Strona główna » Styl życia » Trzy mądre małpy

Trzy mądre małpy

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-935270-1-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Trzy mądre małpy

Polska odpowiedź na książkę Harukiego Murakamiego O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu.

Kiedy łapie cię zadyszka po wejściu na drugie piętro, a waga pokazuje trzy cyfry, możesz albo zaakceptować siebie, albo... wziąć się do roboty.

Kiedy zawodowo jesteś na skraju wypalenia i przestajesz widzieć sens w tym, co robisz, możesz albo to zaakceptować ten fakt, albo... wziąć się do roboty.

Łukasz Grass w obu przypadkach wybrał to drugie rozwiązanie. Źródłem pozytywnych zmian był dla niego triathlon. Trzy mądre małpy nie są jednak ani poradnikiem, ani opisem drogi "od zera do bohatera". To bardzo intymny notatnik męża, ojca, dziennikarza i zawodnika. Po tej lekturze nabiera się ochoty, żeby wyłączyć telewizor, włożyć na nogi sportowe buty i iść pobiegać. A potem z nową energią można zacząć realizować swoje marzenia.

Polecane książki

Książka zawiera aktualną wykładnię polskich przepisów o hipotece oraz pogłębioną analizę prawnoporównawczą tej instytucji, długu gruntowego i innych zabezpieczeń na nieruchomościach występujących w najważniejszych europejskich systemach prawnych. Uwzględnia najnowszą literaturę polską i obcojęzyczn...
TRYLOGIA EROTYCZNA PRZEZ WIELU OKREŚLANA JAKO LEPSZA OD GREYA „Jesteś moja. A ja jestem twój. A to oznacza, że jestem z tobą związany pod każdym względem i w każdej sytuacji. Na dobre i na złe. Jeśli tego nie widzisz, to nie mamy szans...” Do tej pory Alayna Withers wchodziła z mężczyznami w związki...
Alexei Delandros zakochał się w Natalyi Montgomery, córce swojego szefa. Ich związek nie podobał się jednak jej ojcu, który zrobił wszystko, by ich rozdzielić. Po pięciu latach Alexei wraca do Sydney jako milioner i w odwecie kupuje firmę Montgomery’ego. Chce się odegrać ró...
Monografia jest kierowana do studentów wszystkich poziomów nauczania wyższych uczelni, które w swoich programach uwzględniają tematykę szeroko rozumianej nauki o finansach. Będzie on także przydatny początkującym pracownikom instytucji finansowych, uczestnikom szkoleń, a także tym wszystkim, którzy ...
Śmieszą, bawią, uczą. Są wierszowane, rymowane, w postaci krótkich wersów, przepełnionych satyryczną ironią. „Fraszki igraszki cz 7” Witolda Oleszkiewicza przedstawiają utwory, dzięki którym poznajemy już po raz kolejny poglądy autora na wiele nowych, ciekawych tema...
Publikacja zawiera prezentację możliwości optymalizacji opodatkowania w warunkach współistnienia swobód traktatowych oraz różnic w systemach podatkowych państw członkowskich Unii Europejskiej. Pojawienie się konkurencji rynkowej w wymiarze międzynarodowym powoduje, że przedsiębiorstwa próbują sto...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Łukasz Grass

Tekst:Łu­kasz Grass

Zdję­cie au­to­ra na okład­ce: Ra­fał Mesz­ka

Zdję­cia w książ­ce: ar­chi­wum pry­wat­ne au­to­ra

Re­dak­tor pro­wa­dzą­cy: Mar­ta Dre­lich

Re­dak­cja i ko­rek­ta: Iza­be­la Ma­jew­ska, Bar­ba­ra Mi­chal­ska

Skład i ła­ma­nie: Po­li­gra­fi­cy.pl, War­sza­wa

Wy­da­nie II po­pra­wio­ne

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­twa Spor­to­we i Na­uko­we

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne

ISBN 978-83-935270-1-4

Wy­daw­nic­twa Spor­to­we i Na­uko­we

Ad­res ko­re­spon­den­cyj­ny:

ul. Wer­ny­ho­ry 8 A  02-727 War­sza­wa

www.wsin.pl

War­sza­wa 2012

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Słowo od Jerzego Smorawińskiego

Oso­bo­wość kształ­tu­je się nie przez pięk­ne sło­wa,

lecz pra­cą i wła­snym wy­sił­kiem

Al­bert Ein­ste­in

Do rąk czy­tel­ni­ka tra­fia książ­ka na­pi­sa­na przez dzien­ni­ka­rza, któ­ry nie­wąt­pli­wie w swym za­wo­dzie od­niósł suk­ces wzbu­dza­ją­cy po­dziw i za­zdrość nie tyl­ko ma­rzą­cych o ka­rie­rze na szkla­nym ekra­nie. Jed­nak jak każ­da dro­ga osią­ga­nia suk­ce­su, tak i ta wy­ma­ga­ła mor­der­czej pra­cy, peł­ne­go za­an­ga­żo­wa­nia i pod­po­rząd­ko­wa­nia wszyst­kie­go jed­ne­mu tyl­ko ce­lo­wi – pra­cy za­wo­do­wej. Na­rzu­co­ny styl ży­cia przy­po­mi­na mi frag­ment fil­mu Sta­ni­sła­wa Ba­rei Co mi zro­bisz, jak mnie zła­piesz?, w któ­rym je­den z bo­ha­te­rów zja­da śnia­da­nie wie­czo­rem, aby rano być już go­to­wym do pra­cy.

Po kil­ku­na­stu la­tach dzien­ni­kar­stwa new­so­we­go Łu­kasz Grass „do­cho­dzi do ścia­ny”, do­zna­je prze­bu­dze­nia. Uzna­je, że tak da­lej być nie może. Wie­lo­go­dzin­ne dy­żu­ry, pra­ca bez wy­po­czyn­ku, uza­leż­nie­nie od bie­żą­cych wia­do­mo­ści, brak cza­su na zdro­we od­ży­wia­nie, w koń­cu wy­pa­le­nie psy­chicz­ne i wy­czer­pa­nie fi­zycz­ne. Do­ko­nu­je swo­iste­go roz­li­cze­nia z do­tych­cza­so­wym eta­pem ży­cia. Uka­zu­je ku­li­sy brnię­cia przez mul­ti­me­dial­ny na­tłok in­for­ma­cyj­ny, jego prze­twa­rza­nia i se­lek­cjo­no­wa­nia wia­do­mo­ści, od­po­wia­da­ją­cych za­po­trze­bo­wa­niu głod­ne­go sen­sa­cji te­le­wi­zyj­ne­go wi­dza. Od nie­go bo­wiem za­le­ży po­ziom oglą­dal­no­ści i po­pu­lar­ność re­da­go­wa­ne­go pro­gra­mu, a prze­cież tego żą­da­ją re­dak­cyj­ni prze­ło­że­ni.

Na­rzu­co­ny gor­set wy­ma­gań sta­je się co­raz bar­dziej do­kucz­li­wy. Nie ma­jąc więk­sze­go wpły­wu na treść prze­ka­zu, au­tor w efek­cie po­rzu­ca te­le­wi­zję dla dzien­ni­kar­stwa ra­dio­we­go. Czy­ni to łącz­nie z do­ko­na­niem zmia­ny w po­strze­ga­niu war­to­ści i sen­su ży­cia. Po wie­lu la­tach po­wra­ca do spor­tu, z któ­rym był zwią­za­ny od dziec­ka, a tak­że pod­czas stu­diów w aka­de­mii wy­cho­wa­nia fi­zycz­ne­go. Tym­cza­sem przez wie­le ko­lej­nych lat ak­tyw­ność fi­zycz­ną za­mie­niał na pra­cę dzien­ni­ka­rza, za­wę­żo­ną do prze­ka­zu spra­woz­dań i new­sów z ży­cia spor­to­we­go. Po­wra­ca rów­nież do re­gu­lar­ne­go tre­nin­gu spor­to­we­go, pod któ­re­go wpły­wem cał­ko­wi­cie zmie­nia do­tych­cza­so­wy styl ży­cia. Swo­iste ka­thar­sis przy­wra­ca rów­no­wa­gę i spo­kój umy­słu. Grass ule­ga fa­scy­na­cji tria­th­lo­nem. Wraz z au­to­rem prze­cho­dzi­my przez ko­lej­ne eta­py przy­go­to­wań do co­raz trud­niej­szych i bar­dziej wy­ma­ga­ją­cych form jed­nej z naj­cięż­szych dys­cy­plin spor­tu. A dro­ga ta nie jest ła­twa. Z jed­nej stro­ny usta­wicz­na wal­ka z wła­sny­mi sła­bo­ścia­mi, z dru­giej – na­by­wa­ne do­świad­cze­nie i ogrom­na sa­tys­fak­cja z osią­ga­nych ce­lów.

Moim zda­niem po­śród wie­lu wąt­ków prze­wi­ja­ją­cych się w książ­ce szcze­gól­ne zna­cze­nie ma zwró­ce­nie uwa­gi na za­sa­dę har­mo­nij­ne­go roz­wo­ju cia­ła i umy­słu. Po­wszech­nie zna­na rzym­ska mak­sy­ma gło­si: Mens sana in cor­po­re sano.

Grass przy­wo­łu­je i pięk­nie in­ter­pre­tu­je fi­lo­zo­fię har­mo­nij­ne­go roz­wo­ju cia­ła i in­te­lek­tu Pla­to­na.

War­to tu przy­po­mnieć, nie się­ga­jąc aż w tak od­le­głe cza­sy, że i wśród pol­skich my­śli­cie­li mamy ta­kich, któ­rzy do­ce­nia­li ko­rzyst­ny wpływ ak­tyw­no­ści fi­zycz­nej na peł­nię roz­wo­ju oso­bo­wo­ści czło­wie­ka. Przy­kła­dy to stwier­dze­nie na­dwor­ne­go le­ka­rza kró­lów pol­skich Woj­cie­cha Oczki: „[…] ruch może za­stą­pić nie­mal każ­dy lek, ale ża­den lek nie za­stą­pi ru­chu”, a tak­że trak­ta­ty Ję­drze­ja Śnia­dec­kie­go, dr. Hen­ry­ka Jor­da­na czy Eu­ge­niu­sza Pia­sec­kie­go. Spoj­rze­nie na roz­wój fi­zycz­no­ści czło­wie­ka sta­je się nie­zmier­nie waż­ne wła­śnie w dzi­siej­szych cza­sach, bo­wiem współ­cze­sny świat wy­two­rzył nowy pro­blem po­waż­nie za­bu­rza­ją­cy rów­no­wa­gę mię­dzy cia­łem, umy­słem i du­szą. W spo­sób szcze­gól­ny do­ty­czy to mło­de­go po­ko­le­nia, za­uro­czo­ne­go kom­pu­te­ra­mi, iPo­da­mi, Fa­ce­bo­okiem czy wie­lo­go­dzin­nym oglą­da­niem pro­gra­mów te­le­wi­zyj­nych. Dziś fi­zycz­ność zo­sta­ła zde­gra­do­wa­na do po­zio­mu pry­mi­tyw­nej roz­ryw­ki dla mas, zbli­ży­ła się nie­mal do gla­dia­tor­stwa. Ro­dzi się py­ta­nie, czy nie czas, aby od­wró­cić bieg rze­ki. Czy chcąc spro­stać przy­spie­szo­ne­mu roz­wo­jo­wi cy­wi­li­za­cyj­ne­mu, przy­tła­cza­ją­cym świa­do­mość roz­wią­za­niom tech­nicz­nym, stre­su­ją­cym wy­ma­ga­niom dnia co­dzien­ne­go, nie po­win­ni­śmy wzmoc­nić na­szych zna­mion fi­zycz­nych? A tym­cza­sem – mimo bu­do­wa­nia se­tek „or­li­ków” – poza nie­licz­ny­mi wy­jąt­ka­mi mło­dzież mamy co­raz mniej spraw­ną i co­raz słab­szą. W wy­obra­że­niu wie­lu stu­dia na AWF-ie to do­me­na „mię­śnia­ków” i szko­ła „fi­ka­nia ko­zioł­ków”. Ży­cie na­to­miast po­ka­zu­je, że ab­sol­wen­ci tych uczel­ni znacz­nie le­piej ra­dzą so­bie z pro­ble­ma­mi dnia co­dzien­ne­go, ze stre­sem, że są bar­dziej kre­atyw­ni, chęt­nie uzu­peł­nia­ją wie­dzę i spo­tkać ich moż­na na wie­lu od­po­wie­dzial­nych sta­no­wi­skach, czę­sto bar­dzo od­le­głych od pro­fi­lu ukoń­czo­nych stu­diów. Jak­że traf­nym tego przy­kła­dem jest wła­śnie au­tor ni­niej­szej książ­ki!

Od wie­lu lat je­ste­śmy świad­ka­mi roz­kwi­tu ga­łę­zi psy­cho­lo­gii spo­łecz­nej, kon­cen­tru­ją­cej się przede wszyst­kim na bu­do­wa­niu kre­atyw­no­ści, umie­jęt­nych za­cho­wań in­ter­per­so­nal­nych czy prze­ciw­dzia­ła­niu wszech­obec­ne­mu stre­so­wi, a po­le­ga­ją­cej li tyl­ko na ste­ro­wa­niu pro­ce­sa­mi my­ślo­wy­mi. Rze­sze pra­cow­ni­ków kor­po­ra­cyj­nych uczest­ni­czą w kur­sach po­zy­tyw­ne­go my­śle­nia czy pro­gra­mach neu­ro­lin­gwi­stycz­nych (NLP). Do­pie­ro nie­daw­no do­strze­żo­no, że to wszyst­ko ma sens, je­śli opie­ra się na jed­no­cze­snym kształ­to­wa­niu umy­słu i cia­ła. Kie­dy je­steś sil­ny, to bę­dziesz tak­że zdol­ny do roz­wią­zy­wa­nia trud­nych pro­ble­mów, je­śli po­przez wzmoc­nie­nie czu­cia pro­prio­cep­tyw­ne­go za­cho­wasz rów­no­wa­gę fi­zycz­ną, to za­cho­wasz ją rów­nież w sy­tu­acjach trud­nych psy­chicz­nie. Wła­śnie tego uczy nas przy­kład zmia­ny sty­lu ży­cia Łu­ka­sza Gras­sa.

To zresz­tą nie­je­dy­ne wa­lo­ry książ­ki. Na­pi­sa­na z du­żym ła­dun­kiem emo­cji, uka­zu­je wraż­li­wość au­to­ra, umie­jęt­nie wią­żą­ce­go ży­cie za­wo­do­we z prze­ży­cia­mi na­tu­ry oso­bi­stej. Jej treść skie­ro­wa­na jest do wie­lu ad­re­sa­tów. Przede wszyst­kim jed­nak do tych, któ­rzy od­czu­wa­jąc dys­kom­fort we wła­snym ży­ciu, chcie­li­by coś zmie­nić, ale brak im od­wa­gi w pod­ję­ciu de­cy­zji bądź wąt­pią w moż­li­wość osią­gnię­cia za­mie­rzo­nych ce­lów. Grass z jed­nej stro­ny ostrze­ga – nie zwle­kaj­cie z de­cy­zją, bo do śmier­ci po­zo­sta­nie­cie tyl­ko ma­rzy­cie­la­mi, z dru­giej za­chę­ca – yes, you can do it.

Tyl­ko po­dej­mij de­cy­zję dziś, nie cze­kaj na prze­łom roku czy inne szcze­gól­ne oka­zje. Cho­ciaż nie jest to pod­ręcz­nik tre­ner­ski, każ­dy po­cząt­ku­ją­cy tria­th­lo­ni­sta znaj­dzie w nim wie­le prak­tycz­nych wska­zó­wek wy­ni­ka­ją­cych z ko­lej­nych do­świad­czeń au­to­ra. To tak­że do­bra lek­tu­ra dla za­awan­so­wa­nych w tre­nin­gu spor­tow­ców, po­zwa­la­ją­ca na kon­fron­ta­cję z wła­sny­mi do­zna­nia­mi.

Jak bar­dzo my­lą­ce jest stwier­dze­nie, że róż­ni­ca wie­ku to tak­że prze­paść w spoj­rze­niu na fi­lo­zo­fię ży­cia dnia co­dzien­ne­go! Od Łu­ka­sza dzie­li mnie wię­cej niż jed­no po­ko­le­nie, a jed­nak… Zro­zu­mie­nie roli spor­tu jest wy­znacz­ni­kiem na­sze­go sty­lu ży­cia. To re­gu­lar­na ak­tyw­ność fi­zycz­na wpły­wa na zdol­ność mo­bi­li­za­cji, umie­jęt­ność po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji, od­por­ność na stres, a w kon­se­kwen­cji za­do­wo­le­nie z osią­ga­nych ce­lów i po­czu­cie speł­nie­nia w ży­ciu.

Książ­ka ta wy­war­ła na mnie bar­dzo duże wra­że­nie. Jest to bo­wiem pięk­na hi­sto­ria o od­wa­dze i o tym, jak moż­na zmie­nić swo­je ży­cie na lep­sze. Na za­koń­cze­nie au­tor przed­sta­wia in­ter­pre­ta­cję iko­no­gra­fii trzech małp. Przy­po­mi­na mą­dre bud­dyj­skie prze­sła­nie „o ko­niecz­no­ści od­rzu­ce­nia zła pod każ­dą po­sta­cią, sku­pie­niu się na tym, co do­bre i war­to­ścio­we”. Grass do­dał rów­nież wła­sną in­ter­pre­ta­cję za­cho­wa­nia trzech małp, na­wią­zu­jąc do funk­cjo­no­wa­nia za­wod­ni­ka pod­czas tria­th­lo­nu. Jest to bar­dzo ory­gi­nal­ne i cel­ne spo­strze­że­nie, któ­re po­twier­dza wszech­stron­ną sym­bo­li­kę słyn­nej iko­no­gra­fii.

prof. dr hab. med. Je­rzy Smo­ra­wiń­ski

rek­tor Aka­de­mii Wy­cho­wa­nia Fi­zycz­ne­go

im. Eu­ge­niu­sza Pia­sec­kie­go w Po­zna­niu

Słowo od Stefana Szczepłka

Łu­kasz Grass ucie­ka od dzien­ni­kar­stwa na pie­cho­tę, ro­we­rem i wpław. Ale ucie­ka tak, żeby przy­pad­kiem mu się nie uda­ło. Mło­dy dzien­ni­karz, któ­ry szyb­ko zdo­był po­zy­cję w za­wo­dzie i sym­pa­tię te­le­wi­dzów, sto­jąc na pro­gu ka­rie­ry, uświa­da­mia so­bie, że je­śli nie zwol­ni tem­pa i pod­da się pa­nu­ją­cym we współ­cze­snym dzien­ni­kar­stwie te­le­wi­zyj­nym zwy­cza­jom, któ­re­goś dnia zwa­riu­je. Zmie­nia re­dak­cję z te­le­wi­zyj­nej na ra­dio­wą i bie­rze się do upra­wia­nia trzech dys­cy­plin spor­tu w jed­nej – tria­th­lo­nu.

Książ­ka jest ro­dza­jem pa­mięt­ni­ka, w któ­rym au­tor dzie­li się z czy­tel­ni­kiem gorz­ki­mi uwa­ga­mi na te­mat dzien­ni­kar­stwa. Robi to tak, żeby ni­ko­go nie ob­ra­zić, ale wy­raź­nie daje do zro­zu­mie­nia, że za­wód, o któ­rym wie­lu mło­dych lu­dzi ma­rzy, wi­dzia­ny od środ­ka wie­le tra­ci.

Ja to aku­rat znam. Czy­ta­jąc książ­kę, czu­ję więź emo­cjo­nal­ną z jej au­to­rem, mimo że po­ko­le­nio­wo na­le­ży­my do in­nych świa­tów. Też wiem, że gdy­bym dzi­siaj miał się ści­gać w swo­im fa­chu, chy­ba nie do­biegł­bym do mety. Nie dla­te­go, że bra­ku­je mi tech­ni­ki i kon­dy­cji, ale dla­te­go, że nie na­ru­szę za­sad fair play, któ­ry­mi sta­ram się kie­ro­wać, i nie ule­gnę ni­czy­im wpły­wom, poza oso­ba­mi mi życz­li­wy­mi. Uda­wa­ło mi się to przez bli­sko czter­dzie­ści lat pra­cy. Mnie ła­twiej niż Łu­ka­szo­wi Gras­so­wi, bo je­stem dzien­ni­ka­rzem spor­to­wym.

Mój po­dziw dla au­to­ra wy­ni­ka z osią­gnię­cia przez nie­go tego, cze­go mnie nig­dy nie uda­ło się osią­gnąć: dys­cy­pli­ny, jaką so­bie na­rzu­cił, i kon­se­kwen­cji w dą­że­niu do celu. Może brzmi to ba­nal­nie, ale kie­dy czy­tam o zma­ga­niach au­to­ra ze sobą na dro­dze do ty­tu­łu Iron­ma­na, wiem mniej wię­cej, ile har­tu du­cha mu­siał wy­ka­zać.

Mniej wię­cej, bo dla mnie przy­jem­no­ścią były gra w pił­kę i bie­ga­nie po le­sie, ale na re­gu­lar­ne tre­nin­gi lek­ko­atle­tycz­ne moja sil­na wola oka­za­ła się zbyt sła­ba. Dziś ża­łu­ję, że nie prze­bie­głem ma­ra­to­nu. Mo­głem, ale mi się nie chcia­ło.

Łu­ka­szo­wi Gras­so­wi się chce i na­le­ży go po­dzi­wiać za umie­jęt­ność go­dze­nia obo­wiąz­ków re­dak­cyj­nych z za­ję­cia­mi do­mo­wy­mi, tre­no­wa­niem aż trzech dys­cy­plin jed­no­cze­śnie i wy­jaz­da­mi na za­wo­dy. A jesz­cze trze­ba prze­czy­tać pra­sę i książ­ki, obej­rzeć te­le­wi­zję, pójść do kina i na kon­cert. Je­śli nie bę­dzie­my tego ro­bić, skoń­czy­my się jako dzien­ni­ka­rze. Moż­na, je­śli bar­dzo się chce, ale pro­blem po­le­ga na tym, że mało komu się chce.

Ta książ­ka po­win­na no­sić pod­ty­tuł Jak so­bie uło­żyć ży­cie, żeby nie bo­la­ło i przy­no­si­ło ra­dość. Jest w niej frag­ment o an­giel­skiej tria­th­lo­ni­st­ce Chris­sie Wel­ling­ton, któ­ra do mi­strzostw świa­ta na Ha­wa­jach przy­stą­pi­ła kon­tu­zjo­wa­na i na­szpi­ko­wa­na an­ty­bio­ty­ka­mi. A po­tem pro­wa­dzi­ła wal­kę już na­wet nie z prze­ciw­nicz­ka­mi, któ­re już po pierw­szej kon­ku­ren­cji, pły­wa­niu, były da­le­ko przed nią, a z upły­wem cza­su tę prze­wa­gę po­więk­sza­ły, ale ze sobą, z cho­ro­bą. Nie opi­szę tej wal­ki, bo Łu­kasz Grass zro­bił to zna­ko­mi­cie. Wel­ling­ton osta­tecz­nie zwy­cię­ży­ła, bo nig­dy nie prze­szła jej przez gło­wę myśl: „Nie da się!”.

Grass przy­zna­je, że śle­dząc wal­kę Wel­ling­ton, pła­kał. „Po­czu­łem wów­czas – pi­sze – jak ktoś do­ła­do­wu­je mój we­wnętrz­ny aku­mu­la­tor, jak do­sta­ję nie­wia­ry­god­ną daw­kę wzbo­ga­co­ne­go pa­li­wa, któ­re wy­star­czy mi na lata. […] My­śla­łem wte­dy, gdzie był­bym dzi­siaj, gdy­bym dwa­dzie­ścia pięć lat temu, sto­jąc w ciem­nym polu na wsi i wpa­tru­jąc się w gwiaz­dy, po­wie­dział: »Nie da się!«”.

Wbrew po­zo­rom to nie jest książ­ka tyl­ko dla dzien­ni­ka­rzy i tria­th­lo­ni­stów. Każ­dy z nas to­czy swo­ją pry­wat­ną wal­kę. Dla jed­nych jest to prze­bież­ka, dla in­nych ma­ra­ton. Łu­kasz Grass daje nam prze­pis na zwy­cię­stwo.

Ste­fan Szcze­płek

pu­bli­cy­sta „Rzecz­po­spo­li­tej”, au­tor książ­ki Dey­na

Słowo od autora

Wy­ją­łem z kie­sze­ni te­le­fon ko­mór­ko­wy. Pa­dał śnieg i było tak zim­no, że pal­ce drę­twia­ły od mro­zu. Gdy­bym je te­raz wło­żył pod go­rą­cą wodę, za­wył­bym z bólu jak zbi­ty pies. W dzie­ciń­stwie zro­bi­łem tak tyl­ko raz. Miesz­ka­li­śmy na wsi, gdzie w tam­tych cza­sach nie­mal każ­dy ho­do­wał ja­kieś zwie­rzę­ta: świ­nie, kury, kró­li­ki, kacz­ki. Mie­li­śmy wszyst­kie­go po tro­chu. Po­po­łu­dnia­mi, po po­wro­cie ze szko­ły, bra­łem kosę i ra­zem z bra­tem przy­no­si­li­śmy po dwa wor­ki je­dze­nia dla zwie­rząt. Bar­dzo czę­sto zry­wa­li­śmy dla nich mlecz, lu­cer­nę czy po­krzy­wy rę­ko­ma, co pod­czas je­sien­nych zim­nych desz­czy mia­ło swo­je ne­ga­tyw­ne kon­se­kwen­cje. Wra­ca­li­śmy do domu zmar­z­nię­ci, prze­mo­cze­ni albo pie­kiel­nie wście­kli, że inni sie­dzą przed te­le­wi­zo­rem lub gra­ją w pił­kę, a my mu­si­my bie­gać z wor­ka­mi po łące. Do­pie­ro po la­tach do­ce­nia się tego typu obo­wiąz­ki. Pew­ne­go razu było już tak chłod­no, że prze­mar­z­łem do szpi­ku ko­ści. Z tru­dem na­ci­sną­łem klam­kę, wbie­głem do domu, wpa­dłem do ła­zien­ki i nad wan­ną od­krę­ci­łem go­rą­cą wodę. Po­le­cia­ła sze­ro­kim stru­mie­niem, a kie­dy po­ja­wi­ła się para, pod­su­ną­łem skost­nia­łe dło­nie i po­czu­łem tak prze­szy­wa­ją­cy ból, jak­by ktoś od­ci­nał mi pal­ce. Nig­dy wcze­śniej ani póź­niej już ta­kie­go nie do­świad­czy­łem. To był je­den z tych mo­men­tów, któ­re pa­mię­ta się do koń­ca ży­cia. Prze­ko­na­łem się, że prze­ci­wień­stwa nie­ko­niecz­nie się przy­cią­ga­ją.

Gru­dnio­wy mróz 2004 roku prze­niósł mnie na mo­ment w cza­sy mo­je­go dzie­ciń­stwa. Ock­ną­łem się z za­my­śle­nia, z tru­dem od­blo­ko­wa­łem kla­wia­tu­rę i za­czą­łem wstu­ki­wać treść SMS-a: „Po­zdro­wie­nia ze Lwo­wa. Sie­dzę w sa­mo­cho­dzie z dwo­ma ukra­iń­ski­mi opo­zy­cjo­ni­sta­mi. Je­dzie­my do Ki­jo­wa. Na ze­wnątrz za­spy, pada śnieg, a w ra­diu mó­wią o po­ma­rań­czo­wej re­wo­lu­cji”.

Na­ci­sną­łem „wy­ślij”. Chwi­lę póź­niej przy­szła od­po­wiedź. „Wła­śnie tak po­win­na za­czy­nać się Two­ja pierw­sza książ­ka” – prze­czy­ta­łem wia­do­mość od Ewy Wa­nat, mo­jej ów­cze­snej sze­fo­wej w Ra­diu TOK FM, w któ­rym pra­co­wa­łem jako re­por­ter. No cóż, prze­po­wied­nia w pe­wien spo­sób się speł­ni­ła, więc te­raz mogę już przejść do me­ri­tum – ta książ­ka nie jest o po­ma­rań­czo­wej re­wo­lu­cji na Ukra­inie, ale sko­ro tak ma się za­czy­nać moja pierw­sza książ­ka, to mu­szę po­wie­dzieć, że za­czy­na się od cze­goś, co było istot­nym ele­men­tem bu­do­wa­nia mo­jej dzien­ni­kar­skiej du­szy. Naj­waż­niej­szy jed­nak był i jest sport.

Trzy mą­dre mał­py to książ­ka, w któ­rej na swój spo­sób roz­wi­jam mot­to Pla­to­na mó­wią­ce o dwo­isto­ści wy­cho­wa­nia, o tym, że ma ono dwa ob­li­cza: dla cia­ła – gim­na­sty­ka, dla du­szy – mu­zy­ka, ro­zu­mia­na przez sta­ro­żyt­nych jako ogól­ne wy­kształ­ce­nie. Sta­ram się po­ka­zać, jak bar­dzo współ­cze­sne­mu czło­wie­ko­wi da­le­ko do tych ide­ałów, jak po­gu­bi­li­śmy się w tym pę­dzie za suk­ce­sem i pie­niędz­mi, jak bar­dzo nie wie­rzy­my lub nie chce­my wie­rzyć w to, że moż­na do­sko­na­lić dwie sfe­ry: fi­zycz­ną i umy­sło­wą. Dla wie­lu to jak łą­cze­nie wody z ogniem, anio­ła z dia­błem. Sło­wo „mię­sień” ma tu pe­jo­ra­tyw­ne zna­cze­nie i wy­da­je się, że wy­po­wie­dze­nie go w to­wa­rzy­stwie in­te­lek­tu­ali­stów wy­wo­łu­je wstyd i za­kło­po­ta­nie, a mą­dre gło­wy sie­dzą­ce go­dzi­na­mi w klu­bach li­te­rac­kich z lamp­ką czer­wo­ne­go wina, pa­lą­ce pa­pie­ro­sy, dys­ku­tu­ją­ce o eg­zy­sten­cjal­nych roz­ter­kach, ru­mie­nią się na jego dźwięk. Si­łow­nia w ze­sta­wie­niu z czy­tel­nią brzmi już jak bluź­nier­stwo. Tria­th­lon i dzien­ni­kar­stwo – dwa świa­ty, w któ­rych funk­cjo­nu­ję i któ­re w róż­nym stop­niu wpły­wa­ły i wpły­wa­ją na moje ży­cie. To pierw­sze po­ja­wi­ło się na prze­ło­mie 2007 i 2008 roku, chy­ba jako al­ter­na­ty­wa dla dzien­ni­kar­stwa new­so­we­go, w któ­rym dzia­łam od kil­ku­na­stu lat, a w któ­rym od ja­kie­goś cza­su nie po­tra­fię się już od­na­leźć, co uza­sad­niam w ni­niej­szej książ­ce, od­kry­wa­jąc nie­co ku­li­sy pra­cy re­dak­cyj­nej i opi­su­jąc dro­gę, któ­rą ra­zem z wi­dza­mi, czy­tel­ni­ka­mi i ze słu­cha­cza­mi my, dzien­ni­ka­rze, obie­ra­my. W wie­lu przy­pad­kach jest to śle­pa ulicz­ka, z któ­rej – mam na­dzie­ję – za ja­kiś czas wyj­dzie­my, skrę­ca­jąc gdzieś, gdzie nie na­tknie­my się na „hi­sto­rię Ma­dzi”, de­tek­ty­wa Rut­kow­skie­go czy wie­lo­ry­ba pły­ną­ce­go Wi­słą. Pi­sząc o ku­li­sach pra­cy dzien­ni­kar­skiej, nie od­sła­niam wszyst­kie­go, nie po­da­ję na­zwisk, nie ro­bię wy­cie­czek per­so­nal­nych, bo nie cho­dzi mi o bul­wer­so­wa­nie i ta­nią sen­sa­cję, je­dy­nie o re­flek­sję na te­mat dzien­ni­kar­stwa, spor­tu i co­dzien­no­ści w ogó­le. Nie kry­ty­ku­ję dzien­ni­kar­stwa jako ta­kie­go, tyl­ko wą­ski wy­ci­nek, z ja­kim mia­łem do czy­nie­nia, pra­cu­jąc w tak zwa­nych new­sach i pro­gra­mach pu­bli­cy­stycz­nych. Bę­dąc uczci­wy wo­bec sie­bie i czy­tel­ni­ków, pa­trzę krzy­wym okiem rów­nież na swo­je po­stę­po­wa­nie, pa­mię­ta­jąc o sło­wach Ry­szar­da Ka­pu­ściń­skie­go, któ­ry na­ma­wiał do przy­zna­nia się do wła­snej ogra­ni­czo­no­ści.

Trzy mą­dre mał­py to książ­ka, w któ­rej prze­wi­ja­ją się dwa świa­ty tyl­ko z po­zo­ru do sie­bie nie­przy­sta­ją­ce, a tak na­praw­dę uzu­peł­nia­ją­ce się, two­rzą­ce ca­łość, je­den bez dru­gie­go nie mógł­by w moim ży­ciu ist­nieć i je­stem prze­ko­na­ny, że nie do­ty­czy to stric­te dzien­ni­kar­stwa, bo gdy­by nie ono, w skład tan­de­mu we­szło­by coś in­ne­go, po­dob­nie jak za­miast tria­th­lo­no­wi po­świę­cił­bym się in­nej dys­cy­pli­nie spor­tu. Tria­th­lon – bar­dzo mło­dą dys­cy­pli­nę olim­pij­ską – opi­su­ję, po­da­jąc przy­kła­dy kil­ku za­wo­dów, w któ­rych star­to­wa­łem. Te naj­waż­niej­sze, jak do tej pory, to mi­strzo­stwa Pol­ski w Su­szu na dy­stan­sie pra­wie dwóch ki­lo­me­trów pły­wa­nia, dzie­więć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów jaz­dy ro­we­rem i dwu­dzie­stu je­den ki­lo­me­trów bie­gu, Maz­da Lon­don Tria­th­lon na dy­stan­sie olim­pij­skim, czy­li ty­siąc pięć­set me­trów pły­wa­nia, czter­dzie­ści ki­lo­me­trów jaz­dy ro­we­rem i dzie­sięć ki­lo­me­trów bie­gu i wresz­cie do­ce­lo­we za­wo­dy – mi­strzo­stwa Nie­miec Chal­len­ge Roth na dy­stan­sie Iron­man: trzy ki­lo­me­try osiem­set me­trów pły­wa­nia, sto osiem­dzie­siąt ki­lo­me­trów jaz­dy ro­we­rem i czter­dzie­ści dwa ki­lo­me­try bie­gu.

In­spi­ra­cję pod­czas pi­sa­nia książ­ki czer­pa­łem z róż­nych źró­deł – od wła­snej przy­go­dy ze spor­tem, po hi­sto­rie lu­dzi, któ­rzy po dro­dze mo­ty­wo­wa­li mnie do pra­cy i tre­nin­gów, ale rów­nież po­ja­wia­li się w moim ży­ciu dzię­ki książ­kom. To, jak pięk­nie moż­na opi­sy­wać rolę spor­tu w ży­ciu czło­wie­ka, udo­wod­ni­ło już wie­lu pi­sa­rzy. W ostat­nich la­tach ogrom­ną po­pu­lar­no­ścią cie­szą się ta­kie po­zy­cje jak Uro­dze­ni bie­ga­cze Chri­sto­phe­ra McDo­ugal­la czyO czym mó­wię, kie­dy mó­wię o bie­ga­niu Ha­ru­kie­go Mu­ra­ka­mie­go. Mu­ra­ka­mi w bar­dzo pro­sty, ale pięk­ny spo­sób pi­sze o bie­ga­niu, bę­dą­cym czę­ścią jego ży­cia, tak jak pi­sar­stwo, dla któ­re­go po­rzu­cił pra­cę przed­się­bior­cy i w efek­cie stał się jed­nym z naj­bar­dziej po­czyt­nych ja­poń­skich au­to­rów. Czy­ta­jąc Mu­ra­ka­mie­go, roz­po­zna­wa­łem w nim sie­bie, swo­ją fa­scy­na­cję świa­tem spor­tu i czło­wie­kiem, któ­ry dąży do sa­mo­do­sko­na­le­nia na dwóch po­zio­mach: in­te­lek­tu­al­nym i fi­zycz­nym. Ty­tu­ło­we trzy mą­dre mał­py po­ja­wią się w koń­co­wym roz­dzia­le, jako klam­ra spi­na­ją­ca, któ­rej zna­cze­nia nie będę te­raz zdra­dzał.

Jest wie­le osób, któ­rym chciał­bym po­dzię­ko­wać z imie­nia i na­zwi­ska za ostat­nie lata współ­pra­cy, a tak­że za in­spi­ra­cję do na­pi­sa­nia tej książ­ki. Dzię­ku­ję Jur­ko­wi Gór­skie­mu, któ­ry wciąż mnie mo­ty­wu­je, nie tyl­ko hi­sto­rią swo­je­go ży­cia – uciecz­ką od nar­ko­ty­ków i zdo­by­ciem mi­strzo­stwa świa­ta w tria­th­lo­nie – ale rów­nież obec­ną dzia­łal­no­ścią jako or­ga­ni­za­tor spor­tu. Dzię­ku­ję Pio­tro­wi Net­te­ro­wi – to nie tyl­ko wspa­nia­ły tre­ner, lecz tak­że do­bry duch, przy­ja­ciel, z któ­rym moż­na po­roz­ma­wiać za­rów­no o in­ten­syw­no­ści sub­mak­sy­mal­nej tre­nin­gu, jak i o ro­dzi­nie i ży­cio­wych pro­ble­mach. Dzię­ku­ję Mi­cha­ło­wi Dre­li­cho­wi za bez­po­śred­nią mo­ty­wa­cję do pi­sa­nia oraz za in­spi­ru­ją­cą bez­kom­pro­mi­so­wość w dą­że­niu do zmia­ny my­śle­nia pol­skich dzia­ła­czy związ­ków spor­to­wych, któ­rzy men­tal­nie po­zo­sta­li w in­nej epo­ce, nie ro­zu­mie­jąc czę­sto re­guł, ja­ki­mi rzą­dzi się współ­cze­sny świat spor­tu.

Osob­ne, nie­zwy­kle szcze­re po­dzię­ko­wa­nia na­le­żą się mo­jej żo­nie Ani – za wy­ro­zu­mia­łość i cier­pli­wość, a tak­że za kry­tycz­ne spoj­rze­nie ko­bie­cym okiem na mę­ski punkt wi­dze­nia. Ża­den z „sam­ców” ra­czej się do tego nie przy­zna, ale w więk­szo­ści bie­rze­my so­bie wa­sze – ko­biet – rady do ser­ca i wcie­la­my je w ży­cie, tak aby nikt nie za­uwa­żył, że wcze­śniej po­peł­ni­li­śmy błąd.

Łu­kasz Grass

ROZDZIAŁ IGŁÓD RUCHU

To dziw­ne, że taka pro­sta czyn­ność jak bie­ga­nie może uwa­run­ko­wać ży­cie czło­wie­ka. Jak okre­ślił to Chri­sto­pher McDo­ugall w książ­ce Uro­dze­ni bie­ga­cze:

Bie­ga­nie łą­czy w jed­no dwa pier­wot­ne im­pul­sy: strach i przy­jem­ność. Bie­gnie­my, kie­dy się bo­imy; bie­gnie­my, kie­dy roz­pie­ra nas wręcz eks­ta­tycz­na ra­dość; bie­gnie­my, byle uciec od pro­ble­mów; i bie­gnie­my po pro­stu po to, aby przy­jem­nie spę­dzić czas.

Bie­ga­nie było od za­wsze. Mu­sia­ło być tyl­ko to, bo na wsi, gdzie miesz­ka­łem, nie było sali gim­na­stycz­nej. Je­dy­ną sen­sow­ną for­mą pro­wa­dze­nia za­jęć wy­cho­wa­nia fi­zycz­ne­go była lek­ka atle­ty­ka. Tło­cze­nie się na wą­skich ko­ry­ta­rzach szko­ły pod­sta­wo­wej zda­rza­ło się tyl­ko wte­dy, gdy na dwo­rze pa­dał deszcz lub był nie­ziem­ski mróz. Wów­czas za­ję­cia wy­cho­wa­nia fi­zycz­ne­go przy­po­mi­na­ły ob­wód sta­cyj­ny. Ćwi­czy­ło się na kil­ku sta­no­wi­skach, zło­żo­nych z ma­te­ra­cy po­roz­kła­da­nych pod ścia­ną na wą­skim ko­ry­ta­rzu, co wy­glą­da­ło jak za­im­pro­wi­zo­wa­ny szpi­tal po­lo­wy. To wra­że­nie po­tę­go­wał za­pach mle­ka lub her­ba­ty go­to­wa­nej w wiel­kich garn­kach w sto­łów­ce obok, do któ­rej wcho­dzi­ło się wą­skim i krót­kim ko­ry­ta­rzem. Od­wie­dza­li­śmy ją po każ­dych za­ję­ciach wy­cho­wa­nia fi­zycz­ne­go, pro­sząc ku­char­kę o wy­da­nie po­nad­stan­dar­do­we­go kub­ka go­rą­cej her­ba­ty, któ­ra naj­le­piej ga­si­ła pra­gnie­nie. So­cre­ali­stycz­ne­go kli­ma­tu do­da­wa­ło wiel­kie zdję­cie Ju­ri­ja Ga­ga­ri­na na ścia­nie, któ­re z cza­sem, po­dob­nie jak wszyst­kie inne do­wo­dy obec­no­ści za­przy­jaź­nio­nych wojsk zza Buga, znik­nę­ło.

Pa­mię­tam taką sce­nę z dzie­ciń­stwa, mo­głem mieć osiem, dzie­więć lat. To było już kil­ka lat po sta­nie wo­jen­nym, z któ­re­go oczy­wi­ście nic nie pa­mię­tam, bo z jed­nej stro­ny by­łem za mały, z dru­giej – na „ko­niec świa­ta”, jak na­zy­wa­łem małą wieś Sta­ro­gard na Po­mo­rzu Za­chod­nim, gdzie miesz­ka­li­śmy, nie do­cie­ra­ły żad­ne nie­pod­le­gło­ścio­we ru­chy, a tym bar­dziej wia­do­mo­ści. Nie pa­mię­tam na­wet tego, że nie było Te­le­ran­ka. Miesz­ka­łem nie­da­le­ko Świ­dwi­na, Gry­fic i Draw­ska Po­mor­skie­go, oko­ło czter­dzie­stu ki­lo­me­trów od jed­ne­go z naj­więk­szych po­li­go­nów w Eu­ro­pie. Chy­ba dwa razy w roku (na pew­no zimą i wio­sną) dro­gą prze­cho­dzą­cą przez moją miej­sco­wość prze­jeż­dża­ło woj­sko. Ra­dziec­kie woj­sko. Przy­by­wa­ło z róż­nych jed­no­stek na po­li­gon w Draw­sku. Ci woj­sko­wi, któ­rzy byli od­po­wie­dzial­ni za lo­gi­sty­kę i za­bez­pie­cza­li tra­sę, bar­dzo czę­sto no­co­wa­li u nas na wsi, cze­ka­jąc na prze­jazd ca­łej ko­lum­ny wojsk ja­dą­cych mię­dzy in­ny­mi z Gry­fic i Trze­bia­to­wa. Dla nas, dzie­ci, była to nie lada grat­ka. Na żywo zo­ba­czyć, a na­wet do­tknąć, czoł­gi, SKOT-y (śred­ni ko­ło­wy trans­por­ter opan­ce­rzo­ny) i tym po­dob­ne po­jaz­dy było nie­za­po­mnia­nym wra­że­niem. Oczy­wi­ście, trak­to­wa­li­śmy woj­sko­we ma­szy­ny z czer­wo­ną gwiaz­dą wro­go, strze­la­jąc do nich z drew­nia­nych ka­ra­bi­nów lub spe­cjal­nych dmu­cha­wek, a za na­bo­je słu­ży­ły nam nie­doj­rza­łe owo­ce bzu, któ­re mają po­stać twar­dych zie­lo­nych ku­lek. Dmu­chaw­kę ro­bi­ło się z ło­dy­gi bzu, uci­na­jąc no­żem naj­grub­szy jej frag­ment i mie­dzia­nym dru­tem wy­drą­ża­jąc otwór w we­wnętrz­nej, gąb­cza­stej struk­tu­rze. Zie­lo­ne „po­ci­ski” wkła­da­ło się po kil­ka do ust i ener­gicz­nym dmuch­nię­ciem w rur­kę po­sy­ła­ło się se­rię w kie­run­ku nie­przy­ja­cie­la. O ile tra­fie­nie w cia­ło by­wa­ło bo­le­sne, o tyle strzał w gru­by że­la­zny pan­cerz czoł­gu miał wy­miar tyl­ko sym­bo­licz­ny, ale dla nas, ma­ło­la­tów, bez­cen­ny. Któ­re­goś dnia moja żoł­nier­ska duma, a tym bar­dziej re­pu­ta­cja jako do­wo­dzą­ce­go jed­nym z od­dzia­łów, zo­sta­ła wy­sta­wio­na na szwank. Oj­ciec za­wo­łał mnie do kuch­ni i wrę­czył re­kla­mów­kę.

– Co to? – za­py­ta­łem.

– Pie­czo­ne kur­cza­ki. Za­nieś chło­pa­kom na czoł­gu.

– Ru­skim?!

– Nie Ru­skim, tyl­ko Ro­sja­nom. Ci mło­dzi chłop­cy nie są ni­cze­mu win­ni, że tu są. To ten sys­tem…

Zna­la­złem się na kra­wę­dzi prze­pa­ści. Wy­sze­dłem z domu, trzy­ma­jąc w jed­nej ręce pro­wiant dla nie­przy­ja­cie­la, w dru­giej – broń i pas z zie­lo­ny­mi na­bo­ja­mi, i za­sta­na­wia­łem się, jak wy­tłu­ma­czyć się z tej sy­tu­acji przed pod­wład­ny­mi. Ru­ski to był Ru­ski. Za­wsze mia­łem tró­ję z ru­skie­go, bo nie bar­dzo chcie­li­śmy uczyć się ję­zy­ka na­szych brat­nich są­sia­dów. Te­raz, w trak­cie otwar­tej woj­ny, kie­dy zdo­by­wa­li­śmy ko­lej­ne czoł­gi, mia­łem prze­rwać na­tar­cie i na oczach swo­ich żoł­nie­rzy za­nieść Ru­skim pol­skie pie­czo­ne kur­cza­ki! Dzie­cię­ca wy­obraź­nia pod­po­wie­dzia­ła jed­nak for­tel. Pod po­zo­rem ro­zej­mu i prze­ka­za­nia stra­wy zmę­czo­ne­mu nie­przy­ja­cie­lo­wi, któ­ry i tak był prze­cież bli­ski to­tal­nej klę­ski, mie­li­śmy naj­pierw za­nieść kur­cza­ki na czołg, a póź­niej, kie­dy Ru­scy będą spo­koj­nie jeść, wy­koń­czyć ich bzem na amen. Dwa­dzie­ścia lat póź­niej prze­czy­ta­łem książ­kę Joh­na Fow­le­sa Mag, w któ­rej an­giel­ski pi­sarz mó­wił o II woj­nie świa­to­wej i Hi­tle­rze: „Tra­ge­dią było nie to, że je­den czło­wiek wy­brał zło, ale że mi­lio­ny nie po­tra­fi­ły wy­brać do­bra”. Więc o co cho­dzi z tym cho­ler­nym sys­te­mem? – po­my­śla­łem, przy­po­mi­na­jąc so­bie sce­nę z dzie­ciń­stwa.

Wieś Sta­ro­gard, dla