Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » U brzegów jazzu

U brzegów jazzu

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7779-094-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “U brzegów jazzu

Leopold Tyrmand, prekursor jazzu w Polsce, odpowiada na pytanie: co to jest jazz!

Książka ta nie ma charakteru ani formy podręcznika, leksykonu lub jakiegokolwiek vademecum w sprawach jazzu. Ma charakter eseju wypełnionego rozważaniami, zawierającego nieco informacji i dużo zupełnie osobistych impresji. Jest pochyleniem się nad problemem. Zagad­nienie rozlewa się szeroko, obejmuje obszar ogromny, omy­wa różne dziedziny współczesnej kultury, wiąże się niero­zerwalnie z codziennością — tak jak obyczaj i sztuka prze­nikają się we współczesności ze zjawiskiem trudnym i so­cjologicznie mało zbadanym, a zwanym na co dzień życiem rozrywkowym.

Czy książka ta odpowie generalnie na pytanie: co to jest jazz?

Chyba nie, chociaż jej ambicją jest zawarcie i przeka­zanie czytelnikowi pewnego kompendium. Powstaje jednak zagadnienie, czy w ogóle można na takie pytanie odpowie­dzieć.

Polecane książki

Roszczenia ze stosunku pracy ulegają przedawnieniu z upływem 3 lat od dnia, w którym roszczenie stało się wymagalne (art. 291 § 1 kp). Urlop jest „należnością” ze stosunku pracy i niewykorzystany w określonym czasie również może ulec przedawnieniu. Jednak w chwili gdy trzeba ustalić ów 3-letni okres...
Książka zawiera trzy opowieści: „Posąg i salamandra”, „Matylda i Danioło” i „Cudowny szafir”. Twórczość pierwszej polskiej autorki powieści gotyckich – Anny Olimpii Mostowskiej odkryta na nowo przez wydawnictwo ARMORYKA! Zanim „Ballady i romanse” Adama Mickiewicza określiły początek romantyzmu w Pol...
Podstępny wódz Komanczów Czarny mustang planuje napad na osadę robotników kolejowych w Firewood-Camp. O zamiarach Komanczów przypadkiem dowiadują się Winnetou i Old Shatterhand. Czasu jest bardzo mało. Czy naszym bohaterom uda się uratować życie wielu niewinnych ludzi? Na szczęście wódz Apac...
Podręcznik stanowi idealną pomoc do doskonalenia praktycznej znajomości prawniczego języka angielskiego. Jest znakomitym materiałem do prowadzenia kursów Legal English. Zakres tematyczny opracowania obejmuje wprowadzenie do prawa polskiego, prawo cywilne i handlowe. Wszystkie teksty i ćwiczenia zost...
Z poradnika krok po kroku dowiesz się: jak wpaść na nowy pomysł, jak go dobrze opisać za pomocą dostępnych technik wizualnych, jak nim rozplanować pracę, jak go rozwinąć i dalej nad nim pracować, jak wprowadzić go w życie. Książka powstała na bazie doświadczeń międzynarodowych konsultantów, naukowc...
Poukładane życie Maddie rozpada się jak domek z kart, gdy mąż odchodzi do kochanki, która spodziewa się jego dziecka. Maddie musi znaleźć pracę, ale to niełatwe, skoro od zawsze zajmowała się wyłącznie domem. Dzieci próbują pomagać, jednak źle znoszą rozstanie rodziców. Przyjaciółki proponują Maddie...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Leopold Tyrmand

Co­py­ri­ght © 2008, Mary El­len Tyr­mand

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ścio­we – tyl­ko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­cie­la praw.

ISBN: 978-83-7779-094-6

Pro­jekt okład­ki: Ro­sław Szay­bo

Wy­daw­nic­two MG

www.wy­daw­nic­twomg.pl

kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl

Skład i ła­ma­nie: Ja­cek An­to­niuk

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

PERSPEKTYWY JAZZU

Wiel­ki dy­ry­gent współ­cze­sny Le­opold Sto­kow­ski, po­wie­dział, że jazz jest naj­bar­dziej zdu­mie­wa­ją­cym zja­wi­skiem w ca­łej hi­sto­rii mu­zy­ki świa­to­wej. W zda­niu tym nie ma cie­nia prze­sa­dy. Jazz to rze­czy­wi­ście zja­wi­sko zdu­mie­wa­ją­ce, a dziś, po kil­ku­dzie­się­ciu la­tach roz­wo­ju, per­spek­ty­wy jego na tle ogól­nej sy­tu­acji w mu­zy­ce i w ogó­le w sztu­ce świa­to­wej są wręcz zna­ko­mi­te. Chcia­ło­by się wy­krzyk­nąć pa­ra­fra­zu­jąc Wy­spiań­skie­go: „jazz po­tę­gą jest i ba­sta!”

Jak każ­de zja­wi­sko wiel­kie, żywe i nowe, jazz jest syn­te­zą sprzecz­no­ści. Po­bież­ny już spis tych sprzecz­no­ści mówi o re­we­la­cyj­no­ści i nie­po­wta­rzal­no­ści sa­me­go zja­wi­ska. Po­słu­chaj­my: mu­zy­ka stwo­rzo­na przez „sza­rych” lu­dzi, przez ni­ko­mu nie zna­nych ama­to­rów, któ­rej wy­ko­naw­cy osią­gnę­li w nie­dłu­gim cza­sie szczy­ty wir­tu­oze­rii in­stru­men­tal­nej; mu­zy­ka dla nas w ja­kimś sen­sie „eg­zo­tycz­na”, ma­ją­ca waż­ne ko­nek­sje z folk­lo­rem mu­rzyń­skim i ame­ry­kań­skim, a jed­no­cze­śnie w spo­sób re­we­la­cyj­nie świe­ży wy­zy­sku­ją­ca wszel­kie osią­gnię­cia ar­ty­stycz­nej twór­czo­ści eu­ro­pej­skiej; mu­zy­ka w za­ło­że­niach swych, je­śli nie ta­necz­na, to w każ­dym ra­zie roz­ryw­ko­wo-po­pu­lar­na, sto­su­ją­ca jed­no­cze­śnie w swym ję­zy­ku dźwię­ko­wym wszel­kie naj­bar­dziej na po­zór eli­tar­ne zdo­by­cze i eks­pe­ry­men­ty świa­to­wej awan­gar­dy; i wresz­cie mu­zy­ka na­der spe­cy­ficz­na, zwią­za­na ści­śle z pew­ny­mi śro­do­wi­ska­mi od­twór­czy­mi, któ­ra uzy­ska­ła za­ra­zem pięt­no świa­to­we­go uni­wer­sa­li­zmu, dzia­ła­jąc jak ma­gnes na swych zwo­len­ni­ków i wiel­bi­cie­li we wszyst­kich kra­jach. Tych parę sprzecz­nych cech wy­star­czy, aby uznać, że jazz to ja­kaś nie­zwy­kle oso­bli­wa „jed­ność w wie­lo­ści”, nad któ­rą ni­ko­mu nie uda się przejść ła­two do po­rząd­ku. Jazz po kil­ku­dzie­się­ciu la­tach roz­wo­ju stał się pań­stwem w pań­stwie mu­zy­ki, i to pań­stwem, któ­re­go ist­nie­nie i po­tę­gę uznać mu­szą wszy­scy, do­ku­men­tu­jąc to uzna­nie na­wią­za­niem ofi­cjal­nych sto­sun­ków dy­plo­ma­tycz­nych. Zresz­tą na prze­strze­ni na­sze­go stu­le­cia wie­lu kom­po­zy­to­rów „mu­zy­ki po­waż­nej” na­wią­zy­wa­ło na wła­sną rękę ta­kie sto­sun­ki, udzie­la­jąc jaz­zo­wi lub jego wpły­wom więk­sze­go lub mniej­sze­go miej­sca w tym czy in­nym okre­sie swo­jej twór­czo­ści. Wy­star­czy tu wy­mie­nić na­zwi­ska Ra­ve­la, Stra­wiń­skie­go, Hin­de­mi­tha, Krene­ka, We­ila, Haby, Mil­hau­da, Szo­sta­ko­wi­cza (ba­let Zło­ty wiek), z Ame­ry­ka­nów — Ger­sh­wi­na, Co­plan­da, Bern­ste­ina, ze ści­śle współ­cze­snych — Lie­ber­man­na, Orf­fa czy Bla­che­ra, i wie­lu, wie­lu in­nych.

Pro­ble­ma­ty­kę jaz­zu roz­pa­try­wać moż­na na paru od­ręb­nych płasz­czy­znach. Dla po­rząd­ku ustal­my te płasz­czy­zny, mó­wiąc bo­wiem o tak zło­żo­nym i bo­ga­tym zja­wi­sku, spe­cjal­nie po­sta­rać się war­to o mak­sy­mal­ną ja­sność i przej­rzy­stość. Spró­buj­my więc po­pa­trzeć na jazz po ko­lei z trzech punk­tów wi­dze­nia: jako na zja­wi­sko dźwię­ko­we, po­sia­da­ją­ce okre­ślo­ny, choć pod­le­ga­ją­cy ewo­lu­cjom styl mu­zycz­ny, jako na zja­wi­sko spo­łecz­no-so­cjo­lo­gicz­ne i wresz­cie jako na zja­wi­sko es­te­tycz­no-emo­cjo­nal­ne. Te trzy punk­ty wi­dze­nia łą­czą się z sobą ści­śle i w su­mie do­pie­ro skła­da­ją się na ca­ło­kształt fe­no­me­nu zwa­ne­go jaz­zem. Tak już bo­wiem jest na świe­cie, że każ­da nowa sztu­ka o szer­szym za­się­gu wią­że się ści­śle z no­wy­mi for­ma­mi spo­łecz­ne­go od­bio­ru, z nową oby­cza­jo­wo­ścią, no­wym ty­pem emo­cjo­na­li­zmu i, co za tym idzie, z nową kon­cep­cją es­te­tycz­ną.

Je­śli cho­dzi o czy­sto mu­zycz­ne wła­ści­wo­ści jaz­zu, jak ryt­mi­ka, me­lo­dy­ka, har­mo­nia czy in­stru­men­ta­cja, to już u za­ra­nia jego hi­sto­rii, w okre­sie no­wo­or­le­ań­skim, za­uwa­żyć moż­na owo pa­ra­dok­sal­ne sto­pie­nie się w mu­zy­ce jaz­zo­wej ele­men­tów lu­do­wych z es­tra­do­wo-ar­ty­stycz­ny­mi. Naj­ła­twiej za­ob­ser­wo­wać to na pro­ble­mie wcze­sno­jaz­zo­wej har­mo­nii. O ile fa­scy­nu­ją­cą swą ryt­mi­kę jazz wy­wiódł za­pew­ne jesz­cze z tra­dy­cji afry­kań­skich, o ile te­ma­ty­kę wcze­sne­go jaz­zu da się po czę­ści wy­pro­wa­dzić z ob­rzę­do­wych i re­li­gij­nych pie­śni mu­rzyń­skich oraz z za­cząt­ków folk­lo­ru ame­ry­kań­skie­go (śpie­wy tra­pe­rów, cow­boy’ów, hym­ny pro­te­stanc­kie itp.), o tyle har­mo­nia jaz­zu była od po­cząt­ku har­mo­nią chro­ma­tycz­ną, wy­wo­dzą­cą się z ów­cze­snej eu­ro­pej­skiej mu­zy­ki kon­cer­to­wej, z Schu­man­na, Cho­pi­na, Lisz­ta, Wa­gne­ra, po­tem ze Straus­sa i Skria­bi­na. Ob­fi­te uży­cie czte­ro- i pię­cio­dź­wię­ków, nie­rzad­ko al­te­ro­wa­nych, cią­głe do­mi­nan­to­we zbo­cze­nia mo­du­la­cyj­ne („do­mi­nan­ty wsta­wio­ne”), śmia­łe mo­du­la­cje chro­ma­tycz­ne — wszyst­ko to, prze­wę­dro­waw­szy ja­ki­miś tam dro­ga­mi do świa­do­mo­ści słu­cho­wej czar­nych wy­na­laz­ców i ini­cja­to­rów jaz­zu, uka­za­ło się na­gle, złą­czo­ne z inną ryt­mi­ką i in­stru­men­ta­cją — w zu­peł­nie no­wym świe­tle. Ten sam akord no­no­wy u Cho­pi­na i Lisz­ta po­sia­da zu­peł­nie inną funk­cję wra­że­nio­wą niż w jaz­zo­wej im­pro­wi­za­cji. Nie­zwy­kła sa­mo­dziel­ność w po­słu­gi­wa­niu się ak­tu­al­ny­mi środ­ka­mi mu­zy­ki ar­ty­stycz­nej i wy­ni­ka­ją­ca z tego krań­co­wa prze­mia­na ich funk­cji wra­że­nio­wej, wy­wo­ła­na zu­peł­nie od­mien­nym kon­tek­stem ogól­nym — oto ce­chy jaz­zu trwa­ją­ce po dziś dzień. One to spra­wia­ją, że jazz jest wo­bec mu­zy­ki ar­ty­stycz­nej ja­kąś rów­no­le­głą, ale jed­no­cze­śnie na wskroś sa­mo­dziel­ną „ścież­ką obok dro­gi”, a za­ra­zem bywa — nie za­wsze o tym wie­dząc — jej am­ba­sa­do­rem wo­bec sze­ro­kich mas od­bior­ców. Do­wo­dzi to jesz­cze jed­nej, obok ży­wio­ło­we­go ta­len­tu i ory­gi­nal­no­ści, waż­nej ce­chy mi­strzów jaz­zu: ich głę­bo­kiej a in­tu­icyj­nej kul­tu­ry mu­zycz­nej. In­tu­icyj­nej — bo prze­cież na ogół nie stu­dio­wa­li oni w kon­ser­wa­to­riach, lecz szli­fo­wa­li swe do­świad­cze­nie mu­zycz­ne na uli­cach i par­kie­tach dan­sin­go­wych.

Zja­wi­sko prze­ję­cia przez wcze­sny jazz eu­ro­pej­skiej har­mo­nii chro­ma­tycz­nej jest oso­bli­we z jesz­cze jed­ne­go punk­tu wi­dze­nia. Oto har­mo­nia ta była w Eu­ro­pie zwią­za­na wy­łącz­nie z mu­zy­ką ar­ty­stycz­ną, ze śro­do­wi­skiem o wyż­szej kul­tu­rze, po­zo­sta­wa­ła na­to­miast obca lu­do­wi. Folk­lor eu­ro­pej­ski, w prze­ci­wień­stwie do mu­zy­ki tak zwa­nej ar­ty­stycz­nej, opie­rał się prze­waż­nie na dia­to­ni­ce, na spe­cjal­nych ska­lach (u nas m. in. słyn­na w li­dyj­skim try­bie utrzy­ma­na „gama gó­ral­ska”), nie­rzad­ko na­wet na pen­ta­to­ni­ce. To­też eu­ro­pej­ska twór­czość mu­zycz­na tak dłu­go nie po­tra­fi­ła wy­zy­skać istot­nych skar­bów dźwię­ko­wych folk­lo­ru, jak dłu­go trwa­ła wszech­wła­dza chro­ma­ty­ki, jak dłu­go to­czył się i roz­wi­jał ów wiel­ki dzie­więt­na­sto­wiecz­ny pro­ces na­ra­sta­nia gma­chu chro­ma­tycz­nej kom­pli­ka­cji. Do­pie­ro po oswo­ba­dza­ją­cym, an­ty­chro­ma­tycz­nym prze­wro­cie de­bus­sy’owskim otwar­ły się dla folk­lo­ru wro­ta w głąb „mu­zy­ki po­waż­nej”, a dla kom­po­zy­to­rów moż­li­wo­ści eks­plo­ata­cji dia­to­nicz­nych skar­bów mu­zy­ki lu­do­wej — wte­dy to po­wsta­ły folk­lo­ry­stycz­ne ar­cy­dzie­ła Stra­wiń­skie­go, Bar­to­ka czy de Fal­li. Na­to­miast folk­lor jaz­zo­wy, na prze­kór „nor­mal­ne­mu rze­czy po­rząd­ko­wi” był folk­lo­rem chro­ma­tycz­nym i to chro­ma­tycz­nym na spo­sób eu­ro­pej­ski (in­a­czej zu­peł­nie przed­sta­wia się spra­wa z eg­zo­tycz­ny­mi folk­lo­ra­mi chro­ma­tycz­ny­mi jak np. arab­skim). Wy­ni­ka to za­pew­ne z fak­tu, że mimo swych pra­daw­nych mu­rzyń­skich ko­nek­sji jazz oka­zał się jed­nak folk­lo­rem miej­skim, któ­ry po­wstał nie­ja­ko na na­szych oczach, jako stop roz­ma­itych ele­men­tów cy­wi­li­za­cyj­nych i był naj­bar­dziej ze wszyst­kich folk­lo­rów wy­sta­wio­ny na dzia­ła­nie miej­skiej sztu­ki es­tra­do­wo-ar­ty­stycz­nej.

Wspo­mnie­li­śmy, że eu­ro­pej­ska chro­ma­ty­ka uzy­ska­ła w jaz­zie zu­peł­nie nowy cha­rak­ter wra­że­nio­wy, dzię­ki od­ręb­ne­mu kon­tek­sto­wi ryt­micz­no-in­stru­men­tal­ne­mu i emo­cjo­nal­ne­mu. Nie bez zna­cze­nia jed­nak był tu jesz­cze je­den czyn­nik, na­tu­ry czy­sto fo­ne­tycz­nej. Czyn­ni­kiem tym jest fakt, że jazz ma dźwięk „brud­ny” — dir­ty. Zna­czy to, że w grze każ­de­go po­szcze­gól­ne­go in­stru­men­ta­li­sty jaz­zo­we­go daje się od­czuć ten­den­cja do in­to­na­cji, z punk­tu wi­dze­nia ska­li tem­pe­ro­wa­nej, nie­czy­stej, wy­zy­sku­ją­cej od­le­gło­ści ćwierć­to­no­we, a na­wet jesz­cze sub­tel­niej­sze róż­ni­ce w wy­so­ko­ści dźwię­ków. Nie po­le­ga to wy­łącz­nie na ma­nie­rze gry por­ta­men­to czy glis­san­do, sto­so­wa­nej na pu­zo­nie, trąb­ce wen­ty­lo­wej, sak­so­fo­nie lub klar­ne­cie; glis­san­do swo­ją dro­gą, a od­mien­ny strój or­kie­stry jaz­zo­wej — swo­ją. Oczy­wi­ście ha­mu­ją­cą rolę od­gry­wa tu­taj in­stru­ment me­cha­nicz­nie tem­pe­ro­wa­ny — for­te­pian, lecz wir­tu­ozi jaz­zu nie bar­dzo się nim krę­pu­ją. War­to przy tym przy­po­mnieć, że na­ro­dzi­ny jaz­zu od­by­wa­ły się bez for­te­pia­nu i że dzi­siej­si naj­śmiel­si eks­pe­ry­men­ta­to­rzy i re­for­ma­to­rzy jaz­zo­wi pro­jek­tu­ją te­goż for­te­pia­nu usu­nię­cie. W każ­dym ra­zie fak­tem jest, że ze­spół jaz­zo­wy, z for­te­pia­nem czy bez, od­zna­cza się ową po­zio­mą „nie­czy­sto­ścią” po­szcze­gól­nych par­tii, co w prze­kro­ju pio­no­wym na­da­je akor­dom oso­bli­wą bar­wę: naj­bar­dziej tri­sta­now­ski akord brzmi tu­taj cał­kiem in­a­czej — po pro­stu po jaz­zo­we­mu. Kto zaś się ową nie­czy­sto­ścią stro­ju gor­szy, niech wspo­mni fakt, że wiel­ki Liszt na­mięt­nie lu­bił gry­wać na roz­stro­jo­nych for­te­pia­nach, wsłu­chu­jąc się go­dzi­na­mi w nowe alia­że dźwię­ko­we, po­grą­ża­jąc się z upodo­ba­niem w świe­cie, gdzie to­ni­ka jest to­ni­ką, ale za­ra­zem nią nie jest. Moż­na za­ry­zy­ko­wać przy­pusz­cze­nie, że ta wła­śnie chwiej­ność stro­ju, wy­ni­kła za­pew­ne po­cząt­ko­wo z in­dy­wi­du­ali­stycz­ne­go, po­pi­so­we­go trak­to­wa­nia po­szcze­gól­nych par­tii, skie­ro­wa­ła jazz zde­cy­do­wa­nie w kie­run­ku po­li­fo­nii, do­pro­wa­dza­jąc go dziś nie­jed­no­krot­nie wręcz do li­ne­ary­zmu.

A jed­no­cze­śnie ta chwiej­ność in­to­na­cji, od­chy­la­ją­cej się sta­le od stro­ju tem­pe­ro­wa­ne­go, jest waż­kim do­wo­dem folk­lo­ry­stycz­ne­go ro­do­wo­du jaz­zu. Wszyst­kie folk­lo­ry mu­zycz­ne są chwiej­ne w in­to­na­cji — cha­rak­te­ry­stycz­nym przy­kła­dem może tu być nie­zwy­kle pięk­ny i ory­gi­nal­ny folk­lor ru­muń­ski. Fakt, że ska­la nie tem­pe­ro­wa­na prze­trwa­ła w jaz­zie po­mi­mo uży­wa­nia miej­skich stan­dar­to­wych in­stru­men­tów i że na­wet wpły­nę­ła na prze­kształ­ce­nie się tech­ni­ki czy wręcz bu­do­wy tych in­stru­men­tów do­wo­dzi głę­bo­kie­go związ­ku tej na po­zór czy­sto miej­skiej „lo­ka­lo­wej” sztu­ki ze swym lu­do­wym pra­źró­dłem. Osob­ną epo­pe­ję jaz­zu sta­no­wi jego ryt­mi­ka. I tu­taj zno­wu mamy pa­ra­dok­sal­ne ze­sta­wie­nie pro­ste­go, pry­mi­tyw­ne­go, lecz ży­wio­ło­wą su­ge­styw­no­ścią ob­da­rzo­ne­go, nie­zmien­nie pa­rzy­ste­go me­trum z wy­czy­nia­ną na jego tle przez po­szcze­gól­nych in­stru­men­ta­li­stów or­gią wy­ra­fi­no­wa­nych syn­ko­po­wa­nych fi­gur ryt­micz­nych. Skąd się wzię­ła ta nie­praw­do­po­dob­na, tak niby wy­myśl­na a tak w isto­cie spon­ta­nicz­na i ży­wio­ło­wa syn­ko­pa, trak­to­wa­na tu­taj jako naj­waż­niej­szy ele­ment for­mo­twór­czy, jako dy­na­mi­zu­ją­cy czyn­nik roz­wo­ju nar­ra­cji mu­zycz­nej, jako mo­tor nie­ustan­ne­go, nie­sy­me­trycz­ne­go roz­wo­ju fra­zy? Trud­no to orzec: syn­ko­py w tej roli nie ma w żad­nym folk­lo­rze, choć spo­ty­ka­my ją prze­cież u Wę­grów i Cy­ga­nów. W każ­dym ra­zie stwier­dzić trze­ba, że ze­sta­wie­nie upo­rczy­wej „mo­no­me­trycz­no­ści” (pa­rzy­ste me­trum, wy­bi­ja­ne sta­le przez te czy inne in­stru­men­ty sek­cji ryt­micz­nej) z nie­usta­ją­cą po­li­ryt­mią po­szcze­gól­nych par­tii in­stru­men­tal­nych, to nie­zwy­kle cha­rak­te­ry­stycz­na, ory­gi­nal­na ce­cha jaz­zu, po­zwa­la­ją­ca na pierw­szy rzut oka, czy ra­czej ucha, wy­róż­nić tę mu­zy­kę spo­śród wszyst­kich in­nych mu­zyk świa­ta.

Nie­ustan­ne skom­pli­ko­wa­nie jaz­zo­wych fi­gur ryt­micz­nych łą­czy się ze spra­wą trud­no­ści wy­ko­naw­czych, a w dal­szej kon­se­kwen­cji — ze spra­wą jaz­zo­we­go wir­tu­ozo­stwa in­stru­men­tal­ne­go. Trud­ne, wa­ria­cyj­ne, nie­sy­me­trycz­nie po­wy­krę­ca­ne fi­gu­ry me­lo­dycz­ne, utrzy­ma­ne w za­wi­łych ryt­mach i gra­ne na tak na po­zór nie­ru­chli­wych in­stru­men­tach, jak pu­zon czy trąb­ka, oto jesz­cze je­den pa­ra­doks jaz­zu. Ale szyb­ko oka­za­ło się, że lek­ce­wa­żo­ny pu­zon, to in­stru­ment za­ra­zem ru­chli­wy i śpiew­ny, trąb­ka zaś jaz­zo­wa w ru­chli­wo­ści nie ustę­pu­ją­ca… fle­to­wi, dy­na­mi­ką i roz­ma­ito­ścią bar­wy prze­wyż­sza nie­jed­ne­go z wie­ko­wą tra­dy­cją uświę­co­nych ary­sto­kra­tów or­kie­stry. Co praw­da jaz­zo­we in­stru­men­ty dęte są dziś in­a­czej zbu­do­wa­ne niż ich ko­le­dzy z or­kie­stry sym­fo­nicz­nej, przy­sto­so­wa­ne zo­sta­ły do spe­cy­fi­ki gry w ze­spo­le „ho­to­wym”, nie­mniej osią­gnię­cia tech­nicz­ne wir­tu­ozów jaz­zu są zdu­mie­wa­ją­ce — nie mó­wiąc już o sa­mym od­ręb­nym a fra­pu­ją­cym pro­ble­mie im­pro­wi­za­cji. Ra­vel w cza­sie swej ame­ry­kań­skiej po­dró­ży po­dzi­wiał z ca­łej du­szy osią­gnię­cia jaz­zo­wych in­stru­men­ta­li­stów. Wiel­ki kom­po­zy­tor prze­pro­wa­dził z nimi sze­reg prób i do­świad­czeń, stwier­dza­jąc, że prze­wyż­sza­ją oni znacz­nie mu­zy­ków z or­kiestr sym­fo­nicz­nych, lecz ze wzglę­du na od­mien­ny ga­tu­nek tonu, strój i inne „oby­cza­je mu­zycz­ne” nie mo­gli­by ich za­stą­pić. Po­dob­nie zresz­tą więk­szość „uczci­wych” in­stru­men­ta­li­stów sym­fo­nicz­nych nie mia­ła­by co ro­bić w im­pro­wi­zu­ją­cym na go­rą­co (hot) ze­spo­le jaz­zo­wym.

Skąd się wzię­ła i jak się roz­wi­ja­ła jaz­zo­wa in­stru­men­ta­cja, jaz­zo­wa bar­wa or­kie­stro­wa? Or­kie­stra jaz­zo­wa po­wsta­ła praw­do­po­dob­nie, jak to by­wa­ło z naj­więk­szy­mi od­kry­cia­mi ludz­ko­ści, przy­pad­ko­wo. Bez­i­mien­ni twór­cy jaz­zu gra­li po­cząt­ko­wo na tym, co mie­li, stąd klar­net, kor­net, bas, gi­ta­ra, per­ku­sja. Po­tem do­łą­czył się pu­zon, wresz­cie, gdy jazz stał się mu­zy­ką „lo­ka­lo­wą”, gdy za­wład­nął knaj­pa­mi i dan­sin­ga­mi — for­te­pian. Naj­póź­niej do­szlu­so­wał przy­bysz z da­le­kiej Fran­cji, wy­na­le­zio­ny tam, lecz nie­oce­nio­ny sak­so­fon (naj­czę­ściej te­nor lub alt, rza­dziej ba­ry­ton i so­pran). Cha­rak­te­ry­stycz­ną ce­chą tego ze­spo­łu jest zu­peł­ne nie­mal wy­eli­mi­no­wa­nie in­stru­men­tów smycz­ko­wych. Je­dy­ny ich przed­sta­wi­ciel — kon­tra­bas, przy­na­le­ży do tzw. „sek­cji ryt­micz­nej”, gra się na nim bez smycz­ka, per­ku­syj­nie, sto­su­jąc spe­cy­ficz­ne piz­zi­ca­to całą dło­nią. Cza­sem jed­nak mie­wa i on swo­je solo (jazz to ze­spół de­mo­kra­tycz­ny), kie­dy to, wbrew pra­wom nor­mal­nej sym­fo­nicz­nej in­stru­men­ta­cji po­pi­su­je się w bar­dzo wy­so­kim re­je­strze. Do spe­cjal­no­ści jaz­zu na­le­żą rów­nież so­lo­we wy­stę­py per­ku­sji, któ­rej asor­ty­ment i zróż­ni­co­wa­nie in­stru­men­tów wzra­sta nie­ustan­nie. Je­śli cho­dzi o in­stru­men­ty dęte, to stwier­dzić trze­ba, że i tu­taj jazz spo­tkał się z ten­den­cja­mi współ­cze­snej so­bie twór­czo­ści „po­waż­nej”, któ­ra „drze­wu” i „bla­sze” prze­zna­cza w in­stru­men­ta­cji co­raz więk­szą rolę.

Ist­nia­ły i ist­nie­ją pró­by wzbo­ga­ce­nia or­kie­stry jaz­zo­wej, bądź przez wpro­wa­dze­nie do niej do­dat­ko­wych in­stru­men­tów dę­tych (wal­tor­nia, obój), bądź też przez stwo­rze­nie „jaz­zu sym­fo­nicz­ne­go”, dys­po­nu­ją­ce­go obok in­stru­men­tów dę­tych i per­ku­syj­nych nor­mal­nym kwin­te­tem smycz­ko­wym. Ta dru­ga pro­po­zy­cja jed­nak, unie­moż­li­wia­jąc w prak­ty­ce im­pro­wi­za­cję, wy­pa­cza wła­śnie samą isto­tę ga­tun­ku i sty­lu jaz­zo­we­go. En­tu­zja­ści i or­to­dok­si jaz­zu, nie ne­gu­jąc w za­sa­dzie moż­li­wo­ści dal­sze­go wzbo­ga­ca­nia ze­spo­łu in­stru­men­tal­ne­go, za kla­sycz­ne in­stru­men­ty nadal uwa­ża­ją przede wszyst­kim klar­net, trąb­kę wen­ty­lo­wą (kor­net), pu­zon, for­te­pian, gi­ta­rę, kon­tra­bas; sak­so­fon jest to­le­ro­wa­ny, a dziś na­wet fa­wo­ry­zo­wa­ny (te­nor), choć przy­był póź­niej i ro­do­wód jego nie jest tak szla­chet­ny, przy czym wią­żą się z nim okre­sy nad­mier­ne­go sko­mer­cja­li­zo­wa­nia jaz­zu, kie­dy „hot” ze szla­chet­nej, ar­ty­stycz­nej bie­sia­dy du­cho­wej za­mie­niał się w pła­ską dan­sin­go­wą roz­ryw­kę. Or­to­dok­si pa­trzą na­to­miast ła­ska­wym okiem na wszel­kie, do­ko­ny­wa­ne przez dzi­siej­sze sty­le jaz­zo­we (be bop i cool) re­duk­cje in­stru­men­tów. Wszel­ka so­lo­wość, in­tym­ność, „dziu­ra­wa fak­tu­ra”, asce­za dźwię­ko­wa na­wet są przez jaz­zow­ców mile wi­dzia­ne, zaś małe, dzi­wacz­ne czę­sto­kroć ze­spo­ły, tria czy na­wet du­ety in­stru­men­tal­ne przy­po­mi­na­ją bo­ha­ter­skie, nie­za­po­mnia­ne cza­sy do­mo­we­go mu­zy­ko­wa­nia nad Mis­si­si­pi. Idea jaz­zu „czy­ste­go” bro­ni się przed sko­mer­cja­li­zo­wa­niem i ze­klek­ty­zo­wa­niem — to do­wód, że jest ideą, nie tyl­ko modą czy ma­nie­rą.

Parę słów po­wie­dzieć też trze­ba o mu­zycz­nej for­mie utwo­ru jaz­zo­we­go. Jazz jest w za­sa­dzie im­pro­wi­za­cją swo­bod­ną i nie­skoń­czo­ną, to­też uni­ka form za­mknię­tych, sy­me­trycz­nych. Mó­wiąc więc o for­mie utwo­ru jaz­zo­we­go mamy na my­śli nie ja­kąś ramę ogól­ną, lecz ko­mór­ko­wą nie­ja­ko za­sa­dę roz­wo­ju, tech­ni­kę roz­wi­ja­nia mo­ty­wu czy spo­sób pro­wa­dze­nia nar­ra­cji. Szu­ka­jąc ana­lo­gii ze zna­ny­mi nam for­ma­mi mu­zy­ki ar­ty­stycz­nej moż­na po­wie­dzieć, że jazz sto­su­je tech­ni­kę im­pro­wi­zo­wa­nych wa­ria­cji po­li­fo­nicz­nych na wy­bra­ny te­mat. Wa­ria­cje te, po­cząt­ko­wo pro­wa­dzo­ne przez in­stru­men­ty so­lo­we, póź­niej przez całe gru­py in­stru­men­tów, po­słu­gu­ją się co­raz bar­dziej skom­pli­ko­wa­ny­mi fi­gu­ra­mi ryt­micz­ny­mi, w re­zul­ta­cie cze­go li­nia me­lo­dycz­na te­ma­tu ule­ga cał­ko­wi­te­mu za­tar­ciu, osno­wą po­zo­sta­je czę­sto tyl­ko sche­mat har­mo­nicz­ny. Przy tym wa­ria­cje te, bez wzglę­du na sy­me­trycz­ną bu­do­wę te­ma­tu, są bu­do­wa­ne asy­me­trycz­nie: fra­za utwo­ru po­li­fo­nicz­ne­go jest za­wsze płyn­na i nie­sy­me­trycz­na; wła­ści­wość tę ob­ser­wu­je­my u wiel­kich „na­ło­go­wych” po­li­fo­ni­stów na­wet w utwo­rach jed­no­gło­so­wych (przy­kła­dem Ba­chow­skie so­na­ty na skrzyp­ce solo).

Te­ma­ty do jaz­zo­wych im­pro­wi­za­cji by­wa­ją naj­roz­ma­it­sze. Po­cząt­ko­wo by­wa­ły to czę­sto krót­kie, 12-tak­to­we mu­rzyń­skie pie­śni czy ku­ple­ty (blu­es), a tak­że inne me­lo­die. Jako te­mat do im­pro­wi­za­cji po­słu­ży­ło też sze­reg spe­cjal­nie dla tego celu pi­sa­nych me­lo­dii Ger­sh­wi­na (nie ma to oczy­wi­ście żad­ne­go związ­ku z jego luź­no, aso­cja­cyj­nie ra­czej z jaz­zem zwią­za­ną, twór­czo­ścią sym­fo­nicz­ną). Te­mat nie jest w za­sa­dzie naj­waż­niej­szy: cho­dzi o to, aby był względ­nie sty­lo­wy i nada­wał się do wa­ria­cyj­nej ob­rób­ki jak „can­tus fir­mus” w kon­tra­punk­tycz­nych ga­tun­kach. Są też te­ma­ty uświę­co­ne tra­dy­cją, jak pew­ne cho­ra­ły w śre­dnio­wie­czu. Je­dy­nie w tych pro­wa­dzą­cych mo­ty­wach do­pusz­czal­ne i w ogó­le moż­li­we są tek­sty, jazz „ho­to­wy” jest bo­wiem w za­sa­dzie an­ty­wo­kal­ny („jaz­zo­wa pie­śniar­ka” to z punk­tu wi­dze­nia czy­stej tech­ni­ki jaz­zo­wej sprzecz­ność sama w so­bie: śpie­wacz­ka jest tu w naj­lep­szym wy­pad­ku tyl­ko re­fre­nist­ką, po­da­ją­cą czy pod­kre­śla­ją­cą te­mat dla póź­niej­szej syn­ko­po­wa­nej prze­rób­ki).

Jak­by przez ana­lo­gię do po­li­fo­nii ar­ty­stycz­nej ist­nie­je rów­nież jaz­zo­wa for­ma wa­ria­cji bez te­ma­tu. Bę­dzie to tzw. bo­ogie wo­ogie, gdzie, jak w pas­sa­ca­glii, osno­wę for­mal­ną utwo­ru sta­no­wi fi­gu­ra­cyj­ny osti­na­to­wy mo­tyw w ba­sie.

Jak wspo­mnie­li­śmy, jaz­zo­we for­my wa­ria­cyj­ne są to for­my otwar­te; im­pro­wi­za­cja może trwać w nie­skoń­czo­ność, nie ma tu sy­me­trii ani za­mknię­tych pro­por­cji. Nie­któ­rzy z kom­po­zy­to­rów jaz­zo­wych po­zaz­dro­ści­li jed­nak mu­zy­ce ar­ty­stycz­nej owe­go wra­że­nia lądu ar­chi­tek­to­nicz­ne­go, wy­wo­ły­wa­ne­go przez za­mknię­te for­mal­nie i kon­se­kwent­nie roz­pla­no­wa­ne ca­ło­ści. Za­pra­gnę­li oni ująć im­pro­wi­za­cyj­ny miąższ utwo­ru w pew­ne ramy, wy­ty­czyć do­kład­nie prze­bieg nar­ra­cji, jej gra­da­cję, na­tę­że­nia i spad­ki. Z tego pra­gnie­nia po­wsta­ły ta­kie utwo­ry jak Ka­ra­wa­na czy So­li­tu­de (Sa­mot­ność) El­ling­to­na. Wpraw­dzie Duke El­ling­ton uwa­ża­ny bywa przez wie­lu or­to­dok­sów za jaz­zo­we­go he­re­ty­ka nie­mal, lecz… he­re­ty­cy two­rzy­li cza­sem nowe re­li­gie a osią­gnię­cia El­ling­to­na i jego or­kie­stry zna­ne z płyt mają w so­bie nie­wąt­pli­wie coś ge­nial­nie twór­cze­go.

Ję­zyk mu­zycz­ny jaz­zu, czy­li jego styl mu­zycz­ny (nie mie­szać ze sty­lem jaz­zo­wym, to nie za­wsze to samo) prze­cho­dził na prze­strze­ni kil­ku­dzie­się­ciu lat swe­go ist­nie­nia ewo­lu­cję, od­po­wia­da­ją­cą w ogól­nych za­ry­sach i w skró­cie ewo­lu­cji środ­ków dźwię­ko­wych mu­zy­ki ar­ty­stycz­nej. Lisz­tow­ska chro­ma­ty­ka jaz­zu no­wo­or­le­ań­skie­go, póź­niej, po prze­ję­ciu go przez bia­łych, zwa­ne­go di­xie­lan­dem, na prze­strze­ni lat kom­pli­ku­je się i spię­trza co­raz bar­dziej, do­pro­wa­dza­jąc do prak­tycz­ne­go za­ni­ku po­czu­cia to­na­cji. Pro­ces ten łą­czy się z co­raz fan­ta­stycz­niej­szym, chro­ma­tycz­nym po­wy­gi­na­niem li­nii fra­zy w wa­ria­cjach a tak­że z co­raz więk­szą po­li­fo­ni­za­cją jaz­zu. Prze­wrót an­ty­chro­ma­tycz­ny do­ko­na­ny w eu­ro­pej­skiej mu­zy­ce ar­ty­stycz­nej zna­lazł w jaz­zie rów­nież swo­je od­zwier­cie­dle­nie: naj­wy­raź­niej wy­ko­rzy­stał go zno­wu El­ling­ton, sto­su­jąc w sze­re­gu utwo­rach de­bus­sy’owsko-ra­ve­low­ską dia­to­ni­kę, sze­re­gi rów­no­le­głych trój­dź­wię­ków z sek­stą lub sep­ty­mą itp. Dzi­siej­szy jazz jest te­re­nem wiel­kie­go eks­pe­ry­men­tu. Roz­wój po­li­fo­nii do­pro­wa­dził do zu­peł­ne­go nie­mal li­ne­ary­zmu — usa­mo­dziel­nie­nie par­tii po­zio­mych usu­nę­ło nie­jed­no­krot­nie pro­blem współ­brz­mień na plan dal­szy, jed­no­cze­śnie przy­pad­ko­wa, wy­ni­kła ze spla­ta­nia się i prze­ci­na­nia po­zio­mych li­nii po­szcze­gól­nych in­stru­men­tów dy­so­nan­so­wość tych współ­brz­mień za­ostrzy­ła się nie­po­mier­nie. Rów­nież po­li­fo­nia po­li­to­nal­na znaj­du­je w dzi­siej­szym jaz­zie wiel­kie pole do po­pi­su, a no­wo­cze­sne kie­run­ki be bop i cool prze­my­śli­wa­ją na se­rio o wpro­wa­dze­niu do jaz­zu za­sad schon­ber­gow­skiej tech­ni­ki 12-to­no­wej, zwa­nej dziś z fran­cu­ska do­de­ka­fo­nią. Na­wia­sem mó­wiąc, wo­bec li­ne­ar­nej po­li­fo­nicz­no­ści jaz­zu, jego wa­ria­cyj­nej for­my oraz chro­ma­tycz­nie po­wy­gi­na­nej, o wszyst­kie stop­nie ska­li za­ha­cza­ją­cej fra­zy, owa tech­ni­ka „sze­re­gów pod­sta­wo­wych” może tu rze­czy­wi­ście zna­leźć nie­spo­dzie­wa­nie wiel­kie za­sto­so­wa­nie. Rów­nież ka­me­ral­ność czy so­lo­wość ze­spo­łu jaz­zo­we­go sprzy­ja do­de­ka­fo­nicz­nej kon­cep­cji fak­tu­ry, wy­klu­cza­ją­cej zdwo­je­nia i kie­ru­ją­cej głów­ną uwa­gę na po­szcze­gól­ne li­nie po­zio­me. Tak więc dzi­siej­szy jazz ma już swo­ją ato­nal­ność, swój po­li­to­na­lizm, swo­ją li­ne­ar­ność, swo­ją ćwierć­to­no­wość, swo­ja do­de­ka­fo­nię nie­mal, a tak­że swo­ją „elek­tro­no­wość”; od kla­sy­ki no­wo­or­le­ań­skiej prze­szedł on da­le­ką dro­gę — taką wła­śnie, jak eu­ro­pej­ska mu­zy­ka ar­ty­stycz­na od Lisz­ta do We­be­ra czy Bo­ule­za.

Roz­wój ten łą­czy się ści­śle z prze­mia­ną typu ze­spo­łu jaz­zo­we­go. No­wo­cze­sny jazz zmniej­sza ze­spo­ły, roz­myśl­nie je od­bar­wia, ste­ru­jąc wy­raź­nie od ko­lo­ry­stycz­nej zmy­sło­wo­ści do su­chej, ko­stycz­nej na­wet asce­zy (i tu­taj, ana­lo­gia choć­by z ewo­lu­cją sty­li­stycz­ną Stra­wiń­skie­go jest zdu­mie­wa­ją­ca, wy­star­czy prze­śle­dzić dro­gę, jaką wiel­ki „oj­ciec mo­der­ni­zmu” prze­szedł od or­gii ko­lo­ry­stycz­nych Pie­trusz­ki, Sa­cre czy Sło­wi­ka do roz­myśl­nie od­bar­wio­nej su­ro­wo­ści Sym­fo­nii w trzech czę­ściach). „Be bop” przy­zna­je dużą rolę spe­cy­ficz­nie trak­to­wa­ne­mu for­te­pia­no­wi, „cool” pro­pa­gu­je dziw­ne ze­spo­ły na­wet bez for­te­pia­nu, jak choć­by: sak­so­fon, te­nor, gi­ta­ra, kon­tra­bas, per­ku­sja. Oczy­wi­ście wpły­wa to znacz­nie na zmniej­sze­nie po­pu­lar­no­ści ta­kie­go jaz­zu, na jego eli­ta­ryzm. Czy­sty jazz daw­no już prze­stał być mu­zy­ką ta­necz­ną, dziś w swych naj­now­szych po­sta­ciach prze­sta­je nie­rzad­ko być sztu­ką ma­so­wą, prze­no­sząc się nie­raz do in­tym­nych, eks­klu­zyw­nych klu­bów, czy w po­sta­ci płyt lub au­dy­cji ra­dio­wych, wręcz do do­mów pry­wat­nych. Za­wsze jed­nak, na­wet w swej naj­bar­dziej „eli­tar­nej” for­mie po­pu­lar­niej­szy jest od ana­lo­gicz­nych form mu­zy­ki po­waż­nej. Nie prze­sta­je prze­cież być jaz­zem, nie za­tra­ca owej nie­usta­ją­cej, pod­nie­ca­ją­cej swą po­zor­ną mo­no­to­nią pul­sa­cji ryt­micz­nej, któ­ra gła­dziej po­zwa­la prze­łknąć wszel­kie dźwię­ko­we „dzi­wo­lą­gi”. Jed­no­cze­śnie zaś kwit­ną i ol­brzy­mim po­wo­dze­niem cie­szą się nadal wiel­kie, ma­so­we „mi­tin­gi” or­kie­stry Arm­stron­ga czy in­nych. Dzi­siej­sza sy­tu­acja w jaz­zie bo­wiem tym jesz­cze przy­po­mi­na sy­tu­ację w mu­zy­ce ar­ty­stycz­nej, że trwa tu­taj jed­no­cze­sna wie­lo­kie­run­ko­wość i wie­lo­sty­lo­wość: wszyst­kie eta­py i kie­run­ki spo­tka­ły się w cza­sie i wszyst­kie na­raz na ogrom­nym świa­to­wym ryn­ku kon­ku­ru­ją o wzglę­dy słu­cha­czy.

Rów­no­le­głość dro­gi jaz­zu do dro­gi roz­wo­ju mu­zy­ki współ­cze­snej jest głę­bo­ko symp­to­ma­tycz­na: do­wo­dzi ona, że kie­ru­nek roz­wo­ju środ­ków dźwię­ko­wych po prze­zwy­cię­że­niu sys­te­mu dur-moll jest ge­ne­ral­ny, or­ga­nicz­ny i spon­ta­nicz­ny. Jesz­cze nig­dy chy­ba w hi­sto­rii mu­zy­ki na­szej epo­ki nie zda­rzy­ło się, aby mu­zy­ka roz­ryw­ko­wa tak sil­nie, na­mięt­nie nie­mal zwią­za­ła się z naj­bar­dziej eks­pe­ry­men­tal­ny­mi usi­ło­wa­nia­mi awan­gar­dy twór­czej. Ta­kiej roz­ryw­ki jesz­cze nie było! Jazz na wła­sną rękę i z wła­snej ini­cja­ty­wy za­sy­pu­je prze­paść, jaka wy­two­rzy­ła się mię­dzy kom­po­zy­to­ra­mi z epo­ki po prze­ło­mie de­bus­sy’owskim a cią­gle jesz­cze tkwią­cą w ka­te­go­riach sys­te­mu dur-moll masą od­bior­ców. Jazz zmie­nia oraz ura­bia słuch i smak tej masy od­dol­nie i or­ga­nicz­nie; jazz, na­wet naj­trud­niej­szy, naj­bar­dziej no­wo­cze­sny jest prze­cież ma­so­wą po­trze­bą spo­łecz­ną, opie­ra­ją­cą się w jak naj­na­tu­ral­niej­szy i naj­zdrow­szy spo­sób na rze­szy ama­to­rów czyn­nych i bier­nych. Jazz, nie­spo­dzie­wa­ny so­jusz­nik, przy­go­to­wu­je twór­czo­ści współ­cze­snej ma­so­we­go słu­cha­cza. Robi to oczy­wi­ście dla swo­ich ce­lów, cele jego i cele mu­zy­ki ar­ty­stycz­nej są, mimo po­do­bień­stwa dróg dźwię­ko­wych, roz­bież­ne, jed­nak w obo­pól­nym in­te­re­sie so­jusz mię­dzy nimi mu­siał zo­stać i zo­stał za­war­ty. Za­do­ku­men­to­wa­ło go już wie­lu twór­ców i teo­re­ty­ków „z tej i z tam­tej stro­ny”.

Na tym wy­pa­da prze­rwać to ka­ta­lo­go­we ra­czej wy­li­cze­nie mu­zycz­nych wła­ści­wo­ści i prze­mian jaz­zu, a przejść do jego pro­ble­ma­ty­ki spo­łecz­no-so­cjo­lo­gicz­nej i es­te­tycz­no-emo­cjo­nal­nej. Te punk­ty omó­wi­my jesz­cze bar­dziej po­bież­nie (wię­cej miej­sca po­świę­ca­my im w in­nych roz­dzia­łach tej książ­ki) i tyl­ko w ści­słym związ­ku z za­gad­nie­nia­mi czy­sto mu­zycz­ny­mi.

Z punk­tu wi­dze­nia „mu­zycz­nej so­cjo­lo­gii” jaz­zu naj­bar­dziej waż­ki jest fakt, że gra jaz­zo­wa po­le­ga na im­pro­wi­za­cji, że oby­wa się bez nut, że wy­ko­naw­cy są tu za­ra­zem twór­ca­mi. Jazz to spe­cy­ficz­ne „upo­wszech­nie­nie twór­czo­ści” — szczyt ma­rzeń nie­jed­nej de­mo­kra­cji. Z fak­tu tego wy­ni­ka pro­ces na­tu­ral­nej se­lek­cji jaz­zo­wych wy­ko­naw­ców, se­lek­cji do­ko­ny­wa­nej nie w kon­ser­wa­to­riach, aka­de­miach czy fil­har­mo­niach, lecz w prak­ty­ce, w ży­ciu, w naj­drob­niej­szej ko­mór­ce spo­łecz­nej. Kan­dy­da­ta na mu­zy­ka jaz­zo­we­go nikt nie pyta o stu­dia mu­zycz­ne: stu­dia nic tu nie po­mo­gą. Nie wy­star­czy rów­nież słuch i tech­ni­ka, choć, rzecz pro­sta, mu­szą one być na naj­wyż­szym po­zio­mie. Dla jaz­zo­we­go mu­zy­ka ko­niecz­nym, ab­so­lut­nym wa­run­kiem jest po­czu­cie sty­lu jaz­zo­wej im­pro­wi­za­cji: sty­lu tego nie da się okre­ślić sło­wa­mi czy naj­ści­ślej­szy­mi ter­mi­na­mi mu­zycz­ny­mi i nie moż­na się go na­uczyć. Są świet­ni mu­zy­cy o ab­so­lut­nym słu­chu, wiel­kim do­świad­cze­niu i ogrom­nej tech­ni­ce in­stru­men­tal­nej, któ­rzy w ża­den spo­sób nie po­tra­fią uchwy­cić sty­lu jaz­zo­wej im­pro­wi­za­cji, jej ryt­mu, za­ry­su me­lo­dycz­ne­go, typu roz­wo­ju fra­zy; są na­to­miast ama­to­rzy bez tech­ni­ki i do­świad­cze­nia, któ­rzy „ła­pią” rzecz in­stynk­tow­nie, od pierw­szej chwi­li. Jazz to dzie­dzi­na au­to­no­micz­na, to pań­stwo w pań­stwie i musi mieć swo­ich lu­dzi, spe­cjal­nie dla nie­go zro­dzo­nych. Oczy­wi­ście, wiel­kim twór­com mu­zy­ki ar­ty­stycz­nej uda­ją się cza­sem wy­ciecz­ki w kra­inę „jaz­zo­lo­gii”: przy­kła­dem ge­nial­ne pa­sti­che Stra­wiń­skie­go jak Rag-Time (1920) czy (w dwa­dzie­ścia parę lat po­tem w No­wym Jor­ku już na­pi­sa­ny He­ba­no­wy kon­cert, przy­kła­dem Stwo­rze­nie świa­ta Mil­hau­da. W za­sa­dzie jed­nak jazz two­rzą lu­dzie „swoi”, lu­dzie, któ­rzy przy­by­li nie z kon­ser­wa­to­rium, lecz zni­kąd, z domu, z uli­cy, lu­dzie, któ­rzy je­śli po­sia­da­ją wro­dzo­ny jaz­zo­wy ge­niusz, mogą na­wet nie znać nut. W ten spo­sób two­rzy się na­tu­ral­na, zdro­wa eli­tar­ność i hie­rar­chicz­ność jaz­zu, har­mo­nij­nie go­dzą­ca się z jego de­mo­kra­ty­zmem. Od­dol­ność i od­gór­ność po­łą­czo­ne bez zgrzy­tów — oto jesz­cze je­den z wie­lu uj­mu­ją­cych i twór­czych pa­ra­dok­sów, ce­chu­ją­cych to zło­żo­ne i peł­ne sprzecz­no­ści, a prze­cież jed­no­rod­ne zja­wi­sko, któ­re­mu na imię jazz.

Owa na­tu­ral­na se­lek­cja jaz­zo­wych mu­zy­ków, oraz pły­ną­cy z tego swo­isty eli­ta­ryzm, ja­kaś od­wró­co­na hie­rar­chicz­ność, łą­czą się ści­śle z for­ma­mi roz­po­wszech­nia­nia jaz­zu. Jazz nie zna nut, a im­pro­wi­za­cje jego są nie­po­wta­rzal­ne — nig­dy nie za­gra się dwa razy tak samo. To­też na­rzę­dzia­mi roz­po­wszech­nia­nia jaz­zu są przede wszyst­kim pły­ta, ta­śma ma­gne­to­fo­no­wa, a tak­że film, ra­dio i te­le­wi­zja. W re­zul­ta­cie każ­dy, bez­po­śred­nio, na­wet u sie­bie w domu, na co dzień ob­cu­je z wiel­ki­mi mi­strza­mi jaz­zu, na­zwi­ska ich są na wszyst­kich ustach, nie­prze­bra­na masa ama­to­rów zna na pa­mięć szcze­gó­ły ich ży­cia i ka­rie­ry, daty i miej­sca naj­lep­szych kon­cer­tów czy naj­bar­dziej uda­nych na­grań, kie­dy to wznie­śli się na szczy­ty im­pro­wi­za­cyj­ne­go na­tchnie­nia a za­ra­zem wir­tu­ozow­skiej spraw­no­ści tech­nicz­nej. W ten nie­ocze­ki­wa­ny spo­sób roz­wią­za­ny tu zo­stał je­den z klu­czo­wych pro­ble­mów kul­tu­ry współ­cze­snej, za­gad­nie­nie sto­sun­ku zbio­ro­wi­ska do in­dy­wi­du­um, do jed­nost­ki, sto­sun­ku ma­so­we­go stan­dar­du do nie­po­wta­rzal­nych, a tak waż­kich prze­żyć każ­de­go „osob­ne­go” czło­wie­ka. Bo­ha­te­ro­wie jaz­zu nie prze­sta­ją być zwy­kły­mi, in­dy­wi­du­al­ny­mi ludź­mi i przez to może są wcie­le­niem, uoso­bie­niem ma­so­wych tę­sk­not es­te­tycz­nych. Jazz jest ko­lek­tyw­ny i jed­nost­ko­wy, stan­dar­do­wy i in­dy­wi­du­al­ny, ma­so­wy i in­tym­ny. I zno­wu bez­i­mien­ni, „sza­rzy” lu­dzie wy­prze­dzi­li tu so­cjo­lo­gów, fi­lo­zo­fów i pra­wo­daw­ców w po­szu­ki­wa­niach no­we­go mo­de­lu kul­tu­ry, kul­tu­ry przy­sto­so­wa­nej do epo­ki ma­so­wo­ści, w któ­rej ży­je­my, a jed­no­cze­śnie kul­tu­ry wy­ro­słej z po­trzeb, pra­gnień i dą­żeń każ­de­go „pry­wat­ne­go”, rów­nież bez­i­mien­ne­go jej od­bior­cy. Dzie­ło pro­stych i pro­sto­dusz­nych ma­lucz­kich z No­we­go Or­le­anu oka­za­ło się płod­ne we wręcz ko­smicz­ne kon­se­kwen­cje. Jesz­cze je­den raz oka­za­ło się, że nie świę­ci garn­ki le­pią!

Wresz­cie po­ru­szyć trze­ba tu­taj trze­cią, za­po­wie­dzia­ną przez nas na po­cząt­ku spra­wę, kwe­stię no­wej emo­cjo­nal­no­ści i no­wej es­te­ty­ki jaz­zu. Wie­lu ba­da­czy czy ide­olo­gów ar­ty­zmu są­dzi, że każ­dą sztu­kę na­praw­dę nową ce­chu­ją nie tyl­ko nowe środ­ki ar­ty­stycz­ne, nowa tech­ni­ka wy­po­wie­dzi, lecz tak­że, a może przede wszyst­kim, nowy ro­dzaj emo­cji, jaką ta sztu­ka wy­ra­ża i jaką wzbu­dza. Zda­rza się na­wet, że ar­ty­sta tkwią­cy jesz­cze w daw­nych środ­kach wy­ra­ża już jed­nak nową emo­cję: ta­kim przy­kła­dem mu­zycz­nym jest fran­cu­ski kom­po­zy­tor Ema­nu­el Cha­brier, któ­ry dźwię­ko­wo trwa jesz­cze w wie­ku XIX, a es­te­tycz­nie i emo­cjo­nal­nie jest już w XX. Otóż wła­śnie jed­ną z naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­nych i waż­nych, a ra­czej naj­waż­niej­szych cech jaz­zu jest to, że po­sia­da on wła­sny, zu­peł­nie nowy i od­ręb­ny typ emo­cjo­na­li­zmu, za­cho­wu­ją­cy swą od­mien­ność na­wet przy uży­ciu, jak w jaz­zie no­wo­or­le­ań­skim, eklek­tycz­nych w za­sa­dzie środ­ków dźwię­ko­wych. Oczy­wi­ście, gdy mó­wi­my o emo­cjo­na­li­zmie mu­zycz­nym, mamy na my­śli prze­ży­cia spe­cy­ficz­nie zwią­za­ne z mu­zy­ką, nie da­ją­ce się prze­tłu­ma­czyć na ję­zyk in­nej sztu­ki czy też wy­ra­zić mową po­jęć ży­cio­wych. Wie­my jed­nak, że wie­lu słu­cha­czy dla roz­szy­fro­wa­nia so­bie i uła­twie­nia prze­żyć mu­zycz­nych, roz­mie­nia je na po­za­mu­zycz­ne sko­ja­rze­nia i wią­że z pew­ny­mi po­ję­cio­wy­mi okre­śle­nia­mi (por. moją pra­cę Czy mu­zy­ka jest nie­hu­ma­ni­stycz­na? W książ­ce Po­li­ty­ka i sztu­ka). Zda­rza się też, że w cza­sie dłu­gie­go trwa­nia i roz­wo­ju ja­kie­goś świa­ta dźwię­ko­we­go, ja­kie­goś sys­te­mu mu­zycz­ne­go, te po­za­mu­zycz­ne sko­ja­rze­nia i okre­śle­nia zra­sta­ją się w świa­do­mo­ści słu­cha­czy z da­nym ro­dza­jem mu­zy­ki w spo­sób na po­zór nie­ro­ze­rwal­ny. Wy­da­je im się, że te po­ję­cia, ob­ra­zy czy uczu­cia tkwią w sa­mej mu­zy­ce, pod­czas gdy rze­czy­wi­sto­ści po­cho­dzą one z psy­chi­ki słu­cha­czy i z pew­nej, czę­sto na­rzu­co­nej czy za­su­ge­ro­wa­nej tra­dy­cji in­ter­pre­ta­cyj­nej. Przy­kła­dem ta­kie­go sta­nu rze­czy była dzie­więt­na­sto­wiecz­na dźwię­ko­wa kon­wen­cja ro­man­ty­zmu i zwią­za­ny z nią dro­gą skost­nia­łej aso­cja­cji szta­faż uczu­cio­wo-po­ję­cio­wy. Je­śli więc mamy już mó­wić o mu­zy­ce ję­zy­kiem alu­zji po­ję­cio­wych (a in­ne­go nie­ste­ty nie po­sia­da­my), to stwier­dzić trze­ba, że nowy typ emo­cji mu­zycz­nej re­pre­zen­to­wa­ny przez jazz jest w swym za­sad­ni­czym trzo­nie an­ty­ro­man­tycz­ny. Pew­ne na­lo­ty emo­cjo­na­li­zmu i na­stro­jo­wo­ści typu ro­man­tycz­ne­go, a na­wet pew­ne pięt­no sen­ty­men­ta­li­zmu od­na­leźć jesz­cze było moż­na w jaz­zie no­wo­or­le­ań­skim (nie wol­ne były od nich przede wszyst­kim te­ma­ty, nie­któ­re „blu­es”) — łą­czy­ło się to może z bar­dzo jesz­cze ro­man­tycz­nym cha­rak­te­rem ów­cze­snej chro­ma­ty­ki jaz­zo­wej. Póź­niej­szy na­to­miast styl jaz­zo­wy zde­cy­do­wa­nie od­da­lił się od ro­man­ty­zmu. Nie zna­czy to, rzecz pro­sta, że od­da­lił się od uczu­cio­wo­ści — prze­klę­tym na­ło­giem na­sze­go my­śle­nia (a ra­czej może na­ło­giem czy­sto se­man­tycz­nym, błę­dem w wy­ra­ża­niu się) jest ko­ja­rze­nie wszel­kiej uczu­cio­wo­ści z ro­man­ty­zmem. Inne są prze­cież uczu­cia ko­na­ją­ce­go Sieg­frie­da, a inne me­lan­cho­lij­ne­go kar­pia z wier­sza Apol­li­na­ire’a. Jazz wy­wo­łu­je emo­cje, uczu­cia czy na­stro­je nie­zwy­kle sil­ne, cza­sem wręcz wstrzą­sa­ją­ce i przy­pra­wia­ją­ce o, trud­ne do opa­no­wa­nia, pod­nie­ce­nie, lecz są to emo­cje wła­sne, nowe, nie po­sia­da­ją­ce jesz­cze swe­go usta­lo­ne­go, skost­nia­łe­go ję­zy­ka ko­ja­rze­nio­wo-po­ję­cio­we­go. Jazz jest jesz­cze mło­dy, cze­ka na swo­ich es­te­ty­ków a tak­że apo­lo­ge­tów, któ­rzy kwie­ci­stym ję­zy­kiem opo­wia­dać nam będą o jego „uczu­cio­wej tre­ści”. Na ra­zie, na szczę­ście, treść ta nie jest jesz­cze roz­szy­fro­wa­na, emo­cja mu­zycz­na jaz­zu po­zo­sta­je więc sobą, czymś no­wym, nie­po­ko­ją­cym, za­gad­ko­wym, ale prze­cież po­wszech­nie po­trzeb­nym, po­szu­ki­wa­nym, po­żą­da­nym. Ktoś po­wie­dział, że każ­da nowa epo­ka jest sfink­sem, któ­ry umie­ra, gdy lu­dzie roz­wią­żą jego za­gad­kę. Epo­ka jaz­zu jesz­cze nie umie­ra.

Fakt, że nowa sztu­ka wy­ra­ża nowy typ emo­cji świad­czy o tym, że sztu­ka ta nie jest czymś ode­rwa­nym, że wy­ra­sta z wiel­kie­go uni­wer­sal­ne­go pnia epo­ki, że w ja­kiś spo­sób, w spo­sób rów­no­le­gły do in­nych dzie­dzin ludz­kiej ak­tyw­no­ści skła­da się na kli­mat cza­su, na smak cza­su. Być może, że ta­jem­ni­ca emo­cjo­nal­ne­go, a nie ro­man­tycz­ne­go od­dzia­ły­wa­nia jaz­zu za­wie­ra się w jego upo­rczy­wie wy­bi­ja­nym pa­rzy­stym ru­chu ryt­micz­nym, to­wa­rzy­szą­cym nie­zmien­nie tak­że i li­rycz­nym kan­ty­le­nom, a się­ga­ją­cym w ja­kiś spo­sób do rdze­nia tem­pe­ra­men­tu współ­cze­sne­go. Nie­wąt­pli­wy jest tu pa­ra­le­lizm z upodo­ba­niem do ob­se­syj­ne­go ru­chu, wy­ka­zy­wa­nym przez twór­ców mu­zy­ki ar­ty­stycz­nej na­sze­go stu­le­cia ze Stra­wiń­skim, Bar­to­kiem i Pro­ko­fie­wem na cze­le. W każ­dym ra­zie, epo­ka tu sie­dzi — to pew­ne. A nowy typ emo­cji łą­czy się bez­po­śred­nio z no­wy­mi for­ma­mi od­bio­ru mu­zy­ki i w ogó­le sztu­ki, z no­wym sty­lem ży­cia, no­wy­mi urzą­dze­nia­mi cy­wi­li­za­cyj­ny­mi, no­wym try­bem dnia co­dzien­ne­go. Ist­nie­ją wpraw­dzie wiel­kie kon­cer­ty i fe­sti­wa­le jaz­zo­we, lecz w isto­cie rze­czy, przez swą otwar­tą for­mę — swo­bod­nych im­pro­wi­za­cji, jazz przy­sto­so­wał się do współ­cze­sne­go tem­pa ży­cia i współ­cze­sne­go bra­ku cza­su. Jaz­zu moż­na bez szko­dy dla wra­że­nia słu­chać chwi­lę, otwo­rzyw­szy na mo­ment ra­dio, moż­na pu­ścić pły­tę i prze­rwać, jazz jest nie­obo­wią­zu­ją­cy, nie na­tręt­ny, skrom­ny, bez­ko­tur­no­wy. Jazz kształ­tu­je na­sze ży­cie es­te­tycz­ne nie­wi­docz­nie, jazz ura­bia styl na­szych do­znań nie­do­strze­gal­nie, jazz jest z nami na co dzień, frag­men­ta­rycz­nie, w ka­wiar­ni, na uli­cy, w ki­nie, na dan­sin­gu. Klan jaz­zow­ców jest zwar­ty, lecz nie za­bor­czy, przy­stę­pu­je się doń do­bro­wol­nie: jazz nie jest me­ga­lo­mań­ski, lecz po pro­stu — za­raź­li­wy. Jazz to nie peł­na uprosz­czeń i pre­ten­sji twór­czość roz­bu­ja­nych in­dy­wi­du­ali­stów — jazz to twór­czość spo­łecz­na, wy­ni­kła ze spon­ta­nicz­nej spo­łecz­nej po­trze­by. Jazz to nowa tech­ni­ka, nowa wir­tu­oze­ria, nowy mu­zycz­ny na­strój i nowy mu­zycz­ny oby­czaj. A co naj­waż­niej­sze, jazz stwo­rzo­ny przez lu­dzi „nie uczo­nych”, przez naj­ty­pow­szych mu­zycz­nych ama­to­rów, idąc od dołu po­przez knaj­py i dan­sin­gi spo­tkał się z naj­bar­dziej na po­zór eli­tar­ny­mi osią­gnię­cia­mi twór­ców mu­zy­ki ar­ty­stycz­nej. Re­zul­ta­ty wy­sma­żo­ne w ty­glach awan­gar­do­wych la­bo­ra­to­riów mu­zycz­nych i re­zul­ta­ty osią­ga­ne pod­czas dłu­gich go­dzin pi­jac­kich im­pro­wi­za­cji w za­dy­mio­nych spe­lun­kach, ba­rach i dan­sin­gach są te same. Je­śli dwo­ma róż­ny­mi dro­ga­mi do­cho­dzi do tego sa­me­go re­zul­ta­tu, wnio­sek z tego, że nie ma tu po­mył­ki. Współ­cze­sność wy­ra­żo­na jest w no­wej sztu­ce bez­błęd­nie, współ­cze­sność się nie myli, współ­cze­sność się spraw­dza. A do­wo­dem tego — jazz.

Ste­fan Ki­sie­lew­ski

…Czyż trąb­ka no­wo­or­le­ań­skie­go Mu­rzy­na nie by­ła­by przed Są­dem Osta­tecz­nym naj­lep­szym rzecz­ni­kiem dzi­siej­szej ludz­kiej nie­do­li?

Ano­nim (po­ło­wa XX wie­ku)

Książ­ka ta nie ma cha­rak­te­ru ani for­my pod­ręcz­ni­ka, lek­sy­ko­nu lub ja­kie­go­kol­wiek va­de­me­cum w spra­wach jaz­zu. Ma cha­rak­ter ese­ju wy­peł­nio­ne­go roz­wa­ża­nia­mi, za­wie­ra­ją­ce­go nie­co in­for­ma­cji i dużo zu­peł­nie oso­bi­stych im­pre­sji.

L. T.

Ta książ­ka jest po­chy­le­niem się nad pro­ble­mem. Za­gad­nie­nie roz­le­wa się sze­ro­ko, obej­mu­je ob­szar ogrom­ny, omy­wa róż­ne dzie­dzi­ny współ­cze­snej kul­tu­ry, wią­że się nie­ro­ze­rwal­nie z co­dzien­no­ścią — tak jak oby­czaj i sztu­ka prze­ni­ka­ją się we współ­cze­sno­ści ze zja­wi­skiem trud­nym i so­cjo­lo­gicz­nie mało zba­da­nym, a zwa­nym na co dzień ży­ciem roz­ryw­ko­wym. Nie ule­gaj­my wra­że­niu, ja­kie spra­wia roz­le­głość za­gad­nie­nia; nic złud­niej­sze­go niż po­są­dzać o po­wierz­chow­ność, uwa­żać za płyt­kie to, co jest głę­bo­kie, za­zę­bio­ne o więk­szość kul­tu­ro­wych kom­plek­sów epo­ki, o całą pro­ble­ma­ty­kę i tech­no­lo­gię ar­ty­stycz­nych od­kryć i zwąt­pień stu­le­cia. Ta głę­bia nie ma w so­bie nic kry­sta­licz­ne­go — jest czar­na i skłę­bio­na, męt­na i ob­skur­na; toną w niej od pół­wie­cza złe losy i do­bre do­ko­na­nia ano­ni­mo­wych twór­ców, go­ry­cze i olśnie­nia po­kąt­nych tan­de­cia­rzy z pe­ry­fe­rii Wiel­kiej Sztu­ki, umi­ło­wa­nia i klę­ski ar­ty­stycz­nych pa­ria­sów po­tęż­nych dwu­dzie­sto­wiecz­nych me­tro­po­lii, prze­zna­cze­nia tych wszyst­kich, któ­rym choć raz bły­snę­ło w oku, za­drga­ło w gło­sie lub po­pro­wa­dzi­ło rękę po in­stru­men­cie na­głe, ośle­pia­ją­ce zro­zu­mie­nie mu­zy­ki na­szych dni. Toną w niej folk­lo­ry i zwy­cza­je, gi­gan­tycz­ne za­so­by pie­nięż­ne, uru­cha­mia­ją­ce try­by naj­now­sze­go z prze­my­słów: prze­my­słu roz­ryw­ko­we­go, a obok nich toną ple­bej­skie, jesz­cze nie wy­kry­te pra­wi­dło­wo­ści, okre­śla­ją­ce bez­spor­ny, za­wi­ły i wstrzą­sa­ją­cy fakt ro­dze­nia się Wiel­kiej Sztu­ki w ko­leb­ce z bru­ków ogrom­nych miast. Toną w niej głu­po­ta, bru­dy, fał­szer­stwa i ta­nia imi­ta­cja bie­żą­cej chwi­li, a wraz z nimi toną wiel­kie wy­rze­cze­nia nie­zna­nych bo­jow­ni­ków o wła­sne ar­ty­stycz­ne praw­dy to­czą­cych bez­par­do­no­wą wal­kę w za­du­chu i dy­mie mar­nych knajp, bo­ha­te­rów ugi­na­ją­cych się pod brze­mie­niem swych wiel­kich, ar­ty­stycz­nych uczuć i ma­łych, nędz­nych tra­ge­dii gło­du czy na­ło­gu. Toną w niej wresz­cie spoj­rze­nia i pa­sje ba­daw­cze tych, któ­rzy chcie­li­by tę głę­bię zba­dać i osą­dzić, a któ­rzy sza­mo­cą się w bra­ku per­spek­tyw i źró­deł, wię­zną w gąsz­czu pie­kiel­nej buj­no­ści swe­go wie­ku — wie­ku, w któ­rym wsze­la­kie ro­ze­zna­nie to­czy bój śmier­tel­ny z prze­kleń­stwem umy­ka­ją­ce­go ja­kiej­kol­wiek kon­tro­li roz­ro­stu i kom­pli­ka­cji zja­wisk mkną­ce­go tuż obok ży­cia.

I dla­te­go, po­chy­lo­ny nad pro­ble­mem, po­sta­no­wi­łem z po­ko­rą na­zwać tę książ­kę: U brze­gów jaz­zu. Tyl­ko po­chy­le­ni i świa­do­mi, że nie wszyst­ko da się zba­dać i wy­tłu­ma­czyć, mo­że­my za­nu­rzyć nasz wzrok i na­sze pió­ro w od­mę­cie i mag­mie pięć­dzie­się­ciu lat hi­sto­rii jaz­zo­wej mu­zy­ki.

Na­wet dzi­siaj, gdy pi­szę te sło­wa, kie­dy przy­na­leż­ność jaz­zu do sztu­ki nie ule­ga już żad­nej wąt­pli­wo­ści, utrzy­mu­je się jesz­cze prze­ko­na­nie, ja­ko­by jazz sztu­ką nie był. Prze­ko­na­nie to pły­nie przede wszyst­kim z nie­zro­zu­mie­nia za­rów­no isto­ty zja­wi­ska, jak i jego ele­men­tów. Fak­tem jest bo­wiem, że tak jak bez tru­du moż­na wy­kryć i uza­sad­nić obiek­tyw­ną przy­na­leż­ność jaz­zu do dzie­dzi­ny Ars, tak samo wy­ka­zać moż­na jego sil­ną in­ge­ren­cję w sze­reg in­nych dzie­dzin ży­cia. Cała lot­na sfe­ra po­jęć z po­gra­ni­cza kul­tu­ry i oby­cza­ju, nie­zmie­rzo­ne i cią­gle jesz­cze nie­wy­mier­ne ob­sza­ry men­tal­no­ści współ­cze­sne­go czło­wie­ka — wy­peł­nio­ne zo­sta­ły ja­koś przez jazz, wchło­nę­ły mnó­stwo jego czyn­ni­ków i po­chod­nych, czę­sto­kroć bar­dzo od­da­lo­nych od tre­ści mu­zycz­nych, uzu­peł­ni­ły prze­moż­nie jego kon­se­kwen­cja­mi roz­licz­ne atry­bu­ty od­ru­chów, upodo­bań i przy­zwy­cza­jeń tego, co na­zy­wa­my dwu­dzie­sto­wiecz­ną for­ma­cją psy­chicz­ną. Wy­krzyk­nie ktoś: „Ależ to prze­sa­da! Nic nie mam wspól­ne­go z tą mu­zy­ką, a na­wet jej nie lu­bię, skąd­że tedy mo­gła­by ona for­mo­wać mnie psy­chicz­nie?” — Od­po­wiem: Jej wpływ jest ak­tu­al­nie nie­do­strze­gal­ny albo sła­bo do­strze­gal­ny. Rze­czą ana­li­ty­ków i hi­sto­ry­ków kul­tu­ry na­szej epo­ki bę­dzie ten wpływ usta­lić. Jest zaś po­wszech­nie wia­do­me, że kul­tu­ro­znaw­cy pra­co­wać mogą tyl­ko od­da­le­ni do­sta­tecz­nie od ba­da­nych zja­wisk i sto­sun­ków. My dziś wie­my do­kład­nie, na czym po­le­gał urok oso­bo­wo­ści ludz­kiej cza­su ro­ko­ka, jak go mie­rzyć, we­dług ja­kich kry­te­riów okre­ślić. Gdy za lat dwie­ście ba­da­cze oby­cza­jów wa­żyć będą i mie­rzyć na­sze ide­ały wdzię­ku, oka­że się wte­dy, jak wie­le przy­pa­da na prze­róż­ne, nie­mu­zycz­ne kon­se­kwen­cje syn­ko­po­wa­nej mu­zy­ki, na oko­licz­ność ist­nie­nia jaz­zu w kul­tu­ro­wym ob­ra­zie stu­le­cia.