Zabraniam jednak łażenia po tych kamieniach. Włączyć aerotraxy!

– Uważajcie, żeby nie zaczepić o jakąś starą armatę albo o ostrze miecza – dodała Babcia. – A w ogóle to trzymajmy się lepiej razem. Jak na Księżycu.

Po kilkunastu minutach fruwania nad rumowiskiem wypatrzyli jedynie ślady wielkiego ogniska, które ktoś (nie tak dawno chyba) tutaj rozpalił na czymś, co od biedy można by uznać za zamkowy dziedziniec (o ile nie była to podłoga zamkowej komnaty).

– Więc jednak miałem rację – nie wytrzymał Bimbel – Ktoś naprawdę palił tutaj ognisko! Dobrze widziałem!

Nie musiał dodawać, że tym kimś nie był Gurul, każdy wiedział, że Guru-l-Tapa-tik nie zniżał się do tak prozaicznych zajęć jak rozpalanie ognisk.

– Kto mógł się tutaj wdrapać? – spytał Dziadek z irytacją (bo powątpiewał, czy on, zdobywca Góry Arunczumalaj, potrafiłby osiągnąć to zbocze).

– Po Wysokich Górach czasem chodzą taternicy – wyjaśnił Piastek. – Zgryzik nawet kiedyś wi… – urwał, patrząc wokół ze zdumieniem. – Ale gdzie jest Zgryzik?

Zgryzika nie było. A raczej był. Tylko zupełnie gdzie indziej. Jako skrzat (słowiański) domowy, przyzwyczajony do myszkowania po różnych kryjówkach i zakamarkach, szybko miał dosyć tego, jak to pogardliwie określał, szukania z powietrza. Skorzystawszy więc z chwili zamieszania, która nastąpiła po odkryciu pozostałości tajemniczego ogniska, opuścił się na ziemię i rozpoczął fachowe szperanie. Z nadzieją, że to właśnie on znajdzie Gurula i będzie znowu bohaterem jak wówczas, gdy we wnętrzu rozbitego samolotu znalazł brakującą śrubkę do radia. Albowiem i Zgryzik bardzo polubił być bohaterem.

Usłyszał, że go