Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Trzecia tajemnica

Trzecia tajemnica

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-056-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Trzecia tajemnica

Fatima, Portugalia, 1917 rok Matka Boska objawia się trójce pastuszków i przekazuje im trzy tajemnice. Dwie z nich Kościół wkrótce ujawnia całemu światu. Trzecią tajemnicę, spisaną i ukrytą w Tajnym Archiwum, poznają jedynie kolejni papieże. Dopiero w 2000 roku Jan Paweł II przekazuje całemu światu jej treść, która wielu wiernym wydaje się niejednoznaczna. Rodzi się pytanie, czy Kościół prawidłowo zinterpretował wszystkie słowa Matki Bożej. Watykan, dzień dzisiejszy Monsiniore Colin Michener, osobisty sekretarz papieża, niepokoi się stanem jego zdrowia. Wie, że dręczą go sprawy powiązane z fatimskimi objawieniami. Nie wie natomiast, że watykański sekretarz stanu, kardynał Alberto Valendrea, bezwzględny hierarcha, który za wszelką cenę pragnie zostać głową Kościoła, od wielu lat ukrywa szokującą prawdę, która teraz może wyjść na jaw. Papież Klemens wysyła Michenera do Rumunii w poszukiwaniu sędziwego księdza, Ojca Tibora, który jest ostatnim człowiekiem na Ziemi wtajemniczonym w fatimską zagadkę. Odtąd musi borykać się z problemami całkowicie obcymi przeciętnemu kapłanowi – musi wytropić mordercę, oczyścić się z zarzutu zakazanego związku z kobietą i odbudować swą wiarę w nieomylność papieża. Trafia do Bośni, a w końcu do Niemiec, do rodzinnego miasta Klemensa. Tam poznaje nie tylko wstrząsającą prawdę o swoim mentorze, lecz także dowiaduje się, że Trzecia tajemnica może zmienić losy Kościoła – losy, które nagle znalazły się w jego rękach.

Polecane książki

Z e-booka można dowiedzieć się m.in.: Dlaczego porozumienie zmieniające jest bardziej opłacalne; Czy zmiany „na lepsze” też wprowadzać porozumieniem; Co zrobić w przypadku, gdy pracownik nie chce porozumienia; Czy można wypowiedzeniem zmienić rodzaj umowy; Czy da się wypowiedzieć warunki umowy na c...
„Fundusze unijne w pytaniach i odpowiedziach” to miesięcznik dla każdego, kto pozyskał lub chce pozyskać dotacje z budżetu europejskiego. Opisane w miesięczniku sytuacje faktycznie przydarzyły się jego Czytelnikom. Dzięki temu znajdziesz w nim tylko i wyłącznie informacje z życia wzięte i poznasz sy...
Jakże często uczniowie i studenci poszukują praktycznych wiadomości z matematyki, jak: wzorów, reguł, własności i praw? Wychodząc naprzeciw tym potrzebom przygotowaliśmy niezbędne kompendium wiedzy podzielone na działy matematyki, bez zbędnej teorii i przykładów, zarówno na poziom podstawowy i rozsz...
Biedroneczka to krótka bajeczka z serii Leśne opowieści.Książeczka opowiada o małej biedronce, która miała na imię Kropeczka. Kropeczka uwielbiała szybko fruwać. Nie zważała na przestrogi rodziców, znajomych i krewnych, latała jak szalona, byle szybciej, nie patrząc co się wokół niej dzieje. Pewnego...
Niniejszy poradnik zawiera różnego rodzaju informacje i wskazówki dotyczące Trofeów, jakie można zdobyć grając w God of War III. Poradnik został podzielony na kilka sekcji, z których każda zajmuje się nagrodami innego typu.God of War III - trofea - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy te...
Książka „Przemysłowe pogranicze” jest efektem wielu wypraw z aparatem w opuszczone rejony Warszawy. Opisuje dzisiejszy świat obrzeży cywilizacji, historię tych tajemniczych miejsc i pokazuje scenariusze na przyszłość. Zabiera czytelnika na pustą Pelcowiznę, przemysłowy Żerań, odludne Odolanach, zruj...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Steve Berry

Tytuł oryginału:

THE THIRD SECRET

Copyright © 2005 by Steve Berry

This translation published by arrangement with Ballantine Book, an imprint of Random House Ballantine Publishing Group, a division of Random House, Inc.

Copyright © 2006 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2006 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Anna Rzędowska

ISBN: 978-83-8110-056-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2017

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Dolores Murad Parrish,

która odeszła z tego świata zdecydowanie za wcześnie

1930–1992

Ten Kościół potrzebuje wyłącznie prawdy.

Papież Leon XIII (1881)

Nie ma nic wspanialszego niż ta fascynująca i słodka tajemnica fatimska, która towarzyszy Kościołowi i rodzajowi ludzkiemu w ciągu tego długiego stulecia pełnego odstępstw. Nie ulega wątpliwości, że sekret ten będzie im towarzyszył aż po ostateczny upadek i ponowne powstanie.

ks. Georges de Nantes (1982)

Z okazji pierwszej pielgrzymki papieża Jana Pawła II do Fatimy

Wiara jest cennym sojusznikiem w poszukiwaniu prawdy.

Papież Jan Paweł II (1998)

PROLOG

FATIMA, PORTUGALIA

13 LIPCA 1917 ROKU

Łucja skierowała wzrok ku niebu i patrzyła, jak jasna Pani zstępuje na ziemię1. Postać nadchodziła od wschodu, podobnie jak za pierwszym i drugim razem, początkowo pojawiając się pośród zasnutego chmurami nieba w formie mieniącego się punktu. Zbliżała się, nawet na moment nie zatrzymując się po drodze. Na koniec postać zawisła na tle dębu ostrolistnego, na wysokości około dwóch i pół metra nad ziemią.

Pani stała prosto, jej sylwetkę otaczała światłość, która zdała się jaśniejsza od słońca. Łucja opuściła wzrok, onieśmielona niewypowiedzianą urodą niebiańskiej istoty.

Wokół Łucji zgromadził się spory tłum ciekawskich, inaczej niż za pierwszym razem, dwa miesiące wcześniej. Wtedy byli na łące tylko we troje: ona, Hiacynta oraz Franciszek. Wypasali owce należące do ich rodzin. Jej cioteczne rodzeństwo liczyło sobie odpowiednio siedem i dziewięć lat. Ona, dziesięciolatka, była najstarsza, i tak też się czuła. Po jej prawej stronie klęczał Franciszek, w długich spodniach oraz wełnianej czapce. Po lewej klęczała Hiacynta, w czarnej spódnicy i chustce zawiązanej na czarnych włosach.

Łucja podniosła wzrok i ponownie rozejrzała się po zebranych. Ludzie gromadzili się już od poprzedniego wieczora, wielu z nich przybyło z sąsiednich wiosek, niektórzy przyprowadzili ze sobą kalekie dzieci w nadziei, że Matka Boska je uzdrowi. Administrator Fatimy uznał objawienia za oszustwo i wezwał wszystkich, by trzymali się z daleka od miejsca cudownych wizji. „To dzieło szatana”, zawyrokował. Ludzie nie dawali mu jednak posłuchu, a jeden z parafian nazwał nawet administratora głupcem, bo przecież szatan nie namawiałby ludzi do modlitwy.

Jakaś kobieta z tłumu zaczęła wykrzykiwać, nazywając Łucję i jej kuzynostwo oszustami i przysięgając, że Bóg ukarze dzieci za ich świętokradztwo. Manuel Marto, wuj Łucji, ojciec Hiacynty i Franciszka, stał za nimi. Łucja słyszała, jak upomina tę kobietę, by zamilkła. Mieszkańcy kotliny darzyli go szacunkiem, gdyż widział nieco więcej świata niż pobliskie Serra da Aire. Spokojne zachowanie oraz bystre spojrzenie brązowych oczu dodawały jej otuchy. Dobrze, że był w pobliżu, w tłumie obcych.

Starała się nie zwracać uwagi na słowa wykrzykiwane pod jej adresem. Nie dopuszczać do świadomości zapachu mięty, aromatu sosen i ostrej woni dzikiego rozmarynu. Jej myśli, a teraz także i oczy skoncentrowały się ma sylwetce Matki Boskiej, unoszącej się tuż przed nią.

Jedynie ona, Hiacynta i Franciszek dostąpili przywileju widzenia Matki Boskiej, lecz tylko dziewczynki słyszały jej słowa. Łucji wydało się dziwne, że Franciszka pozbawiono tego przywileju, ale podczas pierwszej wizyty Madonna dała do zrozumienia, że Franciszek pójdzie do nieba pod warunkiem, że odmówi bardzo dużo różańców.

Po rozległej kotlinie zwanej Cova da Iria, o krajobrazie w szachownicę, hulał wesoły wietrzyk. Część tej ziemi należała do rodziców Łucji; gdzieniegdzie widniały drzewka oliwne i kępy roślin wiecznie zielonych. Trawy rosły wysoko i dawały doskonałe siano, a na tutejszej glebie udawały się ziemniaki, kapusta i zboża.

Poszczególne poletka oddzielone były od siebie prostym murem z kamienia. Większość tych murków rozsypywała się, za co Łucja była wdzięczna, gdyż dzięki temu owce mogły paść się do woli. Jej obowiązkiem było pilnowanie rodzinnego stadka. Podobnymi obowiązkami Hiacyntę i Franciszka obarczyli ich rodzice. Od kilku lat razem spędzali dnie na łąkach i pastwiskach. Czas mijał im po części na zabawie, po części na modlitwie, niekiedy dziewczynki słuchały, jak Franciszek gra na piszczałce.

Wszystko to uległo zmianie przed dwoma miesiącami, kiedy doszło do pierwszego objawienia.

Od tamtej pory dzieci nie mogły opędzić się od nieustannie zadawanych pytań. Stały się też obiektem drwin ze strony osób niewierzących. Matka Łucji zaprowadziła nawet córkę do miejscowego proboszcza, nakazując jej wyznać, że wszystko to było jej wymysłem. Ksiądz wysłuchał, co miała do powiedzenia, i oświadczył, iż nie jest możliwe, by Matka Boska zstąpiła z niebios wyłącznie z poleceniem codziennego odmawiania różańca. Jedyne ukojenie przynosiły Łucji chwile samotności, kiedy mogła do woli wypłakać żal nad sobą i nad światem.

Niebo zaciągnęło się chmurami, parasole otwarte dla osłony przed skwarem zaczęły się zamykać.

Łucja stanęła wyprostowana.

– Zdejmijcie nakrycia z głów. Widzę naszą Panią.

Zgromadzeni natychmiast posłuchali, niektórzy żegnali się, jakby łaknęli przebaczenia za niewłaściwe zachowanie.

Obróciła się ku świetlanej postaci i uklękła.

– Vocemecê que me quere? – zapytała. „Czego sobie życzysz ode mnie, pani?”

– Nie obrażajcie więcej Pana Boga naszego, gdyż wycierpiał już zbyt wiele. Chcę, abyście przyszli tu trzynastego dnia nadchodzącego miesiąca i nadal codziennie odmawiali po pięć dziesiątków różańca na cześć Matki Boskiej Różańcowej, aby prosić o pokój dla świata i koniec wojny. Ona jedna będzie mogła wam pomóc.

Łucja spojrzała odważnie na jasną Panią. Jej postać była przejrzysta, w barwach od żółtej przez białą po niebieską. Twarz miała niebiańsko piękną, lecz osobliwie spowitą smutkiem. Szata sięgała Jej do kostek, głowę okrywała chusta. Między placami zwisały perły podobne do różańca. Głos Pani był łagodny i miły, nie unosił się ani nie opadał, kojąco niezmienny, niczym lekki wietrzyk, który wciąż powiewał nad głowami zebranych.

Łucja zebrała się na odwagę.

– Chciałabym Cię prosić, abyś powiedziała nam, kim jesteś, i abyś uczyniła jakiś cud, żeby wszyscy inni uwierzyli, że rzeczywiście nam się objawiasz.

– Przychodźcie tutaj co miesiąc tego dnia. W październiku powiem wam, kim jestem i czego chcę, oraz dokonam cudu, który każe wszystkim uwierzyć.

W ciągu minionego miesiąca Łucja zastanawiała się nad tym, co powinna powiedzieć. Wiele osób zwracało się do niej z prośbami dotyczącymi ich bliskich oraz tych, którzy nie mieli sił przemówić w swoim imieniu. Jedna z tych osób przyszła jej wtedy na myśl.

– Czy możesz uzdrowić kalekiego syna Marii Carreiry?

– Nie uzdrowię go. Ale zapewnię mu środki do życia pod warunkiem, że codziennie będzie odmawiał różaniec.

Wydało się jej dziwne, że niebiańska Pani przedstawia warunki udzielenia łaski, lecz rozumiała potrzebę modlitwy. Miejscowy proboszcz zawsze głosił, że to jedyny sposób pozyskania łaski Bożej.

– Poświęcajcie się za grzeszników – powiedziała Pani – i odmawiajcie wielokrotnie, zwłaszcza kiedy składacie ofiarę: „O, Jezusie, robię to z miłości dla Ciebie, w imię nawrócenia grzeszników oraz jako zadośćuczynienie za grzechy popełnione przeciwko Niepokalanemu Sercu Maryi”.

Pani rozchyliła złożone dłonie i rozpostarła ramiona. Wypłynęło z niej światło, które skąpało Łucję ciepłem niczym zimowe słońce w chłodny dzień. Było to bardzo miłe uczucie. Dziewczynka dostrzegła, że promienie nie zatrzymały się na niej i jej ciotecznym rodzeństwie, że wniknęły w ziemię, a ta się rozstąpiła.

To było coś nowego, innego. I przerażającego.

Dostrzegła coś w rodzaju wielkiego morza ognia. W tym ogniu były zanurzone demony i dusze, jak rozżarzone do czerwoności węgle, przezroczyste i czarne lub brązowe, o kształtach ludzkich, unoszące się w pożodze, kołysane płomieniami, które pełzały wokoło wraz z kłębami dymu unoszącymi się na wszystkie strony, podobne do rozpryskujących się w wielkich pożarach iskier, chwiejne i lekkie. Wszystko to pośród jęków rozpaczy i krzyków, które przerażały i zmuszały człowieka do wzdrygnięcia się ze strachu i zgrozy. Diabły wyróżniały się przerażającymi i ohydnymi kształtami zwierząt, Strasznymi i nieznanymi, lecz przezroczystymi jak czarne węgle rozżarzone do czerwoności. Była przerażona i dostrzegła, iż Hiacynta i Franciszek byli w równym stopniu zdjęci grozą. W ich oczach wezbrały łzy, ona zaś zapragnęła pocieszyć cioteczną siostrę i brata. Gdyby nie bliskość Pani unoszącej się przed nimi, ona również nie powstrzymałaby się od płaczu.

– Spójrzcie na Nią – wyszeptała do kuzynostwa.

Posłuchali, wszyscy troje odwrócili wzrok od straszliwej wizji i złożyli dłonie, palce kierując ku niebu.

– Widzieliście piekło, do którego idą dusze nieszczęsnych grzeszników. Aby je zbawić, Bóg chce ustanowić na świecie nabożeństwo do mego Niepokalanego Serca. Jeżeli świat zrobi, co wam powiem, wiele dusz zostanie zbawionych i nastanie pokój. Wojna niedługo się skończy. Ale jeśli ludzie nie przestaną obrażać Boga, wybuchnie druga, jeszcze gorsza, za pontyfikatu Piusa XI.

Wizja piekła zniknęła, a ciepłe światło powróciło między złożone dłonie Pani.

– Gdy zobaczycie nieznane światło płonące w nocy, wiedzcie, że to wielki znak od Boga dla was. Znak, że Bóg ukarze świat za jego zbrodnie przez wojny, głód i prześladowanie Kościoła oraz Ojca Świętego.

Słowa Matki Boskiej zatroskały Łucję. Wiedziała o wojnie, która od kilku lat szalała w niemal całej Europie. Mężczyźni z okolicznych wiosek wyruszyli na front, wielu z nich nie powróciło. W kościele słyszała lamenty rodzin. Teraz miała się dowiedzieć, jak można położyć kres cierpieniom.

– Aby temu zapobiec – powiedziała Pani – przychodzę prosić o poświęcenie Rosji mojemu Niepokalanemu Sercu oraz o przyjmowanie komunii świętej przebłagalnej w pierwsze soboty miesiąca. Jeżeli świat usłucha moich próśb, Rosja nawróci się i pokój zapanuje na całej Ziemi. Jeżeli nie, kraj ten rozpowszechni swoje błędy na świat, wywołując wojny i prześladowanie Kościoła świętego. Dobrzy będą umęczeni. Ojciec Święty będzie musiał znieść wiele cierpień, wiele narodów zostanie całkowicie zniszczonych. Na koniec jednak moje Niepokalane Serce zatriumfuje. Ojciec Święty poświęci mi Rosję, która zostanie nawrócona, i przez pewien czas zapanuje na Ziemi pokój.

Łucja zastanawiała się, co to jest Rosja. Może to jakaś osoba? Grzeszna kobieta, która potrzebuje zbawienia? A może to jakieś miejsce? Poza Galicią i Hiszpanią nie znała nazw innych państw. Jej świat ograniczał się do wioski Fatimy, w której mieszkała jej rodzina, pobliskiej osady Aljustrel, gdzie mieszkali Franciszek i Hiacynta, kotliny Cova da Iria, w której wypasali owce i gdzie rosły warzywa, oraz groty Cabeco, w której poprzedniego roku i przed dwoma laty objawił się jej Anioł, zapowiadając nadejście Matki Boskiej. Najwidoczniej ta Rosja była ważna, skoro tak bardzo zajmowała uwagę Pani. Łucja chciała wiedzieć jedno.

– Co z Portugalią?

– W Portugalii dogmat wiary zostanie zawsze utrzymany.

Uśmiechnęła się. Świadomość, że niebiosa spoglądają łaskawym okiem na jej ojczyznę, była pocieszająca.

– Gdy odmawiacie różaniec – znów przemówiła Matka Boska – powtarzajcie po każdej tajemnicy: „O, mój Jezu, przebacz nam i zachowaj nas od ognia piekielnego. Weź wszystkie dusze do nieba, zwłaszcza te, które najbardziej potrzebują Twojego miłosierdzia”.

Dziewczynka przytaknęła.

– Mam wam więcej do powiedzenia…

Kiedy Matka Boska obwieściła trzecią tajemnicę, poczyniła zastrzeżenie.

– Nie wolno ci tego powtarzać nikomu.

– Nawet Franciszkowi? – zapytała Łucja.

– Jemu możesz powtórzyć.

Nastąpiła dłuższa chwila ciszy. Nikt z tłumu nie wydał nawet najcichszego głosu. Wszyscy zgromadzeni, mężczyźni, kobiety i dzieci, stali lub klęczeli, zdjęci zachwytem wobec tego, co robiła trójka widzących – tak określali ich ludzie. Wielu ściskało paciorki różańca i modliło się żarliwie. Wiedziała, że nikt z przybyłych nie widzi ani nie słyszy Matki Boskiej – ich przeżycia opierają się wyłącznie na wierze.

Przez chwilę rozkoszowała się ciszą. Całą Cova da Iria spowiła głęboka powaga. Nawet wiatr ustał. Łucji zrobiło się zimno i po raz pierwszy pojęła brzemię odpowiedzialności. Wzięła głęboki oddech.

– Pani, nie chcesz już nic ode mnie?

– Nie, dziś nic już od ciebie nie chcę.

Postać zaczęła unosić się ku niebu po wschodniej stronie. Gdzieś z oddali dobiegł odgłos jakby gromu. Łucja stała, drżąc.

– Tam idzie Pani! – wykrzyknęła, wskazując ku niebu.

Zebrani zrozumieli, że wizja już przeminęła i zaczęli przepychać się w stronę dzieci.

– Jak wyglądała?

– Co powiedziała?

– Dlaczego jesteś taka smutna?

– Czy przyjdzie ponownie?

Ludzie napierali coraz mocniej w kierunku dębu, a Łucję ogarnął nagły strach.

– To jest tajemnica – wykrzyknęła. – To tajemnica.

– Dobra czy zła? – wrzasnęła jakaś kobieta.

– Dla jednych dobra, dla innych zła.

– Nie wyjawisz nam jej?

– To tajemnica, a Pani zabroniła nam ją powtarzać.

Manuel Marto podniósł Hiacyntę i zaczął torować sobie drogę przez tłum. Łucja podążyła za nim, trzymając Franciszka za rękę. Niektórzy z przybyłych ruszyli w ślad za nimi, nie przestając zasypywać ich gradem pytań. Na wszystkie jednak miała tylko jedną odpowiedź.

– To tajemnica. To tajemnica.

CZĘŚĆ PIERWSZA1

WATYKAN

ŚRODA, 8 LISTOPADA, TERAŹNIEJSZOŚĆ

6.15

Monsignore Colin Michener znów usłyszał ten odgłos i zamknął księgę. Ktoś tam był. Wiedział to.

Jak poprzednim razem.

Wstał od stolika w czytelni i rozejrzał się po rzędach barokowych regałów. Wiekowe półki na książki sięgały wysoko ponad jego głowę, większość stała równo wzdłuż wąskich korytarzy, które odchodziły w obu kierunkach. W ogromnym pomieszczeniu panowała specyficzna atmosfera, pełna tajemniczości, którą po części miejsce to zawdzięczało swej nazwie: L’Archivio Segreto Vaticano. Tajne Archiwum Watykańskie.

Zawsze uważał tę nazwę za osobliwą, ponieważ w zgromadzonych woluminach niewiele było tajemnic. Zdecydowaną większość zbiorów tworzyły drobiazgowe raporty sporządzone w ciągu dwóch tysięcy lat istnienia kościelnej organizacji, sprawozdania pochodzące z czasów, kiedy papieże byli królami, rycerzami, politykami i kochankami. Summa summarum mieściło się tu blisko czterdzieści kilometrów półek, które mogły zaoferować wiele badaczowi, o ile ten wiedział, gdzie szukać.

Michener z pewnością wiedział.

Skoncentrował uwagę na usłyszanym odgłosie, wzrokiem przebiegł pomieszczenie, mijając po drodze freski z wizerunkami Konstantyna, Pepina i Fryderyka II, zanim wreszcie spojrzał na ozdobną żelazną kratę po przeciwległej stronie. Za nią panowała ciemność i cisza. Wstęp do Riservy dozwolony był jedynie za osobistą zgodą papieża, klucze zaś do okratowanych wrót znajdowały się w posiadaniu watykańskiego archiwisty. Michener nigdy nie przekroczył progu tej sali, chociaż stał posłusznie na zewnątrz, gdy jego pryncypał, papież Klemens XV, śmiało wchodził do środka. Mimo to zdawał sobie sprawę z istnienia pewnych cennych dokumentów zgromadzonych w pomieszczeniu bez okien. Ostatni list Marii, królowej Szkocji, zanim została ścięta z rozkazu Elżbiety I. Petycja siedemdziesięciu pięciu angielskich lordów proszących papieża o unieważnienie pierwszego małżeństwa Henryka VIII. Zeznanie Galileusza z jego własnoręcznym podpisem. Traktat z Tolentino zawarty z Napoleonem.

Przyglądał się grzebieniom i łukom zdobiącym żelazną kratę oraz pozłacanemu fryzowi z wykutymi w metalu ornamentami w postaci motywów roślinnych i zwierzęcych. Te wrota strzegły wejścia już od czternastego wieku. W całym Watykanie nie było ani jednej zwyczajnej rzeczy. Wszystko nosiło charakterystyczny znak sławnego artysty lub znamienitego rzemieślnika. Kogoś, ktoś poświęcił lata pracy, by zadowolić zarówno swego Boga, jak i papieża.

Ruszył pospiesznie na drugą stronę czytelni, słysząc, jak odgłosy jego stąpnięć odbijają się echem w chłodnawym powietrzu. Zatrzymał się przy żelaznych wrotach. Poczuł strumień cieplejszego powietrza płynący zza kraty. Po prawej stronie wejścia najbardziej rzucał się w oczy ogromny skobel. Michener sprawdził zasuwę. Zamknięta i zabezpieczona.

Zawrócił, zastanawiając się, czy ktoś z personelu Kurii wszedł do archiwum. Dyżurnego skrybę odprawiono wcześniej, od jego zaś wejścia nikt nie miał prawa wstępu, jako że osobisty sekretarz papieża nie potrzebuje piastunki. Do pomieszczenia archiwum i z niego prowadziło jednak wiele drzwi, zastanawiał się więc, czy usłyszany kilka chwil wcześniej odgłos nie był skrzypieniem zawiasów otwieranego, a później delikatnie zamykanego skrzydła. Trudno powiedzieć. Źródło dźwięku w tej ogromnej przestrzeni równie trudno było znaleźć co pisma.

Ruszył w prawo, w stronę jednego z długich korytarzy – Sali Pergaminów. Dalej mieściła się Sala Katalogowa. W miarę jak szedł, żarówki przed nim zapalały się, po czym gasły, rzucając serię plam światła. Czuł się więc jak w podziemiach, chociaż znajdował się dwie kondygnacje ponad poziomem gruntu.

Pokręcił się tylko przez chwilę, nic nie usłyszał i ponownie zawrócił.

Dzień dopiero się zaczynał, był środek tygodnia. Michener z rozmysłem wybrał tę porę na dociekania – teraz miał większą szansę nie przeszkodzić innym, którzy również mieli dostęp do archiwum, a mniejsze było prawdopodobieństwo ściągnięcia uwagi pracowników Kurii. Wypełniał misję powierzoną mu przez Ojca Świętego, prowadził prywatne poszukiwania, lecz nie był sam. Ostatnim razem, przed tygodniem, miał podobne wrażenie.

Wszedł ponownie do sali głównej i skierował się do stolika, przy którym wcześniej pracował, wciąż bacznie obserwując całe pomieszczenie. Posadzkę zdobiła meridiana zorientowana na słońce, której promienie mogły docierać tu dzięki szczelinom skrupulatnie rozmieszczonym wysoko na ścianach. Wiedział, że przed wiekami kalendarz gregoriański obliczano właśnie w tym miejscu. Dziś jednak do wnętrza nie wpadało żadne światło. Na zewnątrz było zimno i mokro, jesienna ulewa zmywała ulice Rzymu.

Woluminy, którym poświęcał uwagę przez minione dwie godziny, spoczywały starannie ułożone na pulpicie. Liczne spośród nich powstały w ciągu ostatnich dwóch dziesięcioleci. Cztery były znacznie starsze. Dwa spośród najbardziej wiekowych spisano w języku włoskim, jeden w hiszpańskim, a ostatni w portugalskim. Umiał odczytać każdy z nich bez wysiłku – to jeszcze jeden powód, dla którego Klemens XV tak bardzo pragnął jego usług.

Tomy napisane w językach hiszpańskim i włoskim miały raczej niewielką wartość, wszystkie bowiem stanowiły przeróbkę dzieła portugalskiego: Obszerne i szczegółowe studium zrelacjonowanych objawień Matki Boskiej w Fatimie – od 13 maja do 13 października 1917 roku.

Papież Benedykt XV, w ramach kościelnego dochodzenia, zalecił szczegółowe przebadanie tego, co stało się w dalekiej portugalskiej kotlinie. Atrament rękopisu wyblakł, nabierając barwy ciepłej żółci; można było odnieść wrażenie, że słowa zapisane są złotem. Biskup Leirii przeprowadził gruntowne dochodzenie, poświęcając na to osiem lat, a zebrane informacje zdecydowały o uznaniu w 1930 roku przez Watykan za wiarygodne sześciokrotnego objawienia Matki Boskiej w Fatimie. Trzy apendyksy, dołączone obecnie do oryginału, powstały kolejno w piątej, szóstej i dziewiątej dekadzie XX wieku.

Michener studiował ich zawartość ze skrupulatnością prawnika, na którego wykształcił go Kościół. Po siedmiu latach studiów w Monachium uzyskał dyplom, nigdy jednak nie praktykował prawa w konwencjonalnym rozumieniu. Należał do świata kościelnych orzeczeń i dekretów kanonicznych. W tym wypadku precedens obejmował dwa tysiąclecia i w większym stopniu opierał się na zrozumieniu rzeczywistości niż na prawniczej formule stare decisis. Żmudne studia prawnicze okazały się bezcenne w służbie Kościołowi, gdyż logika prawa wielokrotnie spieszyła mu z pomocą na grząskim gruncie boskiej polityki. Co ważniejsze, pomogła mu odnaleźć w tym labiryncie zapomnianych informacji to, czego chciał Klemens XV.

Znów usłyszał ten odgłos.

Ciche skrzypnięcie, jak dwie gałęzie pocierające się o siebie na wietrze albo jak mysz manifestująca swoją obecność.

Ruszył pędem w kierunku źródła dźwięku, rozglądając się na obie strony.

Nic.

Piętnaście metrów od niego po lewej stronie znajdowały się drzwi wychodzące z archiwum. Zbliżył się do wejścia i nacisnął klamkę. Ustąpiła. Wytężając siły, pchnął ciężkie wrota z rzeźbionego dębu, powodując skrzypienie zawiasów.

Rozpoznał ten odgłos.

Korytarz za drzwiami był pusty, lecz uwagę Michenera przyciągnął refleks światła na marmurowej posadzce.

Przyklęknął.

Przezroczyste mokre plamy ciągnęły się w regularnych odstępach. Ślady prowadziły wzdłuż korytarza do drzwi wejściowych do archiwum. W niektórych plamach dostrzegł resztki błota, liści i trawy.

Podążył wzrokiem za śladami i dobiegł do rzędu regałów. Deszcz nie przestawał bębnić w dach.

Wiedział, czym są kałuże na posadzce.

To ślady stóp.

2

7.45

Cyrk medialny zaczął się wcześnie, czego zresztą Michener się spodziewał. Stał przy oknie i obserwował, jak wozy transmisyjne i przyczepy, które wpuszczono na plac Świętego Piotra, zajmują wyznaczone stanowiska. Biuro Prasowe Watykanu poinformowało go wczoraj, że zatwierdzono siedemdziesiąt jeden podań o akredytację przy Trybunale, złożonych między innymi przez dziennikarzy z Ameryki Północnej, Anglii i Francji, chociaż zgłosił się też z tuzin Włochów oraz trzech Niemców. W większości byli to przedstawiciele mediów pisanych, ale zgłosiło się też kilka stacji telewizyjnych, którym zezwolono na robienie bezpośrednich relacji na miejscu. BBC starało się nawet o zgodę na umieszczenie kamery w sali papieskiego Trybunału, w ramach przygotowywanego filmu dokumentalnego, ale prośbę odrzucono. Cały proces miał być swego rodzaju show – lecz taką cenę trzeba było zapłacić za pogoń za sławami.

Penitencjaria Apostolska była najwyższym rangą spośród trzech watykańskich trybunałów i zajmowała się wyłącznie kwestiami ekskomuniki. Prawo kanoniczne wymienia pięć powodów, dla których można kogoś obłożyć ekskomuniką: naruszenie tajemnicy spowiedzi, użycie siły fizycznej wobec papieża, udzielenie i przyjęcie sakry biskupiej bez zgody Stolicy Apostolskiej, znieważenie eucharystii. Oraz przypadek rozpatrywany tego dnia – rozgrzeszenie przez kapłana wspólnika grzechu nieczystości.

Ojciec Thomas Kealy z parafii św. św. Piotra i Pawła z Richmond w stanie Wirginia dopuścił się czynu nie do pomyślenia. Przed trzema laty zaangażował się w jawny związek z kobietą, później zaś na oczach własnej kongregacji rozgrzeszył siebie i ją. Ten wyczyn, a także zjadliwe komentarze na temat nieugiętego stanowiska Kościoła w kwestii celibatu przyciągnęły wiele uwagi. Pojedynczy księża i teologowie od dawna wnosili pod adresem Kurii zastrzeżenia co do celibatu, lecz Rzym przyjmował strategię na przeczekanie, większość bowiem protestujących rezygnowała albo padała w boju. Ojciec Kealy jednak przeniósł to wyzwanie na wyższy poziom, publikując trzy książki, z których jedna stała się międzynarodowym bestsellerem. Książki w otwarty sposób sprzeciwiały się katolickiej doktrynie. Michener dobrze znał instytucjonalne obawy dotyczące zbuntowanego kapłana. Duchowny stawiający wyzwanie Stolicy Piotrowej to jedno, czym innym natomiast była sytuacja, gdy ludzie zaczynają słuchać jego słów.

A ludzie słuchali Thomasa Kealy.

Natura obdarzyła go urodą i bystrym umysłem, posiadał też godny pozazdroszczenia dar przekazywania własnych myśli w sposób jasny i treściwy. Pojawiał się w różnych miejscach globu i zyskiwał coraz większą liczbę popleczników. Każdy ruch potrzebuje przywódcy i najwyraźniej zwolennicy reform w łonie Kościoła znaleźli lidera w osobie odważnego księdza. Jego witryna internetowa, wedle wiedzy Michenera skrupulatnie i codziennie monitorowana przez Penitencjarię Apostolską, odnotowywała ponad dwadzieścia tysięcy wejść dziennie. Przed rokiem Kealy założył ruch o światowym zasięgu, Catholics Rallying for Equality Against Theological Eccentricities (Katolicki Ruch Równości Przeciw Teologicznym Anomaliom) – w skrócie CREATE – którego liczba członków przekroczyła już milion, przede wszystkim w Ameryce Północnej oraz w Europie.

Śmiałe przywództwo Kealy’ego zasiało nawet ziarno odwagi w sercach amerykańskich biskupów; w ostatnim roku powstał spory blok otwarcie popierający poglądy buntownika i podający w wątpliwość słuszność stanowiska Stolicy Apostolskiej, która obstawała przy archaicznej filozofii średniowiecznej. Jak wielokrotnie oświadczał Kealy, Kościół w Ameryce znajdował się w kryzysie, a to na skutek przestarzałych dogmatów, skompromitowanych księży i aroganckich przywódców. Jego argument – „Watykan kocha amerykańskie pieniądze, ale nie kocha amerykańskich wpływów” – budził oddźwięk. Kealy prezentował ten rodzaj populistycznego zdrowego rozsądku, o którym Michener wiedział, że stanowi obiekt pożądania umysłów ludzi Zachodu. Buntownik w sutannie stał się postacią sławną. Teraz pretendent stawał do pojedynku z mistrzem, a przebieg ich starcia miała relacjonować prasa z różnych stron świata.

Wcześniej jednak Michener musiał stoczyć własny pojedynek.

Odwrócił się od okna i spojrzał na Klemensa XV, oczyszczając umysł z uporczywej myśli, że jego stary przyjaciel niedługo zakończy ziemski żywot.

– Jak się dzisiaj miewasz, Ojcze Święty? – zapytał po niemiecku.

Kiedy byli sami, zawsze rozmawiali w ojczystym języku Klemensa. Mało kto spośród służby pałacowej mówił po niemiecku.

Papież sięgnął po porcelanową filiżankę z kawą, upił łyk espresso i delektował się jej smakiem.

– To zdumiewające, że przy takim majestacie można być tak niezadowolonym.

Cynizm tych słów nie był niczym nowym, lecz ostatnio sarkastyczne tony przybrały na sile.

Klemens odstawił filiżankę na stół.

– Czy znalazłeś te informacje w archiwum?

Michener odsunął się od okna i przytaknął.

– Czy oryginalny raport fatimski okazał się przydatny?

– Ani trochę. Odnalazłem inne dokumenty, z których dowiedziałem się więcej.

Kolejny raz zastanawiał się, dlaczego to takie ważne, lecz powstrzymał się od komentarza.

– Nigdy nie zadajesz pytań, prawda? – papież zdawał się czytać w jego myślach.

– Powiedziałbyś mi, gdybyś chciał, żebym wiedział.

W ciągu minionych trzech lat wygląd tego człowieka zmienił się bardzo – papież z dnia na dzień stawał się bledszy i słabszy, zamykał się też w sobie coraz bardziej. Wprawdzie zawsze był niski i szczupły, lecz można było odnieść wrażenie, że ostatnio jego ciało niemal zapadało się w sobie. Głowę, niegdyś ozdobioną gęstą brązową czupryną, teraz pokrywał siwy meszek. Pełna życia twarz, która zdobiła okładki dzienników i czasopism, gdy stał na balkonie Bazyliki św. Piotra w dniu, w którym ogłoszono jego wybór, teraz wychudła w stopniu niemal karykaturalnym, rumiane policzki gdzieś znikły, znamię w kolorze brunatnym, kiedyś ledwo widoczne, teraz stało się na tyle wyraziste, że Biuro Prasowe Watykanu rutynowo dokonywało retuszu każdego zdjęcia. Ciężary i trudy sprawowania władzy papieskiej zbierały swoje żniwo, powodując, że człowiek, który jeszcze niedawno regularnie przemierzał szlaki bawarskich Alp, bardzo się posunął.

Michener wskazał na tacę z kawą. Przypomniał sobie czasy, kiedy śniadanie składało się z kiełbasy, jogurtu i ciemnego chleba.

– Dlaczego nic nie jesz? Służący powiedział mi, że wczoraj wieczorem w ogólnie nie tknąłeś kolacji.

– Co za troska.

– Dlaczego nie odczuwasz głodu?

– I jaki upór.

– Unikanie odpowiedzi na moje pytanie w żaden sposób nie uspokoi moich obaw.

– A jakież są twoje obawy, Colinie?

Chciał wspomnieć o głębokich bruzdach przecinających czoło papieża, o niepokojącej bladości cery, o żyłach widocznych na dłoniach i nadgarstkach starego człowieka.

– Dotyczą twojego zdrowia, Ojcze Święty – odparł, zdobywając się tylko na te słowa.

Klemens się uśmiechnął.

– Potrafisz zręcznie unikać drwin z mojej strony.

– Spieranie się z Ojcem Świętym to daremny trud.

– Ach, cały ten dogmat o nieomylności. Zapomniałem. Mam zawsze rację.

Postanowił podjąć rękawicę.

– Nie zawsze.

Klemens zachichotał cichutko.

– Znalazłeś w archiwach to nazwisko?

Michener sięgnął do sutanny i wyciągnął notatkę sporządzoną na chwilę przed tym, zanim usłyszał tamten odgłos. Podał ją papieżowi.

– Ktoś znowu tam był – dodał.

– Co zresztą nie powinno cię dziwić. Nic nie dzieje się tu prywatnie.

Klemens przeczytał tekst, potem powtórzył na głos to, co było napisane.

– Ojciec Andriej Tibor.

Papieski sekretarz wiedział, czego zwierzchnik od niego oczekuje.

– Jest emerytowanym duchownym, mieszka w Rumunii. Sprawdziłem w naszych rejestrach. Czek z emeryturą wciąż jest przesyłany na tamtejszy adres.

– Chcę, żebyś pojechał tam i spotkał się z nim.

– Możesz mi wyjawić, z jakiego powodu?

– Nie teraz.

Od trzech miesięcy Klemens był czymś głęboko zatroskany. Starzec usiłował to ukryć, ale po dwudziestu czterech latach przyjacielskich więzów niewiele uchodziło uwagi Michenera. Przypominał sobie dokładnie, kiedy ten niepokój pojawił się po raz pierwszy. Tuż po wizycie w archiwum – w Riserva – tam, gdzie za zamkniętymi okratowanymi wrotami czekał wiekowy sejf.

– Czy mogę wiedzieć, kiedy powiesz mi, dlaczego?

Papież wstał z fotela.

– Po modlitwie.

Opuścili gabinet, przeszli w milczeniu przez trzecie piętro i zatrzymali się przy otwartych drzwiach. Znajdująca się za progiem kaplica wyłożona była białym marmurem, jaskrawe witraże w oknach przedstawiały stacje drogi krzyżowej. Każdego ranka Klemens przychodził tu na kilka chwil medytacji. Nikt nie miał prawa mu wtedy przeszkadzać. Wszystko mogło poczekać do chwili, kiedy skończy rozmowę z Bogiem.

Michener służył Klemensowi od najdawniejszych dni, kiedy Niemca wyniesiono najpierw do godności arcybiskupa, później kardynała i potem sekretarza stanu w Watykanie. Piął się w górę wraz ze swym mentorem – od seminarzysty, przez kapłana, po monsiniora – a kulminacyjny etap tej kariery zaczął się trzydzieści cztery miesiące wcześniej, kiedy Święte Kolegium Kardynałów wybrało kardynała Jakoba Volknera na dwieście sześćdziesiątego siódmego następcę św. Piotra. Volkner natychmiast mianował Michenera swoim osobistym sekretarzem.

Michener wiedział, komu ma służyć – osobie wykształconej w powojennym niemieckim społeczeństwie, targanym licznymi konfliktami i protestami, która uczyła się dyplomatycznego rzemiosła w tak burzliwych miejscach jak Dublin, Kair, Kapsztad i Warszawa. Jakob Volkner był człowiekiem niezwykłej cierpliwości, przyciągającym fanatyczne wręcz uwielbienie. W ciągu wspólnie spędzonych lat Michener ani razu nie zwątpił w wiarę czy siłę charakteru swego mentora. Już dawno temu doszedł do wniosku, że gdyby choć w połowie był podobny do Volknera, uważałby swoje życie za udane.

Klemens skończył modlitwę, przeżegnał się, potem ucałował pektorał, zdobiący przód białej papieskiej szaty. Dzisiejsza medytacja była krótka. Papież wstał z klęcznika, ale zatrzymał się dłużej przed ołtarzem. Michener stał w milczeniu w progu, czekając aż zwierzchnik podejdzie do niego.

– Zamierzam przedstawić swoje stanowisko w liście do ojca Tibora. Z polecenia papieża będzie zobowiązany przekazać ci określone informacje.

Wciąż brakowało mu odpowiedzi, dlaczego podróż do Rumunii jest konieczna.

– Kiedy zamierzasz wysłać mnie w drogę?

– Jutro. Najdalej pojutrze.

– Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł. Czy nie można by zlecić tego zadania któremuś z naszych legatów?

– Zapewniam cię, Colinie, że nie umrę, kiedy wyjedziesz. Być może wyglądam źle, ale czuję się dobrze.

Co zresztą potwierdzili lekarze Klemensa nie dawniej, jak tydzień temu. Po przeprowadzeniu kompleksowych badań oznajmiono, iż zwierzchnik Kościoła nie cierpi na żadną osłabiającą fizycznie chorobę. Prywatnie papieski medyk ostrzegł jednak, że śmiertelny wróg Klemensa to stres, a powodem nagłego pogorszenia się jego kondycji w ciągu paru ostatnich miesięcy jest coś, co rozdziera jego duszę.

– Nigdy nie mówiłem, że Wasza Świątobliwość źle wygląda.

– Nie musiałeś – odparł stary człowiek wskazując na jego oczy. – Widać to w nich. A ja nauczyłem się w nich czytać.

Michener podniósł karteczkę.

– Dlaczego chcesz się skontaktować z tym księdzem?

– Powinienem uczynić to już po tym, jak po raz pierwszy udałem się do Riservy. Ale wtedy się powstrzymałem – wyjawił, potem na chwilę zamilkł. – Nie mogę już dłużej się opierać. Nie mam wyboru.

– Dlaczego najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego nie ma wyboru?

Papież odszedł na kilka kroków i stanął twarzą do krucyfiksu zawieszonego na ścianie. Dwie pokaźnych rozmiarów świece paliły się jaskrawymi płomykami po obu stronach marmurowego ołtarza.

– Czy wybierasz się dziś na posiedzenie trybunału? – zapytał Klemens, wciąż odwrócony do niego plecami.

– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.

– Najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego może sam zdecydować, na które pytania chce odpowiadać.

– O ile się orientuję, poleciłeś mi uczestniczyć w posiedzeniach trybunału. A zatem tak, wybieram się. Będę tam razem z tłumem dziennikarzy i reporterów.

– Czy ona też tam będzie?

Wiedział doskonale, o kim mówi starzec.

– Poinformowano mnie, że złożyła podanie o akredytację, by móc relacjonować przebieg procesu.

– Wiesz, czy interesuje ją ta sprawa?

Pokręcił głową.

– Jak mówiłem wcześniej, dowiedziałem się o jej obecności zupełnie przypadkiem.

Klemens obrócił się twarzą do niego.

– Ale cóż to za szczęśliwy przypadek.

Zastanawiał się, skąd bierze się zainteresowanie ze strony papieża.

– Dobrze, że leży ci to na sercu. Ona jest częścią twojej przeszłości. Częścią, której nie powinieneś zapomnieć.

Jedynie Klemens znał całą historię, gdyż Michener potrzebował spowiednika, a arcybiskup Kolonii był mu wówczas najbliższym towarzyszem. To jedyny przypadek złamania kościelnych ślubów, którego się dopuścił w ciągu dwudziestu pięciu lat kapłańskiego życia. Zastanawiał się wtedy nad zrzuceniem sutanny, ale Klemens wyperswadował mu ten pomysł, tłumacząc, iż jedynie przez okazanie słabości dusza zyskuje moc. Odchodząc, niczego nie zyska. Teraz, gdy minęło już kilkanaście lat, był przekonany o słuszności argumentów Jakoba Volknera. Piastował obecnie urząd papieskiego sekretarza. Od blisko trzech lat pomagał Klemensowi XV trzymać na wodzy szydercze połączenie katolickiej osobowości i kultury. Fakt, że jego udział wypływał ze złamania przysięgi złożonej Bogu i Kościołowi, nigdy chyba nie przestał trapić sumienia Michenera. A ta świadomość, zwłaszcza ostatnio, stała się bardzo kłopotliwa.

– Nie zapomniałem niczego – szepnął.

Papież podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu.

– Nie opłakuj tego, co straciłeś. To niezdrowe i destrukcyjne.

– Kłamanie przychodzi mi z trudem.

– Twój Bóg już ci wybaczył. To wszystko, czego potrzebujesz.

– Skąd możesz mieć pewność?

– Mam. Jeśli nie jesteś w stanie uwierzyć nieomylnemu zwierzchnikowi Kościoła katolickiego, to komu dasz wiarę?

Dowcipnemu komentarzowi towarzyszył uśmiech, który podpowiadał Michenerowi, że ma nie traktować tego tematu nazbyt poważnie.

Odwzajemnił się uśmiechem.

– Jesteś nieznośny.

Klemens zdjął dłoń z jego ramienia.

– To prawda, ale jestem również uroczy.

– Postaram się o tym pamiętać.

– Lepiej to zrób. Ja szybko przygotuję list dla ojca Tibora. Poproszę w nim o pisemną odpowiedź, ale jeśli zechce odpowiedzieć słowami, wysłuchaj go, zapytaj, o co zechcesz, potem wszystko mi powtórzysz. Zrozumiałeś?

Zastanawiał się, skąd ma niby wiedzieć, o co pytać, skoro zupełnie nie zna sensu swej podróży, ale zdobył się jedynie na proste słowa.

– Zrozumiałem, Wasza Świątobliwość. Jak zawsze.

Klemens uśmiechnął się szeroko.

– Masz rację, Colinie. Jak zawsze.

3

11:00

Michener wszedł do pomieszczenia Trybunału. Sala dla publiczności była wysokim pomieszczeniem wyłożonym białym i szarym marmurem, ozdobionym dodatkowo kolorowymi mozaikami w geometryczne wzory – świadkami czterech wieków historii Kościoła.

Dwóch szwajcarskich gwardzistów ubranych po cywilnemu strzegło drzwi odlanych z brązu. Gdy rozpoznali papieskiego sekretarza, ukłonili się z szacunkiem. Michener celowo odczekał godzinę, zanim pojawił się w sali. Wiedział, że jego obecność wywoła dyskusję – rzadko bowiem ktoś z bezpośredniego otoczenia głowy Kościoła uczestniczył w posiedzeniach Trybunału.

Wskutek nalegań papieża Michener przeczytał wszystkie trzy książki Kealy’ego i prywatnie streścił mu ich prowokacyjną treść. Klemens nie przeczytał ich osobiście, gdyż czyn ten mógłby wywołać nazbyt wiele spekulacji. Papież świadomie jednak interesował się tym, co napisał ojciec Kealy. Gdy Michener wsunął się na miejsce w głębi sali, po raz pierwszy ujrzał na własne oczy Thomasa Kealy.

Oskarżony siedział przy stole w pojedynkę. Wyglądał na trzydzieści kilka lat, miał bujną czuprynę kasztanowych włosów i miłą, młodą twarz. Szeroki uśmiech, który pojawiał się w regularnych odstępach, wydawał się wykalkulowany – wygląd i zachowanie miały sprawiać zapewne wrażenie zagadkowych. Michener zapoznał się ze wszystkimi materiałami przygotowanymi przez Trybunał; niemal w każdym Kealy określany był mianem osoby zadowolonej z siebie i nonkonformistycznej. „Z całą pewnością oportunista”, jak napisał jeden z kościelnych śledczych. Niemniej jednak nie potrafił odeprzeć od siebie myśli, że argumenty wysunięte przez buntownika w sutannie były w wielu punktach przekonujące.

Kealy’ego przesłuchiwał kardynał Alberto Valendrea, watykański sekretarz stanu, i Michener nie chciałby znaleźć się na miejscu podsądnego. Trafił mu się zespół twardych watykańskich sędziów. Wszyscy biskupi i kardynałowie Trybunału według opinii Michenera zaliczali się do zdecydowanych konserwatystów. Żaden z nich nie był nastawiony pozytywnie do nauk Soboru Watykańskiego II i żaden nie popierał Klemensa XV. W szczególności Valendrea znany był z niewzruszonego przywiązania do dogmatów. Członkowie Trybunału odziani w uroczyste szaty liturgiczne – kardynałowie w stroje ze szkarłatnego jedwabiu, a biskupi z czarnej wełny – zasiadali za rzeźbionych stołem z marmuru pod jednym z obrazów Rafaela.

– Nikt jeszcze tak daleko nie odszedł od Boga w swej herezji – powiedział kardynał Valendrea. Jego głęboki głos odbijał się echem, nie potrzebując wzmocnienia.

– Wydaje mi się, Eminencjo – rzekł Kealy – że im mniej jawnie postępuje heretyk, tym bardziej okazuje się niebezpieczny. Nie ukrywam się ze swoim sprzeciwem. Jestem wręcz przekonany, że otwarta debata wpłynie korzystnie na stan Kościoła.

Valendrea trzymał w dłoniach trzy książki, a Michener rozpoznał okładki publikacji Kealy’ego.

– To herezja. Nie sposób postrzegać tych książek inaczej.

– Dlatego, że opowiadam się za tym, by księża mogli zawierać związki małżeńskie? By kobiety mogły uzyskiwać święcenia kapłańskie? By ksiądz mógł kochać żonę, dziecko i swego Boga tak, jak inni wierni? Że ośmielam się głosić, iż może papież nie jest nieomylny? Jest przecież człowiekiem, istotą omylną. Czyż jest to herezja?

– Nie sądzę, by ktokolwiek w tym Trybunale miał inne zdanie.

I rzeczywiście nikt nie miał.

Michener obserwował Valendreę, gdy ten przesunął się w fotelu. Kardynał był niski i przysadzisty jak strażacki hydrant. Zmierzwione białe włosy opadały mu na czoło, przyciągając wzrok dzięki kontrastowi z oliwkową cerą. Mając sześćdziesiąt lat, Valendrea cieszył się pozycją stosunkowo młodego w Kurii, zdominowanej przez mężczyzn odeń starszych. Obca była mu również powaga, którą ludzie z zewnątrz przypisywali książętom Kościoła. Wypalał codziennie niemal dwie paczki papierosów, posiadał własną piwnicę z winem, której wielu mu zazdrościło, i regularnie obracał się we właściwych kręgach europejskich elit społecznych. Jego rodzina była zamożna, a znaczną częścią majątku dysponował on sam jako najstarszy członek rodu w linii męskiej.

Prasa już dawno nadała mu przydomek papabile, który to tytuł oznacza, że jako kandydat do papieskiej tiary spełnia warunek wieku, rangi i wpływów. Michener słyszał pogłoski, że watykański sekretarz stanu przygotowuje się do następnego konklawe, że układa się z niezdecydowanymi i zastrasza potencjalną opozycję. Klemens został zmuszony do mianowania go sekretarzem stanu, piastującym drugi po papieżu urząd co do rangi i wpływów, gdyż znaczący blok kardynałów nalegał na przydzielenie Valendrei tego stanowiska, Klemens zaś był dostatecznie przebiegły, by zadowalać ludzi, którzy wynieśli go do władzy. Poza tym, jak sam papież od czasu do czasu przyznawał, lepiej trzymać przyjaciół blisko siebie, a wrogów jeszcze bliżej.

Valendrea położył ręce na stole. Nie miał przed sobą żadnych dokumentów. Słynął z tego, że rzadko musi posiłkować się dokumentacją.

– Ojcze Kealy, w łonie naszego Kościoła wielu jest takich, których zdaniem eksperymentu z Soborem Watykańskim II nie da uznać się za sukces. Osoba ojca stanowi jaskrawy przykład naszej porażki. Duchowni nie dysponują swobodą wypowiedzi. Zbyt wiele jest sądów i opinii na tym świecie, by pozwolić na dysputę. Ten Kościół musi przemawiać jednym głosem: głosem Ojca Świętego.

– I wielu jest dzisiaj takich, którzy uznają celibat i papieską nieomylność za błędne doktryny pochodzące z czasów, gdy świat był jeszcze niepiśmienny, a Kościół zepsuty.

– Nie mogę się zgodzić z ojca wnioskami. Ale jeśli nawet istnieją tacy duchowni, zatrzymują swoje poglądy dla siebie.

– Strach potrafi zamykać usta, Eminencjo.

– Tu nie ma się czego obawiać.

– Z tego miejsca pozwalam sobie wyrazić odmienną opinię w tej kwestii.

– Kościół nie karze swych duchownych za poglądy, ojcze, jedynie za czyny. Takie jak wasze. Organizacja prowadzona przez ojca jest obrazą wobec Kościoła, którego sługą jesteście.

– Gdybym nie darzył szacunkiem Kościoła, Eminencjo, po prostu zrzuciłbym sutannę bez słowa. Lecz ja miłuję mój Kościół na tyle głęboko, by stawić wyzwanie polityce przezeń prowadzonej.

– Sądziliście, ojcze, że Kościół będzie przyglądał się biernie, jak łamiecie śluby, romansujecie jawnie z kobietą i odpuszczacie sobie oraz jej grzech nieczystości? – zapytał Valendrea, ponownie unosząc książki. – A potem o tym piszecie?! Dosłownie prosiliście się o ten proces.

– Czy Eminencja szczerze wierzy w to, że wszyscy duchowni żyją w celibacie? – zapytał Kealy.

To pytanie przyciągnęło uwagę Michenera. Zauważył, że reporterzy również się ożywili.

– Nie ma znaczenia, w co wierzę – odparł kardynał. – Ta kwestia dotyczy każdego duchownego z osobna. Każdy z nich złożył ślubowanie wobec Boga i Kościoła. Spodziewam się, że przysięga te jest dotrzymywana. Każdy, kto zawiedzie w tym względzie, musi odejść sam lub pod przymusem.

– Czy wy, Eminencjo, dochowaliście przysięgi?

Zuchwałość Kealy’ego zdumiała Michenera. Być może zrozumiał, co go czeka, i było mu już wszystko jedno.

Valendrea pokręcił głową.

– Czy waszym zdaniem, ojcze, osobisty atak na moją osobę dobrze przysłuży się waszej obronie?

– To proste pytanie.

– Tak, ojcze. Dochowałem przysięgi.

Kealy zdawał się niewzruszony.

– Jakąż inną odpowiedź moglibyśmy usłyszeć?

– Chce ojciec powiedzieć, iż jestem kłamcą?

– Nie, Eminencjo. Jedynie to, że żaden ksiądz, biskup czy kardynał nie zdobędzie się na wyznanie tego, co czuje w głębi serca. Wszyscy jesteśmy zobligowani do mówienia tego, co nakazuje nam Kościół. Nie mam pojęcia, co Eminencja czuje naprawdę, i to jest przygnębiające.

– Moje odczucia nie mają żadnego związku z herezją, której się dopuściliście.

– Wydaje się, że Eminencja już mnie osądził.

– W nie większym stopniu niż wasz Bóg. Który niewątpliwie jest nieomylny. Chyba że zamierzacie podać w wątpliwość również ten dogmat?

– Kiedyż to Bóg nakazał, że księża nie mogą poznać miłości życiowego towarzysza?

– Towarzysza? Dlaczego nie po prostu kobiety?

– Ponieważ miłość nie zna granic, Eminencjo.

– A zatem staje ojciec również w obronie homoseksualizmu?

– Opowiadam się jedynie za tym, by każdy człowiek mógł podążać za głosem serca.

Valendrea pokręcił głową.

– Czyżbyście zapomnieli, ojcze, że wasze święcenia oznaczają zjednoczenie z Chrystusem? Prawda o tożsamości ojca, która w oczach członków Trybunału jest odczytywana jednoznacznie, pochodzi z pełni tego zjednoczenia. Wasza powinność to być żywym i przejrzystym wizerunkiem Chrystusa.

– Lecz skąd mamy wiedzieć, jaki jest ten wizerunek? Nikt z nas nie żył w czasach Chrystusa.

– Kościół prezentuje ten wizerunek.

– Czyż nie jest jednak tak, że to człowiek dopasowuje Boga do swoich potrzeb?

Valendrea uniósł prawą brew z niedowierzaniem.

– Arogancja ojca jest zdumiewająca. Czy kwestionujecie fakt, że Chrystus Pan żył w celibacie? Czyż Syn Boży nie stawiał Swego Kościoła ponad wszystko? Czyż Jezus nie był zjednoczony ze Swym Kościołem?

– Nie mam najmniejszego pojęcia, jakie były preferencje seksualne Chrystusa. Wy, Eminencjo, również tego pojęcia nie macie.

Valandrea zawahał się przez chwilę, zanim znowu zabrał głos.

– Wasz celibat, ojcze, to ofiara, którą z siebie składacie. To wyraz waszej wiernej służby. Tak głosi doktryna Kościoła. Lecz wydaje się, że tej ofiary nie jesteście w stanie pojąć albo pojąć jej nie chcecie.

Kealy odpowiadał, cytując kolejne dogmaty, a po jakimś czasie Michener odwrócił uwagę od przebiegu ich dyskusji. Nie chciał się rozglądać, powtarzając sobie, że nie po to tu przyszedł, lecz jego wzrok w szybkim tempie omiótł niemal setkę zgromadzonych i w końcu natrafił na kobietę siedzącą dwa rzędy za Kealym.

Jej włosy miał kolor nocy, były bardzo gęste i błyszczące. Przypominał sobie czasy, kiedy te pasma tworzyły ciężką grzywę i pachniały świeżą cytryną. Teraz były przycięte krótko, wycieniowane i zaczesywane palcami. Mógł tylko rzucić okiem na jej profil z ukosa, ale za każdym razem widział maleńki nos i wąskie usta. Cera ciągle miała odcień kawy z dużą dozą śmietanki, odziedziczony po matce, rumuńskiej Cygance, i ojcu, węgierskim Niemcu. Jej imię i nazwisko – Katerina Lew – znaczyło „prawdziwy lew”. To określenie zawsze wydawało mu się odpowiednie do jej ognistego temperamentu oraz fanatycznych przekonań.

Spotkali się w Monachium. Miał wtedy trzydzieści trzy lata i kończył studia prawnicze. Ona liczyła sobie dwadzieścia pięć wiosen i stała przed dylematem, czy wybrać dziennikarstwo, czy też rozpocząć karierę powieściopisarki. Wiedziała, że jest duchownym, spędzili razem blisko dwa lata, zanim doszło do ostatecznej rozgrywki. „Twój Bóg albo ja”, oświadczyła wtedy.

Wybrał Boga.

– Ojcze Kealy – podjął Valendrea – w naturze naszej wiary leży to, iż nic nie można do niej dodać, ani nic od niej ująć. Musi ojciec przyjąć nauki naszego Kościoła w całości albo je odrzucić. Nie istnieje coś takiego, jak częściowy katolicyzm. Nasze zasady, czego wykładnię dał Ojciec Święty, nie są bezbożne i nie można ich rozmieniać na drobne. Są czyste jak Bóg.

– O ile dobrze pamiętam, to słowa papieża Benedykta XV – ripostował Kealy.

– Widzę, że ojciec jest dobrze zorientowany. Co jeszcze powiększa moje przygnębienie z powodu herezji ojca. Osoba o takiej inteligencji powinna zrozumieć, dlaczego ten Kościół nie może i nie będzie tolerował otwartego odstępstwa. Zwłaszcza w stopniu, jaki zaprezentował ojciec.

– Słowa Eminencji wskazują, że Kościół obawia się debaty.

– Twierdzę jedynie, że Kościół ustala reguły. Jeśli nie podobają się wam te prawa, musicie zebrać dostateczną liczbę głosów, by wybrać papieża, który je zmieni. A wobec braku tych głosów, musicie postępować zgodnie z nakazami tych reguł.

– Ach, zapomniałem. Ojciec Święty jest nieomylny. Wszystko, co powie na temat wiary, jest absolutnie słuszne. Czy teraz formułuję poprawny dogmat?

Michener zwrócił uwagę, że żaden z pozostałych członków Trybunału nie odezwał się ani słowem. Najwidoczniej sekretarz stanu miał pozostać inkwizytorem przez całe posiedzenie. Papieski powiernik wiedział, że reszta hierarchów w Penitencjarii Apostolskiej należy do lojalnych popleczników Valendrei i niewielka jest szansa, że którykolwiek z nich sprzeciwi się swemu patronowi. Ale Thomas Kealy ułatwiał Trybunałowi zadanie, robiąc sam sobie więcej szkody, niż wyrządziłyby najbardziej nawet dociekliwe pytania.

– Zgadza się – odparł Valendrea. – Papieska nieomylność ma istotne znaczenie dla Kościoła.

– Kolejny dogmat sformułowany przez człowieka.

– Kolejny dogmat, na którego straży stoi ten Kościół.

– Jestem kapłanem miłującym swego Boga i swój Kościół – oznajmił Kealy. – Nie widzę powodu, dla którego niegodzenie się z jednym z nich miałoby skończyć się moją ekskomuniką. Dyskusja i debata mogą jedynie wspierać rozsądną politykę. Dlaczego Kościół boi się tego?

– Ojcze, to przesłuchanie nie dotyczy wolności wypowiedzi. Nie mamy amerykańskiej konstytucji, która gwarantuje taką wolność. To jest przesłuchanie w sprawie bezwstydnego związku z kobietą, waszego, ojcze, rozgrzeszenia siebie i wspólnika w grzechu nieczystości oraz waszego jawnego sprzeciwu. Każdy z tych czynów stoi w otwartej sprzeczności z zasadami Kościoła, do którego przystąpiliście.

Wzrok Michenera znów podążył w stronę Kate. Takie imię nadał jej, narzucając odrobinę swego irlandzkiego dziedzictwa jej wschodnioeuropejskiej osobowości. Siedziała wyprostowana z notebookiem na kolanach, w pełni skupiona na toczącej się debacie.

Jego myśli pobiegły ku ostatniemu latu spędzonemu wspólnie w Bawarii, kiedy wykorzystał trzy wolne tygodnie między semestrami. Pojechali do pewnej alpejskiej wioski i zamieszkali w pensjonacie otoczonym ośnieżonym górskimi szczytami. Wiedział, że nie powinien tego czynić, ale wtedy ona dotarła już do tej części jego tożsamości, o której istnieniu nie wiedział. Słowa wypowiedziane przed chwilą przez kardynała Valendreę na temat zjednoczenia Chrystusa i kapłana z Kościołem w istocie stanowiły fundament celibatu duchowieństwa. Kapłan powinien poświęcić się całkowicie Bogu i Kościołowi. Ale od tamtego lata wciąż trapił go dylemat, dlaczego nie wolno mu jednocześnie kochać kobiety, swego Kościoła i swego Boga. Jakich słów użył Kealy? „Jak inni wierni”.

Poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Kiedy znów skupił myśli, zorientował się, że Katerina odwróciła głowę i patrzy teraz prosto na niego.

Dostrzegł w jej twarzy tę samą nieustępliwość, która tak bardzo go pociągała. Nieco azjatyckie oczy, usta ściągnięte w dół, żuchwa delikatna i kobieca. W jej rysach nie było żadnej ostrości. Ta, jak wiedział, kryła się w jej osobowości. Szacował wyraz jej twarzy i starał się ocenić stan jej emocji. Żadnego gniewu. Ani niechęci. Ani sympatii. Jej twarz nie wyrażała nic. Nawet powitania. Poczuł się zażenowany tym, że tak łatwo przywołał wspomnienia. Być może spodziewała się jego obecności i nie chciała dać mu satysfakcji, że wciąż jej na nim zależy. W końcu ich rozstanie przed laty wcale nie miało pokojowego charakteru.

Odwróciła się z powrotem ku Trybunałowi, a jego niepokój natychmiast osłabł.

– Ojcze Kealy – powiedział Valendrea. – Zadam proste pytanie. Czy wyrzekacie się herezji, której się dopuściliście? Czy przyznajecie, że wasze uczynki były sprzeczne z prawami tego Kościoła i waszego Boga?

Ksiądz przysunął się do stołu.

– Nie wierzę, że miłość do kobiety jest sprzeczna z prawami Boskimi. Wybaczenie tego grzechu byłoby zatem sprzeczne z logiką. Mam prawo głosić własne poglądy, nie przepraszam więc za ruch, na czele którego stoję. Nie uczyniłem nic złego, Eminencjo.

– Jesteście głupcem, ojcze. Dałem wam wszelką sposobność, byście mogli prosić o przebaczenie. Kościół może i powinien przebaczać. Ale żal za grzechy obowiązuje obie strony. Grzesznik musi okazać skruchę.

– Nie szukam waszego przebaczenia.

Valendrea pokręcił głową.

– Moje serce boleje nad wami, ojcze, i nad waszymi wyznawcami. Najwyraźniej wszystkich was opętał diabeł.

4

13.05

Kardynał Alberto Valendrea stał w milczeniu, w nadziei, że euforia, której doznał wcześniej w trakcie posiedzenia Trybunału, okiełzna narastające rozdrażnienie. To zdumiewające, jak szybko negatywne przeżycie całkowicie unicestwiało to o pozytywnym charakterze.

– Jak sądzisz, Alberto? – zapytał Klemens XV. – Czy już nadszedł czas, bym pokazał się zgromadzonym tłumom? – Papież wskazał gestem na niszę i otwarte okno.

Valendreę irytował fakt, że papież marnuje czas, stojąc w otwartym oknie i machając ręką do ludzi zebranych na placu św. Piotra. Służby bezpieczeństwa Watykanu ostrzegały przed tym gestem, lecz niemądry starzec ignorował te ostrzeżenia. Prasa rozpisywała się na ten temat, nieustannie porównując Niemca do Jana XXIII. I rzeczywiście, podobieństwa nasuwały się same. Obaj zasiedli na papieskim tronie, dochodząc do osiemdziesiątki. Obaj mieli krótko pełnić swój urząd. I obaj zaskoczyli wszystkich.

Valendrea nienawidził, kiedy watykańscy obserwatorzy wykazywali analogię między papieżem stojącym w otwartym oknie a „jego ożywionym duchem, bezpretensjonalną otwartością i charyzmatycznym ciepłem”. W papiestwie nie chodziło o popularność. Chodziło o konsekwencję, dlatego niechęć budziła w Valendrei łatwość, z którą Klemens rezygnował z tylu uświęconych tradycją zwyczajów. Bliscy współpracownicy nie musieli już przyklękać w obecności papieża. Niewielu całowało papieski pierścień. Rzadko też Klemens zabierał głos w pierwszej osobie liczby mnogiej, co papieże czynili przez wieki. „To jest dwudziesty pierwszy wiek”, lubił powtarzać Jakob Volkner, zarządzając kres kolejnego wielowiekowego zwyczaju.

Valendrea pamiętał czasy, wcale nie tak odległe, kiedy papieże nigdy nie pojawiali się w otwartym oknie. Pominąwszy względy bezpieczeństwa, to pozostawanie w półcieniu potęgowało atmosferę tajemniczości. Nic zaś nie wzmacniało wiary i posłuszeństwa lepiej niż atmosfera cudu.

Służył papieżom od blisko czterdziestu lat, szybko pnąc się w Kurii po szczeblach kariery. Sięgając po kardynalski kapelusz przed pięćdziesiątką, został jednym z najmłodszych purpuratów w czasach nowożytnych. Obecnie piastował drugie pod względem potęgi stanowisko w Kościele katolickim – sekretarza stanu. Ta pozycja pozwalała mu na ingerencję w każdy aspekt działań Stolicy Apostolskiej. Lecz on pragnął więcej. Pragnął pozycji najpotężniejszej. Kiedy ją zajmie, nikt nie będzie kwestionował jego decyzji. A jego słowa będą nieomylne i niepodważalne.

Chciał być papieżem.

– Taki piękny dziś dzień – podjął rozmowę Klemens. – Chyba na dobre przestało padać. Powietrze jest jak w moich stronach, w niemieckich górach. Ma w sobie świeżość Alp. To wstyd, że siedzimy w środku.

Papież podszedł do wnęki, lecz nie na tyle, by widziano go z zewnątrz. Miał na sobie sutannę z białego płótna, pelerynkę na ramionach oraz tradycyjną białą kamizelkę. Na stopach nosił szkarłatne pantofle, a łysiejącą głowę wieńczyła piuska. Spośród rzeszy katolikich duchownych tylko on jeden mógł nosić taki strój.

– Może Wasza Świątobliwość zajmie się tym uroczym popisem już po zakończeniu naszej odprawy. Mam umówione inne spotkania, a posiedzenie Trybunału zajęło całe przedpołudnie.

– To zajmie tylko parę chwil – odparł Klemens.

Wiedział, że Niemiec uwielbia drwić sobie z niego. Przez otwarte okno dobiegał szum rzymskiej aglomeracji, niepowtarzalny odgłos wydawany przez trzy miliony dusz oraz ich maszyny, sunące po ulicach z porowatej wulkanicznej skały.

Klemens zdawał się również słyszeć ten dźwięk.

– To miasto wydaje dziwny odgłos.

– Nasz odgłos.

– Ach, niemal zapomniałem. Jesteś Włochem, a my wszyscy nie.

Valendrea stał obok łóżka z baldachimem wyrzeźbionym w ciężkim drewnie dębu. Cery i łaty były tak liczne, że zdawały się częścią rękodzieła. Poprzecierana szydełkowa kapa zdobiła jeden koniec łoża, w drugim natomiast leżały dwie ogromne poduszki. Pozostałe meble również pochodziły z Niemiec – szafa, komoda i stoły, wszystko pomalowane radośnie w bawarskim stylu. Od połowy jedenastego stulecia na papieskim tronie nie zasiadał Niemiec. Klemens II stanowił źródło inspiracji dla panującego obecnie Klemensa XV – z tego faktu papież nie czynił tajemnicy. Lecz ten wcześniejszy Klemens najprawdopodobniej zakończył żywot otruty. Valendrea często sobie myślał, że tej lekcji Niemiec nie powinien zapomnieć.

– Być może masz rację – podjął Klemens. – Pozdrowienie może poczekać. Mamy sprawy do załatwienia, prawda?

Podmuch wiatru wpadł do wnętrza i poderwał dokumenty na biurku. Valendrea sięgnął w ich stronę i przytrzymał je, zanim zdołały dolecieć do komputerowego terminala. Klemens nie zdążył jeszcze włączyć maszyny. Był pierwszym papieżem, który w pełni potrafił posługiwać się komputerem osobistym – to kolejny fakt uwielbiany przez prasę – ale Valendrea nie miał nic przeciwko tej zmianie. Monitorowanie komputerów i telefaksów było znacznie łatwiejsze niż podsłuchiwanie telefonów.

– Powiedziano mi, że dzisiejszego ranka byłeś pełen werwy i polotu – powiedział Klemens. – Jaki wyrok wyda Trybunał?

Doszedł do wniosku, że Michener zdążył już zdać raport. Widział osobistego papieskiego sekretarza wśród publiczności.

– Nie miałem świadomości, że Wasza Świątobliwość jest do tego stopnia zainteresowany materią rozprawy.

– Trudno nie być zainteresowanym. Plac jest zastawiony wozami transmisyjnymi. Proszę zatem, byś odpowiedział na moje pytanie.

– Ojciec Kealy nie pozostawił nam dużego wyboru. Zostanie obłożony ekskomuniką.

Papież założył dłonie na plecach.

– Nie zdobył się na skruchę?

– Był arogancki do granic obrazy i ośmielił się wezwać nas do dysputy.

– Może powinniśmy to zrobić.

Ta sugestia zupełnie zaskoczyła Valendreę, ale dziesiątki lat służby dyplomatycznej nauczyły go maskować zdziwienie w zadawanych pytaniach.

– Jakiż miałby być cel tak niekonwencjonalnego działania?

– Czy wszystko musi służyć jakiemuś celowi? Być może powinniśmy po prostu wysłuchać poglądów przeciwnej strony.

Kardynał nawet nie drgnął.

– Nie istnieje żaden sposób prowadzenia otwartej debaty w sprawie celibatu. Ten zwyczaj liczy sobie kilkaset lat. Co będzie następne? Kobiety wyświęcane na duchownych? Małżeństwa dla księży? Zgoda na regulację urodzin? Czy wszystkie zakazy zostaną całkowicie uchylone?

Klemens podszedł do łoża i spojrzał na zawieszony na ścianie średniowieczny konterfekt z podobizną Klemensa II. Valendrea wiedział, że portret wyciągnięto z jakiejś ciemnej, zapomnianej piwnicy, gdzie spoczywał setki lat.

– Był biskupem Bambergu. Prostym człowiekiem, który nie pragnął papieskiej tiary.

– Był zaufanym cesarza – wtrącił Valendrea. – Człowiekiem o politycznych powiązaniach. We właściwym miejscu i we właściwym czasie.

Klemens obrócił się twarzą do niego.

– Podobnie jak ja, prawda?

– Wyboru Waszej Świątobliwości dokonała przytłaczająca większość kardynałów, z których każdego natchnął Duch Święty.

Na ustach Klemensa pojawił się irytujący uśmiech.

– Albo być może kierowali się faktem, że żaden z pozostałych kardynałów, wliczając ciebie, nie był w stanie zebrać liczby głosów dającej zwycięstwo?

Najwyraźniej dzisiaj mieli wcześnie rozpocząć waśnie.

– Jesteś ambitnym człowiekiem, Alberto. Trwasz w przekonaniu, że noszenie tej białej sutanny w jakiś sposób da ci szczęście. Mogę cię zapewnić, że jesteś w błędzie.

Podobne rozmowy prowadzili wcześniej, ale w ostatnim czasie ich spory przybrały na intensywności. Każdy z nich wiedział, co czuje i myśli drugi. Nie byli przyjaciółmi i nigdy nie mieli nimi być. Valendreę rozbawiali ludzie, którzy sądzili, że łączy go z papieżem święta więź dwóch pobożnych dusz, stawiających najwyżej potrzeby Kościoła, tylko dlatego, że on jest kardynałem, a Klemens papieżem. W rzeczywistości różnili się bardzo, ich zjednoczenie zaś było rezultatem całkowicie sprzecznych politycznych interesów. Na ich korzyść należało zaliczyć to, że żaden nigdy otwarcie nie zaatakował drugiego. Valendrea był na to zbyt przebiegły – papież nie miał potrzeby spierać się z kimkolwiek – Klemens zaś najwyraźniej zdawał sobie sprawę, że wielu kardynałów stoi po stronie sekretarza stanu.

– Nie pragnę niczego, Ojcze Święty, oprócz tego, byś wiódł długi i pomyślny żywot.

– Nie potrafisz dobrze kłamać.

Zmęczyło go już przesłuchanie starca.

– Czy ma to jakieś znaczenie? Kiedy zostanie zwołane następne konklawe, ciebie już tu nie będzie. Nie troskaj się więc o potencjalnych kandydatów.

Klemens wzruszył ramionami.

– To bez znaczenia. Otoczony czcią będę spoczywał w krypcie pod Bazyliką św. Piotra, wraz z pozostałymi, którzy zasiadali na tym tronie. Nic mnie nie obchodzi mój następca. Ale ten człowiek? Tak, ten człowiek ma się czego obawiać.

Co właściwie wiedział leciwy hierarcha? Wydawało się, że ostatnio wpadł w nawyk mówienia rzeczy dwuznacznych.

– Czy jest coś, co wywołuje niezadowolenie Ojca Świętego?

W oczach Klemensa pojawił się błysk ożywienia.

– Jesteś oportunistą, Alberto. Knującym intrygi politykierem. Mogę cię bardzo rozczarować i żyć jeszcze następne dziesięć lat.

Postanowił odrzucić wszelkie pozory.

– Wątpię.

– Mówiąc prawdę, mam nadzieję, że to ty przejmiesz po mnie schedę. Przekonasz się, że będzie zupełnie inaczej, niż sobie to wyobrażałeś. Może to ty powinieneś zostać wybrany.

Zapragnął zaspokoić ciekawość.

– Wybranym do czego?

Papież przez kilka chwil zachowywał milczenie. Potem znów się odezwał.

– Wybranym na Piotrowy tron, rzecz jasna. Cóż innego wchodziłoby w grę?

– Co tak bardzo niepokoi duszę Waszej Świątobliwości?

– Jesteśmy głupcami, Alberto. Wszyscy, w naszym majestacie, jesteśmy wyłącznie głupcami. Bóg jest o wiele mądrzejszy niż każdy z nas może sobie to wyobrazić.

– Nie sądzę, by ktokolwiek wierzący podawał to w wątpliwość.

– Dokonujemy wykładni kościelnego dogmatu i czyniąc to, rujnujemy życie ludzi takich jak ojciec Kealy. On jest po prostu kapłanem, który podąża za własnym sumieniem.

– Bardziej wygląda na oportunistę, jeśli posłużyć się twoim określeniem. To człowiek, który lubi stać w świetle jupiterów. Mimo to z pewnością rozumiał politykę Kościoła, kiedy ślubował, że będzie przestrzegać naszych nauk.

– Ale czyich nauk? To ludzie tacy jak ty i ja głoszą tak zwane Słowo Boże. To ludzie tacy jak ty i ja wymierzają innym karę za złamanie tych nauk. Często zastanawiam się, czy nasze cenne dogmaty są tym, co myśli Wszechmogący, czy też po prostu odzwierciedlają poglądy zwykłych duchownych?

Valendrea uznał tę dociekliwą rozmowę za jeszcze jeden przejaw dziwnego ostatnio zachowania papieża. Zastanawiał się w duchu, czy nie sondować dalej, ale doszedł do wniosku, że to on jest testowanym obiektem, udzielił zatem jedynej w tej sytuacji możliwej odpowiedzi.

– Uważam Słowo Boże i dogmaty tego Kościoła za jedno i to samo.

– Dobra odpowiedź. Słownikowa pod względem stylu i składni. Niestety, Alberto, to przekonanie doprowadzi w końcu do twojej zguby.

Papież odwrócił się i podszedł do okna.

5

Michener przechadzał się w promieniach słońca wczesnego popołudnia. Poranny deszcz ustał, niebo usiane było teraz cętkowanymi chmurami. Połacie błękitu przecinała smuga kondensacyjna samolotu sunącego na wschód. Na bruku placu św. Piotra wciąż widniały ślady wcześniejszej ulewy, kałuże powstałe to tu, to tam, wyglądały niczym liczne jeziora porozrzucane na rozległym obszarze. Załogi stacji telewizyjnych wciąż jeszcze tu pracowały, a wielu reporterów przekazywało teraz relacje do macierzystych stacji.

Opuścił salę Trybunału, zanim ten przerwał posiedzenie. Jeden ze współpracowników poinformował go później, że konfrontacja między ojcem Kealym a kardynałem Valendreą ciągnęła się jeszcze przez niemal dwie godziny. Zastanawiał się nad sensem przesłuchania. Decyzja o obłożeniu zbuntowanego księdza ekskomuniką z pewnością została podjęta na długo, zanim kapłana z Richmond wezwano do Rzymu. Niewielu oskarżonych duchownych stawało faktycznie przed Trybunałem, Kealy przybył tu więc zapewne w nadziei ściągnięcia jeszcze większej uwagi na swój ruch. W ciągu paru tygodni zapadnie wyrok, że duchowny „nie jest już członkiem wspólnoty Stolicy Apostolskiej”, że to kolejny wygnaniec, który obwieszcza, że Kościół jest dinozaurem i należy do gatunku skazanego na wymarcie.

I czasem Michener wierzył, że krytycy, tacy jak Kealy, mogą mieć rację.

Niemal połowa katolików żyła obecnie w Ameryce Południowej. Jeśli doda się do tego Afrykę i Azję, ta część rośnie do trzech czwartych. Udobruchanie tej wyłaniającej się międzynarodowej większości bez jednoczesnego odsunięcia na bok Europejczyków i Włochów było codziennym wyzwaniem. Żadna głowa państwa nie stała dotąd przed tak skomplikowanym zadaniem. Ale Kościół katolicki nie czynił nic innego od dwóch tysięcy lat – z takim wyzwaniem nie poradziłaby sobie żadna inna instytucja. Michener miał przed sobą jeden z najwspanialszych przejawów istnienia Kościoła.

Widok na plac w kształcie klucza, otoczony dwiema wspaniałymi półkolistymi kolumnadami Berniniego wprost zapierał dech. Michener zawsze był pod wrażeniem Watykanu. Pierwszy raz przybył tu przed dwunastoma laty jako kapłan asystujący arcybiskupowi Kolonii – już po ciężkiej próbie cnót, na którą wystawiła go Katerina Lew, ale z jeszcze większą determinacją. Przypominał sobie, jak po raz pierwszy zgłębiał niespełna pół kilometra kwadratowego enklawy otoczonej z trzech stron murem, zachwycając się wspaniałością, którą mogą stworzyć dwa tysiąclecia nieustającej budowy.

Maciupeńkie państewko nie zajmowało jednego ze wzgórz, na których posadowił się Rzym, lecz zwieńczało Mons Vaticanus. Ta nazwa była jedyną spośród nazw siedmiu wzgórz wciąż jeszcze pamiętaną. Liczba mieszkańców nie przekraczała dwóch tysięcy, a jeszcze mniej było tych, którzy posiadali tutejsze paszporty. Nikt nigdy się tu nie urodził, niewielu oprócz papieży wydało tu ostatnie tchnienie, a jeszcze mniej spoczęło w grobie. Rząd tego państwa był jedną z ostatnich na świecie monarchii absolutnych. Michener zawsze myślał z rozbawieniem o tym, że przedstawiciel Stolicy Apostolskiej przy Organizacji Narodów Zjednoczonych nie może podpisać deklaracji praw człowieka, ponieważ w granicach Watykanu nie istnieje wolność wyznania.

Rozejrzał się po skąpanym w słońcu placu, mijając wzrokiem las rozstawionych anten, i zauważył, że ludzie tu zgromadzeni spoglądają w górę na prawo. Kilka osób wykrzykiwało Santissimo Padre. Ojciec Święty. Jego spojrzenie podążyło za podniesionymi głowami w stronę trzeciego piętra Pałacu Apostolskiego. Pomiędzy drewnianymi żaluzjami narożnego okna pojawiła się twarz Klemensa XV.

Wielu ludzi machało rękoma. Papież odwzajemniał gest pozdrowienia.

– Wciąż cię fascynuje, prawda? – powiedział kobiecy głos.

Obrócił się. Katerina Lew stała o parę metrów od niego. Podświadomie czuł, że ona go odnajdzie. Podeszła blisko do miejsca, w którym stał, w cieniu jednej z kolumn Berniniego.

– Nie zmieniłeś się ani trochę. Wciąż jesteś zakochany w swoim Bogu. Widziałam to w twoich oczach w trakcie posiedzenia Trybunału.

Starał się uśmiechnąć, lecz nakazał sobie skupienie na zadaniu, które przed nim stało.

– Co u ciebie słychać, Kate? – zapytał, a rysy jej twarzy złagodniały. – Czy życie spełniło twoje oczekiwania?

– Nie mogę narzekać. Nie, nie będę narzekać. To bezproduktywne. Tak określiłeś kiedy narzekanie.

– Dobrze to słyszeć.

– Skąd wiedziałeś, że będę tam dzisiejszego ranka?

– Przed paroma tygodniami widziałem twój wniosek o akredytację. Mogę zapytać, jaki jest powód twojego zainteresowania ojcem Kealy?

– Nie rozmawialiśmy od piętnastu lat, a ty chcesz teraz mówić o tym?

– Kiedy rozmawialiśmy ostatnim razem, zakazałaś mi kiedykolwiek mówić o nas. Stwierdziłaś wtedy, że nie ma żadnego „nas”. Tylko ja i Bóg. Dlatego też nie uznałem tego za dobry temat.

– Ale powiedziałam to dopiero wtedy, gdy oznajmiłeś, że wracasz do arcybiskupa i całkowicie poświęcasz się służbie innym. Pełnieniu duszpasterskiej posługi w łonie Kościoła katolickiego.

Stali odrobinę zbyt blisko siebie, odszedł więc parę kroków wstecz, kryjąc się głębiej w cieniu kolumnady. Dostrzegł refleks światła z wysuszonej już w jasnym jesiennym słońcu kopuły projektu Michała Anioła, wieńczącej Bazylikę św. Piotra.

– Jak widzę, wciąż masz talent unikania odpowiedzi na pytania – wytknął jej.

– Jestem tutaj, gdyż prosił mnie o to Tom Kealy. On nie jest głupcem. Zdaje sobie sprawę, jaki będzie werdykt Trybunału.

– Dla kogo teraz piszesz?

– Jestem wolnym strzelcem. On i ja piszemy wspólnie książkę.