Strona główna » Obyczajowe i romanse » Trzy pocałunki

Trzy pocałunki

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-952-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Trzy pocałunki

Trzy pocałunki i człowiek harcuje, wolny, promienny, rozsiewając wokół ogień i gwiazdy. Zmysły wariują, widać tysiące świetlików, pierniczków, pożarów... Oto powrócili wszyscy bohaterowie drodzy Kartherine Pancol i jej czytelnikom. Aż się skrzy! Historie splatają się, plączą, rozciągają, wybuchają, ruszają swoją drogą. Obawiamy się najgorszego, żywimy nadzieję, oddychamy, wstrzymujemy oddech aż do ostatniej strony. Spotkania, oczekiwania, zdrady, podejrzenia i idylle pojawiają się bez uprzedzenia. Jak pocałunki składane tam, gdzie się ich nikt nie spodziewa. Czysta Pancol, musująca, tragikomiczna i dobrze osadzona w swojej epoce. „Le Parisien” Julie całuje Jérôme’a, Tom całuje Dakotę, Junior całuje Hortense i wszystko ogarniają płomienie! Stella zastanawia się nad swoją miłością do coraz bardziej tajemniczego Adriana. Elena knuje sekretną zemstę. Cień Raya Valentiego ciąży nad Saint-Chaland. Genialny Junior odkrywa przed nami swoje nadprzyrodzone moce. Hortense spotyka Inès de la Fressange i przygotowuje swój pierwszy pokaz mody. Pojawiają się Joséphine, Zoé, Calypso, Tom oraz kilka nowych zabawnych i ujmujących postaci. Niektórzy odsłonią ciemną stronę swojej duszy, inni stwierdzą, że ich los został przypieczętowany, wszyscy zaś wciągnięci zostaną w taniec uczuć, zemsty i miłości.

Polecane książki

„Kobiety są niesamowite. Niech skonam, jeśli to nieprawda” – przekonuje Kaja Redo. Życie 29-letniej radomianki staje na głowie. Odwołuje ślub, wprowadza się do rodziców, a na dokładkę musi zmagać się z okropną szefową w redakcji lokalnej gazety, gdzie zarabia grosze.Wiele os...
Gdy szejk zerwał zaręczyny, Johara Behwar poczuła się wolna i szczęśliwa. Zamarzyła o innym życiu: o studiach, o miłości. Niedługo później dowiaduje się, że ma wyjść za mąż za Azima al Bahjata, prawowitego następcę tronu. Związek z zupełnie obcym mężczyzną przeraża ją tak bardzo, że ucieka. L...
Poradnik nie tylko przybliża czytelnikowi specyfikę funkcjonowania ruchomych elementów wynagrodzeń, ale również prezentuje sposoby ich konstruowania oraz wykorzystania w praktyce. Dlatego też, każde z rozwiązań zaprezentowane zostało w różnych kontekstach wpływu na motywację pracowników oraz powiąza...
Nowojorski adwokat Nathan Del Amico robi karierę kosztem zaniedbywanej rodziny. Jego żona, Mallory, decyduje się odejść, choć wciąż go kocha. Pewnego razu w kancelarii Nathana zjawia się Garrett Goodrich, chirurg, ordynator oddziału opieki paliatywnej, opiekun ludzi beznadziejnie chorych. Posiada on...
Książka Jerzego Ciecieląga nakreśla szeroką panoramę dziejów ludu wybranego w kluczowym dla niego okresie Drugiej Świątyni, kiedy to pojawiają się aż dwa nowe oblicza judaizmu: najpierw judaizm normatywny lub międzytestamentalny, a później judaizm rabiniczny, kiedy to religia żydowska staje się ...
W cieniu zakwitających dziewcząt to drugi tom quasi-autobiograficznego cyklu Marcela Prousta W poszukiwaniu straconego czasu, uznanego w powszechnej opinii krytyków za arcydzieło literatury. (Pierwsza część nosi tytuł W stronę Swanna). Piękno niektórych zdań tych powieści zapiera dech w piersiach....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Katherine Pancol

Tytuł oryginału: Trois baisers

© Editions Albin Michel – Paris 2017

Copyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2019 for the Polish translation by Marta Turnau (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Sonia Draga

Redakcja: Bożena Sęk

Korekta: Joanna Rodkiewicz, Edyta Antoniak-Kiedos

ISBN: 978-83-8110-952-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2019

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Ciebie…

„Podążmy w pocałunku do obcego świata”.

Alfred de Musset (przeł. B. Londyński)

Część pierwsza

Siódma dziesięć. Dzwoni budzik. Myszka Mickey zakrywa drżącymi ramionami tarczę, jej chude nogi majtają w powietrzu. Get up, get up, powtarza nosowo. Stella klepie ją po głowie, otwiera oczy.

Natychmiast z powrotem je zamyka.

Zaciska powieki z całej siły. Niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo. Nie ruszać się. Ledwo oddychać. Nie przesuwać lewego łokcia po poduszce, utrzymać prawy na biodrze. Nie drapać swędzącej powieki. Udawać, że śpi, że jej tu nie ma, że to nie ona drży pod kołdrą.

Wrócił.

Jej gardło wypełnia wata. To niemożliwe, nie mógł wrócić. Wszystko jest w porządku, uspokój się. We wrześniu Tom zaczął chodzić do gimnazjum, obyło się bez problemów, zmienił tylko słownictwo i żel do włosów. Adrian pracuje na złomowisku, Edmond Courtois powierza mu coraz więcej spraw, uczy się zarządzania, poznaje rynki, wyjeżdża za granicę. Od niedawna posiada francuski paszport, europejski, na nazwisko Adrian Kosulino. „Jestem obywatelem świata”, mówi, trzymając cenny dokument w dłoniach. Kupił sobie srebrnoszary krawat, granatowy garnitur, białe koszule z włoskim kołnierzykiem. I aktówkę. Léonie wkłada kwieciste spódnice, koronkowe bluzeczki, zachwyca się sikorką o niebieskiej główce, czerwonym liściem, który wiruje, spadając z drzewa, haftuje, zajmuje się robótkami ręcznymi w pracowni patchworku. Suzon rozmasowuje sobie nerki, wzdychając, że ziemia jest tak nisko, czyta czasopismo „France Dimanche”, Johnny wpadł w tarapaty, Vanessa się mści, Michelle Obama tryska charyzmą! Georges po powrocie z zakupów komentuje plotki z Saint-Chaland, czuwa nad ogrodem, lasem, zwierzętami, grządkami warzyw, w niedzielę pucuje czerwone kangoo, po czym opada na kanapę przed telewizorem nadającym wiadomości.

Każdy odnalazł swój punkt odniesienia.

Wszystko jest w porządku, a ja mam się dobrze.

Szykuje się, żeby otworzyć oczy, policzyć raz, dwa, trzy i… pomyliłam się. To też moja wina, wciąż się boję, że wróci.

Ray Valenti nie żyje. Zginął w płomieniach. Przypomnij sobie1.

Czy to z powodu telefonu od notariusza?

Mówił, że są nowe wieści, musi się z nami zobaczyć.

Nie podoba jej się to.

Przejadła się poprzedniego wieczoru. Była piękna pogoda, taki letni wieczór w listopadzie, powiewał ciepły wiatr, psy leżały na boku z wywieszonymi jęzorami, uczcijmy moją pokaźną umowę, powiedział Adrian, chodźcie, zjemy na zewnątrz, zapalimy świeczki, wystrzelimy korki! Klasnął w dłonie i nakryli do stołu na tarasie tak szybko, jak to się robi w kreskówkach. Wyciągnęli sztućce, kieliszki, talerze, chleb, wino, ser, sałatę, kiełbasę, surową szynkę, korniszony i pomidory, danie upichcone przez Suzon, wszystko to ustawili na kraciastym obrusie, Tom dołożył ciasteczka i lody czekoladowe. Usiedli, otworzyli butelkę wina mâcon, wznieśli toast za miłość, za życie, bzdura! powiedział Tom, życie, miłość to nuda! Wznieśli więc toast za osły, za żółwie, za papugę, za świnie, za kury, za kurczątka, za ziemniaki, za psy, które wstały i śliniły się nad miską, krzyczeli smacznego, jak gdyby wypowiadali wojnę, widelce wzniesione ku niebu, łokcie oparte na stole. Rzucili się na talerze, pożarli wołowinę w sosie z kandyzowanych cytryn, rozszarpali bagietkę, wyssali chleb nasączony sosem, umorusali się tłuszczem, otworzyli butelkę i hop, na dno kieliszka dla Toma, niech się nauczy, że to lepsze niż coca-cola, dołożyli sobie po porcji lodów, westchnęli, głaszcząc się po przepełnionych brzuchach, za dużo zjedli. Musiała popuścić dwie dziurki w pasku, rozpiąć haftki biustonosza. Dyskretnie, tak żeby nikt nie widział. Zmienili już czas na zimowy, panowała ciemność, więc nie było to trudne. Jestem tłustą krową, pomyślała. Zawstydziła się. Miała ochotę wymierzyć sobie policzek. Jutro przestaję jeść, obiecuję, przysięgam, dlaczego tyle jem? Adrian wyciągnął do niej dłoń nad stołem, nie miała siły jej chwycić, popatrzył na nią z uśmiechem, szybkim, tak szybkim, mówiącym chodź do łóżka, pragnę cię, pragnę… Jutro posprzątamy.

Zostawili wszystko i poszli się położyć.

Czy jadła i piła, piła i jadła, żeby zapomnieć o telefonie od notariusza?

Powiedział:

– Muszę się z wami zobaczyć, to pilne.

– Jak pilne? – spytała, odsuwając kosmyk jasnych włosów i ciągnąc się za brew.

– Pilne. Czekam na was, na panią i na matkę. W sobotę rano.

– Ale proszę powiedzieć…

Rozłączył się.

Nie. Po prostu się przejadła. Przybyło jej pięć kilo. Biust urósł o jeden rozmiar. Rośnie poza nią. Niedługo będzie z nim rozmawiała jak z obcym. Będzie go ukrywać ze wstydu. Będzie zmuszona zapinać pomarańczowe ogrodniczki na agrafki. Dlaczego tak się obżera?

To szczęście, powiedział pewnego wieczoru Adrian, przyciągając ją do siebie. Szczęście tuczy.

Zatem nie chcę być szczęśliwa, odpowiedziała.

Powtórz to, powiedział surowo, przypierając ją do ściany, powtórz! Jego dłonie przesuwały się w górę i w dół jej pleców.

Powiedziała żartuję, a on ją pocałował.

Jego usta miały wciąż ten sam smak otchłani. Przytrzymała się go, nie chciała od razu w nią wpaść.

Otwiera jedno oko, nie rusza się, czeka ociężała, zlękniona.

Słyszy oddech Adriana. Lekkie chrapanie unoszące się i opadające wraz z oddechem.

On wie. Wie o niej wszystko. Chciałaby, żeby jej wytłumaczył, dlaczego tego rana ma ochotę umrzeć.

Cóż jednak mogłaby mu odpowiedzieć, jemu, który tak bardzo ma ochotę żyć?

Kuli ramiona. Szykuje się na przyjęcie ciosu. Wdycha powietrze, żeby zwolnić ucisk w gardle, ucisk w klatce piersiowej, ucisk w brzuchu. Podąża za oddechem. Krzyżuje palce, żeby to nie było to.

Ten gęsty smutek.

Mroczny żal, który nie odpuszcza.

I…

Przygniata ją. Przygważdża do materaca, odcina jej nogi, odcina ramiona, ona nie ma ochoty, nie ma ochoty, ono gasi śmiech, kradnie pocałunki, wyrzuca je do śmietnika.

Nieszczęście wróciło.

Stella siada, opuszcza głowę na pierś, kuli się, wyślizguje z łóżka, jak gdyby ktoś ją ciągnął.

Jak gdyby to ono decydowało.

Nieszczęście…

Idzie na dół, żeby przygotować śniadanie.

*

– Do czego ty służysz, kogucie? Byłeś świadkiem wszystkiego i nawet nie pisnąłeś! Pozwoliłeś sobie przegryźć gardło bez słowa. Powiedzieć ci coś? Brzydzę się tobą. Nadajesz się tylko do płodzenia kurcząt! Pretensjonalny dekownik! Co z ciebie za facet?!

Za otwartym na oścież kuchennym oknem Adrian i Tom aż podskakują, kiedy Stella wykrzykuje ostatnie słowa.

– Jest wściekła – mówi Tom, jak gdyby zapowiadał pogodę.

– Nie jest wściekła – poprawia go Adrian. – Jest smutna.

– Nie widzę różnicy.

– Nie mieszaj się do tego. To sprawa między nią a nią.

– Tak, ale to się odbije na nas.

– Podaj mi chleb, synu!

– Uwaga, nadchodzi. Będzie się działo.

Drzwi otwarte kopniakiem, pojawia się Stella.

– Nocą zakradł się lis. A może nawet dwa. Istna rzeźnia! Wszędzie krew, wszędzie pióra! Dopadł wszystkie kury, rozszarpał wszystkie kurczaki. Ślady krwi ciągną się aż pod las. Kto zapomniał zamknąć wczoraj drzwi kurnika?

– Nie ja! – krzyczą Adrian i Tom.

– Na pewno? – woła Stella.

– Na pewno – odpowiadają jednogłośnie.

Wściekłe spojrzenie Stelli przewierca ich na wskroś. Adrian i Tom nawet nie mrugną.

– To musiała być Suzon – wyrzuca z siebie. – Zapomniała sprawdzić, czy klapa jest dobrze zamknięta. Do diabła z nią! Bezmyślna! O wszystkim zapomina!

Tom otwiera usta, żeby bronić Suzon, jest stara, nie może myśleć o wszystkim, i tak już dużo ma na głowie, wciąż dla nas gotuje, zajmuje się zwierzętami, warzywniakiem, dokłada polana do ognia, żeby piec był ciepły, kiedy się wstaje… Ma prawo zapomnieć o zamknięciu klapy kurnika.

Ostatecznie milczy.

Czasami boi się matki.

Stella opada na krzesło. Przeczesuje dłonią włosy. Zapuszcza je od śmierci Raya. Opadają po obu stronach twarzy niesfornymi jasnymi kosmykami, prawie białymi. Rozczochrane pióra indiańskiego wodza. Podkrada Tomowi żel do włosów, żeby nad nimi zapanować.

Od śmierci Raya nosi na szyi cienki sznurek kolorowych pereł.

Od śmierci Raya mierzwi palcami brwi i wyrywa z nich włoski, jeden po drugim.

– Przestań! Wyłysieją ci brwi – mówi Tom.

– W ogóle się nie przejmujesz, że straciliśmy kury, że straciliśmy kurczaki…

– Mamy jeszcze te, które umieściliśmy przy stawie… one też mają młode – ośmiela się przypomnieć Adrian.

– Dwie kury i trzy kurczaki! Niewiele ci potrzeba do szczęścia! Obaj macie gdzieś gospodarstwo.

Tom chowa nos w kubku z gorącą czekoladą, zapada złowróżbna cisza. Bojler czka, dyszy i cichnie z westchnieniem.

– Co się dzieje? – pyta Stella, nadstawiając ucha.

– Bojler… wyłączył się – odpowiada Adrian i krzywi się.

– Tylko tego brakowało! Idzie zima. Nowy będzie nas kosztował majątek. – Stella milknie i wzdycha: – Zresztą nie mamy pieniędzy…

– Może się jednak uruchomi? – mówi Tom, wytrzymując chłodne spojrzenie ojca.

Rozumie, co on czuje. Adrian uważa, że jest bezużyteczny, bo nie może zapłacić za bojler. Czuje się niepotrzebny i zawstydzony. Głowa rodziny powinna móc zapłacić za bojler.

– Pospiesz się ze śniadaniem, spóźnisz się! – rozkazuje Stella.

Tom nurkuje w kubek i zlizuje mleko oblepiające ścianki.

– Przestań jeść jak świnka. Zbliżaj kubek do ust, a nie usta do kubka. Mam dość powtarzania tego w kółko. Spakowałeś się? Możemy ruszać?

– Taaa…

– TAK, MAMO! Do cholery! Czy możesz odzywać się jak należy?

Tom wstaje, płucze kubek, wyciera dłonie w ścierkę wiszącą przy piekarniku, idzie na górę po tornister. Adrian kończy sprzątać ze stołu.

– Jadę dzisiaj do Paryża.

– Często ostatnio bywasz w Paryżu. Mam nadzieję, że masz ku temu dobre powody.

Staje za plecami Stelli, obejmuje ją, szepcze, usta przy uchu, powstrzymaj złość, porozmawiaj ze mną, nie wszystko potrafię odgadnąć, musisz naprowadzić mnie na trop.

– No już, no już! – protestuje Stella, usiłując się wyswobodzić.

On zacieśnia uścisk.

– Nie kłam!

Wciska usta w szyję Stelli. Stella zaczyna drżeć. Krzyżuje ramiona na brzuchu, żeby nad sobą zapanować. Zamyka oczy. Wstrzymuje oddech.

– To przejdzie…

Opuszcza głowę. Drapie ziemię czubkami wysokich butów. Wielkich czarnych botków o zaokrąglonych noskach. Ma ochotę krzyczeć, ale to nie przepędzi nieszczęścia. Wstrętne stworzenie. Trzeba je zadeptać. Zmusza się do uśmiechu.

– Co dzisiaj robisz?

– Zawiozę Toma do szkoły i pędzę na złomowisko. Mam dwa duże ładunki. Julie wie, że jedziesz do Paryża?

Adrian kiwa głową za jej plecami.

Kołysze ją w milczeniu. Kładzie dłoń na jej sercu, żeby powstrzymać galop.

– Będzie dobrze, będzie dobrze…

W jakim celu dzwonił notariusz?

Dlaczego tak pilnie muszą się u niego stawić?

Kolejna sztuczka Raya?

Podstępny wybieg Raya Valentiego?

*

Mocarz i Kundel wskakują na pakę. Tom wślizguje się na przednie siedzenie ciężarówki, wciska tornister między nogi. Stella podnosi duży śrubokręt, który upadł na podłogę, i wsuwa go do kieszeni ogrodniczek. Musi wyregulować kąt nachylenia dźwigu, przechyla się na prawo, w końcu się przewróci.

– Masz dzienniczek? – pyta. – Podpisałam go wczoraj i położyłam na biurku.

– Ta.

– Tak, mamo.

Chłopiec odwraca się do okna i skrzeczy: tak, mamo.

– Dlaczego tato nigdy nie podpisuje mojego dzienniczka?

– Podaj mi pilota do bramy…

Zamontowała bramę, która zdalnie się otwiera.

Georges powoli staje się za stary na to, żeby manewrować dwoma skrzydłami.

– Nie odpowiedziałaś mi na pytanie – drąży Tom, wydłubując kawałki żwiru z wycieraczki.

Mówi z głową między nogami, u niego to znak, że nie żartuje, że trzeba mu odpowiedzieć. Wyrósł tego lata, ale zachował dziecięcy meszek na karku.

– Nie mamy ani ślubu, ani PACS-u2, doskonale o tym wiesz.

– Tak, ale…

– Dopiero niedawno zdobył dokumenty… Do tej pory przebywał tu nielegalnie – dodaje Stella, odkładając pilota do schowka w drzwiach.

– A teraz jest legalnie?

– Tak.

– Nie musi się już ukrywać?

– Nie.

– Mogę o nim mówić w szkole?

– Tak.

– Więc może podpisywać mój dzienniczek…

– Musiałabym porozmawiać o tym z dyrektorką…

– Czy mógłbym przyjąć jego nazwisko?

– Pod warunkiem że byśmy się pobrali albo coś w tym stylu…

– Nie nazywam się Valenti.

– Do tej pory tak było.

– Mam dość tego, że mówią na mnie Valenti.

– Nie tylko ty! – mruczy Stella, unikając ciężarówki nadjeżdżającej z przeciwka z dużą prędkością. – Nie no… patrz, co za idiota! Nie mógł trochę zwolnić? Dupek!

Wykrzykuje coś pod adresem kierowcy, który odpowiada jej, pokazując środkowy palec.

– Dupek! – powtarza, śledząc ciężarówkę w lusterku wstecznym.

– Musi ci być chyba strasznie smutno, skoro ciągle tak się wściekasz – mówi Tom.

– Kto ci powiedział, że jestem smutna?

– Nikt, ja tylko tak…

– No to zachowaj te komentarze dla siebie, zgoda?

– Ale… – Milczy przez chwilę, miętosząc paski tornistra. – Ray Valenti był wrednym typem. Nie chcę już nosić jego nazwiska.

Stella woli nie odpowiadać.

Parkuje przed gimnazjum. Tom otwiera drzwi, wyskakuje, wołając do zobaczenia! Stella wrzuca bieg i wtedy stojąca przy bramie dyrektorka szkoły macha do niej szerokim gestem. Co ona tu robi? Jej rola nie polega na zaczepianiu rodziców na drodze publicznej. To prawda, że wielokrotnie do mnie dzwoniła, a ja ani razu nie odebrałam. Pewnie chce mi coś powiedzieć. Coś, czego ja NIE CHCĘ usłyszeć, bo na pewno chodzi o nieszczęście.

– Pani Valenti! Pani Valenti!

Stella opuszcza szybę, wysuwa głowę. Silnik ciężarówki wprawia karoserię w drganie, kobieta zmuszona jest krzyczeć. Stella nie słyszy słów dyrektorki, ale czyta z ruchu jej warg.

– Tak, pani Filières…

– Muszę z panią porozmawiać… – krzyczy dyrektorka. – To ważne! Wielokrotnie do pani dzwoniłam i…

– Nie mam czasu. Muszę jechać do pracy. Jutro rano, obiecuję!

– Pani Valenti…

– Niechże przestanie nazywać mnie panią Valenti! – mruczy Stella.

Cały dzień to samo, pani Valenti to, pani Valenti tamto. Można by pomyśleć, że ludzie robią to celowo. Jak się pani miewa, pani Valenti? Brakuje go, co? Brakuje go miastu, brakuje go każdemu z nas. Był bohaterem, prawda? I co za śmierć! Jakiż wspaniały sposób na odejście – oddając życie za innych! Trzeba przyznać, że Ray Valenti się nie oszczędzał. Tacy jak on już się nie rodzą, mówię pani. A jak się czuje pani mama, pani Valenti, dochodzi do siebie? Biedna Léonie! Tracąc go, straciła wszystko. Całe szczęście, że ma panią… i małego Toma. Prawdziwy z niego Valenti!

Nawet w ubezpieczeniu społecznym się przyczepiają. Valenti? Valenti przez „i” czy przez „y”? Przez „i”, mówi, akcentując samogłoskę. Zapada cisza, a głos po drugiej stronie słuchawki łagodnieje: Ray Valenti… czy to nie ten strażak, który ocalił dzieci z pożaru tego lata? Uczestników kolonii w pobliżu Sens? Małych Niemców, tak? To on? Naprawdę? To pani krewny? Jest pani jego córką! Cóż, pani Valenti, pani tatuś to wspaniały człowiek! Może być pani z niego dumna!

Wciąż ta sama śpiewka. Polecony z banku do pani Valenti, list z gimnazjum do pani Valenti na temat Toma Valentiego, poczta od notariusza dotycząca spadku po Valentim, emerytura pana Valentiego Raya przekazywana pani Valenti Léonie…

Stella Valenti nie ma ochoty wysiadać z ciężarówki, żeby rozmawiać z dyrektorką.

– Czy to pilne? – woła.

Pani Filières rozkłada ramiona, dając do zrozumienia, że tak, naprawdę… Stella gestem daje jej do zrozumienia, że to musi poczekać, i rusza powoli, by nie wyglądało, że ucieka.

– Ale to ważne, pani Valenti! – woła po raz ostatni dyrektorka, opuszczając ręce wzdłuż ciała. Następnie zrzędzi na głos: – Co za kobieta! Nikogo nie szanuje. To nie ma sensu. Muszę czatować przed wejściem do szkoły, w przeciwnym razie nigdy bym jej nie spotkała. Przecież to nie moja rola bawić się w posłańca!

Podchodzi matka jednego z uczniów, małego Fabrice’a Baudurona. Chciałaby wiedzieć, czy na koniec tygodnia planowane jest wyjście klasowe.

– Mój syn kończy jedenaście lat i muszę wiedzieć, czy zorganizować przyjęcie urodzinowe w piątek, bo w sobotę jego ojciec jeździ na ryby, a ja chciałabym…

– Nie, pani Bauduron, nie ma żadnych wyjść w tym tygodniu, uprzedzilibyśmy… – ucina dyrektorka z oczami utkwionymi w oddalającej się ciężarówce Stelli.

– Ach! Będę mogła zawieźć matkę do szpitala z rana i zorganizować przyjęcie po południu…

– Właśnie, pani Bauduron, właśnie.

– Bo moja mama cierpi na zadyszkę, ma szmery w płucach, gazy, rozmawiałam o tym z lekarzem i…

Pani Bauduron, zauważywszy, że dyrektorki wcale nie obchodzą problemy zdrowotne jej matki, zmienia temat:

– Czy przekazała pani tę wspaniałą nowinę pani Valenti? Całe Saint-Chaland o tym mówi! Jeszcze wczoraj w piekarni pani Di Souza przede mną…

– Nie zdążyłam. Nie wysiadła z auta! Inne na jej miejscu byłyby dumne…

– To nieuprzejmie, pani Filières, nieuprzejmie. Ta kobieta nie potrafi się zachować. Co gorsza… nie jest takie pewne, że nowina przypadnie jej do gustu.

– Co mi tu pani opowiada? – oburza się dyrektorka, odwracając się do pani Bauduron. Wzrusza ramionami i wznosi oczy do nieba. Namyśla się, rodzi się w niej niepokój i pyta szeptem: – Myśli pani, że naprawdę mogłaby…?

Czując kiełkującą w głosie dyrektorki wątpliwość, pani Bauduron uświadamia sobie, że zdobyła punkt, i kontynuuje:

– Są tacy ludzie, pani Filières, którzy zachowują się zupełnie inaczej, niżbyśmy się spodziewali.

– Jeszcze by tego brakowało, żeby zaczęła robić problemy! Mer i prefekt będą obecni, kapitan strażaków również, poseł powiedział, że zrobi co w jego mocy, zamówiono orkiestrę…

– Z takim wyprzedzeniem? – dziwi się pani Bauduron.

– Orkiestry mają duże wzięcie. Trzeba planować wcześniej, jeśli chce się mieć jakąś na poziomie.

– To będzie ważny dzień dla miasta… To znaczy mam nadzieję… bo z tą kobietą nigdy nic nie wiadomo.

Pani Bauduron cmoka kilkakrotnie ustami o wilgotnych wargach, żeby wyraźnie podkreślić realność zagrożenia. Pani Filières jest zafascynowana tym dźwiękiem, nie spuszcza z kobiety wzroku.

– Dlaczego nie poprosicie wdowy? – ciągnie pani Bauduron, chcąc utrzymać swoją przewagę.

– Léonie Valenti?

– Od razu by się zgodziła. Nie potrafi odmawiać.

– Nie ma dziecka w naszej szkole. Poza tym podobno córka o wszystkim decyduje.

– Stella jest uparta. Nieprzewidywalna.

Dyrektorka kręci głową i ciągnie niezadowolona:

– Muszę ją przycisnąć w najbliższym czasie.

– Jestem całym sercem z panią, pani Filières, całym sercem!

*

Stella spogląda na zegarek. Jest spóźniona. Jak gdyby miała czas na pogawędkę z panią Filières! Czego ona w ogóle chce? Wypełniła wszystkie dokumenty, dostarczyła wszystkie druki, odpowiedziała na wszystkie pytania ze szkolnej ankiety Toma. To nie wystarcza?

Dziewczyna w brokatowych szortach na czarnych rajstopach czeka na światłach, żeby przejść na drugą stronę ulicy. W jednej ręce trzyma papierosa, w drugiej komórkę. Rozmawia, żując gumę, jej usta wyciągają się, rysując elastyczne ósemki. Szorty są tak obcisłe, że wrzynają jej się w pośladki. Kręci się, żeby je poprawić.

Co za luzerka! – powiedziałby Tom.

Stella nie zawsze go rozumie.

Tom jest błyskotliwym uczniem. Jest też na dobrej drodze do zdobycia dyplomu za obywatelską postawę. Do tej pory zebrał najwięcej punktów z całej klasy. Punkt za każdą rubrykę: kserowanie zeszytów dla chorego ucznia, rozdzielanie bijących się uczniów na dziedzińcu szkolnym, zbieranie walających się papierów, ustawianie krzeseł i ławek, przyniesienie zgubionego przedmiotu, zwijanie mat gimnastycznych po zajęciach sportowych.

Może pani Filières chce jej pogratulować wzorowego zachowania Toma?

A może chciałaby, żeby Julie przyjęła uczniów na staż na złomowisku, żeby zacieśnić relację kształcenia i przyuczania do zawodu?

Pani Filières ma duże ambicje w stosunku do swojego gimnazjum. Chce uczynić z niego placówkę referencyjną. Powinna zacząć od nadania jej imienia! Jakiegoś poważnego, żeby budziło szacunek. Marie-Curie albo Jean-Jaurès, nazwę, przed którą chylono by czoło. Zorganizowano by uroczystość, pani Filières pozowałaby na pierwszym planie. Obok niej stałby Tom, trzymając przed sobą dyplom za obywatelską postawę.

Tom Valenti.

Tom ma rację, trzeba zmienić nazwisko.

Przyjąć nazwisko Adriana?

Adrian Kosulino. Stella Kosulino. Tom Kosulino.

Stella wypowiada je na głos. W radiu dwaj dziennikarze się kłócą, jeden wymyśla Francuzom od naleśników, „bezustannie zmieniają zdanie, odwracają się raz w jedną, raz w drugą stronę, nikt już nie myśli w tym kraju, żyjemy w wielkiej naleśnikarni! Francja jest na-le-śni-kar-nią!”.

Ko-su-li-no.

Czy będzie musiała cały czas nosić obrączkę czy tylko w merostwie?

Zaobrączkowana jak brojler.

Zmienia stację radiową.

Trafia na piosenkę Hoziera Take Me to Church i uśmiecha się. Czy to znak? Polecenie z niebios? Muszę wyjść za mąż, stać się oficjalną żoną?

My lover got humour, she’s the giggle at the funeral, knows everybody disapproval… Wybija dłonią rytm piosenki na kierownicy, uderza z całej siły, żeby przekonać samą siebie, że to być może naprawdę dobry pomysł, i wydziera się I was born sick, but I love it, command me to be well, amen, amen, amen.

Dzień, w którym Adrian pojechał odebrać paszport…

Włożył białą koszulę, czarną marynarkę, splunął na buty, wypolerował je, żeby błyszczały. Wyczyścił paznokcie chlorowanym płynem, uczesał się, wyszorował zęby sodą oczyszczoną, to je wybieli, Suzon mnie zapewniała. Ale nie tak od razu! – odpowiedziała Stella, powstrzymując śmiech. Ależ tak! Zobaczysz! Chcę być piękny, odbierając mój „cenny dokument”.

Tak nazywał swój paszport.

Mocarz i Kundel krążyły wokoło, szczekały, podskakiwały jak psy cyrkowe.

– Powinniśmy je wziąć na drużbów… – zażartował Adrian. – W końcu dzisiaj żenię się z Francją!

Po cenny dokument do merostwa udali się całą trójką, Adrian, Tom i Stella.

Wieczorem otworzyli butelkę szampana, Moët-et-Chandon, bo w Aramilu, w rejonie Uralu, gdzie urodził się Adrian, był to jedyny znany francuski szampan. Jego dziadek byłby dumny, widząc go jako obywatela Francji ORAZ Europy. Adrian położył dłoń na zegarku, który nosił na prawym nadgarstku. Na zegarku dziadka. Zatrzymał się w chwili, kiedy dziadek wydał ostatnie tchnienie. O dziesiątej dwadzieścia. Nigdy nie oddał go do naprawy.

„I naprzód marsz, Ojczyzny dzieci…”

Pili, pili, pili.

Tom dotarł do łóżka zygzakiem.

Adrian śmiał się, śpiewał, recytował wiersze po rosyjsku, Adrian potykał się, turlał po łóżku, Adrian klękał, zbierał skarpetki, wiązał je w bukiet panny młodej i rzucał do stóp Stelli.

– Stello, czy wyjdziesz za mnie?

A Stella, która chwilę wcześniej wznosiła kieliszek i recytowała słowa, nie rozumiejąc ich, teraz znieruchomiała, otworzyła usta w przestrachu, zatkała sobie uszy, mówiła nie, nie, tylko nie to!

– Ale dlaczego? – pytał Adrian. – Nie chcesz mnie?

– Chcę, ale…

– Nie chcesz nosić mojego nazwiska? – usiłował się wysłowić, niewyraźnie, czując w ustach ciastowaty język. – Wstydzisz się?

Skarpetki w jego dłoni zwiędły i opadły bezwładnie. Szare i czarne skarpetki budzące lęk.

– Nosić twoje nazwisko? – powtarzała Stella.

– Moje nazwisko. Adrian Kosulino.

Przyglądał jej się tak, jak gdyby zapomniał francuskiego. Jak gdyby odjechał na Ural. Jak gdyby pomylił adres, pomylił historię. Pomylił dom, wracając z merostwa. Rozglądał się wokół siebie. Co było nie tak?

Zwracał wzrok ku Stelli i błagał płaczliwie, luba, luba3, dlaczego mnie nie chcesz?

Nie mogła wyjaśnić.

Nie mogła się tym podzielić.

„Dzielić” albo „wyjaśniać” to inny sposób powiedzenia „kocham cię”.

Nie mogła.

Popatrzyła na niego i poczuła się przeraźliwie samotna.

Trzasnęła drzwiami, uciekła.

Wspięła się na drzewo. Gałęzie drapały ją po twarzy, odpychała je łokciem. Wspinała się na kolejne. Dotarła na wierzchołek drzewa. Skuliła się na drewnianym podeście skonstruowanym przez Adriana. Drzewo ją otaczało, drzewo ją kołysało. Czuła zapach zimnej nocy. Woń wilgotnego mchu, chropowatych pni, ciężkiej tłustej gleby, zapach opadłych liści gnijących na ziemi. Zamknęła oczy. Drzewo się poruszało, trzeszczało, wydawało z siebie jękliwy głęboki śpiew, przytłumiony, jak gdyby chciało ją uspokoić.

Miała wrażenie, że tylko ona i drzewo się rozumieją, że dzielą tę samą samotność.

Noc była czarna, nie licząc świecących gwiazd. Podciągnęła kolana pod brodę. Mam dość, mruczała, krztusząc się od łez, mam dość bycia częścią tej historii. Dlaczego nie mogę przejść do kolejnej?

Powiedzieć „tak” czarnym i szarym skarpetkom?

Wyrywała sobie brwi, nie znajdywała odpowiedzi.

Powstrzymywała płacz, przyciskając pięść do ust. Bo nic nie było bardziej żałosne od uciekania na drzewo, żeby płakać nad sobą.

W końcu zasnęła, nucąc „moja mała jest jak woda, jest jak woda żywa, biegnie niczym strumień…”4.

Piosenkę, którą śpiewała jej mama.

Nocą, dawno temu.

O świcie wróciła do sypialni.

Wróciła do łóżka.

Zsunęła kołdrę z ciała Adriana.

Położyła głowę na jego brzuchu.

Wdychała wilgotny zapach jego pępka. Gładka złocista skóra na biodrze, niebieska delikatna żyłka, jasne szorstkie włoski łonowe, jej dłoń przesunęła się na jego członek, głaskała go, brała w dłonie, w usta, był delikatny, spokojny jak powrót do domu, jak szept och tak, bardzo chciałabym wyjść za ciebie za mąż!

Adrian poruszał się przez sen, luba, luba, położył dłoń na jej głowie, głaskał ją tak, jak się głaska dziecko, chcąc je pocieszyć, i obiecał: nigdy więcej do tego nie wrócimy, dobrze?

Nazajutrz wpadła na tę myśl. Postanowiła, że tak dłużej być nie może, czuła się zmęczona dźwiganiem tego brzemienia. Zemści się.

*

A może mogłabym się nazywać Plissonnier?

Wchodzi w zakręt przy złomowisku. Niebo ma metaliczny niebieski kolor, wysoka obudowa rozdrabniarki odcina się na jego tle, wyraźna i masywna. Obok piętrzy się sterta samochodowych wraków. Karoserie żółte, czarne, zielone, czerwone, srebrzyste osłony chłodnic, czarne jak smoła opony. Stos jest równy. Nic nie wystaje. Przypomina wieżę. Boubou i Houcine wykonali dobrą robotę.

Stella Plissonnier?

Od nazwiska Luciena Plissonniera, mojego rodzica. Nie, mojego ojca. Kochanka mojej matki. Ojca, którego nigdy nie poznałam. Kochanka, z którym matka spotykała się zaledwie przez kilka miesięcy, nie dłużej. Dwa miesiące błogiego szczęścia i on umiera. Trzynastego lipca. Wymyślał głupie gry słów. Wszyscy przypinają sobie kotyliony, a gdzie są psyliony? I opadł na fotel. Atak serca.

Stel-la Plis-son-nier?

Przyrodnia siostra Joséphine, ciotka Hortense i Zoé. Przyrodnia siostra Iris, siostry Joséphine. Ale ta się nie liczy, nie żyje. Musiałabym zapytać, jak… Pozostawiła po sobie syna, Alexandre’a. Ma pewnie ze dwadzieścia lat. Mieszka ze swoim ojcem Philippe’em w Londynie. To wszystko, co zapamiętałam na temat mojej nowej rodziny. Widziałam Joséphine tylko raz. Raczej sympatyczna. To było pod wieżą Eiffla. Kawa w tej dzielnicy kosztuje majątek i nie sposób tam zaparkować.

Zwalnia, zatrzymuje się na czerwonym świetle przy skrzyżowaniu dróg prowadzących do wysypiska i złomowiska. Bardzo długie światła, człowiek się zastanawia po co. Dalej, przy bramie wjazdowej, trzy ciężarówki czekają na ważenie ładunku. Rozpoznaje sylwetkę Jérôme’a Laroche’a, który chodzi od jednej do drugiej i wręcza papiery do wypełnienia. Poprosił Julie o rękę i zaręczyli się w pewne niedzielne popołudnie u Courtois. Nie było wielu gości: Stella, Tom i Adrian, Boubou, Maurice i Houcine. Solange Courtois zaciskała wargi i trzymała sztywno szyję. Cała jej twarz mówiła „muszę się zadowolić tym nędznym narzeczonym”. Mało brakowało, a zatykałaby sobie nos, podając nadziewane oliwki, kanapeczki z łososiem, rillettes, kawałki tarty z cukinią. Narzeczony był niedokładnie ogolony. Spomiędzy fragmentów podrażnionej skóry wystawały rude włoski. A jego buty skrzypiały. Solange Courtois pocałowała go, zamknąwszy oczy.

– Całuje mnie z obrzydzeniem – szepnął Jérôme do Stelli. – Rozumiem ją, miała nadzieję na lepszego zięcia.

Te słowa, tak proste, tak prawdziwe, zasmuciły ją. Nie miała dobrej odpowiedzi, i to było najgorsze.

Światło zmienia się na zielone. Stella rusza. Biały kurz ulicy wznosi się w czyste błękitne powietrze, odrywają się kawałki asfaltu. Trzeba odnowić jezdnię, miastu brakuje pieniędzy.

Stella kaszle i podnosi szybę.

Sprawdza w lusterku wstecznym, czy psy na pewno siedzą na pace. Opierają się o krawędź, uszy powiewają im na wietrze. Dwaj towarzysze czuwają nad ruchem ulicznym, szczekają, gdy przejeżdża skuter.

Dostrzega bramę złomowiska, trąbi, Jérôme się przesuwa, żeby mogła przejechać bokiem.

Stella Kosulino? Stella Plissonnier? Stella Valenti?

Czy zmieniając nazwisko, zmienia się osobowość?

*

Na peronie dworca w Sens Adrian czeka na pociąg o ósmej dziesięć do Paryża.

Pociąg z siódmej czterdzieści został odwołany. Bez uprzedzenia. Co drugi pociąg na tej mimo wszystko bardzo uczęszczanej linii jest odwoływany. SNCF oszczędza. Trzeba podróżować na stojąco, w ścisku, pośród ponurych pasażerów pachnących kawą z mlekiem, wygasłym papierosem, niewziętym, bo było późno, prysznicem.

Ludzie narzekają. Rano i wieczorem. Narzekają, ale tłoczą się potulnie, burzą się tylko między sobą.

Adrian nie narzeka. Adrian się nie burzy. Wie, że pewnego dnia przestanie jeździć tym pociągiem. Będzie mieszkał w Paryżu, w apartamencie z boazerią. Będzie miał samochód, ostatni krzyk mody, z szoferem w liberii i lampką, żeby móc czytać gazetę, oraz płaszcz z wielbłądziej wełny. Będzie panem Kosulino, będzie kierował własną firmą. Będzie dyktował listy sekretarce, chodził po miękkiej wykładzinie, będzie miał kilka telefonów, obrazy mistrzów na ścianach. Tak żyli bohaterowie filmów, które oglądał z dziadkiem na białym ekranie w Aramilu.

I kucharkę będzie miał na służbie! Wejdzie rano do sypialni, niosąc tacę ze śniadaniem, i zapyta: a co państwo życzą sobie na kolację?

Kiedy czegoś chce się naprawdę mocno, to się spełnia. Nie można po prostu odpuścić marzenia. Trzeba od czasu do czasu dać mu małego prztyczka, żeby je odświeżyć.

Zostawił samochód na parkingu przy dworcu.

Edmond Courtois przyniósł mu brakujący dokument. Biegł, pocił się. Z trudem łapał oddech. Przepraszał, że jest taki spocony, szaleństwo, to lato nie może się skończyć!

Wręczył dokument Adrianowi.

– Nie wiem, jak to zrobisz, ale on musi podpisać.

– Załatwione.

– Nieźle na tym zarobimy. Ważny klient. Vladimir Borzinski. Rosjanin. Powinniście się dogadać.

Jak gdyby to wystarczało – pomyślał Adrian – jak gdyby wszyscy Rosjanie świata mieli sobie pomagać. To jak twierdzić, że wszyscy mężczyźni są braćmi. Oczywiście, że uśmiechają się do siebie jak bracia, ściskają sobie dłonie jak bracia, ale to tylko pozory, istnieje duże prawdopodobieństwo, że to tchórze, łajdacy, śmiecie, mordercy.

Uśmiechnął się.

– Znam tego Borzinskiego. Już go widziałem na złomowisku. Kiedy ciąłem blachę.

– Rozumiesz, co to za człowiek? Twardy, nieszczery.

– Nie patrzył na mnie, nie istniałem dla niego, w jego oczach byłem podczłowiekiem. Ale zdążyłem mu się przyjrzeć… Poznałem wielu takich jak on w Rosji. Nie boję się go.

Edmond Courtois wyraźnie się uspokoił.

– Wszystko gra? – spytał, zaciągając poły prochowca. Utył, płaszcz opinał się na nim. – Stella ma się dobrze?

– Tak, tak.

– Pewnie jest teraz szczęśliwa… Ty masz pracę, dokumenty, nie ma Raya, który by ją dręczył. Musi jej być łatwiej. I tobie też zarazem! – dodał i poklepał go wymownie po plecach na znak, że się rozumieją jak mężczyzna z mężczyzną.

– Tak, jest zadowolona.

– Zatem ja też jestem zadowolony… Do zobaczenia wieczorem! Zadzwonisz, wracając, i opowiesz mi? To duży rynek, Adrianie, bardzo duży rynek, a jeśli załatwisz sprawę tak jak ostatnio… cóż…

Zatarł dłonie i uśmiechnął się szeroko. Nie ośmielił się powiedzieć „będziemy bogaci”, ale tak pomyślał. A potem się przestraszył, uznał, że to może przynieść pecha, i pohamował się zmieszany.

– Zobaczymy! Nie można dzielić skóry na niedźwiedziu… ale to prawda… Chciałbym bardzo…

Adrian nachylił się ku niemu. Wyczytał niepokój w oczach Edmonda. Niepokój mężczyzny, który się starzeje i każdego dnia musi walczyć o to, żeby jego firma przetrwała. Walczyć z kursem stali, który spadł, z fabrykami, które plajtują od czasu kryzysu w dwa tysiące ósmym roku, z wielkimi firmami branży złomowej, które wykupują te mniejsze. Z mafią również. Z przemytnikami. Z drobiazgowym ustawodawstwem państwowym.

Stary tygrys, który już nie ryczy.

– Będzie dobrze, panie Courtois. Proszę się nie martwić. Podpiszemy jeszcze niejedną umowę!

Prawie powiedział „podpiszę”.

Edmond westchnął. Zawadzały mu ręce, nogi. Szukał słów, ale nie mógł ich znaleźć. Odchrząknął i wymamrotał:

– Masz głowę do interesów. Jesteś sprytnym strategiem. Poza tym… Znasz tyle języków, robisz wrażenie!

Pewnie pomyślał o swoim przyszłym zięciu, który ani trochę nie robił wrażenia.

Wrócił do samochodu, otulając się szczelnie prochowcem. Przypominał małego pyzatego chłopca wciśniętego w garniturek prymusa.

Stary mały chłopiec.

Adrian się uśmiecha. Edmond Courtois jest miłym człowiekiem. I prostym. Edmond Courtois przygarnął go, kiedy przyjechał do Sens na pace ciężarówki. Dał mu wielką szansę. Pracę na złomowisku. Dokumenty. Legalną egzystencję. Bez Edmonda wszystko źle by się skończyło.

Edmond Courtois od zawsze kochał Léonie. Jego kumpel Ray Valenti podkradł mu ją, kiedy mieli po dwadzieścia lat. Potem już nie kolegował się z Rayem Valentim, ale to niczego nie zmieniało. Nigdy nie ośmielił się wyznać swojej miłości. Zawsze kochał Léonie, stojąc na uboczu. Jeszcze dzisiaj plącze mu się język, kiedy o niej mówi. Ściśnięty uczuciami jak prochowcem. Ożenił się z Solange. Od tej prędko się nie uwolni!

Pyta więc o Stellę. Kiedy Adrian napomyka o Léonie, zmęczone oczy Edmonda lśnią jak u szczęśliwego chłopca.

Mężczyzna i mały chłopiec to często ta sama osoba.

Edmond zapłacił za odnowienie budynku w gospodarstwie dla Léonie. Dzięki temu każde z was będzie miało swój kąt, powiedział. Georges i Suzon z jednej strony, Léonie z drugiej, Stella i Adrian nieco dalej. Pokrył już koszty remontu u Stelli.

A ja za co płacę?

Za zupę na stole. Za bilety do kina. Za buty sportowe dla Toma. Za łańcuszek na szyję dla Stelli. Za butelkę szampana od czasu do czasu.

Drobiazgi.

Chcę zarabiać pieniądze, piękne błyszczące pieniądze.

Nie chcę już być biedny.

Ma dokumenty. Nie jest już nielegalny. Skończył się czas mydelniczki pod umywalką w łazience, do której wkładał banknoty zarobione na czarno.

Nie może się doczekać, kiedy dołączy do gry.

Zauważa wolne miejsce naprzeciwko młodej kobiety i mężczyzny drzemiącego z głową opadłą na kołnierzyk koszuli, z otwartymi ustami. Kiedy wypuszcza powietrze, można pomyśleć, że w jego ustach zagnieździł się tchórz. Jego sąsiadka odwraca głowę, krzywi się i napotyka spojrzenie Adriana.

Choć wciąż jeszcze młoda, sprawa wrażenie zużytej. Sucha cera ze śladami trądziku różowatego, cienkie jasne włosy. Na powieki nałożyła zielony cień, żeby nieco je rozświetlić. Przypomina mu kobiety z Aramilu. Uśmiecha się do niej. Ona mu odpowiada tym samym, nagle ożywiona. Wygładza żakiet, poprawia włosy. Zdaje się mówić, niech mnie pan bierze, już dawno nie czułam przy sobie męskiego ciepła.

Ma spotkanie u Fouqueta przy Polach Elizejskich. Zarezerwował stolik blisko drzwi. Chciał się pojawić pierwszy, żeby zająć dobre miejsce. Nie musi przeglądać materiałów, które przygotował Edmond. Wie, jak zrobić wrażenie na Rosjaninie i zmusić go do podpisania kontraktu. Facet wygląda jak rodem z filmu o Jamesie Bondzie ze złym dublerem. Powołuje się na Boga, Putina, rzuca cyframi, rozlewa fałdy brzucha i zgrywa ważniaka, opowiadając o łożyskach kulkowych.

To nie robi na nim wrażenia. Ma asa w rękawie, który za każdym razem się sprawdza.

Na jak długo?

Nie wie.

W sprawie Stelli też nie wie.

Niebieski ogień jej oczu, blond ogień jej włosów.

Jej ciało się otwiera, serce umyka.

Boję się tylko jednego, Stello: że cię stracę. Nie boję się, że porwie cię jakiś mężczyzna, boję się tego ohydnego ducha, który spłonął. Boję się trupa. Nie dbam o wiele rzeczy, potrafię żyć sam, i to całkiem dobrze, ale ciebie POTRZEBUJĘ. Cokolwiek się stanie, należymy do siebie, ty i ja. Mieszkam w tobie.

Dorastałem w tobie. Uczyniłaś mnie spokojniejszym, łagodniejszym, bardziej rozmownym. Otworzyłaś dla mnie swoje ramiona. Przy tobie nauczyłem się uśmiechać. Śmiać się. Wcześniej nigdy się nie śmiałem. Mój pierwszy atak śmiechu… Kupiłaś sukienkę, żeby mi się przypodobać, i założyłaś ją tyłem na przód. Z dekoltem na plecach. Kiedy weszliśmy do restauracji, zdjęłaś płaszcz… wszyscy na ciebie patrzyli, a ja wybuchnąłem śmiechem.

Śmiech to eksplozja światła.

Kiedy dorasta się w Aramilu, na szarym wietrze, na brudnym piasku, w błocie, jedyna rzecz, jakiej człowiek chce się nauczyć, to jak ściągnąć na siebie światło. Bez niczyjej pomocy. Bo wtedy ma pewność, że zawsze będzie szczęśliwy.

Spotkał Stellę.

Przyjechał właśnie do Sens ukryty w ciężarówce przewożącej blachę. Wylądował przed bramą złomowiska. Julie powiedziała mu zatrudnię cię, sprawdzę, czy potrafisz pracować, nie masz dokumentów? Trudno, daj mi znać, kiedy będziesz głodny, i zobaczymy.

Ta Julie święta patronka beznadziejnych przypadków.

Przez cały dzień zdzierał sobie dłonie, skórę z palców. Naciągał ramiona, obciążał uda. Przyjmował odpryski opiłków na twarz, spluwał czarną od sadzy śliną. Wieczorem, po prysznicu i sardynkach z puszki na chlebie, owijał się kołdrą i czytał słownik, czytał podręcznik do gramatyki, żeby nauczyć się francuskiego. Boubou i Houcine mu pomagali.

Aż pewnego dnia…

…na terenie złomowiska…

Wyprostował się, żeby otrzeć pot zalewający mu solą wargi, i zobaczył ją wysiadającą z ciężarówki.

Pomarańczowe ogrodniczki, strzecha jasnych włosów. Wysoka i szczupła. Nieprzyjazna.

Wpatrywała się w niego świdrującym wzrokiem. Nic nie mówiła, nie uśmiechała się, rzucała wściekłe spojrzenia, kopała w koło, w belkę, w oś. Balet złości. Obserwował ją ukradkiem, podglądał smutek w spojrzeniu, samotność w wymuszonym uśmiechu. Szukał przymiotników, żeby opisać ją po francusku. Po rosyjsku miał ich całe mnóstwo!

Nałożył ponownie kask, rękawiczki, okulary, owinął szalikiem usta, wrócił do cięcia palnikiem blachy, ale spod przymrużonych powiek cały czas się za nią rozglądał.

Ich pierwsza noc.

Na jego polowym łóżku w kącie hali.

Leżeli naprzeciw siebie niezdarni, cisi. Stykali się dłońmi, aż iskrzyło. Zbliżali do siebie usta, aż iskrzyło. Wachlowali trzaskające wokół nich powietrze.

Pomyślał przepadłem. Już nigdy się stąd nie ruszę.

Kiedy się rozdzielili, przetoczył się na bok i wciąż na nią patrzył, zlizywał pot z zagłębienia w jej szyi, wdychał słodkawy, niemal owocowy zapach i szeptał: panią przepraszam… pani obiecuję następnym razem bardzo dobrze, bardzo dobrze, położyła ciepłą dłoń na jego ustach i błagała: nic nie mów, proszę, nic nie mów.

Każdy wciąż powraca myślami do dzieciństwa.

Jego dzieciństwo w Aramilu, jej dzieciństwo w Saint-Chaland. Być może to właśnie ich połączyło? To samo nieszczęście, ta sama przemoc, jedyne, co jest pewne, jedyne, co uspokaja, to kiedy jest się samemu, prawda? Samotność.

Nigdy nie zna się cierpienia drugiej osoby.

Wyobrażamy ją sobie własnymi słowami. Swoje własne cierpienie. Ale jedno nie pasuje do drugiego. Ludzie się mijają.

Stella chciała zapomnieć. Pozostała w niej stanowcza odmowa. Ta odmowa sprawia, że żyje.

Musi ją kochać ze wszystkich sił, aż będzie miał dość.

Czy ten dzień nadejdzie?

Nie chciałby tego.

Rozczarowane spojrzenie zużytej dziewczyny powraca ku niemu, żebrzące. Jej oczy zdają się pytać nie patrzysz na mnie? Dlaczego mnie nie zagadniesz? Kończę dziś o piątej, może się spotkamy? Często rano widuję cię w tym pociągu. Nie nosisz obrączki, masz dziewczynę?

Adrian znów się uśmiecha, tym razem na pożegnanie.

Stella sprawiła, że stał się cnotliwy i wierny. Jest w niej tyle kobiet, że nigdy nie uda mu się wszystkich uwieść.

Pociąg zbliża się do Paryża, przedmieścia defilują w obramowaniu okna. Szare budynki, zamglone niebo, balkony zastawione rowerami, krzesłami z masy żywicznej, czarne mosty, czerwone światła, wielkie krzykliwe targi. Zaczął malować graffiti w Aramilu. Należał do bandy, która podejmowała największe ryzyko, pryskając sprejem w najbardziej niedostępnych miejscach. Wszędzie zostawiali swój podpis. Podpis grupy, Nocne Wilki. Szanowano ich. Czarne sportowe buty, czarna bluza z kapturem, czarny dres, wspinali się i zostawiali kabalistyczne znaki na dworcach, w hangarach. Udali się aż do Jekaterynburga, otagowali ogrodzenia otaczające opuszczone place budowy z okresu sowieckiego. Graffiti były dekadencką sztuką przybyłą z Zachodu, a grafficiarze zdrajcami narodu. To angielscy chuligani zaszczepili sztukę graffiti w Rosji, kiedy przyjeżdżali wspierać swoje drużyny futbolowe. Kreślili kilometry cyfr i liter z prędkością i techniką, która budziła zazdrość Rosjan. Adrian uczył się od nich. Nauczył się zdobywać puszki z farbą, nauczył się bezszelestnie uciekać. Często się bał. A potem władze się poddały. I przyjęły przeciwną postawę. Chwała graffiti, nowej sztuce, sztuce pierwotnej! W Permie otwarto muzeum. Eksponowano tam tagi i ogrodzenia. A wśród nich JEGO tagi i JEGO ogrodzenia.

W dniu, w którym to odkrył, wspiął się na najwyższy komin jednej z opuszczonych fabryk i złotymi literami wymalował swoje imię.

Dwa dni później wyruszył na podbój Europy.

Wczepiony w ciężarówki i pociągi.

Kiedy jego kumpel Milan wspominał o muzeum w Permie, Adrian dopowiadał wystawia się tam moje dzieła! Milan się śmiał. Adrian powtarzał, że to prawda… Milan miał dziwny uśmiech, uśmiech kogoś, kto w nic nie wierzy.

Adrian utrzymuje z nim stosunki na tyle przyjazne – mimo istniejącego między nimi napięcia – że umożliwiają zawarcie układu mającego na celu naciąganie ludzi. Na przestrzeni lat wypracowali solidną relację: współpracę uciśnionych.

Dzisiaj Milan mieszka w pobliżu cmentarza Père-Lachaise. Wyprowadził się z pokoiku na poddaszu, który dzielił z Adrianem. Kupuje buty w szpic, paczki papierosów lightów, nosi kapelusz i sprawił sobie nowe zęby. No, nie wszystkie, tylko te na górze.

Milan stanowi część planu Adriana.

Zerka na zegarek: będzie u Fouqueta przed czasem.

Pociąg zwalnia, zbliżając się do stacji Bercy.

Ludzie tłoczą się w przejściu. Połykają ostatniego herbatnika, wsysają resztkę coca-coli z puszki, drapiąc dno słomką. Jak udaje im się jeść i jednocześnie cały czas hałasować?

Rozpoznaje dwie kobiety z Saint-Chaland. Słyszy, jak szepczą za jego plecami.

– To on, nie? Niezły.

– Schrupałabym.

Parskają śmiechem i kontynuują ciszej:

– Myślisz, że wie?

– Zapytaj go.

– Oszalałaś? Nie ośmieliłabym się.

– Ona się wścieknie, jak się dowie.

– Rozumiem ją, postaw się na jej miejscu.

– Ale to mimo wszystko był…

Pociąg gwałtownie hamuje, skorupa czternastego wagonu drży wśród skrzypienia metalu. Wkrótce stacja. Adrian nadstawia ucha, ale nie słyszy już nic więcej.

Z całą pewnością rozmawiały o Stelli.

Jak to było?

Zapomniał. Zapamiętał jedynie, że dziewczyny mówią o mężczyznach jak o smakołykach do skosztowania, do schrupania.

Nie podoba mu się ta poufałość.

*

Julie spogląda na swoją filiżankę czarnej kawy i waha się, czy ją posłodzić. Zamówiła suknię ślubną, wesele za pół roku, nie powinna przytyć. Kostka cukru, jedna mała kosteczka… Dobrze, tylko jedna! Przekroję ją na pół, wystarczy na dwie kawy. Tak bardzo chciałabym być chuda. Czule wpatruje się w małą białą kostkę leżącą na talerzyku. Bierze ją w dwa palce. Jest gładka, zwarta, lśniąca. Nie! Nie! Nie chcę stawiać czoła spojrzeniom i uwagom sprzedawczyni podczas drugiej przymiarki w butiku Obietnice, najpiękniejszym butiku z sukniami ślubnymi przy rue des Déportés-et-de-la-Résistance pod numerem sto czterdziestym czwartym. U stóp katedry.

Zaciągnęła mnie tam mama. Wolałabym kupić suknię z katalogu, przez Internet. Nie podoba mi się liczba mnoga w Obietnicach, zastanawiałam się, czy to oznacza, że można wielokrotnie obiecywać sobie „miłość i wierność”. Bałam się, że to przyniesie pecha.

– Nie, kochana, Internet jest dla dziewcząt o standardowych wymiarach, w twoim wypadku konieczne będą poprawki, dlatego zdecydujemy się na strój na miarę. Ciesz się, że ja i twój ojciec możemy sobie na to pozwolić. Nie wszystkie dziewczyny mają takie szczęście.

Jérôme uważa, że jestem w sam raz. Mówi, że nie ma ładniejszej ode mnie. Chce wiedzieć, jak wygląda wybrana przeze mnie suknia. Odmówiłam. To przynosi pecha.

Pierwszy pocałunek Jérôme’a nie był standardowy. Pewnego wieczoru odwoził mnie do domu po kolacji w lokalu. Swoim szarym clio. Z małą plastikową syrenką zawieszoną na lusterku wstecznym. Na liczniku 153 153 kilometry. Szczęśliwa liczba. Łatwa do zapamiętania. Zaklinował mnie w uścisku, jak kierownicę, kiedy pracował jako operator dźwigu. Przycisnął wargi do moich ust, ledwo, ledwo, i na tym się skończyło. Siedzieliśmy z zamkniętymi oczyma, usta przy ustach, przez dobrą minutę, zanim znów się poruszył, bo ja nie śmiałam. Wdychaliśmy powietrze bokiem, żeby nie przerwać podróży pocałunku. To było coś niewiarygodnie intymnego. Po chwili zaczęłam mu się przyglądać spod przymrużonych powiek. Nie widziałam całej jego twarzy, ale to, co zobaczyłam, poruszyło mnie. Spijał nasz pocałunek z zamkniętymi oczyma. Wchłaniał go do gardła, do piersi, do całego ciała, pocałunek musiał go rozgrzewać, bo miał zaczerwienioną twarz. To był pocałunek na miarę. Pocałunek niepodobny do żadnego innego.

Pomyślałam, że chętnie wyruszyłabym z nim w podróż.

– Hej, bączku, zastanawiasz się, czy szwy sukni ślubnej nie rozejdą się przez te puste kalorie w cukrze?

Julie podskakuje i zalewa się rumieńcem.

Stella weszła bezszelestnie do biura.

– Głupia jesteś! Przestraszyłaś mnie.

– Przyłapałam cię na gorącym uczynku łakomstwa.

– Nie powinnam jeść cukru, nie powinnam jeść cukru, nie powinnam jeść cukru.

– No to… wyrzuć go do śmietnika! Nie trzymaj go na świeczniku! Onieśmiela cię.

– Masz rację.

Julie wyrzuca kostkę cukru do dużego czarnego kubła na śmieci przy biurku.

– Jeden problem z głowy! Dziękuję. Powiedz mi, czy nosisz przy sobie broń?

Stella spogląda na nią zdziwiona.

– Broń?

– No… w kieszeni.

Stella wsuwa dłoń do kieszeni ogrodniczek i wyciąga z niej duży śrubokręt.

– Muszę naprawić tylny dźwig.

– Tak lepiej! Bo z tobą nigdy nie wiadomo…

– No dobra, gdzie żeliwo?

– Chodzi o stare kaloryfery. Z fabryki. Kolejna się zamyka! Wkrótce trzeba będzie jeździć na drugi koniec świata po towar. We Francji się skończy. Przysięgam, ci z Paryża nic nie robią, żeby nam pomóc. Produkują idiotyczne ustawy, przytłaczają podatkami, ubezpieczeniami, VAT-em, sratem.

– Dalej nie wiem, gdzie mam jechać po żeliwo… Spieszę się. Która godzina?

– Jestem wkurzona! Obowiązuje nas norma 9001, wyobraź sobie, a…

– Julie, proszę, uspokój się… Dokąd mam jechać?

Julie siada, wyciera dłonie o przód swetra, poprawia okulary.

– Do strefy przemysłowej w Sens, do Maureta, za magazynami Berlugot. Uważaj na procedury, podczas załadunku nikt nie może się kręcić w pobliżu. I nie wypełniaj za bardzo paki, bo coś się wysypie! Lepiej, żebyś pojechała dwa razy, nawet jeśli trzeba będzie więcej zapłacić za benzynę.

– OK – szepcze Stella, podchodząc do ekspresu do kawy.

– Nie zostawiaj ani skrawka złomu na miejscu. Nie stać nas na to.

– Zrozumiano, bączku! – śmieje się Stella. – Można by pomyśleć, że to mój pierwszy załadunek. Dziwna jesteś dzisiaj. Coś cię martwi?

– Potem jedziesz do Roubiais’go, ma mnóstwo starej blachy, którą sprzeda nam ze zniżką, chce się jej pozbyć.

– Mam negocjować cenę?

– Nie, sprawa już załatwiona. Trzeba tylko załadować.

Stella uruchamia maszynę, która wypluwa czarną ciecz, a następnie wrzuca dwie kostki cukru do swojej filiżanki. Julie nie spuszcza z nich wzroku.

– Po co Adrian pojechał do Paryża? – pyta Stella, sącząc kawę, oparta o ścianę.

– Ma podpisać umowę z rosyjskim klientem. Sprawa nagrana przez mojego ojca. Adrian ma ją sfinalizować, ale to najtrudniejszy etap. Facet będzie chciał pousuwać część zapisów. Mój ojciec przygotował teren, a Adrian zada ostateczny cios. Pracują w tandemie i dobrze się dogadują.

W głosie Julie wybrzmiewa nutka żalu. Edmond Courtois wybrał do pomocy w firmie Adriana, nie Jérôme’a. Przed Jérôme’em robi dobrą minę, zaprasza go na obiad w niedzielę, ale ma go za nic. W dniu zaręczyn spędził cały wieczór w kącie salonu, konspirując z Adrianem. Julie zachęcała Jérôme’a, żeby do nich dołączył. Jérôme się nie ruszył. Naciągał rękawy marynarki i oblizywał wargi. Czy kiedyś będę się go wstydzić? – zastanawiała się.

– Zauważyłam, że często jeździ do Paryża – mówi Stella, stukając obcasem o ścianę.

– Pogadaj z moim ojcem.

– To nie zarzut, ale…

– Nie trzeba było sobie brać biznesmena!

Powiedziała to bez namysłu. Słyszy słowa, które dźwięczą porywczo. Chodzi głównie o ton, jakim je wypowiedziała. Rzuciła jej to zdanie w twarz jak wyrzut.

Julie spuszcza głowę i szepcze:

– Wybacz, Stello. Jestem na skraju wyczerpania, to wszystko.

– Widzę, bączku.

– Coraz trudniej jest zarabiać pieniądze i czasami chciałabym wiedzieć, dokąd zmierzam…

– Jérôme?

– Nie! – woła Julie, śmiejąc się nieco za głośno. – On jest samym szczęściem.

Czasami w ciągu dnia wychyla się przez okno biura i rozgląda się za nim na dziedzińcu. Trwa przerwa. Kiedy go zauważa, stwierdza oczarowana, to mój mężczyzna, mój własny mężczyzna, kocha mnie, uważa, że jestem piękna, pobierzemy się, będziemy mieć dzieci i dom z werandą.

Ich historia miłosna nie wydarzyła się w mgnieniu oka.

Zna go od dawna. Zawsze pracował na złomowisku, nie licząc kilkumiesięcznej przerwy, kiedy wyjechał za granicę. W tamtym okresie był żonaty. Wygrał w Lotto. Jego żona chciała zobaczyć palmy i rowerki wodne. Ciepłą wodę. Dużo ciepłej wody. Potem wrócił i zapytał, czy…

Zatrudniła go ponownie.

Żona Jérôme’a została wśród palm, mocząc nogi w ciepłej wodzie. Tak to zrozumiała Julie.

Pewnego dnia, kiedy pili kawę, poprosił ją o radę w kwestii zasłon do salonu. Wzruszyło ją to, jak mówił o dobieraniu tkaniny i kolorów. Dotknął w niej czegoś. Bez przyczyny poczuła radość. Usiadła przy biurku, wyciągnęła z szuflady lusterko. Czy się zakocha?

Czy to możliwe, żeby wydarzyło się to tak delikatnie, niemal przypadkiem?

W miłości rzucała się zazwyczaj głową naprzód. Pędziła tak szybko, że chłopcy niczego nie zauważali. Kochała w ciszy i bardzo gwałtownie. Odpowiadało jej to, ponieważ uważała się za niezdolną do kochania na dobre, wolała więc sama sobie opowiadać historie.

Nie spieszyli się z Jérôme’em. Widywali się codziennie. Ułatwiło to sprawę, ponieważ żadne z nich nie było skore do przejęcia inicjatywy.

Jérôme pracuje przy biurku, nie ma obowiązku nosić kasku, wysokich butów i rękawiczek ochronnych. Chodzi bez zabezpieczenia. Nie podoba jej się to. Przywołuje go do porządku, a on odpowiada, że to nie ma sensu, tyłek ma przytwierdzony do krzesła, a kiedy już się z niego rusza, to najdalej do bramy, żeby porozmawiać z kierowcą ciężarówki. Nie dalej niż dwadzieścia metrów! Nigdy nie zbliża się do rozdrabniarki. Ani do warsztatu, gdzie kroi się blachę.

Tak, ale… Śnił jej się ten koszmar: kawał blachy wypada z łyżki ładowarki i ucina Jérôme’owi szyję. Nieraz jej się to śniło. Nikomu o tym nie mówiła.

Biuro Jérôme’a znajduje się piętro pod nią, na parterze. Przy dużym przeszklonym okienku obok wagi. Tutaj wjeżdżają na ważenie ciężarówki, które ładują lub rozładowują towar. Jérôme wydaje polecenia zza szyby, notuje ciężar ładunku, wydaje potwierdzenia zakupu lub sprzedaży. Czasami, kiedy ktoś marudzi albo usiłuje oszukiwać, wychodzi zza biurka, żeby załagodzić spór.

Wtedy ona go zauważa.

Ze swojej wysokiej wieży wykrada mu trochę szczęścia.

Nie zostało mu zbyt wiele włosów, a te, które tworzą koronę wokół jego głowy, są rude i sterczą na karku. Nie jest wysoki, nieco się garbi, nosi za duże spodnie. Często przez cały dzień zachowuje klamerki na nogawkach. Przyjeżdża do pracy rowerem, pięć kilometrów w jedną stronę, pięć z powrotem. Rozumiesz, mówi, muszę trzymać formę, jestem starszy od ciebie, mam czterdzieści sześć lat! Szuka sprzeciwu w oczach Julie, zapewnienia, że wcale nie jest aż taki stary. Głupio mu, że żeni się z córką szefa. Szczególnie że do rodziny wchodzi z pustymi rękami. Ma tylko rower i okazyjnie nabyte clio. Kupuje jej prezenty, kule kąpielowe, małe nożyczki do przybornika patchworkowego, stary film z Gabinem, Bestia ludzka, jego ulubiony.

– Mężczyzna zabija ukochaną kobietę, wyobrażasz sobie tylko, jakie głupoty każe nam robić miłość?

– Mógłbyś mnie zabić, Jérôme?

– Och, nie! Ale to jest silniejsze od niego, jest chory. – Potem dodaje ze wzrokiem utkwionym przed sobą: – Chociaż trzeba przyznać, że zrobiłem już coś głupiego z miłości…

– Tak, ale nie zabiłeś swojej żony!

Całe miasto wiedziało o sprawie. Im miasto jest mniejsze, tym bardziej ludzie plotkują. To prawda, że już nigdy więcej nie zobaczono tu jego żony.

– Nie.

Mówi to jakby z żalem. Jak gdyby całej jego osobie brakowało odwagi, uporządkowania myśli. Julie przeszywa dreszcz. Zmienia temat.

Przecież ten mężczyzna to samo szczęście.

– Skoro nie Jérôme cię dręczy, to co? – ciągnie Stella, która nigdy nie pozwala pozostawić pytania bez odpowiedzi.

– Ten zawód. Trzeba wszystko zmienić, cały nasz sposób funkcjonowania. Muszę zrobić sobie przerwę, pomyśleć. Musimy się przebranżowić. Koniec z klasycznym złomem. Trzeba zająć się drewnem, tekturą, plastikiem. A ja nie mam czasu na przerwę. Nie mam już nawet czasu kontrolować stanu magazynowego! Dawniej robiłam to codziennie, a na koniec tygodnia podsumowywałam zakupy i sprzedaż.

– Twoja czujność była przezabawna. Nie miałam odwagi podnieść gwoździa, nawet wbitego w but!

– Miałam na wszystko oko. Nie można było mnie okraść. Teraz ścigam się z czasem, gonię za klientem, łatam, co się da… a stan magazynowy sprawdzam z doskoku, w pośpiechu.

– Czy twój ojciec nie mógłby…

– Mój ojciec? Zwolnił już tempo. Działa według starych schematów. Poza tym codzienność to nie jego broszka. Jérôme zaoferował, że zajmie się magazynem…

– Mam nadzieję, że się zgodziłaś?

– Tak. Chociaż… Nie wiem… Być może jednak ja powinnam to robić, to moja firma.

– Pobierzecie się. Możesz mu zaufać.

– Chodzi o to, że… Powiedzieć ci coś? Nie wiem nawet, czy mój ojciec naprawdę zajmuje się księgowością, to znaczy, czy ma pojęcie, ile zarabiamy, ile wydajemy, ile pożyczamy, a ile inwestujemy. Boję się, że robi to byle jak.

– Nie przesadzasz aby trochę?

– Musimy się przebranżowić, mówię ci. Teraz pędzimy prosto na ścianę!

– Ależ nie…

– Owszem, Stello, owszem. Świat zmienia się w szybkim tempie, a mój ojciec nie zdaje sobie z tego sprawy.

Jej spojrzenie ucieka w przestrzeń. Po co się tłumaczyć? W radiu i telewizji mówi się o „trudnościach ekonomicznych”, zapowiadają przewrót, koniec bezrobocia, lepszą przyszłość, ale Julie wie, że to tylko piękne słówka. Szykuje się rewolucja, chaos. Silniejsi i szybsi dadzą sobie radę. Mali zdechną. Jak tysiące innych ludzi.

– Adrian tu jest. Ochroni twojego ojca. Pomoże ci rozwinąć firmę.

To kłamstwo, Stella to wie. Adrian pomoże Edmondowi Courtois, ale zachowa największy kawałek tortu dla siebie. Adrian jest głodny. Przeraźliwie głodny. Usiłuje to ukryć, ale Stella czuje, jak bardzo jest wyposzczony, kiedy ją obejmuje, kiedy kroi chleb, kiedy wychodzi rano do pracy. Już nigdy się nie zatrzymuje, żeby zebrać dla niej przebiśniegi.

Nie chce, żeby Julie była smutna, więc składa obietnicę, żeby uśmierzyć żal przyjaciółki, żeby cały smutek wsiąkł w obietnicę.

Julie spogląda na nią z drżącym uśmiechem. Jak gdyby chciała uwierzyć w to kłamstwo.

– Jeśli okaże się wspaniałomyślny, otworzy mu oczy i podzieli się. Jeśli gra w pojedynkę, zostawi mu same okruchy i zachowa główną wygraną. A firma umrze, powoli i nieuchronnie.

– Mówisz to w taki sposób, jakbyś bardziej wierzyła w tę drugą możliwość – zauważa Stella.

– Adrian jest mężczyzną. Musi zaznaczyć swoją obecność. Nadeszła jego kolej.

– Adrian taki nie jest – protestuje Stella. – Wszystko zawdzięcza twojemu ojcu. Nigdy tego nie zapomni.

– Jest miły, zgoda. Ale na jak długo? Przyznaj, że miło jest zgarnąć karty ze stołu… Szczególnie kiedy jest się młodym, ambitnym i ciągnie się za sobą opornego na zmiany starca. Powiedzieć ci coś? Rozumiem Adriana. Tylko NIE CHCĘ, żeby zrobił krzywdę mojemu ojcu…

Im więcej Julie mówi o Adrianie, tym bardziej Stella pojmuje, że jej przyjaciółka ma rację, i tym bardziej się obawia, że zbliża się kres jej własnego szczęścia. Jeśli Adrian stanie się mężczyzną, jakiego opisuje Julie, zmieni się również ich miłość.

Czy to dlatego nieszczęście powróciło dziś rano?

– Spójrz na nas dwie – nalega Stella, czując zawrót głowy na samą tę myśl. – Nigdy nie zadawałyśmy sobie ciosów poniżej pasa.

– To nie to samo, między nami nigdy nie stały pieniądze.

– Były gorsze sytuacje! Ray Valenti. Ty nigdy nie bałaś się stawić mu czoło. Walczyłaś dla mnie.

– Bo jestem twoją przyjaciółką.

– Widzisz! Na tym polega przyjaźń. Nie bać się, oddać drugiej osobie własną koszulę. Adrian zrobi to samo dla twojego ojca.

– Tak bardzo chciałabym w to wierzyć!

Stella również chciałaby wierzyć w swoje kłamstwo. Chciałaby, żeby jej słowa wymazały chciwość Adriana. Bierze Julie za rękę, ich palce się splatają.

– Powiedz, bączku, czy to przez tę dietę bezcukrową widzisz wszystko w czarnych barwach?

– Nie. Bardzo chciałabym móc pomyśleć o moim ślubie, sukni, diecie, ale muszę zapłacić rachunki, złożyć zamówienia, obliczyć VAT, mam dość!

– Przyjdziecie z Jérôme’em do nas w sobotę na kolację?

– Zgoda. Coś przynieść?

Stella już ma powiedzieć, że nie, ale się reflektuje:

– Szampana?

– Doskonale. Jérôme zna dobrą markę. Świetnie smakuje, z jedzeniem również!

– Gotuje ci smaczne kąski?

– Zabiera mnie do restauracji. Kupił przewodnik i próbujemy wszystkiego. Albo prawie.

– Musi mieć na to spory budżet!

Julie uśmiecha się rozmarzona, po czym się prostuje.

– Dość tego, do roboty! – mówi, podnosząc olbrzymi stos dokumentów. – Nie obijamy się więcej.

Podsuwa kwity do podpisu. Stella składa je i wsuwa do kieszeni.

– Nie masz dzisiaj kapelusza! – zauważa Julie.

Stella przesuwa dłonią po włosach, krzywiąc się.

– Zapomniałam go z domu! To zły znak. Na pewno jeszcze przed wieczorem spotka mnie jakieś nieszczęście.

– Nie mów tak – błaga Julie.

– Za każdym razem kiedy go zapomnę, wpadam w tarapaty.

– Przestań!

– To silniejsze ode mnie, przeczuwam, że coś się stanie. Miałam dobrą nauczycielkę.

Słysząc te słowa, Julie oblewa się rumieńcem. Naciąga sweter dla dodania sobie otuchy, dmucha na kręcony kosmyk włosów opadający na okulary, mój Boże! To prawda! Zapomniała o TYM. A Stella najwyraźniej nie ma o niczym pojęcia!

– Hej, bączku, coś nie tak?

– Ależ nie, dlaczego? – pyta Julie niepewnym głosem.

– Wentylujesz się swetrem i jesteś cała czerwona.

– Przysięgam, że nie…

– Poczekaj. Wiesz o czymś, o czym nie chcesz mi powiedzieć. Nie kłam. Mogłabym odgadnąć kłamstwo u niemowy.

– Przestań, Stello! Wpadasz w paranoję.

– Daj mi słowo: czyżbym miała powody, żeby w nią wpadać?

– Przecież ci mówię, że nic się nie stało!

– Dlaczego tak krzyczysz?

– Oskarżasz mnie, mówisz, że niby wiem o czymś, o czym nie wiem!

– Nic nie wiesz? Chcesz mi powiedzieć, że inni wiedzą i coś przede mną ukrywają, tak?

Julie kręci głową, jej loki rozciągają się jak serpentyny, podskakują i opadają.

– Czy to mnie dotyczy? – pyta Stella.

– Ale o czym ty mówisz?

Stella kładzie dłonie na biurku i nachyla się nad Julie.

– Od jak dawna się kumplujemy?

Julie wznosi oczy do nieba.

– Przecież ci mówię, że nic nie wiem! Nie będę zmyślała!

– Nie umiesz kłamać, nie umiesz oszukiwać, nie umiesz nawet udawać, więc powiedz mi, proszę. Czy chodzi o Adriana? Ludzie plotkują, że twój ojciec go lubi? Mówią okropne rzeczy i jest ci przykro z tego powodu?

– Ależ nie! Skąd!

Owszem, jest jej z tego powodu przykro. Wolałaby, żeby ojciec pasował na rycerza Jérôme’a. Żeby mu położył rękę na ramieniu i powiedział: „Złomowisko to moje królestwo, jest twoje, ponieważ wchodzisz do rodziny”. Albo: „Ty i Julie stanowicie świetną parę, oto moja firma, rozwijajcie ją”. Marzyła o tym. Byłby to kulminacyjny punkt jej życia. Dwie życiowe pasje połączone: Jérôme i złomowisko.

Nic takiego się nie wydarzyło.

A jednak pewnego dnia już prawie uwierzyła, że osiągnęła cel. Ojciec mówił, Jérôme kiwał głową, obaj zdawali się zgadzać i ojciec się rozpędził. Wypowiedział pierwsze słowa tego, co wyglądało na propozycję współpracy. Odwróciła głowę w stronę swojego mężczyzny, gotowa pęknąć ze szczęścia. Był blady, nieruchomy, trzymał ręce przyklejone do ud, żeby nie było widać, że drżą. Ojciec przerwał, odkaszlnął i zakończył zdanie w inny sposób. Jakiś głos krzyczał w niej dalej, dalej! Za późno! Jérôme miał to dziwne spojrzenie, przezroczyste, jak gdyby zamknął się na klucz wewnątrz samego siebie.

Obiecała sobie, że zapomni tę chwilę.

– Chodzi o to, że twoja matka uważa, iż popełniasz mezalians, i rozpowiada wszystkim, że to ja na ciebie źle wpłynęłam? – ciągnie Stella. – Wiem o tym, Boubou mi powiedział. Twierdzi, że pichcisz sobie małżeństwo w sosie Stelli!

– Pffff! Mam gdzieś, co sądzi moja matka.

– Więc co się dzieje? POWIEDZ MI! Nie znoszę tajemnic. Mam ich dość. Na zawsze.

– Stello, przysięgam ci, że nie mam nic do powiedzenia.

– Przysięgnij na głowę swojego przyszłego dziecka.

– Nigdy w życiu! Zwariowałaś? Nie masz prawa.

– Jeśli jesteś moją przyjaciółką, musisz mi powiedzieć prawdę, bo widzisz, mam nieodparte wrażenie, że to mnie dotyczy…

– Jestem twoją przyjaciółką i nie mam ci nic do powiedzenia. Koniec kropka. Jest wpół do dziesiątej. Mam robotę, ty też, przejdźmy do czegoś innego.

Stella usiłuje przedłużyć wymianę zdań i złamać Julie, ale wobec zdecydowanej miny przyjaciółki odrywa w końcu dłonie od biurka, chwyta kluczyki od ciężarówki i podrzuca je w powietrze.

– Niedoczekanie twoje!

– Cześć! – mamrocze Julie, oschłym gestem poprawiając okulary na nosie.

Słyszy, jak Stella zbiega po metalowych schodach prowadzących do jej biura. Łapie się na myśli, że to niesamowite, wszyscy w Saint-Chaland wiedzą oprócz niej. Trzeba przyznać, że wiedzie życie dzikuski. Kursuje z gospodarstwa na złomowisko, ze złomowiska do gospodarstwa. Kiedy nie jedzie ciężarówką, zajmuje się swoimi zwierzętami, swoim lasem, swoim ogródkiem warzywnym, swoim mężczyzną i swoim synem. Nigdy nie włóczy się po sklepach, po fryzjerach, po tarasach kafejek. Codzienne sprawunki załatwia Georges. Raz na tydzień Stella jedzie do Carrefoura uzupełnić zapasy. Zawsze pod koniec dnia, kiedy już ma się zacząć dziennik telewizyjny, kasjerki ziewają, a alejki są puste. Wypełnia dwa olbrzymie wózki i wraca do domu, nie zamieniwszy z nikim słowa.

Nie jest rozmowna.

Julie wraca do swoich wyciągów. Ustala limity cen na dzień. Mamrocze nie ma mowy, żebym jej powiedziała. Niech zrobi to ktoś inny i życzę mu powodzenia. Stella go zmasakruje! Jestem tchórzem, zgoda, ale nie chcę odgrywać roli posłańca przynoszącego złą nowinę. Dość już spadło na nią ciosów, ma prawo do chwili wytchnienia. Ray Valenti umarł zaledwie trzy miesiące temu. Trzeba ją zostawić w spokoju.

Dzwoni telefon. Mauret się niecierpliwi:

– No i gdzie ta twoja ciężarówka? Mam inne sprawy na głowie!

– Stella już jedzie! Właśnie wyruszyła.

Mauret milknie, po czym odzywa się cichym, zakłopotanym tonem:

– Czy ona wie?

– Nie. Ja jej nie powiem.

– Ja też nie. Siedzę cicho. Cześć, Julie!

– Cześć, Jean!

*

Przed wejściem do hangaru Boubou, Houcine i Maurice popijają kawę na słońcu. Z zamkniętymi oczyma, z głowami zadartymi ku niebu, czują, jak mięśnie karku, pleców i ramion grzeją się i rozluźniają. Zaczęli pracę o wpół do szóstej rano. Trzeba było załadować ciężarówkę, która o czternastej miała wjechać na prom do Anglii w Calais. Ładunek starych silników sprzedanych za małą fortunę pewnemu angielskiemu kolekcjonerowi. Julie obiecała im premię, jeśli skończą na czas. Skończyli na czas.

Przyglądają się, jak Stella i jej psy wsiadają do ciężarówki, unoszą ręce w geście powitania, odprowadzają wzrokiem chmurę kurzu ciągnącą się za samochodem, przesłaniającą na chwilę lśniący błękit nieba.

– Dźwig chyli się w prawo – mówi Boubou.

– Właśnie – wzdycha Houcine.

– Ja wiem, co kombinuje Adrian – mówi Maurice z wargami zaciśniętymi na papierowym kubku.

– Ja też – odpowiada Boubou, nie poruszając się.

– Co kombinuje? – pyta Houcine dotknięty, że on nie wie.

– Kombinuje – odpowiadają Maurice i Boubou.

– Tak, ale co?

– Dowiesz się, jak będzie miał ochotę ci powiedzieć – mówi Maurice.

– Wam powiedział, a mi nie! – oburza się Houcine. – Nie wierzę!

– Nic nam nie powiedział, dowiedzieliśmy się – poprawia go Boubou przemądrzale.

– Właśnie – potwierdza Maurice równie przemądrzale.

– Jakie „właśnie”? – denerwuje się Houcine.

– Pewnego dnia śledziliśmy go po pracy na skuterze Boubou – ciągnie Maurice, przechylając kubek, żeby nie stracić ani kropli kawy.

– No i? – dopytuje poruszony Houcine. – Długo będziecie tak ze mną pogrywać?

– Wolelibyśmy, żeby najpierw sam nam o tym powiedział. Oficjalnie. Chcielibyśmy wiedzieć, czy zamierza to robić za naszymi plecami…

– Albo nie – podsumowuje Boubou, pochylając głowę niczym mędrzec.

– Boicie się, że was wydam?

– Być może – mówi Maurice.

– Chłopaki… sprawiacie mi przykrość, powiem wam, naprawdę sprawiacie mi przykrość!

Houcine wstaje, ociera ślad kawy z kącika ust, zakłada kask, zgniata kubek w dłoni i oddala się. Kiedy żyje się cały czas we trójkę, kiedy ufa się gestom drugiej osoby, kiedy się wie, że ta nie upuści palnika ani nie wysadzi stojącej przy nim butli z gazem, wie się też, że jeśli ta osoba nie chce czegoś powiedzieć, to znaczy, że ma ku temu powód, dobry powód, i nie ma sensu jej męczyć.

Wkurza go jednak naprawdę, że jego kumple odkryli coś, czego on nie zauważył. To go złości i zasmuca. Nagle czuje się bardzo samotny. To straszne, ponieważ się domyśla, że sprawa ta będzie miała poważne konsekwencje, a on niekoniecznie ma ochotę je oglądać.

*

Każdego dnia Tom i Stella jedzą obiad u Georges’a i Suzon. To już tradycja. Swego czasu Georges i Suzon pracowali w zamku dla rodziców Léonie. Przeszli na emeryturę i odziedziczyli gospodarstwo. Przygarnęli Stellę, kiedy uciekła z domu. Toma i Adriana. A teraz również Léonie.

Tom odmawia jedzenia w szkolnej stołówce. Raz spróbował. Zjadł rozmrożonego dorsza, gumowate bakłażany, sałatkę jarzynową o smaku herbatki ziołowej oraz tartę czekoladową, której ciasto łuszczyło się niczym wyschnięty gips.

Stella oświadczyła, że to nieakceptowalne, że jesteśmy tym, co jemy, a ona nie chce, żeby jej syn skończył jako suchy gips.

Czasami Stella ledwo miała czas, by przełknąć na wpół zimne danie, i już musiała pędzić. Tom nauczył się jeść bardzo szybko i wstawał, kiedy tylko matka dała mu sygnał.

Léonie siedzi przy końcu stołu, ma na sobie bluzkę z kołnierzykiem zdobionym niebieskim haftem. Bawi się końcami kołnierzyka. Nie może uwierzyć, że udało jej się wykonać tę wymagającą staranności pracę bez drżenia rąk i pomyłek. Valérie ją pochwaliła. Pokazała innym jej ścieg dziergany, żeby pozostałe kobiety mogły go podziwiać. Te godziny spędzone w pracowni patchworku dodają jej sił. Praca z igłą okazuje się bardziej przydatna niż słowa. Léonie czuje zmieszanie, kiedy musi konstruować zdania. Jąka się i czerwieni.

– Masz piękny kołnierzyk, Léonie! – mówi Tom, który rozumie, że babcia oczekuje komplementu. – Sama go wyhaftowałaś?

– Skąd wiedziałeś? – śmieje się cichutko Léonie, chowając głowę w ramiona.

Léonie się śmieje, jak gdyby szykowała się na przyjęcie ciosu.

– Wystarczy na ciebie spojrzeć – mówi Tom. – Prawie świecisz z dumy!

– Jesteś uroczy. Cieszę się, że mam takiego wnuka.

Jej palce głaskają kołnierzyk, zatrzymują się na wypukłościach haftu.

– Sama to zrobiłam. Valérie dała mi kilka rad, ale…

– No… wymiata!

Léonie parska śmiechem, jej dłoń znów sięga do ściegu dzierganego.

– Wiesz – kontynuuje – niebieska ciężarówka nadal tu jest. Dzisiaj rano widziałam ją na poboczu, tuż przed naszym domem.

– Widziałaś, kto w niej siedzi?

– Nie. Myślisz, że nas śledzą?

– Kumple Raya?

– Czy przyjdą po mnie?

– Ależ nie!

– Od jego śmierci są wściekli na twoją matkę i na mnie.

– Ale nie mogą nic ci zrobić! Tato i ja chronimy cię.

– Mimo to…

– Nie przejmuj się, panuję nad sytuacją.

Zajadają sałatkę z buraków i jabłek doprawioną sosem vinaigrette z czosnkiem, a następnie wiejski pasztet z figami i gruszkami, za którym Tom przepada. Georges również. Walczą o większą porcję. Piecze go pan Canterel, rzeźnik z Saint-Chaland. Raz w tygodniu, w piątkowe poranki, ale pasztet nie leży długo na półce. Trzeba zamawiać z wyprzedzeniem.

Suzon nakłada kawałek Tomowi.

Chłopiec porównuje jego wielkość z porcją Georges’a. Wszystko w porządku. Są równe.

Bierze do ust pierwszy kęs z błyskiem w oku, z uśmiechem na ustach, modląc się, żeby jeszcze coś zostało i żeby mógł dostać dokładkę. Zalewa go fala niepokoju na myśl, że Georges go uprzedzi. Nie obawia się niczego ze strony Léonie, która skubie jak ptaszek, ani ze strony Stelli, która przeżuwa z roztargnieniem, a jeszcze mniej ze strony Suzon, która krąży to tu, to tam i zapomina o swoim talerzu. Nie, jego przeciwnikiem jest Georges. Za każdym razem podkrada ostatnią porcję, zanim Tom zdąży zaprotestować.

– Zjadłbym jeszcze pasztetu, Suzon – mówi zdenerwowany Tom.

– Oczywiście, skarbeczku! Jak ci dzisiaj szło rano w szkole?

– Zdobyłem punkt za zmazanie tablicy, zanim nauczyciel angielskiego wszedł do klasy. Mam już sto trzydzieści punktów, sto trzydzieści odhaczonych zadań. I wciąż jestem najlepszym uczniem w klasie.

– Doskonale! – woła Suzon, podając Tomowi w nagrodę większy kawałek pasztetu.

Tom śledzi wzrokiem ruch noża Suzon i ciągnie:

– Wyrecytowałem bezbłędnie wiersz! „Poszło Jagniątko chlipać sobie wodę. Wilk tam na czczo nadszedłszy, szukając napaści…”5

– Chłopie – mówi Georges, który widzi, co się święci – wkrótce staniesz się dla nas za mądry! Będziesz musiał nas uczyć wieczorami.

Tom nie jest pewien, czy Georges się z niego nie nabija, ale wybacza mu, widząc olbrzymią porcję pasztetu na swoim talerzu.

– Pani Filières przyszła dzisiaj do klasy, żeby mi powiedzieć, że musi koniecznie się z tobą zobaczyć, mamo. Pewnie chce porozmawiać o wręczeniu mi wyróżnienia za obywatelską postawę. Chce zorganizować z tej okazji uroczystość.

– Pójdę do niej.

– Sprawa jest chyba pilna. Dyrektorka przerwała lekcję historii.

– Na pewno dwoi się i troi – mówi Suzon kpiąco. – Wręczy nagrodę po raz pierwszy. A że też na tym zyska…

– Wzięła mnie na bok. Głupio to wyglądało – mamrocze Tom z pełnymi ustami. – Nie lubię, kiedy wszyscy na mnie patrzą.

– Porozmawiam z nią – powtarza Stella, wycierając talerz kawałkiem chleba.

Gdyby