Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Uśpiony szpieg

Uśpiony szpieg

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-217-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Uśpiony szpieg

Kontynuacja powieści Maestro z Sankt Petersburga i Handlarz z Omska. Doskonałe zwieńczenie trylogii! Trylogia „Mroczna Moskwa” – wstrząsający obraz Rosji za rządów Putina. Niewyobrażalne bogactwo, skrajna bieda i ludzie, którzy nie cofną się przed niczym w pogoni za władzą i pieniędzmi. „Naprawdę dobry thriller szpiegowski; nie musisz być nawet fanem tego gatunku, by wciągnąć się już od pierwszej strony. Bohaterowie są niemal jak żywi, fabuła zaś niesamowicie bliska problemom współczesnego świata”. Expressen „Autorzy osiągnęli mistrzostwo w przerażaniu swoich czytelników”. Aftonbladet „Szpiedzy, truciciele i politycy najwyższego szczebla w historii, która przerażająco zbliża się do obecnej sytuacji na świecie”. Dagens Nyheter Sztokholm 2014 Polityczne relacje Szwecji z Rosją są niemal równie lodowate jak wyjątkowo mroźna zima, która trzyma ją w okowach. Tom Blixen po wielu latach spędzonych w Moskwie wrócił do Sztokholmu i zaczął pracę w firmie energetycznej Swekraft. Po tajemniczym spotkaniu z wysoko postawionym urzędnikiem rosyjskim umiera wskutek otrucia szef Toma, prezes spółki. Splot wydarzeń zapoczątkowany tą skrytobójczą zbrodnią szybko przeradza się jednak w coś znacznie groźniejszego, kiedy jedna z największych szwedzkich elektrowni atomowych pada ofiarą bezwzględnego sabotażu. Chcąc zapobiec międzynarodowemu konfliktowi i nie dopuścić do potencjalnej katastrofy jądrowej, Tom Blixen i inspektor Sonny Hellkvist podejmują pościg za sprawcą.

Polecane książki

  Piąty tom z Richardem Jurym! Nie ma bardziej depresyjnej pory niż Boże Narodzenie, tak przynajmniej sądzi sympatyczny inspektor. Niechętnie więc opuszcza rodzinny Londyn i wybiera się na święta do Newcastle, do okropnie nudnej kuzynki. Podczas postoju w małej miejscowości udziela pomocy samotnej k...
Monografia stanowi pierwsze w Polsce kompleksowe omówienie problematyki lokalizacji postępowania arbitrażowego. Problematyka siedziby arbitrażu skupia jak w soczewce wszystkie sporne zagadnienia powstające w związku z realizacją umowy arbitrażowej. Wynika to z faktu, że pytanie o oddziaływanie prawa...
Dla człowieka z ambicjami informacje, które wychodzą na jaw, mogą okazać się zarówno niebezpieczne, jak i użyteczne. Powracając do dickensowskiej tradycji publikowania powieści w odcinkach, jak niegdyś w tygodnikach, prezentujemy jedenaście odcinków tej porywającej powieści, której każda część koń...
Broszura jest drugą książką z serii "Przepisy i normy" kierowanej do Elektryków. Omówione w niej zostały szczegółowo zasady ochrony przeciwporażeniowej w instalacjach elektrycznych a w tym: Główne i dodatkowe połączenia wyrównawcze ochronne Ogólne zasady ochrony przeciwporażeniowej Samoczynne wyłą...
Siedzisz wygodnie w fotelu. Nagle robisz coś zupełnie szalonego i niespodziewanego. Jakby to wcale nie zależało od ciebie. Bo może nie zależy? Może jesteś tylko bohaterem czyjejś powieści? Kim jest Marta, która zaczyna pisać książkę, a kim wkraczająca do jej opowieści Paulina? Wydają się bardzo różn...
Niezwykle zabawna opowieść o lękach, fobiach, błędach językowych, małżeństwie i zbrodni.Maksymilian, trzydziestoparolatek, przewrażliwiony na punkcie poprawności językowej sprzedawca szkoleń, cierpi z powodu licznych lęków i obsesji.Nie ma przyjaciół, wśród sąsiadów na osiedlu strzeżonym Lazur III u...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Camilla Grebe i Paul Leander-Engström

Tytuł oryginału:

Den sovande spionen

Copyright © MOSKVA NOIR Den sovande spionen © 2016 Camilla Grebe & Paul Leander-Engström

First published by Damm Förlag, Forma Books AB, Sweden

Published by arrangement with Nordin Agency AB, Sweden

Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Jadwiga Malik

Redakcja: Bożena Sęk

Korekta: Joanna Rodkiewicz, Iwona Wyrwisz, Marta Chamrzyńska

ISBN: 978-83-8110-217-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2017

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Margaux, Ia, Björna, Kim i Daniela

Powieść częściowo inspirowana faktycznymi zdarzeniami, które zostały przeniesione do Szwecji 2014 roku

Wierzchołki wzgórz

spowite w ciszę;

drzew żaden już

wiew nie kołysze;

śpi las

i ptaki w gęstwinie.

I tobie ninie

Spocząć już czas.

Johann Wolfgang von Goethe (1780) w przekładzie Leopolda Staffa

LennartMoskwa1983

Śmiech odbijał się echem po wielkiej klatce schodowej. Na niepewnych nogach schodzili stopień po stopniu ku ogromnym drzwiom wyjściowym, od których ciągnęło przenikliwe zimno. Lennart Bogsjö, mocno trzymając się poręczy schodów, dosłownie w ostatniej sekundzie chwycił Wołodię, ratując go przed podwójnym saltem z opróżnioną do połowy butelką w dłoni. Wołodia bowiem za żadne skarby nie chciał rozstać się z resztką francuskiego koniaku kupionego przez Lennarta w Bieriozce – sklepie, w którym nie przyjmowano rosyjskich rubli i do którego zwykli Rosjanie nie ośmielali się nawet wchodzić.

Było ich pięciu: Lennart i czterech rosyjskich kolegów, których edukował przez ponad rok. Czuł nieco mdły zapaszek ich wilgotnych wełnianych płaszczy zmieszany z ostrzejszą wonią wydzielaną przez eleganckie futrzane czapki. Często zachodził w głowę, jak to możliwe, że te ich czapki są takie szykowne, podczas gdy reszta stroju jednoznacznie zdradza, że tutejszy urzędnik zarabia miesięcznie co najwyżej równowartość dwustu szwedzkich koron.

Portier Ministerstwa Finansów powiódł za nimi zazdrosnym spojrzeniem. W ciągu minionego wieczoru, przeklinając w duchu po abchasku, kilkakrotnie wchodził do nich na górę z upomnieniami i pogróżkami, w końcu jednak – gdy Lennart oprócz paczki marlboro wciśniętej do kieszeni dał mu także dwa heinekeny – zostawił ich w spokoju. To była typowa impreza biurowa, lecz tym razem pobito chyba rekord ckliwości i sentymentalizmu obficie podlewanych wódką; głównym powodem było to, że Lennart wkrótce miał wrócić do Szwecji, i to ze swoim trofeum – Walentiną.

Lennart został wynajęty przez szwedzkie Ministerstwo Finansów w celu wyedukowania homo sovieticus w polityce finansowej. Był to oczywiście czysty gest dobrej woli, na dodatek z pewnością daremny, ponieważ Związek Radziecki nie zamierzał się przestawić na gospodarkę rynkową. Nie ulegało jednak wątpliwości, że podczas swego pobytu w tym kraju Lennart dostrzegł niejedną wschodzącą wyspę kapitalizmu i miał nadzieję, że jego wychowankowie będą umieli je teraz pielęgnować i rozwijać.

Rosyjscy koledzy z ministerstwa wykazali ogromny entuzjazm dla jedzenia i trunków, które Lennart zorganizował na ten inspirowany francuską kuchnią wieczór, i nie pozwolili skapitulować swoim układom trawiennym aż do końca. Wołodia, zajeżdżający kiszonymi ogórkami, czosnkiem i ślimakami z masłem czosnkowym, wygłosił piękną mowę – o przyjaźni, zacieśnianiu serdecznych więzów między Związkiem Radzieckim a Szwecją, o miłości Lennarta do Walentiny, kobiety, którą on mu kiedyś przedstawił. Jak zwykle mówili albo po angielsku, który Rosjanie opanowali na poziomie szkolnym, albo po rosyjsku, którym Lennart lubił się posługiwać, chociaż w jego wydaniu brzmiał dosyć karkołomnie.

Teraz wybierali się do mieszkania Wołodii przy ulicy Armianskiej. A mówiąc precyzyjnie: do jego kuchni. Staną w niej sobie przy otwartym oknie wychodzącym na podwórze i będą palić, słuchając rzewnych pieśni Władimira Wysockiego, dopóki około szóstej nad ranem na dole nie pojawi się babuszka, aby odgarnąć śnieg. Ta naturalność i zwyczajność obecne w domu Wołodii i jego najbliższym otoczeniu zawsze pociągały Lennarta.

– Samochód stoi za ministerstwem – wybełkotał Wołodia, nawet nie próbując udawać mniej pijanego, niż był w rzeczywistości.

Szli pochyleni, kuląc się przed porywistym północnym wiatrem. Lennart czasami miał wrażenie, że Moskwa leży nad Morzem Barentsa.

Artiom potknął się i wylądował w zaspie, z której nie mógł się wydostać, bo sam wypił co najmniej dwie, a może i trzy butelki Mouton Cadet.

Lennart cieszył się w duchu na myśl o Walentinie i czekającym ich wspólnym życiu w Szwecji. Wołodia pracował z nią w Gospłanie i zaproponował mu kiedyś, aby zaprosić ją na przyjęcie organizowane przez Volvo. Potem wszyscy razem wybrali się do restauracji na Arbacie. W lokalu był pianista, który za kilka rubli grał na życzenie różne kawałki. Nagle Walentina, na pozór nieprzystępna i wycofana, wstała od stolika i poprosiła, aby pozwolono jej usiąść przy fortepianie. Jej występ przyprawił Lennarta o zawrót głowy. Wszyscy pozostali wiedzieli, że ma wykształcenie muzyczne i zaczęła grać na instrumencie w wieku zaledwie czterech lat. Gdy później wróciła do stolika, wydawała się znacznie pewniejsza siebie. I Lennart niemal natychmiast zakochał się w tej inteligentnej, nieprzyzwoicie utalentowanej młodej kobiecie.

No i teraz był z nią.

Przed miesiącem zaręczyli się na Leninowskich Wzgórzach jak przeciętna rosyjska para.

Żiguli, w wersji eksportowej łada, było nie tylko zasypane białym puchem, ale i zablokowane zwałem śniegu utworzonym przez pług. Jednak słynny ajerkoniak Wołodii na armeńskim koniaku tak bardzo nęcił wszystkich, że wystarczyło im zaledwie kilka minut, aby uwolnić nieduże auto z pułapki.

– Siadaj z przodu – wymamrotał Wołodia do Lennarta, opierając głowę na kierownicy, jakby zamierzał zasnąć.

– Możesz prowadzić?

Lennart już nieraz bywał w podobnej sytuacji i początkowo, jako typowy Szwed, uważał jazdę z pijanym kierowcą niemal za przestępstwo. Stopniowo jednak dotarło do niego, że zachowując takie podejście, będzie musiał przemierzać Moskwę na piechotę.

– Niet problema!

– Chcemy się napić! – krzyknęli mężczyźni upchnięci na tylnym siedzeniu.

Wołodia podniósł głowę, chwycił kurczowo kierownicę i wyjechał zygzakiem na jezdnię. Okna niemal od razu całkiem zaparowały. Lennart opuścił nieco boczną szybę mimo lodowatego wiatru wiejącego mu prosto w twarz. Naciągnął głębiej na uszy slalomową czapkę, na którą podczas swojego pobytu w Moskwie dostał wiele ofert kupna. Wołodia jechał bocznymi uliczkami na tyłach Arbatu – prawdopodobnie chciał uniknąć drogówki albo po prostu się zgubił.

– Muszę puścić pawia!

Nagle ostro skręcił w stronę krawężnika, zatrzymał samochód i wyskoczył z niego jak wystrzelony z procy, nie zatrzaskując za sobą drzwi.

Mimo że silnik wciąż pracował, w aucie szybko zrobiło się zimno. Lennart zerknął do tyłu. Artiom spał, a dwaj pozostali koledzy patrzyli na niego apatycznie. Wysiadł więc i podszedł do Wołodii, który był biały jak kreda.

– Usiądź na miejscu pasażera – zwrócił się do niego, sam sadowiąc się po chwili za kierownicą. Nigdy wcześniej nie prowadził żiguli i nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek prowadził po pijanemu. Ale pod wpływem przeraźliwego zimna zamroczenie alkholem jakby ustąpiło i nagle Lennart poczuł się zadziwiająco trzeźwy. Wiedział, jak dojechać do mieszkania Wołodii, postanowił więc, że podrzuci kolegów na miejsce i tam ich zostawi, sam zaś wróci do domu.

Zabawa bowiem już się skończyła.

Znowu padał śnieg i widoczność pogorszyła się znacznie. Lennart spojrzał na zegarek. Za pięć dwunasta. Walentina, która nadal mieszkała u rodziców, jeśli nie jest u niego, prawdopodobnie jeszcze nie śpi.

Kiedy wrzucił wsteczny, koła zaczęły buksować. Silnik zawył, jakby miał co najwyżej z dziesięć koni, toteż Lennart zwątpił, czy uda mu się dowieźć na miejsce pięciu rosłych facetów, z których żaden nie byłby w stanie mu pomóc, gdyby się rzeczywiście zakopał. Między rzadko rozrzuconymi budynkami w okolicy Arbatu też nie było widać żywego ducha.

Na szczęście opony w końcu chwyciły kawałek podłoża i dzięki temu udało mu się zjechać z powrotem na jezdnię. Wrzucił jedynkę i ruszył. Przez głowę przemknęło mu pytanie, czy Rosjanie używają opon zimowych. Jakoś nigdy nie miał okazji o to spytać, ale sądząc po tym, jak zarzucało ich na zakrętach, samochód Wołodii raczej nie był w nie wyposażony. Fatalna widoczność, paskudna nawierzchnia, łyse opony i pięciu ululanych facetów, z których jeden siedzi za kierownicą. Mimo woli uśmiechnął się pod nosem.

Jechał powoli. Do Pierścienia Bulwarów, na którym często widywał regularnie kursujące piaskarki rozsypujące sól, nie było już daleko. Po kilku chwilach zauważył w oddali na chodniku czyjąś postać. Kiedy znalazł się bliżej, stwierdził, że ten ktoś idzie trochę zygzakiem, co jednak nie wydało mu się ani trochę dziwne. O tej porze połowa miasta była wstawiona.

Postać zrobiła krok w lewo. Lennart odnotował to i wyostrzył czujność. Starał się śledzić wzrokiem sylwetkę tej osoby, której płci ani wieku na razie nie zdołał rozpoznać.

Gdy samochód znalazł się niemal na jej wysokości, Lennart usłyszał stłumione pacnięcie i nagle cała przednia szyba pokryła się czymś ciemnym. Wołodia wyprężył się na swoim fotelu i zaparł rękami o skrytkę pod oknem. Ciemny tłumok sturlał się z szyby, która natychmiast pękła, a żiguli powoli ślizgało się dalej, aż w końcu stanęło.

Co to, kurwa, było?

Wiedział jedynie tyle, że to coś spadło od lewej strony i że on niczego nie widział. Osoba, którą obserwował, była po prawej. Rozejrzał się wokół siebie. Wołodia bez przerwy powtarzał jedno słowo: czort. Miał zapięty pas. Wcześniej Lennart nigdy nie widział, aby jego kolega używał pasów w samochodzie.

We wstecznym lusterku pojawiło się niebieskie światło, które przybliżało się coraz bardziej. Wreszcie zatrzymało się tuż za nimi. Nagle Lennart nie był w stanie powstrzymać gorączkowych myśli i poczuł nieoczekiwanie, że jego przyszłe życie już minęło. Jak on mógł być tak głupi? On, który zdobył niemal wszystko, nawet Walentinę.

Lennart nie wiedział dokładnie, jak długo siedział w celi, w której znalazł się po przewiezieniu minibusem służącym chyba – sądząc po zapachu – do transportu zwierząt. Zanim go w niej zamknięto, zabrano mu zegarek, pasek do spodni i kilka innych rzeczy. Niezależnie od tego, ile czasu minęło, postanowił przestać walczyć. Nie chciał już wędrować w kółko po celi, aby się rozgrzać i aby nie zesztywniały mu nogi – skoro wszystko się skończyło, nie będą mu już potrzebne. Jedyne, czego pragnął, to odpoczynku od strachu, zapadnięcia w sen, choćby na chwilę.

Osunął się na posadzkę i oparł plecy i głowę o brudne białe kafelki pokrywające ścianę. Myśli rozpraszały się coraz bardziej, odpływała też lodowata betonowa podłoga, odór wymiocin, uryny i całego sowieckiego dziadostwa.

Skrzypnięcie otwieranej w drzwiach kraty wyrwało go z odrętwienia i bezlitośnie sprowadziło z powrotem na komendę milicji gdzieś na północnych peryferiach Moskwy. Dwóch funkcjonariuszy kazało mu opuścić celę i iść za nimi.

Najpierw przyglądali mu się, jak próbuje wstać, a zesztywniałe nogi nie chcą go słuchać. Jeden z mężczyzn szedł przed nim, a drugi za nim, nie traktowali go jednak tak, jakby był kimś niebezpiecznym. Raczej sprawiali wrażenie niezainteresowanych.

Został wprowadzony do pomieszczenia z zakratowanym oknem, za którego szybą rozpościerała się szaroczarna moskiewska noc.

Chyba zaczynało świtać.

Całe umeblowanie stanowiły koślawy stół i dwa krzesła. Na jednym siedział mężczyzna z gwiazdką na naramiennikach munduru. Lennart stanął przy drugim, którego oparcie było owinięte grubą warstwą sfatygowanej taśmy maskującej.

– Siadajcie, gospodin Bogszo!

Lennart wykonał polecenie i spojrzał na mężczyznę, który miał rudawe wąsy i posępną twarz o barwie przypominającej kolor brudnego śniegu zalegającego skraje stołecznych alej.

– Jestem majorem milicji i prowadzę waszą sprawę.

Lennart, nie odrywając od niego wzroku, czekał na wyjaśnienie, co zamierzają z nim zrobić.

Major przesunął po blacie stołu kartkę. Miał pożółkłe od nikotyny końce palców.

– Oświadczenie do podpisania.

Lennart popatrzył pytająco na funkcjonariusza.

– Przyznajecie w nim, że będąc pod wpływem alkoholu, wjechaliście na radzieckiego obywatela i spowodowaliście jego poważne obrażenia, a może nawet go zabiliście.

Umysł Lennarta pracował na najwyższych obrotach. Co zrobiliby jego rosyjscy koledzy w takiej sytuacji? Pewnie zadzwoniliby do jakiejś wysoko postawionej osoby i poprosili o pomoc, a gdyby nikogo takiego nie mieli, próbowaliby uratować się łapówką. Czy on zna jakąś miejscową grubą rybę? Wśród znajomych mu osób najwyższy rangą jest szef biura w Ministerstwie Finansów, ale raczej by się nie ucieszył, gdyby został wciągnięty w coś takiego. Czy wręczenie koperty byłoby dobrym rozwiązaniem? Szybko odrzucił tę myśl. Przestępstwo wydawało się zbyt poważne, a świadków było zbyt wielu. Cały łańcuch zdarzeń, na pozór niegroźnych, zagrażał teraz jego egzystencji. Wszystko, co do tej pory sobie wypracował, osiągnął, zostało zburzone. Kariera w szwedzkim Ministerstwie Finansów, oszałamiający start jak na dwudziestoośmiolatka. Pomyślał o wszystkich latach studiów i dodatkowych pracach, których się chwytał, byle tylko uciec z dwupokojowego mieszkanka w dzielnicy Blackeberg. O tym, jaką był dumą dla swojej mamy i wzorem dla młodszego brata. I oczywiście pomyślał także o Walentinie, wielkiej miłości swego życia. Kurwa! Miał ochotę krzyczeć.

Okazał się potwornym idiotą.

Wszystko stracone.

Teraz to już tylko kwestia czasu, kiedy wszyscy się dowiedzą. Koledzy w Sztokholmie. Sąsiedzi przestaną gratulować mamie, że ma takiego syna, który skończył studia, pracuje za granicą i przyjeżdża po nią nowym volvem. Teraz zaczną unikać rozmów na jego temat.

I mama będzie się go wstydzić.

A przecież tyle poświęciła dla swojego starszego dziecka, którego ojciec zmył się, kiedy mały brat Lennarta był jeszcze w pieluchach.

– No?

Lennart zdawał sobie sprawę przynajmniej z tego, że w żadnym razie nie powinien podpisywać dokumentu, którego treści nie jest w stanie zweryfikować.

Musi za wszelką cenę zyskać na czasie.

– Co tak naprawdę się stało?

– Przecież mówię: przejechaliście radzieckiego obywatela. Mam inne sprawy na głowie, a wy najbliższym transportem zostaniecie przewiezieni do aresztu centralnego. No już, podpiszcie!

– Ale kogo konkretnie przejechałem? Jakiegoś mężczyznę… tak?

Major obrzucił go spojrzeniem pełnym irytacji.

– Dosyć tego! Za przestępstwo, które popełniliście, należy się co najmniej dziesięć lat więzienia. Jak nie podpiszecie tutaj, podpiszecie w centrali.

Nawet gdyby mogło to mieć fatalne skutki dla jego dalszej kariery i życia, wiedział, że za wszelką cenę musi skontaktować się ze szwedzką ambasadą w Moskwie. To niemożliwe, żeby ten koszmar miał się stać rzeczywistością, pomyślał, czując, jak ogarnia go panika.

Nie widział innego wyjścia.

– Towarzyszu majorze!

Od drzwi dobiegł czyjś stanowczy głos.

Major podniósł wzrok z wyraźnym zawodem. Lennart się odwrócił. Do pomieszczenia wszedł mężczyzna w zaskakująco dobrze skrojonym garniturze.

– Mogę was zastąpić – oznajmił, wskazując na drzwi.

Major wstał z ciężkim westchnięciem i opuścił pokój, nie patrząc na Lennarta.

– Pewnie chce się wam pić. – Nie czekając na odpowiedź, krzyknął: ‒ Sierżant! Czaj priniesitie!

Mężczyzna zajął miejsce majora pod zakratowanym oknem. Jego starannie zaczesane na mokro włosy lśniły w zimnym świetle jarzeniówek.

Po chwili pojawił się młody milicjant i postawił przed nimi dwie szklanki parującej herbaty oraz talerz z drobnymi ciastkami. Mężczyzna w garniturze gestem zachęcił Lennarta, aby się poczęstował. Nie odmówił. Ostatnie, co miał w ustach, to francuski koniak. Na samo jego wspomnienie zbierało mu się na mdłości.

– Właśnie dostaliśmy wynik analizy waszej próbki krwi – odezwał się mężczyzna z zatroskanym wyrazem twarzy. Po chwili kontynuował: ‒ Badanie wykazało półtora promila. Jak pewnie wyjaśnił wam major, wasza sytuacja jest niezwykle… poważna.

Lennart był opanowany. Dręczyło go dziwne przeczucie, że ten człowiek o ciemnych zaczesanych na bok włosach i wydatnych kościach policzkowych ma jakiś plan.

– Mogę zadzwonić do ambasady szwedzkiej i poprosić, żeby ktoś tu przyjechał. – Zrobił pauzę. – Coś jednak mi mówi, że będziecie woleli tego uniknąć, kiedy usłyszycie, co mam wam do powiedzenia.

Jego jasne oczy czujnie wpatrywały się w Lennarta.

Chyba najlepiej było na razie się nie odzywać. Przeczucie nagle przerodziło się w nadzieję, że coś musiało się zmienić w jego sytuacji, wolał więc niczego nie popsuć. Jego szef w Szwecji, który go wspierał, jego mama, brat, Walentina. Wszyscy oni byliby strasznie zawiedzeni, gdyby wyszło na jaw, co zrobił. To troska o nich, a nie chęć uniknięcia odpowiedzialności za swój czyn kazała mu trwać przy naiwnej nadziei, że to wszystko da się jakoś rozwiązać na podobnej zasadzie, jak w tym kraju w zamian za kilka dolarów można uniknąć mandatu za przekroczenie prędkości.

– Istnieje pewna możliwość – zaczął mężczyzna z ociąganiem. – Państwo radzieckie może zaspokoić wszystkie roszczenia i potrzeby poszkodowanego, a w razie jego śmierci zaopiekować się rodziną. W konsekwencji prokurator zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa karnego może zrezygnować z wszczęcia postępowania, jeśli nie ucierpi na tym interes naszego kraju.

To brzmiało tak kusząco, że Lennart o mało nie zaczął płakać.

– I dlatego władze szwedzkie wcale nie muszą zostać poinformowane o tym, co się stało – kontynuował mężczyzna, wyjmując papierosa. – Dodam jeszcze, że mógłbym się postarać, aby nasze Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie robiło przeszkód, jeśli wasza narzeczona będzie chciała wyjechać z wami do Szwecji.

Odczekał chwilę, aby jego słowa wybrzmiały, dając jednocześnie Lennartowi kilka sekund na sycenie się myślą, że wszystko może toczyć się dalej po staremu, a on może żyć tak, jak sobie zaplanował. Następnie przypalił papierosa.

– Jest coś, co możecie dla mnie zrobić – rzekł w końcu, podsuwając paczkę papierosów swojemu rozmówcy.

Lennart znieruchomiał. Mimo zmęczenia miał niemal całkowitą pewność, że oto właśnie usłyszał szwedzkie, a nie rosyjskie słowa, tyle że wypowiedziane z charakterystyczną rosyjską melodią.

Słuchał uważnie dalszych wyjaśnień.

Naturalnie, pomyślał, gdy tamten już poszedł.

To przecież oczywiste. W Rosji wszystko ma swoją cenę.

TomKarlavägen, centrum Sztokholmustyczeń 2014

Tom Blixen wysączył do ostatniej kropli wino z kieliszka, następnie postawił go ostrożnie na stole i spojrzał na Rebeckę.

Jej twarz była tak pełna melancholii, jakby właśnie przed chwilą obejrzeli smutny film, a nie zjedli razem kolację we własnym domu.

– O co chodzi? – spytał.

Rebecka potrząsnęła głową.

– O nic, po prostu… Dziękuję ci! Pyzy z winem. Uwielbiam pyzy! Nie pamiętam, kiedy jadłam je ostatnio. Babcia robiła mi je czasem, kiedy byłam mała.

– Wiem. Opowiadałaś mi.

Zapatrzyła się w okno, w nieprzeniknioną ciemność zimowej nocy. Jej blade palce przesuwały się wzdłuż krawędzi talerza, jakby szukały wyszczerbienia czy pęknięcia. A kiedy w końcu znowu spojrzała na niego, jej oczy były pełne łez, a na pokrytym piegami czole pojawiły się głębokie bruzdy, jakby właśnie próbowała rozwiązać jakiś skomplikowany problem matematyczny. Niesforny kosmyk kręconych rudych włosów opadał na jedno oko.

– Jedliśmy je tamtego dnia, kiedy umarł tata – powiedziała.

– Tego nie wiedziałem.

Rebecka otarła grzbietem dłoni łzę z policzka.

Tom przechylił się ponad stołem i wziął ją za rękę. Była lodowato zimna.

– Ciągle o tym myślisz?

Pokręciła przecząco głową.

– Nie o to chodzi.

– Wobec tego o co?

– Byłeś taki miły i tak się postarałeś. Zrobiłeś dla mnie pyzy.

Urwała.

– Szczerze mówiąc, nie zrobiłem ich – wtrącił Tom – tylko kupiłem w Östermalmshallen.

Rebecka znowu pokręciła głową i zaczęła jeszcze bardziej płakać.

Tom wstał i podszedł do niej, po czym usiadł na krześle obok i otoczył ją ramieniem.

– Hej, co się dzieje?

Zanosiła się tak mocno od płaczu, że aż drżała.

– Tak się… tak się… postarałeś…

Przytulił ją i delikatnie pocałował w kark. Nie bardzo wiedział, co ma zrobić, ponieważ takie zachowanie było do niej zupełnie niepodobne. Najwyraźniej coś musiało wytrącić ją z równowagi.

Raczej mało prawdopodobne, żeby rozkleiła się pod wpływem porcji pyz.

Rebecka była silna. Wielu uznałoby ją być może za twardą i szorstką, a nawet twierdziłoby, że ma wrażliwość granitu. Ale on, żyjąc z nią już dosyć długo, przekonał się, że to wcale nie jest takie jednoznaczne. Nic nigdy nie jest jednoznaczne i proste.

Swoje wrażliwe, delikatne oblicze Rebecka pokazywała wyłącznie najbliższym. Tom z czasem doszedł do wniosku, że określają ją dwie podstawowe cechy: z jednej strony twardość i nieustępliwość, a z drugiej – niezwykła kruchość. A może raczej brak odcieni pośrednich na skali jej emocji.

Chwycił ją nieco mocniej za ramiona i lekko nią potrząsnął.

– Powiedz, o co chodzi!

– Ja już… tak dłużej nie mogę.

Jej głos był zaskakująco miękki, niemal dziewczęcy, i przywoływał miłe obrazy z dzieciństwa oraz uśmiechniętych prezenterów telewizyjnych.

– Czego już dłużej nie możesz?

Rozejrzała się po pokoju. Kiedy znowu spotkała jego wzrok, dodała:

– Nie mogę już znieść tego wszystkiego. Nie mogę znieść nas.

– Nas?

Sięgnęła po serwetkę i wyczyściła sobie nos, po czym ponownie odwróciła się do niego. Miała zapuchnięte oczy i zaczerwieniony nos, ale głos nagle przybrał normalne brzmienie: był rzeczowy, twardy – takim tonem wypowiadała pracę kolegom i zmywała głowę dostawcom.

Wszelka kruchość i miękkość raptem się ulotniły.

Spojrzała mu prosto w oczy, zamrugała powiekami i wreszcie oznajmiła:

– Ciebie i mnie razem. Nie chcę już tego dłużej.

Nagły ucisk w żołądku, przelotna fala mdłości. Klakson samochodu za oknem. Kilka przypadkowych wspomnień przemknęło mu przed oczami niczym paprochy sadzy unoszące się znad otwartego ognia: śpiąca Rebecka mocno przytulona do niego w ciemności, wyraz jej twarzy, kiedy podarował jej naszyjnik po swojej babci. Stanowczość w jej spojrzeniu, gdy wybierała się na któreś ze swych posiedzeń zarządu.

„Ciebie i mnie razem. Nie chcę już tego dłużej”.

O dziwo, nie czuł złości. Jedynie szok i smutek, że wyjdzie pokonany z pojedynku, który zamierzał wygrać. Kochał Rebeckę, chociaż oczywiście nie brakowało im problemów.

Po wyjeździe z Moskwy ich egzystencja była jedną nieustającą walką. Wyjątek stanowił krótki epizod w Londynie, miodowy miesiąc, podczas którego wszyscy upajali się urokiem nowości. Tymczasem kryzys finansowy okazał się głębszy i ostrzejszy, niż ktokolwiek mógł przewidzieć, i wysokie stanowisko, na które liczyła Rebecka, zniknęło równie szybko, jak ulatniają się bankierzy, gdy trzeba podzielić się kosztami. Jedynym rozwiązaniem było przeniesienie się z powrotem do Szwecji. Bo tam Rebecka raczej nie powinna mieć problemów ze znalezieniem pracy – tak przynajmniej sądzili.

Trzy córki Rebecki, nazywane przez nią z upodobaniem dziećmi A: Anastazja, Aleksia i Aleksandra, szybko oswoiły się ze szwedzką rzeczywistością i nie protestowały nawet wtedy, gdy ich matka postanowiła wysłać je po kolei do internatu. Natomiast Ksenia, córka Toma, która nigdy wcześniej nie mieszkała nigdzie poza Rosją, nie potrafiła odnaleźć się w nowej ojczyźnie. Chociaż płynnie mówiła po szwedzku, wciąż czuła się obca, prawie nie miała znajomych i większość czasu spędzała zamknięta w swoim pokoju. Wysłanie jej do internatu nie wchodziło w rachubę. Była na to zbyt wrażliwa, poza tym on nie wytrzymałby bez niej.

No i do tego wszystkiego dochodziły sprawy zawodowe Rebecki.

Ile posad miała w ciągu trzech ostatnich lat? Cztery? Pięć?

Tom nie pamiętał. Ale za każdym razem kończyło się identycznie. Rebecka robiła się nie do wytrzymania w nowym miejscu pracy. Nieustannie ścinała się z kolegami i zarządem, awanturowała się i krzyczała, a wieczorami w domu, kiedy dzieci już spały, płakała. Próbował ją pocieszać, podsuwał jej przeróżne propozycje, jak powinna postąpić, ale to tylko jeszcze bardziej ją rozwścieczało. W końcu zawodowe niepowodzenia zaczęły wywoływać coraz większe ogólne rozgoryczenie. Rebecka nie była zadowolona ze swojego życia i czuła, że jej kariera utknęła w miejscu. A on wiedział, że winą za to – przynajmniej częściowo – obarcza jego. Bo gdyby kiedyś nie natknęli się na siebie w Moskwie, gdyby nie zaczęli ze sobą romansować w tamto gorące lato dobrą dekadę temu, być może nadal byłaby wielką jasną gwiazdą na firmamencie rosyjskich finansów.

W Rosji wszystko wyglądało inaczej.

Tam w pracy akceptowano jej ostry język i nieprzewidywalne zachowanie. Nikomu nie wydawało się niewłaściwe, gdy został przez nią zbesztany, nikt nawet nie uniósł brwi, kiedy bez pardonu wyrzucała pracowników, jeśli odmawiali dostosowania się do surowych reguł i porządku, który ona ustanawiała.

Ale nie mieszkali już w Rosji. A w szwedzkim modelu korporacyjnym obowiązywała kultura konsensusu. Krytykę wyrażano ostrożnie, wszelkie ewentualne zmiany personalne najpierw starannie rozważano w gronie kierownictwa, a przed ich realizacją konsultowano się także ze związkami zawodowymi.

Coś takiego nie było w stylu Rebecki.

Tom powiódł wzrokiem po jadalni: drogie designerskie meble, zdjęcia dzieci w ramkach na regale. Pamiątki z podróży i bibeloty, które zbierali przez lata. Przedmioty poświadczające ich wspólne życie, mówiące o ich marzeniach, kłopotach oraz o miłości, którą mieli i stracili.

Był zaskoczony, gdy po policzkach zaczęły mu płynąć łzy. Nie pojmował, jak to w ogóle możliwe, ponieważ czuł w sobie jedynie pustkę. Pustkę tak wielką, że każda myśl zdawała się odbijać w niej głuchym echem.

Rebecka ukryła twarz w dłoniach i głośno pociągnęła nosem.

– Pieprzyć to – wymamrotała. – Nie chciałam, żeby tak się to skończyło.

Tom spojrzał na nią i poczuł coś w rodzaju zawrotu głowy. Zupełnie jakby stał w ciemności na szczycie góry, zdając sobie sprawę, że w którąkolwiek stronę ruszy, i tak spadnie. Będzie spadał i spadał w przepaść bez dna.

HeinzTierpstyczeń 2014

Gałęzie świerków uginały się pod ciężarem śniegu, a cały las wyglądał jak z baśni. Heinz Braunheimer patrzył na szwedzki krajobraz z niezmiennym zachwytem. Smukłe sosny, świerki, a u ich podnóża dywan z mchu i krzaczków jagód, małe wścibskie olchy kiełkujące w drobnych szczelinach i eleganckie brzozy o białych pniach, jedwabiście delikatnych niczym końskie chrapy.

Natura.

To największy atut Szwecji. Heinz doszedł do takiego wniosku już za pierwszym razem, kiedy tu przyjechał. A najważniejsze, że w tym kraju nigdzie nie ma dużo ludzi.

W przeciwieństwie do Niemiec, gdzie za każdym krzakiem czai się człowiek.

Gdyby nie był fizykiem, z pewnością wybrałby zawód botanika. Darzył ogromną miłością wszystko, co żyje. Uwielbiał hodować własne rośliny i z wielką starannością szczepił drzewa i krzewy w swoim ogrodzie w Tierp. Zbudował nawet szklarnię o różnych strefach klimatycznych, w której mógł uprawiać zarówno wrażliwe na mrozy melony, bakłażany i chili, jak i różnego rodzaju byliny i zioła.

Na pozór mogło wydawać się dziwne, że osoba tak kochająca naturę jak on pracuje jako fizyk w elektrowni jądrowej, lecz w gruncie rzeczy było to całkiem logiczne. Heinz Braunheimer bowiem był przede wszystkim naukowcem. A w fizyce, podobnie jak w botanice, obowiązują nienaruszalne zasady, do których ludzie muszą się stosować.

W świecie naznaczonym przez religijny fanatyzm i przesądy Heinz pokładał ufność jedynie w nauce. Tylko ona mogła uratować człowieka przed nim samym.

Tak przynajmniej mu się wydawało.

Podkręcił nieco ogrzewanie w samochodzie i przyglądał się krajobrazowi, który przesuwał się za szybą: przysypanym śniegiem polom, gęstym lasom tu i ówdzie przeciętym niedużymi zamarzniętymi potokami lub jeziorami. Nigdzie w zasięgu wzroku choćby żywej duszy. Ołowianoszare niebo wisiało ciężko nad wierzchołkami drzew, zwiastując kolejne opady śniegu.

Heinzowi to odpowiadało – lubił zimę. W odróżnieniu od Marianne, jego jedynej żony od dobrych trzydziestu lat. Mimo że była Szwedką, ciężko znosiła niskie temperatury. Już w sierpniu zaczynała trajkotać o zimowym wyjeździe na Wyspy Kanaryjskie albo do Tajlandii. Najczęściej udawało mu się jakoś wybić jej te pomysły z głowy, jak na przykład w ubiegłym roku, kiedy musieli updatować system operacyjny w Forsmarku i jego obecność na miejscu była niezbędna. Czasami jednak musiał ustąpić i spędzić tydzień albo nawet dwa wśród spalonych na czerwono rodzinek z dziećmi gdzieś w okolicy dziesiątego równoleżnika.

Ale na tym polega związek.

Dwie siły oddziałujące w przeciwnych kierunkach równoważą się, co sprawia, że można je wyzerować. Po wyzerowaniu dwóch sił pozostaje jedna, stała. I to nazywa się kompromisem: Tierp w listopadzie, a Puket w grudniu. Ziemniaki z własnego ogródka i gotowe pulpety mięsne firmy Mamma Scans w zamrażarce, rozgłośnia P1 rano i Let’s dance wieczorem. Seks raz czy dwa razy w miesiącu. Jeśli mu się poszczęściło.

Heinz odbił w prawo, na drogę 76. Ruch był mały, północny wiatr osadzał na przedniej szybie cienką warstwę śniegu. W radiu męski głos mówił o stanie podwyższonej gotowości w Estonii po powtórnym naruszeniu przez Rosjan przestrzeni powietrznej i morskiej.

Trzydzieści dwa lata w Szwecji.

Szmat czasu. Ale on był zadowolony ze swojego życia, kochał dorosłe już dzieci, Hansa i Sabine, a także wnuczkę Tovę. Marianne też kochał. Bezwarunkowo, mimo kompromisów.

Dopóki mógł wykonywać swoją pracę i zajmować się ogrodem, niczego mu nie brakowało. Dopóki liczba minut poświęconych muzyce tanecznej nie przekraczała liczby minut poświęconych muzyce klasycznej, czuł się szczęśliwy.

Tuż przed Lövstabruk minął bezimienną stację benzynową, obok której przejeżdżał niemal dzień w dzień przez ostatnie trzydzieści lat. Nagle słońce przedarło się przez zwartą zasłonę chmur, oświetlając krajobraz i zabudowania na prawo. Okolica stała się wyrazistsza, a cienie wyostrzyły kontury domów.

Może dlatego przyjrzał się wyjątkowo uważnie budynkowi za myjnią samochodową – szaremu barakowi z blachy falistej, który służył do nie wiadomo czego. W chwili gdy zobaczył namalowaną sprayem gwiazdę, zesztywniał, a jego dłonie kurczowo zacisnęły się na kierownicy.

To niemożliwe. To nie mogła być prawda. Po tych wszystkich latach litościwej ciszy.

Lecz gwiazda tkwiła niewzruszenie na blaszanej ścianie.

Jaskrawoczerwona na tle zimowej szarości. Nasmarowana niechlujnie, jakby przez jakiegoś podchmielonego nastolatka niemającego pojęcia, co ona znaczy. Niebędącego w stanie przewidzieć konsekwencji tej swojej bezmyślnej bazgraniny.

Pociemniało mu przed oczami, a ręce na kierownicy wydały się kompletnie zdrętwiałe. Auto wpadło w poślizg i przejechało na przeciwny pas jezdni.

To musiał być sen, złudzenie wywołane jego podświadomym strachem.

Heinz ujrzał ciężarówkę zbliżającą się z przeciwka z dużą prędkością. Przeciągłe trąbienie pędzącego prosto na niego pojazdu wyrwało go z odrętwienia. Skręcił gwałtownie w bok, nagle w pełni świadomy zagrożenia. Samochód zaczął obracać się w kółko i zsunął się z drogi. Śnieg zasypywał szyby, na kilka sekund całkiem zasłonił widoczność, wreszcie z głośnym łomotem i mocnym szarpnięciem tył karoserii wbił się w zaspę na poboczu. Wstrząs rozszedł się po całym ciele Heinza, aż po kręgosłup, nie pozwalając mu złapać tchu.

Zaległa cisza.

Heinz zamrugał powiekami.

Czy na pewno się nie pomylił?

Czy na szczycie szarego baraku rzeczywiście widniała gwiazda czy to jedynie jego przywidzenie, efekt zmęczenia i pracy po godzinach od wielu miesięcy w Forsmarku?

Silnik złowrogo zamilkł. Heinz pomodlił się w duchu, aby jednak zaskoczył. Ostatnia rzecz, na jaką miałby teraz ochotę, to dzwonić po kogoś z odpowiednim sprzętem, kto i tak pojawiłby się pewnie dopiero za ładnych parę godzin. Na szczęście po przekręceniu kluczyka rozległ się znajomy warkot. Gdy przygazował, tylna część samochodu wyrwała się ze zwału śniegu.

Serce waliło mu w piersi, w radiu czyjś głos grzmiał ostro. Wbijał się w ciszę i jego myśli niczym nóż w ciepłe masło.

Heinz wyłączył radio. Usiłował zebrać myśli.

Przez dwadzieścia lat z okładem nic się nie działo. Założył zatem, że jego zadanie zostało wykonane – że odzyskał swoje życie. Od dwudziestu lat wgapiał się w tę pieprzoną ścianę za każdym razem, kiedy tędy przejeżdżał, i niczego nie widział. Przez pierwsze dziesięć lat był czujny. Przygotowany na to, że w każdej chwili coś może się zdarzyć. Z czasem coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że już nigdy nie nastąpi taki moment, w którym ujrzy na niej znak. Że zapomniano o nim. Odhaczono go. Skreślono. Odesłano na emeryturę. Że jest wolny.

A teraz?

Zawrócił i powoli ruszył w kierunku stacji. Słońce odbijało się w śniegu, zmrużył więc oczy i jakieś pięćdziesiąt metrów przed stacją zwolnił jeszcze bardziej. Zjechał na pas awaryjny, zatrzymał się i wyszedł na przejmująco zimne powietrze. Zaczął iść w stronę ohydnych budynków porozrzucanych bez ładu i składu jak puste kartony po mleku.

Brnął przez śnieg ku szopie, ale jeszcze zanim do niej dotarł, wiedział już, że się nie pomylił. Wymalowana czerwonym sprayem gwiazda odcinała się wyraźnie od brudnoszarego tła.

Musiała powstać niedawno.

A może to zwykły przypadek? Jeszcze raz przebiegło mu przez myśl, że jakiś nastoletni pacykarz wyżył się na tej ścianie, nie mając w ogóle pojęcia, jakie to może mieć dla niego konsekwencje.

Usiłował oszacować prawdopodobieństwo takiej sytuacji, w końcu jednak doszedł do wniosku, że to raczej niemożliwe. Dzieciaki paskudzące sprayem można spotkać wszędzie, to prawda, ale tutaj? Pośrodku niczego?

Rozejrzał się dookoła. Powiódł wzrokiem po ośnieżonym krajobrazie.

Nic nie wskazywało na to, by gwiazda mogła być dziełem bandy znudzonych nastolatków: nigdzie żadnych śladów motorynek, żadnych innych gryzmołów na baraku. Nie było też niedopałków w zwałach śniegu pod szopą ani pustych puszek po piwie pod ścianą.

Jedyne, co było widać, to tę przeklętą czerwoną gwiazdę.

Istniał tylko jeden sposób, aby ustalić, czy to wprost niewyobrażalny przypadek czy też totalna katastrofa.

Heinz wrócił do samochodu i ruszył tam, dokąd w tej sytuacji powinien podążyć.

Kilka kilometrów za Lövstabruk odbił w lewo, w kierunku Skälsjön. Wąska boczna droga była rzadko uczęszczana, toteż auto nie bez trudu przebijało się przez dosyć głęboki śnieg. Mniej więcej w połowie drogi wielka gałąź zatarasowała przejazd i Heinz musiał się zatrzymać, by usunąć konar z jezdni. Ostra kora skaleczyła mu delikatne dłonie.

Nagle powstała w nim nadzieja. Wyglądało bowiem na to, że już dawno nikt tędy nie jechał, co zwiększało jednak prawdopodobieństwo, że cała ta historia to tylko zwykły zbieg okoliczności. Osobliwy splot wydarzeń. I nic innego. Niewykluczone, że kiedy dotrze do kamienia przy potoku, nie odkryje nic poza nietkniętym śniegiem, co najwyżej z widocznymi gdzieniegdzie pojedynczymi śladami zajęcy lub innej dzikiej zwierzyny.

Podjechał pod potężny świerk mający co najmniej sto lat. Picea abies może osiągać wiek nawet do czterystu lat, ale w Fulufjället odkryto egzemplarze, których system korzeniowy liczył ponad osiem tysięcy lat. To wydawało się pocieszające. Albowiem wszystko, co przytrafiło mu się dzisiaj, było zatem jedynie jakąś anomalią, szaleństwem wymyślonym przez ludzi.

Przez sekundę zastanowił się nawet, czy nie zawrócić do domu.

Przecież Centr nie może zakładać, że on nadal jest tutaj, wciąż gotowy im służyć. Wystarczy, że wróci do ciepłego domu w Tierp, a wtedy przypuszczalnie wszystko zniknie, podobnie jak każdy koszmar senny pierzcha o świcie. Ale w tym momencie przypomniało mu się zabójstwo w Budapeszcie, o którym przeczytał w gazecie minionej jesieni. Autor artykułu stawiał hipotezę, że to sowieckie służby zlikwidowały dwóch byłych agentów, którzy odmówili współpracy. Podcięto im gardła i wrzucono ich do Dunaju jak worki ze śmieciami. Dobę później ciała znalazły bawiące się dzieci.

Wysiadł z samochodu i zmrużył oczy w blasku ostrego zimowego słońca. Wciągnął głęboko w płuca zimne powietrze. Wiedział, co ma zrobić, ruszył więc, brnąc przez śnieg, w stronę polany.

Głaz tkwił na swoim miejscu; lodowiec pozostawił go tutaj tysiące lat temu. W białym puchu nie było widać żadnych śladów, co nie musiało jeszcze nic znaczyć, ponieważ przez ostatnie dwa dni ciągle padało.

Heinz spojrzał na swoje dłonie.

Były lekko zakrwawione po akcji odsuwania ciężkiego konaru z drogi. Gdy dotarł do kamienia, wsunął dłoń w szczelinę w jego dolnej części. Badał po omacku; najpierw znalazł pod palcami jedynie śnieg i zlodowaciałe igły. Potem wyczuł coś twardszego, jakąś krawędź. Zamknął dłoń na przedmiocie i wyciągnął go.

Trzymał w ręce zafoliowaną kopertę.

Jęknąwszy, osunął się w śnieg na kolana i chwycił się za głowę.

Pierwszy raz od dwudziestu lat Heinz Braunheimer płakał. Ze strachu, z rozpaczy i z powodu świadomości, że nigdy nie ucieknie przed swoją przeszłością.

TomKarlavägen, centrum Sztokholmustyczeń 2014

Był poniedziałek rano, dzień po tym, jak jego partnerka, z którą żył od ponad dziesięciu lat, wypowiedziała te słowa: „Ciebie i mnie razem. Nie chcę już tego dłużej”.

Próbował z nią jeszcze potem rozmawiać, gdy leżeli obok siebie w wielkim łóżku. Przyznała, że już go nie kocha i że byłoby nie w porządku wobec niego albo wobec niej, gdyby ciągnęli to dalej. Później znowu wybuchła płaczem, a on odruchowo zaczął ją pocieszać, objął ją i tulił, w końcu jednak zdał sobie sprawę z absurdalności tej sytuacji: ona chce od niego odejść, a on dodaje jej otuchy. Odsunął ją zatem, może nawet nieco zbyt gwałtownie, bo nagle krzyknęła i zarzuciła mu, że jest grubiański.

Później już nie rozmawiali. Słyszał w ciemności jej pochlipywanie, które stopniowo ucichło, wreszcie oddech stał się spokojny i całkiem miarowy.

On zasnął nie wcześniej niż o czwartej nad ranem, kiedy zaczęto roznosić gazety. Najpierw leżał jak sparaliżowany i spętany lękiem, którego nie potrafił określić. Był to strach niezbyt intensywny, ale przybierający osobliwy fizyczny wyraz – powodował, że Tom miał ściśniętą klatkę piersiową, a skóra paliła go tak bardzo, jakby się czymś oparzył.

Kiedy się obudził, czuł się, o dziwo, całkiem nieźle. Wstał, wziął prysznic i zrobił śniadanie. Trzymał się codziennych rytuałów, aby odegnać demony.

Teraz wychodził razem z Ksenią z domu przy Karlavägen. Na niemiłego dziadka mieszkającego na najwyższym piętrze natknęli się akurat w momencie, kiedy jego pies podlewał drzewko przed klatką schodową. Sąsiad odciągnął czworonoga, a ich obrzucił nieprzyjaznym spojrzeniem – rodzina Blixen-Hägg ze swoimi nastoletnimi latoroślami nie cieszyła się szczególną sympatią, mimo że wszystkie dzieci, oprócz Kseni, wyniosły się ostatnio do internatu. Był to bowiem tak zwany porządny dom, w którym status poszczególnych mieszkańców pozostawał w bezpośrednim proporcjonalnym związku do liczby zajmowanych metrów kwadratowych. Głośne bachory czy wózki dziecięce na klatce schodowej obniżały jego wartość.

Tom marzył o tym, żeby się z niego wynieść. To Rebecka chciała mieszkać na Östermalmie, nie on.

„Ciebie i mnie razem. Nie chcę już tego dłużej”.

Teraz może będzie miał okazję się przeprowadzić.

Ta myśl nie stanowiła jednak pocieszenia.

Chociaż pługi śnieżne hałasowały przez całą noc, na Karlavägen panował kompletny chaos. Tom zerknął na Ksenię. Jak zwykle była zbyt lekko ubrana: pełne dziur dżinsy i kurtka ze sztucznej skóry raczej nie chroniły skutecznie przed zimnem. Mimo to nie skomentował jej stroju ani słowem, wdzięczny córce za to, że zgodziła się dzisiaj, aby towarzyszył jej do szkoły.

Nie każdego dnia bowiem jego nadąsana nastolatka chciała być widziana w towarzystwie ojca.

– Do wieczora, Ksenioczka.

– Na razie – odpowiedziała, grzebiąc butem w śniegu.

Przed szkołą było pusto, w przeciwnym razie natychmiast zaprotestowałaby na dźwięk zdrobniałej formy swojego imienia, tak chętnie używanej przez niego.

Stał na chodniku i patrzył za chudą postacią o długich miedzianych włosach rozwiewanych przez wiatr, zmierzającą w stronę ceglanego budynku.

Poruszała się tak samo jak jej mama, Olga. O ile dobrze pamiętał, po raz pierwszy zwrócił uwagę na charakterystyczny chód Olgi w moskiewskim ogrodzie botanicznym. Podczas gdy on siedział na zardzewiałej parkowej ławce, ona ruszyła do kiosku z lodami. Wiódł za nią wzrokiem zafascynowany i pomyślał sobie wtedy, że porusza się jak balerina.

Boże drogi, kiedy to było! I jacy oni byli wtedy młodzi!

Ksenia zniknęła w drzwiach szkoły. Z daleka dobiegło przytłumione trzaśnięcie.

Jak zareaguje, kiedy się dowie, że on i Rebecka zamierzają się rozstać?

Tom ruszył przez śnieg w kierunku Valhallavägen i znowu pomyślał o Oldze, matce Kseni. Nigdy nie dał ich związkowi prawdziwej szansy. W tamtym czasie najważniejsza dla niego była praca. A potem stało się tak, jak się stało. Rozeszli się i Olga zaszła w ciążę z innym, z jego przyjacielem Fredrikiem.

Tak przynajmniej wtedy sądził.

Kiedy Ksenia miała sześć lat, Olga i Fredrik zginęli jedno po drugim w ciągu kilku dni. On został wysadzony w powietrze przez skorumpowanego ministra, a ona utopiła się w aucie, zepchnięta z drogi do rzeki na polecenie tego samego człowieka. W następstwie tych wydarzeń wyszło na jaw, że biologicznym ojcem Kseni jest Tom, i to jemu przyznano opiekę nad dziewczynką. Wciąż nie potrafił przestać zastanawiać się nad tym, jak wyglądałoby jego życie, gdyby nie rozstał się z Olgą. Może stworzyliby ładną małą rodzinę. Może Olga nadal by żyła. Może nawet stałaby się jego największą miłością.

Te myśli prowadziły donikąd.

Tom przeciął Gärdet zabudowaną modernistycznymi domami z pierwszej połowy dwudziestego wieku. Swekraft, jedna z największych szwedzkich spółek energetycznych i jego obecny pracodawca, mieściła się przy drodze na Lidingö, po sąsiedzku z TV4. Knut Svedberg, dyrektor Swekraftu, wykazał się bystrością i przeniósł główną siedzibę z modnego Stureplanu tutaj. Ludzi kłuło bowiem w oczy, że spółka będąca własnością państwa ma swój adres w najbogatszej części stolicy.

Knut był mistrzem w relacjach z właścicielami, zarządem i dziennikarzami. Innym przykładem na to była jego decyzja o zakończeniu współpracy Swekraftu z firmą energetyczną należącą do córki dyktatora Uzbekistanu. Media wynosiły go za to pod niebiosa. Poprzedniego dyrektora Swekraftu natomiast czekał proces za nieczyste interesy.

Knut Svedberg robił wszystko właściwie.

Tom oddychał z ulgą, że ma przynajmniej pracę, która sprawia mu zadowolenie, oraz szefa, którego szanuje i który stał się jego bliskim przyjacielem. Potrzebował tego teraz. Miał bowiem gorzkie doświadczenie w tym względzie z ostatnich lat w Moskwie, kiedy stracił tam posadę i jednocześnie nie brakowało mu problemów na froncie domowym. Doprowadzało go to wtedy do szaleństwa.

Tom usiadł obok Gelas Dirawi, szefowej biura komunikacji, odpowiedzialnej także za relacje między inwestorami. Jej falujące czarne włosy pachniały bardziej cytrusami niż wiśnią, którą podobno oznaczało jej kurdyjskie imię. Po drugiej stronie stołu zajęli miejsca prezes zarządu oraz dyrektor generalny spółki budowlanej Allshore.

Brakowało jedynie odgrywającego główną rolę właściciela – Knuta Svedberga.

– Do Knuta akurat zadzwonił ktoś ważny i musiał odebrać – wyjaśniła Gelas przepraszająco.

– Czym tak naprawdę teraz się zajmujesz? – spytał dyrektor Allshore z przeciągłym göteborskim zaśpiewem, posyłając Tomowi nieco zbyt szeroki uśmiech. Jego sposób bycia i styl ubierania przypominały Tomowi pewnego komentatora piłkarskiego z telewizji.

– Międzynarodową działalnością Swekraftu – odpowiedział. – Musimy zaprowadzić porządek w sporej części zagranicznych spółek i u kooperantów.

Nie wspomniał, że chodzi głównie o kretyńskie inwestycje w węgiel brunatny – najbardziej zanieczyszczone źródło energii na świecie – poczynione przez poprzednich szefów firmy, na które on teraz nie mógł znaleźć nabywców.

– Tom kieruje naszą działalnością zagraniczną – oznajmiła Gelas tonem jednoznacznie sugerującym göteborczykowi, że powinien był to wiedzieć.

Do salki wszedł Knut.

– Przepraszam was. Właśnie rozmawiałem z ministrem gospodarki.

Uścisnął dłoń szefowi Allshore’u, po czym usiadł po drugiej stronie, przy Gelas. Są do siebie trochę podobni, pomyślał Tom. Oboje mają przenikliwe ciemne oczy pod mocno zaznaczonymi brwiami i gęste czarne włosy. Jedyna różnica to lekkie przebłyski siwizny na głowie Knuta.

– Jak wiecie, dałem rządowi wyraźnie do zrozumienia, że musi postawić Rosjanom warunki. Szwecja powinna uzyskać coś w zamian za to, że oni przeciągną sobie przewody gazowe przez szwedzkie wody terytorialne.

– Dostęp do gazu ziemnego – uzupełniła Gelas.

Knut skinął głową.

Tom wiedział, że jego szef, który sam był kiedyś sekretarzem stanu w Ministerstwie Gospodarki, próbował wpłynąć na ministra, kiedy powstawały plany Weststreamu, jak nazywano ten gazociąg. Był to gigantyczny projekt, który tak czy inaczej nie pozostanie bez konsekwencji dla Szwecji niezależnie od tego, jak rząd się do niego odniesie. Weststream – liczący ponad sto dziewięćdziesiąt kilometrów długości – miał być najdłuższym na świecie rurociągiem położonym pod wodą, biegnącym od Wyborga w Rosji do Greifswaldu w Niemczech.

Transportowana jego dwiema nitkami energia pod postacią gazu ziemnego miała rocznie przewyższać całkowitą konsumpcję energii w Szwecji. Zgodnie z planami Rosjan najdłuższy odcinek biegłby przez szwedzkie wody terytorialne na Morzu Bałtyckim, co stawiało rząd przed niełatwym problemem, jak ustosunkować się do tej kwestii. Należało bowiem odpowiednio wyważyć relacje z potężnym sąsiadem ze wschodu, a także szwedzką politykę bezpieczeństwa i aspekty ekologiczne.

– Wiele czynników sprawia, że gaz jest nam bardzo potrzebny – powiedział Knut. – Po katastrofie w Fukushimie i wygaszeniu dwóch naszych elektrowni jądrowych powinniśmy zdywersyfikować źródła energii dla Szwecji. A gaz ziemny to najczystsze paliwo kopalne. Przepraszam, nie dostaliście jeszcze kawy?

Rzucił okiem na pusty blat stołu.

– Nie, ale nie odmówilibyśmy – powiedział dyrektor generalny Allshore’u, który miał na imię Glenn i był nieco bardziej stonowaną wersją prezesa.

– Swoją drogą zapomniałem wam pogratulować – zwrócił się Knut do gości z Göteborga. – Elfsborg idzie jak burza. Słyszałem, że udało wam się zdobyć nowe gwiazdy.

Obaj mężczyźni po drugiej stronie stołu wyraźnie rozpromienieli.

Tom przypomniał sobie, jak Gelas napomknęła kiedyś, że oni dwaj zasiadają w zarządzie klubu piłkarskiego Elfsborg.

– Dzięki, dzięki. W końcu trzeba jakoś sensownie wykorzystać te pieniądze – odparł z uśmiechem prezes. Gdy tylko zaczęto spekulować, że Allshore prawdopodobnie będzie wykonawcą części Weststreamu, kurs akcji spółki poszybował jak rakieta.

– No tak, podobno pieniędzy nam nie zabraknie, jeśli doprowadzimy do budowy szwedzkiej nitki – powiedział Knut. – A wiele wskazuje na to, że Rosjanie będą chyba gotowi przystać na nasze warunki. Minister gospodarki słyszał rzekomo, że są skłonni rozważyć na wysokości północnej części Gotlandii dodatkowe przyłącze, które dochodziłoby do regionu Norrköping.

– Żartujesz? – rzucił prezes Allshore’u ze zdziwioną miną.

Knut jedynie skinął głową i kontynuował:

– Sto miliardów koron. Tyle według ostatnich szacunków ma kosztować Weststream. Dodaj jeszcze do tego tę boczną nitkę, którą, mam nadzieję, my będziemy budować. To powinno wywindować nas całkiem wysoko.

– Przepraszam – wtrąciła Gelas. – Jak zdążyliście się przekonać, na rynku akcji zdano już sobie sprawę, że zarówno Swekraft, jak i Allshore mogą sporo zyskać na Weststreamie. Dlatego musimy być niezwykle ostrożni i pilnować, aby od nas nie wyciekła żadna informacja. Przecież obie nasze firmy są notowane na giełdzie. Proszę o tym pamiętać.

Tom był pod wrażeniem Gelas. Chyba dopiero skończyła trzydziestkę, a świetnie sprawdzała się w roli szefa i imponowała kompetencją. Knut swego czasu uparł się i postawił na nią, czym dowiódł, że miał nosa. Gelas cieszyła się poważaniem i doskonale sobie radziła w każdej sytuacji.

– Powiedz no, Knut, ale całkiem szczerze, czy nie boisz się trochę tak naciskać na Rosjan? – spytał Glenn. – No bo przecież oni wcale nie chcą żadnej dodatkowej odnogi do Szwecji. I pewnie dobrze wiedzą, że to ty podkręcasz rząd.

Tom wyczuł w głosie Glenna szczerą troskę, a może nawet zaniepokojenie.

– Masz aboslutną rację, że Rosjanie nie chcą być szantażowani przez kraje tranzytowe, takie jak Ukraina czy Białoruś, które domagają się zapłaty za każdy metr sześcienny gazu przesyłany przez ich terytorium. Dlatego budują Weststream. Jednocześnie uzależniają jeszcze bardziej Europę Zachodnią od rosyjskiego gazu, a tym samym od Rosji. Zwłaszcza z punktu widzenia Niemiec. W pewien sposób więc nasze żądania psują im plan gry. Ale moje osobiste doświadczenie mówi mi, że oni szanują tych, którzy grają ostro i są twardzi.

– Gelas wspomniała, że zagroziłeś im zablokowaniem budowy gazociągu.

– Być może należałoby wziąć to pod uwagę – odpowiedział i spojrzał na szefową biura komunikacji, która co prawda się uśmiechała, ale między jej brwiami nagle zarysowała się zmarszczka świadcząca o lekkiej irytacji.

– Knut powiedział tylko tyle, że mógłby się postarać, aby Ministerstwo Środowiska zwróciło większą uwagę na zagrożoną wymarciem populację małego kraba piaskowego, który żyje na wschód od wyspy Gotska Sandön – wyjaśniła Gelas. – Poprowadzenie gazociągu w tamtym miejscu groziłoby naruszeniem tej cennej populacji. Z tego powodu Szwecja miałaby podstawy, aby przesunąć rozpoczęcie budowy na nieokreśloną przyszłość.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Oczywiście spodziewano się, że rząd będzie szukał pretekstu dla zablokowania budowy gazociągu, jeśli Rosjanie nie wyrażą zgody na przyłączenie do niego Szwecji. Ale żeby obciążać winą za to małego kraba?

To było naprawdę genialne.

– Wydawałaś się trochę zła na prezesa Allshore’u – powiedział Tom do Gelas, kiedy wracali do własnych pokojów.

– Dzisiaj jestem w ogóle wkurzona na facetów. ‒ Zatrzymała się przed swoimi drzwiami, oparła o futrynę i ściągnęła z nóg wysokie szpilki. – To nie są buty na półmetrowe zaspy.

Nagle okazało się, że jest całkiem niska, czego Tom wcześniej nie zauważył. Jej silna osobowość i falujące włosy jakoś sprytnie to kamuflowały.

– Jesteś zła na facetów z jakiegoś szczególnego powodu?

– Nie, skąd, jedynie dlatego, że mój chłopak chyba prowadził podwójne życie.

– Co takiego? Wyglądał na hipstera z krwi i kości.

Tomas widział go ostatnio na imprezie bożonarodzeniowej. Dosyć chudy facet z modną brodą i w ciężkich trekkingowych butach. A kilka dni później zauważył go w oknie kawiarni Mellqvist przy Nytorget.

– To fake. Bzyka wszystko, co się rusza. Zaczęłam go podejrzewać i sprawdziłam jego logowania na Facebooku. No i okazało się, że żyje na dwa fronty.

Dla Toma nie było to obce zjawisko – przez piętnaście lat pracował w Rosji. Przez sekundę się zawahał, czy nie opowiedzieć jej, że jego partnerka właśnie zerwała z nim po dziesięciu latach, lecz coś kazało mu to przemilczeć. Może wstyd, że to nie on odszedł.

– Przykro mi. – Jedynie na tyle się zdobył.

– Nie ma obawy, poradzę sobie. Dziś wieczorem wychodzę z koleżankami trochę się zabawić, więc popracuję nad tym. A przy okazji: Knut nie wspominał ci, że znowu mu grożono?

Tom pokręcił przecząco głową. Był świadom, że zaangażowanie szefa w kwestie uchodźców i integracji irytuje wiele osób, podobnie jak przewodniczenie charytatywnej organizacji chrześcijańskiej Stadsmissionen, z ramienia której walczył o stworzenie większej liczby schronisk dla Romów.

– Oczywiście nie zgadza się, żeby podjąć jakieś kroki, mimo to zadzwoniłam do SÄPO1 – mówiła dalej Gelas. – Powiedzieli, że mają dużo pracy, ale dali parę wskazówek.

– Jakich?

– Na przykład takich, że Knut powinien wciąż zmieniać trasę zarówno do pracy, jak i do domu na Mosebacke – wyjaśniła z uśmiechem. – Genialny pomysł, nie uważasz? Nigdy bym na to nie wpadła.

HeinzSankt Petersburgstyczeń 2014

Heinz Braunheimer patrzył przez brudne szyby taksówki. Od jego ostatniej wizyty w Rosji minęło ponad dwadzieścia lat. Teraz znalazł się w Petersburgu, mieście, w którym mieszkał Mendelejew, gdy pracował nad swoim układem okresowym pierwiastków. Po niecałych dwudziestu czterech godzinach uznał, że ma już dość zabawy w turystę. Zdążył zobaczyć większość z tego, co chciał zwiedzić. Gdyby musiał wybierać, co zrobiło na nim największe wrażenie, nie wiedziałby, czy opowiedzieć się za Ermitażem, gabinetem osobliwości Piotra Wielkiego czy soborem Świętego Izaaka.

Heinz nie potrafił zrozumieć, dlaczego ludziom wydawało się niepojęte, że car Piotr Wielki polecił umieścić w formalinie bliźnięta syjamskie. To przecież świadczyło o jego temperamencie badacza. A ponieważ Heinz również jest naukowcem, potrafi oddzielić to, co osobliwe czy wręcz makabryczne, i dostrzec kryjącą się za tym prawdziwą motywację.

Zdążył także załatwić to, co było oficjalnym powodem jego przyjazdu: kupił futro sobolowe dla Marianne. Rachunek na kwotę odpowiadającą trzydziestu trzem tysiącom koron – czyli więcej, niż wynosiła jej miesięczna pensja – leżał w portfelu. Zgodnie z otrzymanymi precyzyjnymi instrukcjami miał okazać go przy odprawie celnej, gdy będzie wracał do Szwecji.

Na każdym kroku kłamstwo.

Marianne powiedział, że jedzie na konferencję, a swojemu szefowi, że jest chory. Co potem zrobi z tym pieprzonym futrem – nie miał pojęcia, uważał jednak, że najlepiej będzie je zachować, gdyby ktoś po czasie miał do niego jakieś pytania na temat wyjazdu.

Taksówka zatrzymała się na czerwonym świetle; szerokimi trotuarami Prospektu Moskiewskiego płynęły setki przechodniów – zadziwiająco dobrze ubranych i solidnie zabezpieczonych przed przenikliwym zimnem, które tutaj wydawało się jeszcze bardziej dokuczliwe niż w domu. W końcu miasto leżało na dawnych bagnach.

Po wieloletniej nieobecności w Rosji mógł stwierdzić, że kraj się zmienił. Co prawda ludzie nie chodzili uśmiechnięci od ucha do ucha, ale na pewno nie mieli tak ponurych i zgnębionych twarzy, jakie pamiętał z dawnych czasów. Wszędzie odnoszono się do niego uprzejmie i życzliwie, mimo że mówił tylko po angielsku i niemiecku. Spotykane przez niego osoby w większości wiodły całkiem znośne życie klasy średniej, przynajmniej na pierwszy rzut oka niewiele się różniące od egzystencji przeciętnego Svenssona. Pod niejednym względem Rosja wydawała się zupełnie innym krajem niż ten, który poznał jako młody chłopak, gdy został wysłany z Niemiec Wschodnich do Związku Radzieckiego na studia.

„Otrzymasz obiekt w stosownym czasie. Następnie przeniesiesz go przez cło w uzgodniony sposób”.

Chociaż te słowa wciąż obijały mu się po głowie, odnosił wrażenie, że całkiem nieźle udało mu się wyprzeć ze świadomości, co tak naprawdę ma tutaj do zrobienia. Najtrudniej było mu chyba wtedy, gdy uzmysławiał sobie, na jakie ewentualne niebezpieczeństwo naraża siebie i swoją rodzinę. Wyrzuty sumienia były tak silne, że chwilami wręcz brakowało mu powietrza.

Nigdy nic nie wspomniał swojej żonie. Sprowadził dzieci na świat w pełni świadom przysięgi, jaką złożył wiele lat temu. Ale w swej wewnętrznej mowie obronnej powtarzał, że nie pozostawiono mu wyboru. Otrzymał wyraźne polecenie, że ma się ożenić z odpowiednią szwedzką dziewczyną i założyć rodzinę.

Wielkodusznie Centr nie miał zastrzeżeń, że wybrał sobie na żonę kobietę, która nie była mu obojętna.

Centr.

Centrala.

To brzmiało anonimowo. I było anonimowe. Tak nazywano miejsce, biuro w Moskwie, gdzie podejmowano decyzje w sprawie takich osób jak on, zupełnie ponad głowami samych zainteresowanych. Jedyne, co pamiętał, to twarz, którą widział dobre piętnaście lat wcześniej. A po upadku Związku Radzieckiego w 1991 roku Centr kompletnie zamilkł. Zaległa cisza, i to tak konsekwentna, że w końcu zaczął żywić nadzieję, iż znalazł się na emeryturze. Że odzyskał swoje życie. A potem zaczęły przychodzić polecenia wydawane przez tamtego człowieka. Tak przynajmniej przypuszczał.

„Gdy otrzymasz obiekt, masz zachowywać się spokojnie i z opanowaniem. Twój profil i życiorys są czyste. Nie masz się czym denerwować”.

Taksówka skręciła w Pułkowskoje szossie. Było naprawdę zimno, co najmniej ze dwadzieścia stopni mrozu. Pojedyncze suche płatki śniegu powoli opadały na jezdnię. Na horyzoncie rysowała się sylwetka portu lotniczego Pułkowo. Mniej więcej w tym miejscu, daleko od miasta, zostały zatrzymane oddziały wojsk hitlerowskich, w dużej części przez kobiety czerwonoarmistki. Naziści oblegali Petersburg przez dziewięćset dni. Obecny prezydent Rosji, piastujący ten urząd od piętnastu lat, dorastał wśród wspomnień tamtych zdarzeń, które kosztowały życie ponad jedną trzecią mieszkańców. Było to jedno z najbardziej tragicznych oblężeń w historii. Może więc trudno się dziwić, że ten facet tak wielką wagę przykłada do armii i obrony ojczyzny, pomyślał Heinz. I może on nigdy nie zostałby zaangażowany, gdyby właśnie ten prezydent nie doszedł do władzy.

Taksówka zajechała przed halę odlotów. Nadal nikt nie dał mu nic do zabrania do Szwecji. A im mniej zostawało czasu, tym mniej było możliwości.

Zapaliła się w nim iskierka nadziei.

Może tamci coś spieprzyli lub zmienili plany albo zdecydowali się na wykorzystanie innego kuriera. Nie byłoby to wcale dziwne. Bo niby po co wybierać prawie sześćdziesięcioletniego fizyka z Tierp żywo interesującego się botaniką?

Taksówka zatrzymała się przed terminalem.

Zapłacił, sięgnął po teczkę, w której mieściła się jedna zmiana używanej bielizny, kilka przewodników i laptop. Torbę z sobolowym futrem dla Marianne przez całą drogę trzymał na kolanach, aby jej nie zapomnieć. Nie daj Bóg, gdyby rzeczywiście tak się stało i gdyby naprawdę musiał za nie zapłacić. Wtedy wyprawa w ciepłe kraje stanęłaby pod znakiem zapytania i Marianne wpadłaby w furię, co czasami jej się zdarzało.

Chwycił za klamkę, aby otworzyć drzwi.

– Sekundoczku.

Heinz zastygł w połowie ruchu. Zobaczył, że taksówkarz patrzy na niego w lusterku wstecznym.

– Priedmiet w waszem laptopie.

W jego laptopie? Jak ktoś mógł włożyć cokolwiek do jego laptopa? Już prawie otworzył teczkę, aby go wyjąć, gdy nagle uderzyła go pewna myśl: skąd taksówkarz wie, że on mówi po rosyjsku? Przecież nie powiedział do niego ani słowa w języku swojego ojca. Nie używał go od czasu, kiedy znalazł się w Göteborgu na stypendium badawczym.

A od tamtej chwili minęło ponad trzydzieści lat.

Spojrzał na mężczyznę, który wciąż przyglądał mu się w lusterku. Jego jasne oczy były pozbawione wyrazu.

– Łuczsze nie iskat’. I nie w kojem słuczaje otkrit’ priedmiet.

Heinzowi i tak było zimno, ale słowa taksówkarza sprawiły, że jego ciało niemal skostniało. Zamknął teczkę.

W jego uszach wciąż brzmiały słowa:

„Pod żadnym warunkiem nie otwierać obiektu”.

Heinz szedł przez terminal, zmierzając ku automatom do samodzielnej odprawy. Miał wrażenie, że wszyscy patrzą na niego. Nagle w polu widzenia dostrzegł oficera w asyście dwóch żołnierzy. Szli prosto w jego stronę. Nerwowo przełknął ślinę i skręcił w bok. Gdy zdał sobie sprawę, że ta zmiana kierunku musiała wyglądać podejrzanie i że zbytnio przyspieszył kroku, zbliżył się do grupy turystów mówiących po szwedzku, usiłując udawać, że też do niej należy.

Na próżno.

Tuż przed nim wyrośli trzej policjanci. Nie miał wątpliwości, że czekali na niego. Jeden rozglądał się pilnie dookoła. Dwaj pozostali utkwili w nim wzrok.

– Dokumienty!

Doskonale wiedział, co to znaczy: chcieli od niego paszport albo inny dowód tożsamości, zachował jednak na tyle zimną krew, że spojrzał na nich tak, jakby nic nie rozumiał. Uspokoiło go to na chwilę – mimo upływu wielu lat wytrenowane odruchy tkwiły w nim jeszcze.

– Passport, ticket – rzucił jeden z policjantów.

To nie mógł być przypadek, że wybrano akurat jego. Zdawał sobie sprawę, że różne frakcje instytucji czuwających nad porządkiem prowadzą między sobą wojnę o przywileje, między innymi o to, kto ma pierwszeństwo w dostępie do lukratywnych interesów czy łapówek. Może jego zleceniodawca jest solą w oku policji? Może Centr nie ma już tak mocnej pozycji jak kiedyś?

– Heinz Andreas Braunheimer? – spytał policjant przeglądający jego paszport i podniósł na niego wzrok. Miał spokojny głos.

Policja raczej wiedziała, że jego nazwisko to przykrywka.

„Heinz Andriejewicz” – rozległo się echo w jego głowie.

Oto prawdziwe nazwisko.

Nagle wyłoniło się pewne wspomnienie z lat szkolnych. Do szkoły imienia Żukowskiego w Erfurcie chodziły wyłącznie dzieci mające rosyjskich rodziców, najczęściej wojskowych. Imię Heinz wybrała dla niego mama pochodząca z NRD, ale nauczyciele zwracali się do niego Andriejewicz, używając otczestwa po jego ojcu Andrieju. Od kiedy osiadł w Szwecji, stosował jedynie imię Heinz, Andreas i Braunheimer natomiast zostały po prostu wymyślone.

Czy policjanci to wiedzieli?

– Do kontroli bezpieczeństwa jest bardzo długa kolejka. Może pan przejść do stanowiska dla VIP-ów – oznajmił jeden z policjantów, wskazując na przejście obok.

– Dziękuję. – Tylko tyle zdołał wykrztusić.

Tomsiedziba Swekraftu, Sztokholm