Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Transmisja

Transmisja

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7976-382-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Transmisja

Na Stany Zjednoczone Ameryki spadły dziesiątki pocisków z głowicami atomowymi. Wszystkie metropolie zamieniły się w oceany gruzów, a na ruinach cywilizacji zaczęło wyrastać nowe, dzikie i bezwzględne pokolenie ludzi. Na teren Strefy Zakazanej Ameryki Północnej, 70 lat po wojnie atomowej, przybywa Timur Denikin, reporter portalu internetowego, opisujący mieszkańcom niedotkniętej zagładą Azji i Europy życie za oceanem. Droga, którą ma do przebycia, prowadzi z Vancouver do San Francisco. Nie wszystko jednak rozegra się zgodnie z planem.

Co odkryje Timur podczas swojej podróży? Czego cywilizowane rządy nie mówią obywatelom o Strefie? Jakie miejsce dla Timura przeznaczyły one w swojej wielkiej grze?

Transmisja to brudna i ponura wizja ludzkości żyjącej po obu stronach granicy Strefy Zakazanej.

Polecane książki

W obecnych czasach globalnego ryzyka społecznego Myślenie statystyczne staje się coraz bardziej powszechnie potrzebną umiejętnością, pozwala bowiem pewnie się poruszać w świecie niepewnym. Dla jednych stanowi ono podstawę i sposób poznawania świata, dla innych fundament podejmowania decyzji w warunk...
Poradnik do gry Worms: Revolution to kompletna solucja z pomocą której ukończenie kampanii nie będzie problemem. W poradniku znalazły się również opisy łamigłówek, wraz z poradami dotyczącymi gry swobodnej. Nie zabrakło łamigłówek w Wesołym Miasteczku. Worms: Revolution - poradnik do gry zawiera pos...
Wszyscy mówią o Nowym Egzaminie Gimnazjalnym z matematyki. Media straszą, że będzie trudny! Nauczyciele straszą nowym typem zadań! Rodzice powtarzają ... Ucz się! A gimnazjalistów zalewa pot ! Jak przygotować się do egzaminu, by nie ośmieszyć się przed kolegami? Co zrobić, by nie zmartwić rodziców i...
"Morze słów, ocean milczenia" to gorzka opowieść o losach dziewczyny uwięzionej w piwnicy.Poznajemy strach ofiary, bezwzględność oprawców. Nagle po zdumiewającym zwrocie akcji, dramat zaczyna się rozgrywać na dwóch płaszczyznach, ukazując ludzkie odruchy jednego z przestępców. Umiejętnie budowane na...
Kayla Young wyjeżdża do Grecji, by pośród pięknej przyrody ukoić ból po rozstaniu z narzeczonym. Na wyspie poznaje Leonidasa, tajemniczego, fascynującego mężczyznę. Wkrótce okazuje się, że nie jest on tym, za kogo się podaje. Kayla, po raz kolejny zraniona i oszukana, wraca ...
REPRINT. Paolo Giordano Orsini (1541-1585) był włoskim szlachcicem i pierwszym księciem Bracciano. Syn Girolamo Orsini i Francesca Sforza, był wnukiem ze strony ojca Felice della Rovere (nieślubnej córki papieża Juliusza II) i Gian Giordano Orsiniego, a po stronie matki hrabiego Bosio Sforzy i Costa...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marcin Strzyżewski

 

 

 

 

Copyright © by Marcin Strzyżewski, 2016

Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

 

 

Redaktor prowadząca: Dominika Kuczyńska

Redakcja: Katarzyna Gwincińska

Korekta: Aleksandra Powalska-Mugaj

Ilustracja na okładce: Mateusz Wilma

Projekt okładki: Paweł Stelmach / www.nietypowo.com

Opracowanie grafik: Mateusz Wilma 

Projekt typograficzny i łamanie: Justyna Nowaczyk

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2016

 

eISBN 978-83-7976-382-5

 

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dedykuję tę książkę

mojej żonie Julii i Małemu bogu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Część I

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Na wschodnim wybrzeżu ludzie są w cenie

(niezły tytuł, przewrotny. Paul)

 

Na początku wieku ludzie ciągle wyobrażali sobie koniec świata. Nie wiem czemu, ale niemal zawsze ich gry wideo, filmy i komiksy pokazywały Nowy Jork: zaatakowany przez kosmitów, wirusa, grzyby zmieniające ludzi w potwory albo zagrożony katastrofą naturalną. Wyjątkowo piękne były wizje, w których na Times Square, porośniętym wysoką trawą, pomiędzy wieżowcami żyły stada dzikich zwierząt.

To wszystko oczywiście bzdury. Kiedy nadszedł koniec, Nowy Jork został zrównany z ziemią w pierwszej kolejności. Rosjanie i Chińczycy („w odpowiedzi na Amerykański ekstremizm” – wiesz, że musimy to dopisać. Paul) zrzucili na metropolię taką masę plutonu, że teraz można znaleźć tam jedynie cegły przemielone na pył. Od tamtego czasu nikt nawet nie zbliżył się do granic miasta. Promieniowanie nadal zabija wszystko w odległości wielu kilometrów.

Mimo to byłem w Nowym Jorku, osadzie założonej przez ocalałych na wybrzeżu dawnego stanu Connecticut, na prawym brzegu rzeki Thames w byłym New London. Cóż za ironia, najpierw to dzikie miejsce na obcym wybrzeżu nazwano Nowym Londynem, a później przeniesiono tutaj Nowy Jork, prawdziwy koszmar geografa. Jakieś sześćdziesiąt lat temu, kiedy wokół panował chaos i anarchia, grupa żołnierzy zbudowała tu rodzaj fortu. Mieli wystarczająco dużo broni, siły i szczęścia, żeby nie brakowało im ani jedzenia, ani kobiet. Miejsce to stało się jednym z największych osiedli na wschodnim wybrzeżu. Nie wiem, kiedy nazwali je Nowym Jorkiem, ale teraz mało kto w ogóle pamiętał, że kiedyś był jakiś inny, większy i znacznie piękniejszy Nowy Jork.

Przyjechałem tu zobaczyć targ niewolników, na który przybywały karawany z Maine i Vermont, stanów, które poniosły mniejsze straty w trakcie wojny. Handlarze z północy prowadzili całe kolumny ludzi skrępowanych drutem, omijając wciąż radioaktywny Boston. Na targ trafiał także „towar” znad Wielkich Jezior, a od czasu do czasu docierały karawany z południa, z Luizjany albo Georgii. Tak przynajmniej mi mówiono.

Wcieliłem się w rolę kupca, żeby wtopić się w tłum. Musicie wiedzieć, że w tym, co zostało ze Stanów Zjednoczonych, nie jest łatwo być handlarzem. Dolary już dawno straciły swoją starą wartość. Jeśli ktoś jeszcze zachował garść zeschniętych banknotów, mógł ich użyć jako rozpałkę albo papier toaletowy, choć o przeznaczeniu tego ostatniego już dawno tu zapomniano. Jeśli chcesz coś kupić, musisz dać coś w zamian. W cenie są naboje, zapalniczki, metal, oczywiście broń, no i niewolnicy.

Zawsze kiedy ląduję w strefie, najbardziej bawią mnie dawne postapokaliptyczne wizje, opisujące Stany Zjednoczone jako jedną wielką radioaktywną pustynię. Głupie. Bomby atomowe spadły tylko na największe miasta i punkty o strategicznym znaczeniu. Osławiona i do końca tajemnicza Strefa 51 też przestała istnieć. Do dziś nie wiemy dlaczego. Potem, po tutejszych drogach przetoczyło się kilka tysięcy czołgów, ale i tak masa małych i dużych farm, miejscowości, zakładów i fabryk ocalała. Oczywiście bez prądu i ropy wszystko stanęło, ale gdzieniegdzie udało się uruchomić ręczną produkcję albo zbudować na rzece pseudoelektrownię. Dzięki temu na rynku raz na jakiś czas pojawiał się wóz zapałek albo kilka skrzynek naboi. Tak przynajmniej było na wschodzie. Zachód Stanów to zupełnie inna historia, ale tam zawsze było bardziej dziko.

Przybyłem do Nowego Jorku niewielkim wozem z trzema skrzynkami filtrów do wody, jeszcze przedwojennych, a raczej stylizowanych na przedwojenne. Za coś takiego mogłem kupić z dziewięciu niewolników. Oczywiście zależnie od ich „jakości”. Był ze mną Joe, dwumetrowy czarny niewolnik, którego kupiłem po drodze, a potem uwolniłem, nakarmiłem i któremu dałem broń. Uznałem, że hojność to niezły sposób na zapewnienie sobie lojalności.

Przepychałem się przez wąską alejkę pomiędzy dwoma rzędami baraków z blachy falistej. W drzwiach każdego z nich stał handlarz albo jego ochroniarz, a w środku tłoczyły się tłumy niewolników.

Widziałem człowieka, który przeciskał się przez żywy towar i na czołach stawiał znaki ziemniakiem umaczanym w świńskiej krwi. Oznaczał tych niewolników, których chciał kupić, żeby nikt mu ich nie podebrał.

Ja szukałem jednak czegoś innego: baraku, w którym zamiast gołego klepiska stały leżanki. Z góry lało się to mokre gówno (musisz przeklinać? Paul) zwane przez niektórych deszczem. Z każdym krokiem w butach chlupotało mi więcej wody, a moje spodnie, zszyte z jakichś szmat, stawały się coraz cięższe. Na dodatek, co krok zderzałem się z jakimś śmierdzącym dziadem. Najgorsze jednak było to, że ja sam też śmierdziałem.

W końcu znalazłem taki barak, o jaki mi chodziło. Wszedłem do środka. Na taboreciku zbitym z kawałków nieokorowanego drewna siedział brodaty drab o wyglądzie mordercy.

– Witam szanownego pana – warknął od progu. – Co będzie?

– Chciałbym wybrać kilka sztuk.

– Czym płacisz?

Lubię takich ludzi, konkret. Żadnych bzdur, tylko konkret.

– Mam filtry, przedwojenne. Trzy tuziny.

– Ech, filtry nie są w cenie w Nowym Jorku.

– Ciekawe, lubisz pić wodę z tego ścieku? – machnąłem ręką w stronę Thames, która jakiś kilometr dalej wpadała do oceanu.

– Uwielbiam.

– Rozumiem, może ktoś inny będzie zainteresowany – obróciłem się na pięcie i udałem, że chcę wyjść.

– Czekajże!

– No co, pohandlujemy?

– No.

W baraku było ze dwadzieścia leżanek. Jedna przy drugiej, a do każdej przypięta była dziewczyna. Najmłodsza mogła mieć ze trzynaście lat. Przeszedłem się wzdłuż. Pogrymasiłem, ponarzekałem na za szerokie biodra i blizny, wrzody i przebarwienia. Nalegał, żebym „wypróbował towar”, ale odmówiłem.

Większość dziewczyn patrzyła gdzieś w przestrzeń, kilka uciekało wzrokiem, dwie patrzyły na mnie, jakby miały ochotę na „próbę”. Ich nie wybrałem. Takich nie było sensu brać ze sobą.

W końcu wziąłem osiem. Pokłóciliśmy się trochę o cenę i umówiliśmy, że wieczorem podjadę wozem od tyłu, żeby dokonać wymiany.

Miałem trochę czasu, mogłem pójść nad rzekę i przyjrzeć się okrętowi podwodnemu, który już pewnie ze sto lat stał zacumowany przy muzeum na drugim brzegu i rdzewiał. Niestety, jak słyszałem, najbliższy most był piętnaście kilometrów dalej na północ, więc nie mogłem obejrzeć okrętu z bliska.

Odwiedziłem też coś, co można by uznać za jadłodajnię. Kolejka ludzi stała do dziury w ścianie. Klient podawał przedmiot, który chciał wymienić, a stojący „w okienku” szef przybytku oceniał, profesjonalnie zaniżał wartość, po czym mówił, co można temu komuś nałożyć. Oczywiście każdy się wykłócał. Nie ma lekko, tutaj nawet pudełka zapałek nie oddasz tak po prostu. Przez to kolejka poruszała się z prędkością kulawego starca.

Przede mną stał jakiś Kanadyjczyk. Pewnie też przyjechał na targ, miejscowi nie jadają w takich miejscach. Tutaj nikt ze sobą nie rozmawiał. Jadło się na kawałkach blachy, starych naczyniach, deskach do krojenia i w ogóle na czym się dało.

Dałem nabój .357 Magnum, miejscowej produkcji. „Kasjer” nawet na mnie nie spojrzał, zakomenderował, żeby dali mi gryzonia i funt bulwy, cokolwiek to znaczyło. Dostałem sporą porcję gotowanego i tłuczonego warzywa z kawałkiem mięsa nie większym niż dłoń pięciolatka. Tak sobie, ale nie miałem zamiaru się wykłócać.

Kilka godzin później zostawiłem handlarzowi filtry i zabrałem dziewczyny. Na wozie było ciasno, ale jakoś się pomieściły. Widziałem, jak Joe na nie patrzył. Trochę ze współczuciem, a trochę z chciwością. Po co mi one? Miałem zamiar dojechać do jakiegoś spokojnego osiedla, dać im dwa karabiny i naboje, które miałem schowane w wozie, i zostawić. Nie wiem, czy to w jakikolwiek sposób poprawi ich los, ale może w jakimś stopniu sprawi, że poczuję się lepiej. To, że przyjechałem tu w poszukiwaniu materiału na artykuł, nie musi znaczyć, że nie mogę zrobić czegoś dobrego.

Postaraj się o więcej akcji. Paul

 

 

 

Ocean z gruzu i szkła

 

Z osady Nowy Jork do ruin prawdziwego Nowego Jorku jechałem moim skromnym powozem trzy dni. Wydaje mi się, że dałbym radę zrobić to szybciej, ale nie chciałem męczyć osiołka. Biedne zwierzę miało różową narośl na tylnej łapie i w ogóle ledwo człapało.

Na szczęście zostałem sam. Dziewczyny, które kupiłem na targu, wysadziłem po drodze na jakimś ranczu. (dobrze, tutaj damy link do pierwszego materiału. Paul) Mieszkało tam kilkanaście rodzin, taka ni to osada, ni to komuna. Joe zapytał, czy nie mógłby zostać z nimi, a ja uznałem, że wszystko mi jedno. Wcześniej grałem rolę handlarza, a tacy nie jeżdżą bez obstawy. Teraz to już nie miało znaczenia. Nie planowałem żadnych nowych transakcji.

Jeszcze na długo zanim mój podskórny czujnik promieniowania zaczął wydzielać alarmujące ciepło, zacząłem dostrzegać niepokojące sygnały. Roślinność stopniowo się zmieniała. Dobrze znane trawy i krzewy z wolna ustępowały dziwnym organizmom, z jednej strony podobnym do drzew, a z drugiej zupełnie do niczego. Nie wyglądały przy tym na karłowate czy wynędzniałe, o nie. Po eksplozjach ogromna część fauny i flory wymarła, za to pojawiły się liczne mutacje, które popchnęły ewolucję o pokolenia do przodu. Dlatego na przedmieściach Nowego Jorku mogłem obserwować prawdziwy rezerwat przyrody, piękny niczym pierwotna dżungla.

Kiedy czujnik pod skórą zaczął delikatnie parzyć, łyknąłem solidną porcję różowych pigułek i założyłem na twarz maskę Carpentera-Trofimowa, chroniącą przed promieniowaniem, od zewnątrz dla niepoznaki pokrytą starą skórą. Osiołka puściłem wolno, obróciłem pyskiem na północ i pogoniłem. Do dziś boję się, że zawrócił i poszedł moim śladem. Obawiam się, że mógłby nie przeżyć.

Pierwszy kilometr przedzierałem się przez gęstwinę z pomocą maczety. Z każdej strony otaczały mnie jakieś kolczaste pnącza, kapiące żywicą drzewa i ogromne parzące krzewy. Zrozumiałem, że dżungla się kończy, kiedy pod moimi stopami zachrzęścił gruz. Tuż po tym wyszedłem na otwartą przestrzeń, która rozciągała się aż po sam horyzont. Przedramię bolało mnie od nieznośnego parzenia. Niestety czujnik promieniowania nie miał wyłącznika. Może trzeba było dłużej oszczędzać i kupić odrobinę lepszy model?

Brnąłem przed siebie w nieskończoność. Wokół mnie ciągnął się ocean gruzu i tłuczonego szkła, które było obmywane przez deszcz tak długo, aż nabrało łagodnych krawędzi, niczym otoczaki w górskich rzekach. Kompletnie utraciłem poczucie czasu, bo wokół mnie nie zmieniało się zupełnie nic. To samo niebo, ten sam horyzont, ta sama, niemal równa powierzchnia gruzu zarośniętego niewysoką niebieskawą trawą.

Żeby odgonić nudę, wyobrażałem sobie, jak to się wszystko stało. Wschodnie wybrzeże atakowali Rosjanie. Pociski, które tutaj spadły, wystrzelono z silosów na północy Rosji. Może pod Murmańskiem? Przeleciały nad kołem podbiegunowym i spadły na Manhattan, Queens, Brooklyn. W sumie około czterdziestu głowic. Każda bomba to małe dzieło sztuki. Wewnątrz znajdowały się aparaty pomiarowe, które uruchomiły zapalniki jeszcze nad ziemią. Konwencjonalne ładunki wybuchowe wypchnęły pluton do przodu, ściskając go do rozmiarów niewielkiej kuli. Masa krytyczna została przekroczona i nastąpiła reakcja rozpadu atomów. Energia, która wtedy została uwolniona, wypchnęła powietrze na wszystkie strony. Fala uderzeniowa odbiła się od ziemi i uderzyła na boki podwójnie. W jednym momencie całe miasto dosłownie rozsypało się jak domek z kart w przeciągu. Kiedy w przestrzeni rozszedł się impuls elektromagnetyczny, nie było już żadnych urządzeń elektrycznych, które mógłby zniszczyć. To był trwający sekundę armagedon. Ludzkości udało się otworzyć piekielne bramy. Po siedemdziesięciu latach skażenie radioaktywne nadal jest zabójcze. Ludzie ze strefy nie mogliby tu przeżyć, a nikt z ocalałego świata jeszcze nie odważył się tutaj przyjść. Sprawdziłem to bardzo dokładnie przed wyjazdem.

Powoli docierało do mnie, że trawa nie powinna tu wyrosnąć. Pod moimi stopami były metry gruzu. Na szkle, stali i betonie nie rosną rośliny. Chwilę szedłem, rozważając ten problem. W końcu pojąłem, że rośliny od lat musiały żywić się tym, co zostało z nowojorczyków. Trawa sięgała po sam horyzont.

Szedłem pół dnia i całą noc. Mogłem swobodnie dostać się na Manhattan, bo rzekę Harlem zasypał gruz. Nad ranem dotarłem do oceanu. Stałem na końcu cypla. Przed sobą widziałem trzy wyspy. Ta najmniejsza, na środku to Liberty Island – wyspa wolności. Gdyby to była gra z początków wieku, to niemal na pewno zobaczyłbym tam Statuę Wolności, uszkodzoną, ale wciąż kłującą niebo. Ale to nie gra, nie film i nie komiks. Jeden z pocisków eksplodował tuż obok, nad Governors Island.

Ruiny Nowego Jorku opuszczałem szczęśliwy jak nigdy. To miejsce kompletnie mnie przerażało. Ręka bolała od gorąca, a maska uwierała. Wracałem przez Manhattan. Wyobrażałem sobie, jak piękne musiało kiedyś być to miasto, jak niesamowicie dostojne, wzniosłe. Widzieliście kiedyś przedwojenne zdjęcia? Ściana wieżowców błyszczących szkłem. Tego już nie ma.

Cała wędrówka zajęła mi ponad trzydzieści pięć godzin. Po tak długim czasie na nogach miałem wszystko gdzieś. Kiedy tylko czujnik pod skórą się uspokoił, zdjąłem maskę, plecak i kaburę i przewróciłem się w najbliższe krzaki. Nierozsądnie? Sami spróbujcie tak długo iść. Bez minuty snu, bez dziesięciu sekund siedzenia czy leżenia. W takiej chwili rozsądek mówi dobranoc, a ty razem z nim.

 

 

– Za chwilę wchodzimy. Trójka, pośpiesz się. Kończ ten puder. Piątka, dawaj wodę do studia, mam sam to zanieść? Panie Denikin, mamy dwie minuty.

Reżyser darł się w ten sposób od jakiegoś kwadransa, wprawiając Timura w stan rozedrganej irytacji. Po raz kolejny sprawdził, czy wyłączył telefon i opaskę. Okręcił się wokół na krześle, licząc do dziesięciu dla uspokojenia i odpędzenia tremy. W końcu spojrzał na ścienny zegar i pewnym siebie krokiem ruszył w stronę wejścia do studia.

Zatrzymał się na granicy ciemności. Kiedy usłyszał: „Powitajmy naszego gościa, Timura Denikina”, policzył do czterech i z uśmiechem wszedł do studia. Na małym podeście stały dwa wysokie krzesła i niewielki stolik z karafką wody i szklankami. Usiadł naprzeciwko przystojnego, choć już niemłodego prowadzącego, sławnego Song Tana.

– Dawno temu wróciłeś zza wielkiej wody? – Song zaczął wywiad bez wstępów.

– Ledwie wczoraj. Przyjechałem prosto tutaj.

– Obaj wiemy, że muszę cię o to zapytać. Co cię tam pcha?

– Za coś trzeba żyć, a ze wszystkich innych prac wylatywałem po miesiącu.

– Zabawne, ale to program Song Tana, nie wymigasz się od poważnych odpowiedzi.

– Nie wiem, co mnie pcha. Chyba po prostu za czymś tęsknię. Całe życie czuję się, jakby czegoś mi brakowało. Może tego szukam?

– I znalazłeś? – zapytał Tan, pochylając się do przodu.

– Jeszcze nie, może…

– Jak pewnym siebie trzeba być, żeby się pchać w takie miejsca?

– Gdybym był pewien, że dam radę, to byłaby pewność siebie. Ja raczej zakładam, że się nie uda, a i tak jadę. Więc to jest raczej odwaga.

– No dobrze – zaśmiał się Song. – Odwiedziłeś już kilka zakazanych stref. Gdzie jest najgorzej?

– Afryka. Zdecydowanie. Tam było groźnie jeszcze przed wojną, teraz to jest prawdziwe piekło. Tam byłem tylko raz. Znacznie lepiej znam Amerykę. Byłem w okolicach Vancouver i Nowego Orleanu, a teraz zahaczyłem o Nowy Jork.

– Vancouver leży w Kanadzie, prawda? Tam nie spadły bomby?

– Nie, Vancouver zachowało się całkiem nieźle. Niemal wszystkie budynki stoją. Ale to i tak wymarłe pustkowie. Po wojnie na północ ruszyło wielu ocalałych. Nikt nie wie, co się dokładnie tam działo, ale możemy się domyślać, że doszło do konfliktu. USA przed wojną były krajem pełnym broni palnej. W Kanadzie też jej nie brakowało.

– A same Stany? Jak tam jest?

– Niewesoło, jest kilka większych „miast” – cudzysłów pokazał w powietrzu palcami. – Są osady, jakieś manufaktury. Ludzi można znaleźć też w bazach wojskowych i więzieniach. Słyszałem, że czasem można trafić na dobrze ufortyfikowane osady, które nie kontaktowały się ze światem od pokoleń. Jedynym dowodem na to, że ktoś tam żyje, są kule, które lecą w stronę intruzów.

– To nie brzmi zbyt cywilizowanie.

– To zabawne, kiedy wróciłem do Chin, pomyślałem, że to my jesteśmy niecywilizowani.

– Dlaczego?

– Widziałeś ostatnio jakiś chodnik bez papierów po jedzeniu, kartonowych pudełek po makaronie, słup bez starych kłódek rowerowych?

– Nie, chyba jeszcze nigdy.

– Na wschodnim wybrzeżu Zakazanej Strefy Ameryki Północnej nie znajdziesz śmieci. Nie ma też patyków, kamyków, resztek jedzenia, niczego. Osady są wymiecione do czysta. Ma się wrażenie chodzenia po stole.

– Dlaczego?

– Tam się wykorzystuje wszystko. Jeśli jedzą zwierzę, to razem z oczami i mózgiem, z kości robią narzędzia albo klej. Nic się nie marnuje. Nawet ludzkie zwłoki.

– To straszne, co się tam stało, prawda? – Prowadzący zmienił temat, a Timur uśmiechnął się smutno. To pytanie musiało paść. Takie były zasady.

– Amerykański ekstremizm prędzej czy później skończyłby się wojną światową. To było wielkie zło, ale pozwoliło zapobiec jeszcze większemu.

– Dziękuję, Timur. Mam nadzieję, że po następnej wyprawie znowu nas odwiedzisz.

– Jeśli tylko uda mi się wrócić.

– Pożegnajmy brawami Timura Denikina, a po przerwie odwiedzi nas Su Miller, najnowsza gwiazda Internetu. Pierwsza kobieta, której wszczepiono szósty palec u obu dłoni.

 

 

*

Szanghaj Ribao, jeden z największych portali informacyjnych na świecie, ulokował swoją siedzibę na brzegu zatoki, przy samym wylocie mostu na wyspy. Redakcja mieściła się w jednej z czterech piramid, mniej więcej w połowie jej wysokości. Timur bywał tu stosunkowo rzadko. Nie miał etatu ani własnego biurka. Lubił o sobie myśleć, że jest wolnym strzelcem, ale w rzeczywistości był po prostu żółtodziobem bez stażu i doskonale sobie z tego zdawał sprawę.

Do budynku dojechał jak zwykle tubą. Wysiadł na stacji P2 Wschód i ruszył razem z ludzkim potokiem w stronę wind. Kiedy wracał z podróży do stref zakazanych, ciężko mu było przywyknąć do miejskiego życia: ruchomych chodników, zamkniętego obiegu materii i ogólnego dobrobytu. Każda z piramid miała czterysta pięter i była w zasadzie samowystarczalna. Panele słoneczne i turbiny wiatrowe zapewniały prąd, a niewielkie ilości upraw hydroponicznych i system niemal pełnego recyklingu biomasy sprawiały, że jedzenie sprowadzano w znikomych ilościach. Życie tutaj bywało dokuczliwe, ale Timur spotkał wielu ludzi, którzy bez wahania uwierzyliby, że to raj na ziemi.

Dojechał na 211 piętro, przeszedł kilkadziesiąt metrów i znalazł się przed drzwiami z elegancką tabliczką „Szanghaj Ribao”. To oczywiście nie był koniec podróży. Dalej musiał pokonać trzy piętra w górę, kilkoro drzwi z kontrolą odcisków palców i dość długi korytarz. W końcu dotarł do pokoju edytorów. Zapukał delikatnie, po czym wszedł, nie czekając na odpowiedź.

Znalazł się w obszernym pomieszczeniu pełnym biurek i dużych telewizorów. Kiedy szukał wzrokiem Paula, ktoś podkręcił dźwięk na jednym z programów. W pokoju momentalnie zapadła cisza, w której bardzo wyraźnie było słychać głos spikera:

 

Doszło do poważnego wypadku kolei rurowej na trasie z Lhasy do Chengdu. Według relacji przybyłych na miejsce ratowników bezpośrednią przyczyną była usterka techniczna. Władze prowincji zapowiedziały już, że zostanie wszczęte śledztwo w sprawie domniemanych zaniedbań. W wypadku cztery osoby zostały ranne, nikt nie zginął. Do całego zajścia…

 

Ktoś wyciszył głos i wszyscy wrócili do pracy, a Timur mógł swobodnie podejść do Paula, którego wreszcie udało mu się wypatrzyć.

– Nie przeszkadzam? Pisałeś, że chcesz mnie widzieć?

– Chodź, znajdziemy jakąś wolną salkę, to pogadamy.

Paul pomimo europejskiego imienia był Hanem. Typowym przedstawicielem tej dumnej rasy. Był niższy od Timura o głowę i nosił okulary w grubej, czarnej oprawce. W portalu był szefem kolektywu edytorów. Innymi słowy, pilnował ludzi, którzy pilnowali treści. Na jego głowie była cała pierwsza strona i jej oglądalność.

– Słuchaj – zaczął, kiedy już siedli – pierwszy tekst Cena ludzi puścimy w weekend. Jest dobry, może odrobinę za długi i mało sensacyjny, ale i tak niezły. Z tym drugim gorzej. Myślałeś już, jak to sprzedać na pierwszą?

Timur podrapał się po szyi, przekrzywił głowę, zmrużył oczy i powiedział z wyraźnym wysiłkiem:

– Ten drugi można by czymś w stylu: „Od siedemdziesięciu lat nikt nie postawił tam stopy”.

– Brzmi nawet, a pierwszy? – zapytał Paul. – Tytuł do serwisu „Na wschodnim wybrzeżu ludzie są w cenie” nie jest zły, tylko tym tego nie sprzedamy na głównej?

– Może coś o handlu ludźmi: „Tutaj człowiek kosztuje pięćdziesiąt naboi”, „Okazja, wyprzedaż ludzi”, „Sprawdź, za ile możesz sprzedać męża?”.

– To ostatnie to żart?

– Tak, Paul, już ci mówiłem, nie bierz mnie na serio.

– Dziwię ci się, jak możesz się śmiać, zarabiając tak podle. W każdym razie podoba mi się. Jesteś wolny. Myślę, że się klikniesz.

 

 

*

Udało mu się złapać tubę i do Hongkongu dojechał jeszcze przed zmrokiem. Z głównego terminalu przejechał na stację metra ruchomym chodnikiem, zatłoczonym jak zawsze. Kolejką dojechał na swoje „ukochane przedmieście”. Stały tu wysokie na czterdzieści pięć pięter i długie na kilka kilometrów „wałowce”. Ludzie, którzy przyjeżdżają do Chin, twierdzą, że do tego nie da się przyzwyczaić, ale do wszystkiego można. Ludzie w Ameryce przywykli do handlu niewolnikami, radiacji, jedzenia padliny, kanibalizmu i masy innych rzeczy.

Jego mieszkanie należało do tych tańszych. Miało dwanaście metrów kwadratowych i zaledwie jedno nieduże wideookno, które właśnie emitowało sztuczne światło słoneczne. Podszedł do niego i nastawił program ciszy nocnej. Wychował się w niewielkim chińskim mieście, w domu z oknem wychodzącym na ruchliwe skrzyżowanie. Jako dziecko uwielbiał nocami wyglądać przez nie i patrzeć na opustoszałe ulice. Teraz w Hongkongu nie miał okien, a ulice nigdy nie były puste, nawet o trzeciej w nocy.

Stuknął dwa razy w opaskę na przedramieniu i drzwi szafy rozbłysły, pokazując krótko ostrzyżoną prezenterkę wieczornych wiadomości. Ledwie wszedł pod prysznic, rozległ się natrętny pisk telefonu.

– Słucham – powiedział w przestrzeń, automatycznie wyłączając w ten sposób wodę i odbierając połączenie.

– Timur?

– To ja.

– Z tej strony Zhou, z portalu. Robisz coś ważnego jutro?

– Nic pilnego, a co? Masz coś dla mnie?

– Pokaz prasowy w Pekinie, z jednym noclegiem. Piszesz się?

– Jasne.

– Nie zapytasz nawet, co pokazują?

– Nieee, wyślij mi agendę na skrzynkę i tyle. Wiesz, że lubię jeździć.

Rozmówca chrząknął coś do mikrofonu i się rozłączył.

Wycierając się ręcznikiem, podszedł do ściany kuchennej. Aktywował panel dotykowy na wysokości wzroku. Wybrał drożdże wołowe, soję i mix warzywny. Ustawił na konsystencję gęstą i temperaturę 60 stopni. W końcu położył się na łóżku podobnym do kabiny solarium z początku wieku i nałożył na głowę swoje multimgogle.

 

 

*

Jadąc tubą do Pekinu, jeszcze raz przeglądał agendę:

 

9:00 zameldowanie w hotelu Studio

10:00 zbiórka w lobby

11:00 start pokazów – konferencja

12:00 lunch

13:00 hands-on

14:00-17:00 wywiady

18:00 powrót do hotelu

19:00 kolacja

 

Standard. Na pewno sloty na wywiady pomieszają się tak, że będzie musiał rozmawiać z jakimś łysawym inżynierem w czasie przeznaczonym na kolację, a kiedy wreszcie na nią dotrze, w barze braknie whisky Miyagikyo, bo całe towarzystwo rzuci się na nią jak kury na ziarno.

Wszystkie terminale tuby wyglądały tak samo. Niezależnie od tego, czy znajdowały się w Chinach, Indiach, Rosji czy gdziekolwiek indziej. W zasadzie to same były trochę jak osobny kraj rozrzucony po świecie, jakby kosmici założyli na ziemi swoje placówki dyplomatyczne. Zawsze ta sama, funkcjonalna, lekko futurystyczna architektura. Czysta, ale trochę jakby znoszona i wymięta, przestrzeń pełna zapracowanych i zadowolonych ludzi.

Podróż tubą nie należała do najtańszych. Jeśli kogoś było na nią stać, można mu było zaoferować odrobinę luksusu. W terminalach królowały szalenie drogie gatunki whisky, słodycze w rozmiarze XXL, perfumy i mało przytulne kawiarnie z kanapkami i wstrętną, za to niezwykle drogą kawą, nad którą młode snoby cmokają z zachwytem.

Tak, Timur zdecydowanie uwielbiał terminale i błogosławił swoją pracę, dzięki której to pracodawca płacił za bilety. Lubił ten dreszczyk, kiedy kapsuła rozpędzała się do półtora tysiąca kilometrów na godzinę i niosła w nieznane. Poza tym na terminalach nigdy nie było żebraków poszukujących ciepłego schronienia jak na lotniskach ani tłustego żarcia i spoconych emigrantów. Ten delikatny posmak anonimowego luksusu zdecydowanie mu odpowiadał.

PR-owiec podał mu w mailu nazwisko i login dziennikarza z Nankinu, z którym miał razem odjechać z terminalu tuby w Pekinie. Nie bardzo mu się to uśmiechało, nie lubił poznawać nowych ludzi. Nie miał jednak specjalnego pola manewru. Wyjął z kieszeni telefon i wstukał login w QQ. Nikt nie odbierał, więc zostawił wiadomość i ruszył w kierunku wyjścia. Bez trudu wyszukał wzrokiem starszawego Ujgura w europejskim garniturze, trzymającego w ręce tabliczkę z nazwą właściwej firmy. Przywitał się grzecznie, choć zdawkowo i równie lakonicznie wyjaśnił, że czekają na jeszcze jedną osobę.

– O, laowai, jesteś już? – ni to stwierdził, ni to zapytał młody Han w tradycyjnie chińskim ubiorze, jednoznacznie szufladkującym noszącą go osobę. Timur nie przepadał za tą nową modą, której zwolennicy starali się na siłę wszystkich przekonać, że to nie moda, a „nowa fala patriotyzmu etnicznego”. – Jestem Feng Li. Jedźmy już.

Timur podziękował w myślach losowi za swoją twarz, która dla Hanów wyglądała tak samo jak twarze wszystkich laowaiów. Jego europejska mimika pomogła mu ukryć źle maskowane niezadowolenie.

Kiedy siedzieli już w samochodzie padło pytanie, bez którego nie mogło się obyć żadne podobne spotkanie:

– Gdzie piszesz?

– Szanghaj Ribao – powiedział Timur. – A ty?

– Mam blog na NeoDibao. Da się wyżyć, ale kiedyś będzie lepiej.

– O, ciekawe.

– Piszę głównie o nowych technologiach, trochę opasek, testy multimgogli, czasem skrobnę coś o terminalach samochodowych albo domowych generatorach, ale raczej gryzę temat od strony usera, a nie inżyniera, łapiesz?

– Jasne, ci co w tym siedzą i tak nie będą czytać recenzji w sieci – stwierdził Timur.

– Wiesz, co mnie drażni? Nie da się ostatnio kupić niczego, co nie pochodziłoby z Pakistanu. Wszędzie tylko te naklejki i ten Pakistan – powiedział Feng Li z wyraźnym niezadowoleniem, ni to kontynuując, ni rozpoczynając nowy wątek.

– Tam nie muszą płacić pracownikowi za mieszkanie ani za dojazdy.

– Właśnie, już prawie nic nie produkuje się u nas.

– To zabawne – Timur nieco się ożywił. – Wiesz, że na początku wieku to samo mówili o Chinach?

– To samo, czyli co?

– Że to tu się wszystko produkuje.

– Ciekawe, nie znam się na XXI wieku. Czytałem ostatnio książkę o Wu Zetian…

Feng Li płynnie opowiadał, dość często zmieniając tematy, a Timur, udając, że słucha, wgapiał się w sznur samochodów leniwie sunących po jednej z setek wielkich arterii Pekinu.

Do hotelu przyjechali o dziewiątej trzydzieści pięć, w sam raz żeby odstać dziesięć minut w kolejce do recepcji, dojechać windą na dwudzieste trzecie piętro, przejść korytarzem, rzucić torbę w kąt, zaliczyć toaletę, zjechać na dół idealnie na czas, sapiąc przy tym i potykając się o sznurowadła, których nie było kiedy zawiązać, i odkryć, że wszyscy pozostali spóźnią się przynajmniej piętnaście minut.

Kiedy w końcu towarzystwo zebrało się w komplecie, Timur rozpoznał w grupie kilka znajomych twarzy, co pozwoliło mu poczuć się trochę pewniej. W busie, który wiózł ich na imprezę, wszyscy rozmawiali tylko o technologiach i rynku, czyli o tym, o czym Denikin miał bardzo mgliste pojęcie. Na pokazie mieli zobaczyć nową opaskę firmy Niebiański Spokój, tej samej, która dwadzieścia lat wcześniej pokazała światu, że tego typu sprzęt jest fajny, po czym regularnie co dwa lata wypuszczała nowy, niemal identyczny model, który za każdym razem sprzedawał się świetnie i zarabiał grube miliony.

– Jak myślicie, co pokażą tym razem?

– Hologram z rozdzielczością dwa tysiące do trzeciej to byłoby coś.

– To już było.

– W sprzęcie za dwa i pół tysiąca z baterią na osiemnaście godzin, ja pasuję.

– To jest czysta masturbacja cyferkami. Różnica między tysiąc do trzeciej i półtora do trzeciej jest niewidoczna kompletnie.

– Ja tam ją widzę.

– Mnie to zależy, żeby w końcu dodali obsługę terminali i multimgogli innych producentów.

– A to czemu? Mają prawo do własnych standardów.

– Po prostu chciałbym sprząc opaskę NS-a z terminalem większym niż marne cztery cale.

– Cztery cale to idealny rozmiar, w sam raz.

– Może dla ciebie, ja mam dużą dłoń.

Kiedy Timur był już całkiem pewny, że nie wytrzyma tego jazgotu ani minuty dłużej, bus zajechał na podjazd klubu Neonowa Zamieć, a PR-owiec z uśmiechem niemalże dzielącym jego głowę na pół zaprosił wszystkich do wejścia.

Przy drzwiach stały hostessy w tradycyjnych lub udających takie (Timur dość słabo to odróżniał) szatach, częstujące wchodzących musującym winem z liczi. Usta miały wygięte w uśmiech, a oczy znudzone. Przeszedł przez wyłożony lśniącymi płytkami hall i wspiął się po szerokich schodach do drzwi z napisem „Sala Konferencyjna Duża”.

Jeśli ktoś widział jeden taki pokaz, mógł spokojnie założyć, że widział je wszystkie. Po trzech podobnych konferencjach dało się przewidzieć przebieg każdej niemal co do minuty. Na scenie z całą pewnością najpierw pojawi się najprzystojniejszy z dyrektorów i powie, że jest szalenie podekscytowany, a jego zespół pracował bardzo ciężko. Tuż za nim wyjdzie oczywiście ktoś bardziej obeznany z tematem i będzie się starał coś powiedzieć w taki sposób, żeby nie powiedzieć zbyt dużo, jednocześnie źle udając ekscytację.

Timur niestety nie mógł dokończyć liczenia kwiatów lotosu na rzeźbionym suficie, bo światło zgasło, a na scenę wyszedł wysoki Hindus w średnim wieku, ubrany w czarne matowe chang pao i wyrzucił z siebie radośnie:

– Witam państwa, jestem szalenie podekscytowany, bo dziś pokażemy światu owoc pracy naszego zespołu, który przez ostatnie miesiące intensywnie pracował nad zupełnie nową jakością tego, co potocznie nazywamy opaską, a co tak na prawdę jest najbardziej fascynującym urządzeniem naszego stulecia. Powitajmy na scenie głównego inżyniera, pana Makoto Yasamurę.

Na oświetloną przez bladoniebieskie reflektory scenę wszedł niewysoki Japończyk w garniturze i zaczął piętnastominutowy wywód dotyczący nowych parametrów technicznych opaski w wersji 8.0, którą oficjalnie nazywano po prostu NS – opaską bez numerka. Timur słuchał jednym uchem i był coraz bardziej pewien, że to, co opowiadają, nijak się nadaje na stronę główną. Choć nie znał się na technologii tak dobrze jak inni obecni na sali, doskonale zdawał sobie sprawę, że ostatnie duże zmiany w opaskach Niebiańskiego Spokoju miały miejsce w wersji 5.0.

W przypływie absolutnego znudzenia wstukał w QQ login Paula i zapytał:

– Czemu wysłałeś tutaj akurat mnie?

– Nudy?

– Skąd wiedziałeś?

– Bo ty się nie znasz na technologii.

– Rozwiń, bo nie chwytam.

– Posłałbym któregoś z naszych redakcyjnych zajawieńców, to by się zachwycali jak Wietnamczyk białym ryżem, pewnie nawet szczerze. NS nie zostawia w portalu pieniędzy, nie kupują reklam. Nie chcę zachwytów tylko prawdę.

 

Trzy minuty przed dwunastą światła znowu się zapaliły, a tłum dziennikarzy i blogerów, który jeszcze przed chwilą jak gąbka chłonął słowa z głośników, rzucił się w stronę stołów obficie zastawionych drogim i dobrym, ale pozbawionym wyrazu jedzeniem.

Nieważne, czy taka impreza odbywała się w Pekinie, Moskwie czy Londynie, na stołach zawsze lądowały identyczne ryby, wędliny, bułki i sałatki. Niby dobre i niesyntetyczne, ale chciałoby się zjeść coś miejscowego.

– O, laowai! – Timur miał na te słowa już się odwrócić i rzucić jakąś mocną i celną ripostą w stylu „Sam jesteś laowai!”, ale zamiast durnowato uśmiechniętego Hana zobaczył rudawego dwudziestokilkulatka w golfie.

– Nie widać tu wielu Europejczyków, skąd jesteś? – kontynuował rudy.

– Timur Denikin, Szanghaj Ribao. A ty?

– Thierry Gibault, Paris Quotidienne. Mówisz po francusku?

– Niestety. Angielski? Rosyjski? Polski?

– Nic z tego, chyba zostaniemy przy chińskim.

Thierry zaśmiał się jak z dobrego kawału i chwycił z małpią zręcznością talerz, dwa kawałki wołowiny i jeszcze jeden łososia. Po krótkim momencie zawahania wepchnął na talerz jeszcze solidną łyżkę sałatki z żeń-szeniem.

– A ty nie jesz? – zapytał Timura.

– Zjem później, póki co wydaje mi się, że widzę bar, idziesz?

– Zazdroszczę ci – Francuz przemówił, kiedy obaj mieli już w dłoniach kwadratowe szklanki whisky Miyagikyo, która o dziwo się jeszcze nie skończyła, z sokiem z mango.

– A czemuż to? Źle wam tam w Europie?

– Niby nie źle, ale sufit nisko?

– A myślisz, że u mnie w bloku to…

– Metaforyczny sufit. Ty piszesz dla miliardów, dla całego świata. My mamy 15 milionów francuskojęzycznych użytkowników i co byś nie zrobił, ponad to nie wyskoczysz.

– Eee, dobrze mówisz po chińsku. Możesz poszukać czegoś.

– Może i dobrze, ale nie dość dobrze. Poza tym, jestem laowaiem.

– Też nim jestem.

– A gdzie się urodziłeś?

– W Huludao.

– Właśnie, jesteś laowaiem, ale swoim laowaiem. Mówisz jak Chińczyk, krzyczysz jak Chińczyk i tak samo umiesz się przepychać w tłumie na chodniku. Ja bym tu nie dał rady robić nawet za newsmana i nie mam chińskiego zameldowania.

– No dobra, nie będę się wykłócał.

Rozmowę przerwał PR-owiec z NS, który podszedł do nich, poklepał Timura po ramieniu i powiedział:

– Laowai, chcesz zrobić swój wywiad od razu?

– Jasne, miejmy to za sobą.

Przeszli razem przez salę pełną jedzących na stojąco dziennikarzy, weszli do bocznego korytarzyka, gdzie były numerowane boksy-pokoje.

– Zaraz, zaraz? A z kim ja będę rozmawiał?

– Dlaczego wy nigdy nie czytacie agendy?! Z Xi Lai, wicedyrektorem działu designu.

– Dzięki.

W pokoju, na białej kanapie siedział już Han w średnim wieku. Timur usiadł naprzeciwko, a PR-owiec stanął w rogu. Denikin zrobił dłonią gest, który włączył nagrywanie dźwięku na jego opasce.

– Timur Denikin, Szanghaj Ribao, proszę nam powiedzieć, czemu warto przesiąść się na najnowszy model waszego urządzenia?

– Prace nad ósmą generacją naszej opaski zaczęły się dwa miesiące przed wprowadzeniem na rynek poprzedniego modelu. Od tego czasu opracowaliśmy siedemnaście nowych patentów i wprowadziliśmy dokładnie czterysta piętnaście poprawek. Dzięki nim nowe urządzenie będzie po prostu lepsze. Z rosnącą ekscytacją czekamy na moment, w którym wreszcie nasze nowe dzieło trafi do sprzedaży.

– Dlaczego wasza firma wciąż trzyma się wzornictwa ustalonego lata temu, podczas premiery pierwszej opaski?

– Nasz opatentowany design to coś więcej niż najwygodniejszy możliwy kształt opaski. Zapewnia on oczywiście idealne odczytywanie impulsów pochodzących z mięśni i przez to perfekcyjne rozpoznawanie gestów, ale przede wszystkim jest to symbol jakości naszego produktu rozpoznawalny przez klientów.

– Nie boicie się konkurencji, która oferuje podobne urządzenia w dziesiątkach różnych wariantów?

– Oczywiście, że nie. Każda nowa generacja opasek Niebiańskiego Spokoju sprzedaje się doskonale, bo każdy rozsądny człowiek woli wybrać jakość.

– Dziękuję, to chyba wszystko, co chciałem wiedzieć.

PR-owiec spojrzał na Timura jak nauczyciel na leniwego ucznia, ale Denikin kompletnie to zignorował. Pożegnał się i poszedł do baru z nadzieją, że jeszcze zdąży zjeść rybę. Żarcie niby bez charakteru, ale i tak lepsze niż mieszanki z domowych automatów.

Bufetowi znosili już naczynia do kuchni. Timur dosłownie w locie porwał cały talerz ryb, co wywołało oburzenie niosącej go, zaskoczonej kelnerki. Szybko zjadł, popił whisky, która towarzyszyła mu całą drogę na wywiad i z powrotem, po czym bezceremonialnie wepchnął oba puste naczynia komuś z obsługi. Wszyscy przechodzili już na hands-ony, więc on też ruszył w tamtą stronę.

Kolejna sala wyglądała dokładnie tak samo jak poprzednie. Ta sama błyszcząca podłoga, te same donice z bambusem, płaskorzeźby z kwiatami lotosu i białe kanapy. W centrum umieszczono kilkanaście stanowisk z nowymi opaskami, telewizorami i terminalami. Nowy sprzęt cieszył się średnim zainteresowaniem. Trochę ludzi grało, machając rękoma i wykonując śmieszne gesty, kilku testowało, jak opaski radzą sobie z siecią, a większość siedziała na fotelach i kanapach, piła roznoszone przez hostessy drinki i zażarcie dyskutowała.

– Dzień dobry! – Timura zaczepił ubrany z europejska Koreańczyk, młody, krótko ostrzyżony i bardzo zadbany.

– Dzień dobry – odpowiedział uprzejmie.

– Pan Denikin?

– Tak, ale możecie do mnie spokojnie mówić laowai, jak wszyscy.

Żart był raczej słaby, ale gość i tak zaśmiał się uprzejmie. Najwyraźniej czegoś chciał.

– Może siądziemy sobie tutaj z boku? – zaproponował Koreańczyk. – Porozmawiamy.

– Jasne, czemu nie.

Od razu było widać, że Koreańczyk nie jest ani dziennikarzem, ani PR-owcem. Dla Timura to było jak łyk czystej wody. Siedli na kanapie na uboczu, obok dużej szyby, za którą widać było idealny trawnik, mur, a za nim ścianę identycznych trzydziestopiętrowych bloków, które pamiętały jeszcze dawne czasy.

Ledwo spoczęli, kelner przyniósł dwie szklanki ginu z tonikiem.

– Nazywam się Tae-won Kwon. Jestem pana wielkim fanem i stałym czytelnikiem.

– O, naprawdę, miło to słyszeć.

– Czytałem pański ostatni tekst „Na wschodnim wybrzeżu ludzie są w cenie”. Dobre, przewrotne i mocne. Podobało mi się. – Timur tylko kiwnął, zastanawiając się w duchu, dokąd to zmierza. Z tego, co pamiętał, ten tekst jeszcze nie został opublikowany. Na dodatek Koreańczyk podał tytuł roboczy. – Mielibyśmy taką prośbę. Wszystkie kolejne teksty, które pan będzie pisał, chcielibyśmy dostawać jeszcze przed publikacją.

– Jeśli o mnie chodzi, to nie mam nic przeciwko, ale…

– Paul już o wszystkim wie, jego szef też, oni nie mają obiekcji.

– W takim razie nie widzę problemów – zgodził się Timur i uśmiechnął, choć jednocześnie gorączkowo zastanawiał się, kim jest ten człowiek i czego od niego może chcieć bezpieka.

Koreańczyk podał mu staroświecką, papierową wizytówkę i wstając, powiedział:

– Chcieliśmy się tylko upewnić, że nie ma pan nic przeciwko współpracy z rządem. Gdzie się pan wybiera w następnej kolejności?

– Jeśli dostanę budżet, to do Egiptu, a jeśli nie…

– Życzę panu, żeby go pan dostał, panie Denikin. Powodzenia i proszę nie zapomnieć o naszej prośbie.

– Oczywiście.

 

 

*

Timur siedział na biurowym fotelu. Z umiarkowanym zainteresowaniem patrzył na tuzin lekko podenerwowanych ludzi w pokoju i jeszcze kilku widocznych na ekranach, łączących się z biur rozrzuconych po kraju. W końcu Paul dał dyskretny znak jednemu z edytorów, który rozpoczął kolegium uświęconymi tradycją słowami: „Czym dziś trujemy?”.

Pierwszy odezwał się dział wiadomości światowych.

– Mamy duży wypadek na autostradzie.

– Mówcie dalej.

– Piętnaście osób rannych.

Selekcjoner ledwo zauważalnie się skrzywił.

– Gdzie?

– W Europie, dokładnie w… – szybki rzut oka w notatki – Monachium.

– Bez szału, upchniemy to gdzieś niżej. Dalej.

– Incydent dyplomatyczny na linii Moskwa-Pekin. Nasz ambasador skrytykował w mailu władze miejskie Moskwy, mail dotarł do prasy.

– Niezłe, podeślijcie, to się przyjrzymy temu bliżej. Kto dalej?

– Mamy nowe badania na temat walki z otyłością.

– Brzmi nieźle. Jakiś przełom?

– Zespół z Cuttacku znalazł gen, który… Mniejsza z tym, można to sprzedawać jako „Dzieli nas krok od pigułki na otyłość”.

– Biorę, dalej.

– Mamy statystki, które potwierdzają, że niekorzystne mutacje u noworodków wciąż są częstsze niż przed wojną.

– Rzecznik rządu znowu się wkurwi.

– To dobry tekst, sprzeda się – próbował walczyć młody chłopak z redakcji zdrowia.

– Macie tam wypowiedzi jakichś ekspertów?

– Tak.

– Szkoda, dacie radę to przerobić tak, żeby nie brzmiało zbyt pewnie i naukowo?

– Trochę znaków zapytania załatwi sprawę?

– Tak, zwłaszcza w tytule. Timur, z czym przyszedłeś?

– Płynę do Egiptu, będę miał tekst za tydzień.

– Dobrze, zarezerwujemy ci coś, tylko pamiętaj, krew się sprzedaje, a widoki nie.

– Jasne.

Idąc do windy, Timur nie mógł się nadziwić, że ludzkość poradziła sobie z rakiem, a wciąż nie może dać rady z otyłością. Temat pojawiał się praktycznie na każdym kolegium, przynajmniej na tych, w których on uczestniczył.

 

 

 

Wiedzieliście, że Egipt był kiedyś turystycznym rajem?

 

Wiecie, czego najbardziej nie lubię w podróżach do stref zakazanych? Spokojnie mógłbym sobie pozwolić na porządne buty, drogą kurtkę z samoczyszczącego się, nieprzemakalnego materiału, karabinek maszynowy i kupę innego wymyślnego ekwipunku, dzięki któremu mógłbym się poczuć jak Don Rumata. Niestety, zamiast butów z podeszwą z polimerów mam kawałki opon przewiązane sznurkiem, a moja „garderoba” to obszarpane dżinsy obcierające przy każdym kroku i podkoszulek z niemal niewidzialnym napisem „Hurghada”. Jeśli chodzi o broń, to na najnowszą wyprawę wybrałem Colta 1911. Ta broń towarzyszy ludzkości od początków XX wieku i wciąż jest produkowana. Dzięki temu miejscowi, widząc mnie, nie będą w szoku, a ja będę miał przy sobie pistolet wyprodukowany rok temu, na którym można polegać w każdej sytuacji. Ten układ mi się podoba, ale i tak wolałbym karabinek Tygrys na półtora milimetrowe pociski.

Wspominałem o T-shircie z napisem „Hurghada”. To nie do końca przypadek. Słowo to jest zeuropeizowaną nazwą miasta, które powstało jako osada poszukiwaczy ropy i rybaków, a potem zmieniło się w olbrzymie centrum turystyczne. Miliony osób przyjeżdżały tu, by leżeć na plaży i nurkować w morzu pełnym cudów natury. Trudno w to uwierzyć, widząc zasypane piaskiem budynki i skorpiony biegające po wiekowym asfalcie.

Szedłem w stronę miasta od południa. Po prawej mijałem hotel Mercure, identyczny jak większość tego typu obiektów w Egipcie. Sztucznie nawadniana oaza na środku pustyni przyklejona z jednej strony do plaży i stojąca w szeregu sobie podobnych. Początkowo chciałem po prostu minąć to miejsce i kilka następnych i dotrzeć do centrum Hurghady. Gdy byłem na wysokości hotelu, w jednym z okien zobaczyłem wyraźny błysk. To mogło być cokolwiek, światło padające na pozostałość wybitego okna, stary zegarek porzucony na parapecie. Jednak zegarki i kawałki okien nie znikają, kiedy się na nie popatrzy. Ktoś mnie obserwował przez lunetę karabinu, a kiedy zauważył, że patrzę… No właśnie.

Może wydać wam się to głupie, ale ja przyjechałem tu znaleźć ludzi, nie skorpiony. Dlatego postanowiłem sprawdzić gościnność tych, którzy znaleźli dom w hotelu Mercure.

Na obu drogach wiodących do obiektu widziałem prowizoryczne zasieki, doły, porozrzucane gwoździe i tłuczone szkło. Dlatego wybrałem trasę przez wydmy. Tu można było nadepnąć na węża, ale chyba wolałem już umrzeć od jadu, niż utknąć z zardzewiałym gwoździem w stopie tysiące kilometrów od lekarza.

Kiedy byłem już dość blisko ogrodzenia usypanego z kamieni, piasku, starych mebli, samochodów i pni palm, usłyszałem, jak ktoś krzyczy do mnie z niskiej stylizowanej wieży, będącej kiedyś ozdobą dla turystów. Zmrużyłem oczy i zobaczyłem człowieka z karabinem. Celował prosto we mnie i krzyczał, a ja nie rozumiałem zupełnie nic. Chyba darł się po arabsku. Choć uważałem się za poliglotę, byłem w stanie w tym języku powiedzieć jedynie „As-salamu alaykum”, i to właśnie powiedziałem.

Nie wiem, czy moja wymowa była choćby trochę poprawna, tradycyjne arabskie powitanie czytałem jedynie w książkach, ale kiedy tylko skończyłem krzyczeć, wycelowana we mnie lufa opadła, a trzymający ją człowiek krzyknął coś do niewidocznego towarzysza. Jakieś dwadzieścia minut później na wale pojawił się inny człowiek, który machnął do mnie ręką zapraszająco.

Miał na sobie szmaty, które nawet nie próbowały przypominać normalnej odzieży, długą brodę i oczy, które każdy normalny człowiek nazwałby szalonymi. Naprawdę szalone było jednak, kiedy ten człowiek się odezwał… po rosyjsku, w jednym z czterech języków, jakie znam i zdecydowanie ostatnim, jaki spodziewałem się usłyszeć w Egipcie siedemdziesiąt lat po tym, jak kraj ten znalazł się w strefie zakazanej.

Godzinę później siedziałem już z pięcioma innymi mężczyznami na plaży. Piliśmy wodę i jedliśmy pieczone ryby. Można powiedzieć, że test z gościnności zdali na najwyższą ocenę. Trzech z pięciu moich towarzyszy mówiło po rosyjsku, pozostałych dwóch miało wyraźnie ciemniejszą cerę i posługiwali się pięknym arabskim, z którego nie rozumiałem ani słowa.

Oleg, Siergiej i Paszka urodzili się w hotelu Mercure w Hurghadzie, nigdy nie byli dalej niż kilka kilometrów od jego murów. Byli dziećmi ludzi, którzy przyjechali do Egiptu na wakacje jako małe dzieci, ze swoimi rodzicami.

Opowiedzieli mi, że kiedy wszystko się zaczęło, w hotelu mieszkało dwustu Rosjan i jeszcze drugie tyle gości z całego świata. Pracownicy uciekli, a turyści zostali. Wojskowe samoloty zrzucały ulotki z ostrzeżeniami w różnych językach. Obcokrajowcom radzono, by trzymali się w grupie, ogrodzili przestrzeń i czekali na ratunek. Jak pamiętacie być może z lekcji historii, nastąpiła tylko jedna, nieudana próba opanowania sytuacji w Zamkniętej Strefie Afryka-Azja Południowo-Zachodnia. Mieszkańcy hotelu Mercure oczywiście nie mogli tego wiedzieć.

– Skąd idziesz? – zapytał mnie Paszka.

– Z południa – machnąłem ręką. – Wychowałem się w miejscu