Strona główna » Styl życia » W 16 miesięcy dookoła świata. Azja, Australia i Oceania oraz Ameryka Północna

W 16 miesięcy dookoła świata. Azja, Australia i Oceania oraz Ameryka Północna

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7596-708-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “W 16 miesięcy dookoła świata. Azja, Australia i Oceania oraz Ameryka Północna

– Chcę zobaczyć te żyrafy – mówię do koleżanki w pracy, wpatrując się w jej kalendarz wiszący na ścianie.
– Jedź! Przez to biuro żyrafy nigdy nie przegalopują… – odpowiada.
Krótko po tym wydarzeniu moje wypowiedzenie leży na biurku szefa. Marzenie kiełkujące od wielu lat staje się faktem. Razem z Fabianem rezygnujemy z pracy, oddajemy właścicielowi wynajmowane mieszkanie, a całe wyposażenie – łącznie z meblami – sprzedajemy przez Internet. Pakujemy plecaki i wyjeżdżamy w wielką podróż. W podróż dookoła świata, która potrwa szesnaście miesięcy...
Natalia Brożko urodziła się w Głuchołazach w 1983 roku. Gdzie mieszka na stałe? Trudno powiedzieć. W jej życiorysie pojawiły się dotychczas takie miejsca zamieszkania, jak: rodzinne Głuchołazy, Berlin, Hanoi, Warszawa, Frankfurt nad Menem i Bad Karlshafen. Najchętniej mówi o sobie: „Polka – obywatelka świata”. Zamiłowanie do dalekich podróży odkryła, studiując na na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie historię i socjologię Południowej i Południowo-Wschodniej Azji.
Autorka książki Azja moimi oczyma. Wspomnienia z podróży (2012).

Polecane książki

Fragment: "Od samego rana jest tak nijako. Chmury przelatują tak nisko, że zahaczają o kłujące niebo groty; poszarpane, z wiszącymi strzępami fruną dalej na wschód…, nie, na północ. Na dworze jest zimno i pada ten mokry, nieprzyjemny deszcz. Nie widać nieba, które tak kocham. Jest szaro i buro. ...
XXI wiek stał się erą pośpiechu. Z jednej strony ludzie w pogoni za nowymi perspektywami lepszego jutra, przestali dostrzegać piękno otaczającego ich świata, z drugiej, w wielu przypadkach szare i smutne blokowiska oraz centra miast, niezbyt zadbane tereny zielone nie zachęcały ich do zatrzymani...
Suazi to swoiste podsumowanie prawie trzydziestopięciolecia prasowego debiutu literackiego („Odra”, 1976) i ponad dziesięciolecia debiutu książkowego (Od ściany do ściany, 2000 r.). Książka, w odróżnieniu od poprzednich, jest po części prozą, po części poezją. Część prozatorska, nosząca tytuł Suazi,...
Okręty króla Ajetesa, a było ich trzy, zbliżały się coraz bardziej. Coraz wyraźniej też dochodziły wołania króla:– Medeo, wyrodna córko, biada tobie i Argonautom!Medea stanęła na rufie i też zaczęła wołać głośno:– Ojcze, pozwól nam odpłynąć spokojnie, bo będziesz żałował.– Biada tobie, mówię. Wszysc...
"Jądro ciemności/Heart of Darkness" Josepha Conrada to publikacja stworzona dla osób, które chcą poznać jedną z najważniejszych i najczęściej czytanych angielskich powieści wszech czasów. Została ona zekranizowana przez Francisa Forda Coppolę w 1979 roku pod tytułem "Czas apokalipsy". Tekst powieści...
    Podatnicy VAT narażeni są na wiele sankcji i kar. Część z nich wynika z błędów w rozliczaniu VAT. W takich przypadkach podatnikom grozi utrata prawa do odliczenia lub stosowania obniżonej stawki VAT. Ponadto od 1 stycznia 2017 r. w ustawie o VAT obowiązują nowe przepisy umożliwiające nakładanie ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Natalia Brożko

Burda NG Polska

Sp. z o.o. Spółka Komandytowa

ul. Marynarska 15, 02-674 Warszawa

Dział handlowy: tel. 22 360 38 42

Sprzedaż wysyłkowa: tel. 22 360 37 77

Tekst i zdjęcia © 2015 Natalia Brożko

Redakcja: Anna Maria Thor

Korekta: erte

Projekt graficzny, skład i łamanie: Hanna Szeliga-Czajkowska

Redaktor prowadzący: Małgorzata Zemsta

Redaktor techniczny: Mariusz Teler

Zdjęcia na okładce: Natalia Brożko, Fabian Krebs

Zdjęcia wewnątrz: Natalia Brożko, Fabian Krebs

ISBN 978-83-7596-708-1

Copyright for Polish edition © 2015 National Geographic Society.

All rights reserved.

National Geographic i żółta ramka są zarejestrowanymi znakami towarowymi National Geographic Society.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

www.burdaksiazki.pl

www.national-geographic.pl

Od wydawcy

Z uwagi na ogromne tempo zmian przed wyjazdem radzimy osobiście sprawdzić aktualność niektórych informacji podanych w książce, takich jak: daty, godziny otwarć, numery telefonów oraz ceny. Wszystkie dane zostały uważnie sprawdzone. Nie ponosimy jednak odpowiedzialności z ich zgodność z rzeczywistością i kompletność.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Świat jest książką i ci,

którzy nie podróżują,

czytają tylko jedną stronę.

św. Augustyn

Fabianowi

Dziękuję Ci za wiele

wspólnie przeczytanych stron

Kiedy się czegoś pragnie, wtedy cały wszechświat sprzysięga się, byśmy mogli spełnić nasze marzenie1.

– My też mamy marzenie. Jedźmy!

– Tak, masz rację. Jedźmy! – z podnieceniem w głosie rozmawiamy przy kolacji.

Za tydzień:

– Nie, Fabian, rozmyśliłam się – informuję mojego partnera. – To za duże ryzyko.

– Hmmm, ja chyba również się rozmyśliłem.

– To nie jest najlepszy pomysł – kontynuuję. – Musielibyśmy się zwolnić z pracy, wyprowadzić z mieszkania… Darujmy sobie.

Za miesiąc:

– Nie mogę zapomnieć i przestać o tym myśleć.

Kiedy się czegoś pragnie, wtedy cały wszechświat sprzysięga się, byśmy mogli spełnić nasze marzenie.

– Będziemy kiedyś żałować, że nie pojechaliśmy…

– Wiem.

– No to może podejmijmy to wyzwanie?

– Może…

Za dwa miesiące:

– Znów nie spałam całą noc. Chciałabym, ale się boję. Boję się, ale chciałabym…

Kiedy się czegoś pragnie, wtedy cały wszechświat sprzysięga się, byśmy mogli spełnić nasze marzenie.

Podobnych dyskusji przeprowadzimy dziesiątki.

Za pół roku:

– Chcę zobaczyć te żyrafy – mówię do koleżanki w pracy, wpatrując się w jej kalendarz wiszący na ścianie.

– Jedź! Przez to biuro żyrafy nigdy nie przegalopują – odpowiada.

Marzenie kiełkujące od wielu lat staje się faktem. Nasze wypowiedzenia leżą na biurkach szefów. Zwolniliśmy się. Nie ma już odwrotu. Kupujemy bilety w jedną stronę.

Dzwonię do rodziców.

– Co takiego? Żartujecie, prawda? – dopytują się.

– No, tym razem nie – rozczarowuję ich.

Chwila ciszy w słuchawce.

– Musimy to przemyśleć. Rozłączmy się teraz – wykrztusza mój tato.

Czekam godzinę, dwie… Dzwoni telefon. Biegnę, by odebrać.

– Wiecie, co? – mówią jednym głosem – po prostu jedźcie… Wszystko jakoś się ułoży.

Reakcja przyjaciół, kolegów z pracy i szefostwa jest podobnie zaskakująco pozytywna. Znajomi nie zapytali,  c z y  na pewno jedziemy, tylko  k i e d y  jedziemy.

– Wiesz, Natalia, gdybyś nie skorzystała z takiej szansy, bardzo bym w ciebie zwątpił – powiedział mi szef, trzymając w ręku moją rezygnację.

W biurze na do widzenia otrzymuję kilkanaście prezentów na każdą okazję z odpowiednim dopiskiem i wierszykiem: letnia koszulka z odbitym zdjęciem zespołu na upały, ciepły szal na niepogodę, ziołowa herbatka na uspokojenie, notatnik z mapą świata do robienia zapisków, hermetycznie zapakowane bożonarodzeniowe potrawy na nadchodzące święta i antystresowe świeczki relaksacyjne to tylko niektóre z nich.

Seria pożegnań za nami. Nie było łatwo.

Na koniec sprzedajemy przez Internet cały dobytek łącznie z meblami i wypowiadamy mieszkanie. Pakujemy plecaki i wyjeżdżamy w wielką podróż. W podróż dookoła świata.

– W którym hotelu się pan zakwateruje? – na lotnisku w Bangkoku urzędnik pyta Fabiana. – Musi pan podać adres w formularzu wjazdowym.

– Eee, jeszcze nie wiem.

– Jak to? Żarty pan sobie stroi? Przyleciał pan na drugi koniec świata i nie zarezerwował noclegu nawet na pierwszą noc? – naciska z niedowierzaniem służbista. – Proszę zatem wpisać byle co z przewodnika.

Nie dość, że ani mój facet, ani my wszyscy nie mamy rezerwacji pokoju, to jeszcze lecimy do Tajlandii osobno i musimy się gdzieś odnaleźć. Mówiąc „my wszyscy”, mam na myśli dodatkowo moich rodziców, którzy koniecznie chcieli sprawdzić, w jakich nastrojach rozpocznie się nasza podróż w nieznane, i postanowili towarzyszyć nam przez prawie cztery tygodnie. Nasza polska trójka leci z Wrocławia przez Frankfurt. Fabian innym samolotem z Frankfurtu przez Kuwejt. Spotykamy się szczęśliwie w hali przylotów w Bangkoku.

Nie wykazujemy się oryginalnością, jeśli chodzi o miejsce zakwaterowania. Taksówka wiezie nas prosto na Khao San Road, czyli najbardziej popularną wśród plecakowców2 ulicę stolicy. To mekka turystów o skromnej i średniej zawartości portfela. Nasi panowie zatrzymują się w barze na piwo i pilnują bagażu, a my z mamą ruszamy na poszukiwania lokum.

Ulica jest zamknięta dla ruchu. Po prawej i lewej stronie rozciągają się tanie hotele, knajpy i bezlik straganów oraz wszelkiego rodzaju garkuchni. Po kilku nieudanych próbach znajdujemy w miarę przyzwoite pokoiki. Rozpakowujemy się i całą czwórką idziemy na rekonesans i kolację. Przygodę czas zacząć!

W nocy, chcąc nie chcąc, jesteśmy do trzeciej nad ranem uczestnikami jakiejś dyskoteki. Dobrze, jeśli tylko jednej. Co kilka metrów rozbrzmiewa na cały regulator muzyka ze światowych list przebojów. Okna hotelowe nie dają rady wygłuszyć hałasów. Najlepszym i sprawdzonym rozwiązaniem okazują się wtedy zatyczki do uszu. W godzinach porannych ulica zamiera, ale nie na długo. Z wolna nocni imprezowicze wyłaniają się w poszukiwaniu śniadania. I tak w kółko. Ulica tętni życiem przez cały rok.

Zamierzamy najpierw zobaczyć Pałac Królewski ze świątynią Phra Keo, w której mieszka Szmaragdowy Budda. To zdecydowanie główny punkt programu w Bangkoku. Po drodze zaczepia nas miły pan z informacją, że pałac jest czynny dopiero po południu. Żeby nie tracić przedpołudnia, moglibyśmy udać się tuk-tukiem (lokalnym trzykołowym pojazdem) na zwiedzanie okolicznych świątyń. Jako że jest on zwykłym przechodniem, nie podejrzewamy w tym żadnego podstępu i idziemy za jego radą: szukamy przewiewnej taksóweczki.

– Zróbmy interes – zagaduje nas napotkany kierowca tuk-tuka. – Obwiozę was (prawie) za darmo przez parę godzin po mieście. W zamian odwiedzimy kilka sklepów z ubraniami i biżuterią, a wy poudajecie zainteresowanych klientów. Nie musicie niczego kupować! – zapewnia nas. – Odegracie tylko teatr.

– A co pan z tego ma? – pytamy zdziwieni.

– Od każdego przywiezionego gościa otrzymuję od właściciela prowizję w postaci bonu paliwowego – odpowiada z uśmiechem na ustach. – Zarabiam na tym dużo więcej niż na usługach transportowych.

– Nie spieszy nam się. Umowa stoi!

Przypieczętowujemy naszą umowę uściskiem dłoni. Wszyscy są zadowoleni. Kierowca otrzyma swój bon paliwowy, my za pół darmo zwiedzimy okoliczne waty, czyli świątynie.

Pierwszy jest Intharawihan. Jego budowę rozpoczęto w 1867 roku, lecz ukończono dopiero sto lat później, w roku 1967. Ogromne emocje wywołują we mnie misternie wykonane ościeżnice okienne i drzwiowe. Na podwórzu pielgrzymów i turystów przyciąga jak magnes potężna statua Buddy. W dwusetną rocznicę powstania Bangkoku całą czterdziestojednometrową figurę pozłocono. Mówi się, że w jej włosach znajdują się prochy Buddy przywiezione przez mnichów ze Sri Lanki. Mój wzrok pada na stopy posągu. Każdy palec jest wielkości człowieka. Na paznokciach leżą kwiaty i inne prezenty przyniesione przez wiernych.

Następny wat to Saket zbudowany przez króla Ramę I uznawany za jedną z najstarszych świątyń miasta. Słowo sa znaczy „myć”, a ket – „włosy”. Nazwa wzięła się stąd, że w XVIII wieku jeden z ówczesnych przywódców wojskowych wrócił do miasta po długiej nieobecności i to właśnie miejsce obrał na rytualne mycie włosów. Według tradycji bowiem każdy żołnierz po powrocie z bitwy musiał się poddać podobnym ablucjom. Teren przyświątynny używany był do ostatniego stulecia jako miejsce egzekucji przestępców.

Stromą dróżką wspinamy się do świątyni leżącej na wzgórzu. Co kilka kroków zatrzymujemy się, by zrobić kolejne zdjęcie figurkom ustawionym wzdłuż trasy na szczyt. Nad naszymi głowami zwisają liany i inne egzotyczne pnącza. Mój przyjaciel fotografuje kolorowe robaki pełzające po chodniku. Na górze naszym oczom ukazuje się złota konstrukcja, zwana w budownictwie buddyjskimczedi, w której przechowywane są relikwie Buddy przekazane w 1899 roku przez rząd brytyjski w Indiach królowi Tajów. Od intensywności złoceń aż bolą oczy. Niespodziewanie podbiegają do Fabiana lokalni młodzi chłopcy zainteresowani bardziej profanum niż sacrum i proszą go o pamiątkowe zdjęcie z wielkim białym facetem.

Jako ostatni wat zwiedzamy Benjamabophit. Powstał z włoskiego marmuru kararyjskiego i należy do najpiękniejszych w Bangkoku. Gości przyciąga również fascynująca figura Buddy w środku. My zapamiętamy Benjamabophit z zupełnie innego powodu. Podczas spaceru alejkami wokół kompleksu świątynnego zaprosił nas na swoją werandę tajemniczy mnich. Za drobną odpłatnością odprawił nad nami modły, prosząc o błogosławieństwo w podróży, i przywiązał nam na nadgarstkach po kawałku żółtego sznurka. Mój wprawdzie szybko się rozwiązał i odpadł, ale Fabian nosił go bez przerwy przez całe dwa lata.

Na koniec udanej wycieczki prosimy taksówkarza, by odwiózł nas pod Pałac Królewski.

– Chcemy go zwiedzić teraz, bo przed południem był zamknięty – dodajemy.

Żegnamy się z kierowcą. Ten wyjątkowo szybciutko odjeżdża. Podchodzimy pod bramę wejściową i zastajemy wielką kłódkę.

– Jak to? – pytamy ochroniarza zdenerwowani. – Jakie są tutaj godziny otwarcia?

– Tylko do południa – odpowiada strażnik – po południu zamykamy.

Wśród taksówkarzy i tubylców panuje swoisty pakt. Jedni i drudzy informują turystów, że zabytki są rano rzekomo nieczynne, by goście skorzystali najpierw z usług tuk-tuka. Po południu bowiem nie tylko pałac jest zamknięty, ale i sklepy. Przy zwiedzaniu w odwrotnej kolejności nie byłoby bonów.

Khao San Road

Tuk-tuk

Dekoracje ścienne

Wnętrze watu Intharawihan

Modły u stóp Buddy

Wat Saket

Złocone ozdoby

Patpong

Jestem w burdelu. Nie jako dawca. Nie jako biorca. Jako wolny obserwator. Oprócz wspaniałych świątyń Bangkok słynie jeszcze z ulicy burdelowej Patpong. Jak na pełnoletnich gości przystało, udajemy się na ping-pong show. Nazwa ta wzięła się z rodzaju czynności wykonywanych na scenie: a to ze strzelania piłeczkami pingpongowymi z wiadomego miejsca w stronę potencjalnych klientów, a to z otwierania butelek mięśniami Kegla, a to znów ze strzelania z lotek do balonów.

– Uważaj! Ping-pong leci w twoją stronę – ostrzega mnie ktoś.

I tak w każdego z nas po kolei uderza oślizła piłeczka.

„Zaraz zwymiotuję” – myślę sobie.

Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie to przedstawienie. Oczekiwałam więcej finezji, więcej erotyzmu i fantazji. A co zastałam? Wulgarne występy nieatrakcyjnych, znudzonych starszych pań. Fakt, że na sali siedziały tylko pary, więc na klientów panie nie mogły liczyć. Może z tego wynikały ich niezadowolone miny? Na koniec spotkało nas kolejne zaskoczenie. Zgodnie ze sloganami reklamowymi show miał być gratis w zamian za zamawiane nietanie drinki. Przy rachunku okazało się jednak, że musimy zapłacić całkiem sporą – jak na tajskie warunki – sumę za wejście. Nie proponuję dochodzić swoich racji w podobnych miejscach. Utknęliśmy przecież w burdelu jednej z najsilniej kontrolowanych przez mafię stolic świata. Potulnie płacimy, co trzeba, i modlimy się, by wypuszczono nas bez uszczerbku na zdrowiu z tej ciemnej i nieciekawej spelunki.

Pałac królewski

Wreszcie przychodzi czas na zwiedzanie przybytku królewskiego. Nie dajemy się więcej zbałamucić taksówkarzom. Numer z zamknięciem pałacu już znamy. Spacerujemy pomiędzy bogato zdobionymi zabudowaniami pałacowymi. Wewnątrz i na zewnątrz złoto aż kapie. Mimo że zwiedzam ten kompleks po raz drugi, jestem pod ogromnym wrażeniem przepychu i piękna budowli. Idziemy do świątyni, by zobaczyć słynną statuetkę nefrytowego Buddy. Figurka przebyła długą drogę, zanim tu trafiła. W XV wieku piorun strzelił w wat Phra Kaeo w mieście Chiang Rai na północy dzisiejszej Tajlandii i zniszczył gipsowego Buddę, który zdobił tamtejszą świątynię. Spod rozbitej gipsowej pokrywy ukazała się statuetka z nefrytu. Władca Chiang Mai przywiózł ją do swojego królestwa. Potem trafiła ona na 215 lat do Vientiane w Laosie, by w XVIII wieku ostatecznie powrócić do tajskiej ojczyzny. Do Bangkoku przeniesiono ją w momencie założenia miasta, czyli w 1782 roku.

Kompleks pałacowy to bez wątpienia najpiękniejszy zabytek stolicy.

Pałac królewski

Strażnicy

Dziedziniec

Ogrody pałacowe

Złocona figura

Stupa

Specjały kulinarne w Bangkoku

Po pobycie w Wietnamie i Kambodży jestem przygotowana na chipsy w stylu chrupkich karaluchów, koników polnych i pozostałych robaków. Stolica Tajlandii zaskoczyła mnie jednak smażonym skorpionem, który niestety nie przypadł mi do gustu. Zachwycam się natomiast obwoźnymi paleniskami z szaszłykami. Odkrywam swoją słabość do grillowanych kurzych kuprów i wątróbek. Na specjalną prośbę otrzymuję w zestawie w plastikowym woreczku ostry sos chili.

Kuchnia tajska jest ogólnie bardzo ostra. Na szczęście przyprawy podawane są czasem osobno. W miejscach, gdzie nie dociera dużo obcokrajowców, dania zamawia się na czuja i pokazuje palcem. Wtedy można pechowo trafić na potrawę wyciskającą łzy.

Najpopularniejszym i najprostszym daniem tajskim jest makaron smażony z jajkiem i kurczakiem zwany pad thai. Zamawiamy go regularnie. W poszukiwaniu urozmaicenia odwiedzamy całą masę barów szybkiej obsługi rozsianych po różnych zakątkach miasta i kosztujemy coraz to nowych specjałów. Jednego wieczoru po wizycie w teatrze zajadamy się przyrządzanymi na oczach klientów kałamarnicami i innymi owocami morza. Podawane są one na patyczkach niczym lody lub w kubkach z dodatkiem dziwnych sosów. Na wielkich targowiskach w dziale rybnym serwuje się różniste dania z nieznanych mi ryb. Pokazuję palcem, którą sztukę z akwarium kucharz ma mi przyrządzić. Za niecały kwadrans wjeżdża na stół pachnąca świeżutka rybka z przystawkami. Palce lizać!

Rozczarowana jestem troszeczkę napojami. Tajowie, w przeciwieństwie do Wietnamczyków, nie piją ani prawdziwej kawy, ani sypanej herbaty. W Tajlandii króluje Nescafé „trzy w jednym” i herbata w torebkach. Poza tym tubylcy rozkoszują się napojami energetycznymi, które dodają skrzydeł.

Typowa garkuchnia

Smażone insekty

Kurze kuperki z grilla

Owoce morza na patyku

Chiang Mai

Nie chcąc tracić czasu, lecimy lokalnymi liniami z Bangkoku do miasta Chiang Mai na północy Tajlandii. Na dalekobieżne autobusy przyjdzie jeszcze odpowiedni moment. Bardzo pozytywnie zaskakuje nas zastosowanie nowoczesnej odrzutowej maszyny na tak krótkim odcinku lotu (zaledwie siedemset kilometrów). Zaoszczędzony czas spędzamy na wieczornym spacerze uliczkami miasta i zwiedzaniu słynnego nocnego targu przyprawiającego o zawrót głowy. Dostaję nagłego oczopląsu. Świecidełka, wyroby z laki i inne kolorowe rękodzieła wirują mi przed oczami. Sprzedawcy nawołują przez megafon do zakupów, cukiernicy zachwalają swoje produkty i na poczekaniu przygotowują smakowite desery, a kucharze pichcą w mig drobne przekąski. Na uboczu stoi nawet stoisko z wykwintnie zrobionym sushi. Jest głośno i barwnie!

W drodze powrotnej do hotelu zatrzymujemy się w przydrożnej restauracji na kolację. Słowa „hotel” i „restauracja” są mocno przesadzone, ale przybytki te spełniają swoje podstawowe funkcje: da się w nich spać i jeść. Z wielkiego gara zamawiamy po misce zupy i ryż z czymś. Dodatkowo właściciel przyrządza dla nas deser, lejąc ciągliwe ciasto na gorący olej. Powstają w ten sposób wielkie ciastka w kształcie różnych zwierząt. Na stół wjeżdżają po kolei krokodyle, małpy i słonie.

– Ma pan piwo? – pytamy naszego wirtuoza kulinarnego.

– Hmmm, jeszcze nie mam, ale zaraz będę miał – odpowiada.

Szybciutko ściąga fartuch i biegnie do pobliskiego sklepu. To się dopiero nazywa obsługa!

Jak się dowiemy za kilka miesięcy, owe ciasteczka w restauracji, którą odwiedziliśmy, trafią do programu na Travel Channel, a pan, który nas obsługiwał, będzie jego głównym bohaterem!

Chiang Mai powstało w 1296 roku i bywa nazywane przez Tajów „Różą Północy”. W samym centrum znajduje się starówka otoczona fosą. W wydzielonym kwadracie mieszczą się waty i inne atrakcje turystyczne oraz klimatyczne pensjonaty i knajpy. W całym mieście wznosi się blisko trzysta świątyń! Zwiedzamy kilka z nich.

Napotkany tubylec wprowadza nas w tajniki języka tajskiego. Oficjalny język tajski ze stosowanymi w mowie dialektami niewiele ma wspólnego. Zależy bowiem od regionu kraju. Tajski nauczany za granicą odpowiada temu z Bangkoku. W Chiang Mai brzmi on już zupełnie inaczej. Dla nas to wciąż to samo gęganie. To wrażenie spowodowane występowaniem pięciu tonów (i tak nieźle; wietnamski ma ich sześć!).

Chiang Mai to – oprócz zabytków – doskonała baza wypadowa na trekking do dżungli, na który wszyscy z niecierpliwością czekamy.

Słodki krokodyl

Kolorowy posąg

Smocze wejście

Wat w Chiang Mai

Trekking w dżungli

Czas spotkać się z dziką przyrodą! Sześdziesiąt pięć kilometrów poza granicami miasta rozpościera się tajska dżungla – wymarzony teren na piesze wędrówki. Chcemy zapuścić się w las i poznać życie tubylców zamieszkujących góry – mniejszości Białych Karenów posługujących się własnym językiem. Nazwa „Biali Karenowie” wzięła się od białego stroju noszonego przez niezamężne kobiety. Jeśli wierzyć przewodnikowi, kultura tejże mniejszości jest swobodniejsza niż Tajów. Kobieta ma podobno status równy mężczyznie, małżeństwa są zawierane z wyboru, a nie aranżowane przez rodziców, i – co ciekawe – to kobieta prosi o rękę mężczyzny. Małżeństwa mieszane z innymi ludami są dozwolone. Dzieci wychowywane są w duchu kultury tej wioski, w której młoda para osiądzie. Noszą wtedy miejscowy strój i mówią używanym tu językiem. Małżonek nie musi się dostosowywać do autochtonów. Wśród mniejszości na Północy panuje tolerancja religijna. Króluje tu buddyzm, przeplatany jednak chrześcijaństwem i animizmem3. Świadomość religijna w życiu społeczności rozwinęła się w praktyce stosunkowo niedawno. Wcześniej dominowali animiści.

Znajdujemy się na terenie parku narodowego Doi Inthanon. Tak samo nazywa się najwyższy szczyt Tajlandii (2565 m n.p.m.) położony nieopodal. Wilgotność powietrza jest tak duża, że pozostawione na noc na zewnątrz suche rzeczy rano są mokrusieńkie. Można je wykręcać. Ciemno robi się już o szóstej. Nie ma elektryczności. Pierwszą noc spędzamy na obrzeżach dużej wioski Huay Hoy zamieszkanej przez niespełna trzysta osób. Nocujemy w czternastoosobowej sali na deskach. Jest zimno. Zawijamy się w brudne szmaty i śpiwory, które pewnie jeszcze nigdy nie były prane.

Woda do mycia zębów pochodzi z dziury w rurze. Nie ma jednak co narzekać. Jest przecież rura! Dodatkowo służy ona za prysznic. Gotowanie odbywa się nad ogniskiem. Warunki polowe. W wiosce mieści się królewska szkoła podstawowa dająca dobre podstawy i szansę na dalszą edukację. Niestety jest już późno i jej nie zwiedzimy. Szkołę założyła córka króla Tajlandii. Księżniczka osobiście przyjeżdża tutaj z wizytacją co cztery lata. Do szkoły przychodzą dzieci z wiosek oddalonych o kilka kilometrów. Z tego względu powstała tu też noclegownia, by nie musiały one pokonywać codziennie takich odległości. Od poniedziałku do czwartku nauczanie odbywa się w języku tajskim. W piątki przychodzi starszy wioski i uczy dzieci języka mniejszości.

Po całym dniu marszu drugą noc spędzamy w Mae Spok Camp nad rzeką. Tym razem zastajemy dwuosobowe prymitywne chatki kryte słomą i dziurawą folią. Za prysznic służy nam odświeżający górski potok. Na kolację dostajemy gotowane słodkie ziemniaki z curry i kurczakiem zwane munalung oraz danie z dyni fukthong.

Podczas porannej toalety nagle rozlega się wrzask:

– Uwaga, tarantula!

Na jakiś czas wszystkim przechodzi ochota na mycie. Ruszamy w dalszą drogę. Oprócz tarantul spotykamy kobrę, gibony w koronach drzew i niegroźne pająki wielkości dłoni.

Ugryzł mnie komar. Niby nic strasznego. Był to jednak komar mutant. W miejscu ugryzienia gnije mi centymetr kwadratowy skóry.

– Nie przejmuj się – mówi do mnie jeden z tubylców. – To tylko reakcja alergiczna.

Skoro tak mówi… Rana gniła jednak przez miesiąc, pozostawiając sporą bliznę.

Oprócz fauny niesamowite wrażenie wywiera na mnie flora. Największy kwiat dżungli o średnicy dochodzącej do metra to bukietnica Arnolda (Rafflesia arnoldii). Przewodnik objaśnia nam w trakcie wędrówki zastosowanie niektórych roślin w lecznictwie i pokazuje, które owoce są jadalne, a których lepiej nie tykać.

Po kilkugodzinnym trekkingu docieramy do wioski Hueypong, gdzie rozpoczynamy eksplorację dżungli na słoniu. Uwielbiam te zwierzęta. Ujeżdżać takiego olbrzyma to niesamowite uczucie! Naszym przewodnikiem jest ośmioletni chłopczyk, co z początku chłodzi nasz entuzjazm, tym bardziej że obok giganta, na którego grzbiecie siedzimy, kroczy jeszcze malutkie słoniątko. Nasz młodziutki majster okazuje się jednak znakomitym fachowcem i bezpiecznie przeprowadza nas przez dżunglę.

Przesiadamy się teraz na tratwę. Spływamy bambusową konstrukcją po rzece. Od czasu do czasu przecinają nam drogę węże wodne, ponoć niejadowite. Powoli kończymy naszą podróż po dżungli i zmierzamy ku cywilizacji…

Noclegownia

Dwuosobowe chatki

Na grzbiecie słonia

Wizyta u Karenów z długimi szyjami

Nadszedł czas na poznanie innej grupy etnicznej: Karenów z długimi szyjami. Mam mieszane uczucia. Jestem w ludzkim zoo. Niecałą godzinę drogi od Chiang Mai znajduje się wioska Mae Rim zamieszkiwana przez pochodzące pierwotnie z Birmy plemię Padaung. Szyje kobiet z tego plemienia nie są w rzeczywistości wcale dłuższe od normalnych, ale obręcze wokół szyi swoim ciężarem obniżają obojczyki, dzięki czemu odnosi się wrażenie, że są one wydłużone. Im dłuższa szyja, tym kobieta jest uznawana za piękniejszą w swojej społeczności. Niezbadane są kanony urody… Zwyciężczyni nosi dwadzieścia pięć obręczy. Przypuszczam nawet, że to ta sama kobieta, która występowała w jednym z odcinków Kobiety na krańcu świata Martyny Wojciechowskiej. Mówi się, że po ściągnięciu obręczy mięśnie szyi są tak osłabione, że nie dałyby rady utrzymać głowy. Filmy dokumentalne pokazują jednak, że to mit. Przedstawicielki plemienia Padaung mogą ściągnąć ozdoby i normalnie funkcjonować bez uszczerbku na zdrowiu.

Wioska Mae Rim powstała sztucznie. Ludzi przesiedlono, by stanowili atrakcję turystyczną. Żeby wejść na teren wioski, trzeba kupić bilet. Oglądam więc ludzi jak małpy w klatkach. Czuję się fatalnie. By zagłuszyć choć trochę wyrzuty sumienia, kupuję z lokalnych straganów kilka pamiątek. I podobno właśnie o to tutaj chodzi. Wpływy z biletów i sprzedaży rękodzieła służą, by pomagać mieszkańcom, którzy w naturalnych warunkach żyliby w skrajnej nędzy. Matki z dziećmi pozostają przy domach i odgrywają każdego dnia w godzinach otwarcia teatr dla turystów, a ich mężowie wracają z pracy do domu dopiero wieczorem po odjeździe ostatniego autobusu. Smutne to życie. Pocieszam się tylko, że ponoć sami takie wybrali i nikt ich nie zmuszał. Zrobienie kilku zdjęć kobiet z ciężkimi obręczami na szyi kosztuje mnie sporo wysiłku psychicznego. Jest mi bardzo niezręcznie fotografować ludzi zamkniętych w rezerwacie.

Plemię Padaung

Wyjątkowo długa szyja

Sukhothai

Przyszedł czas na dłuższą podróż autobusem. Jedziemy do Sukhothai. To małe malownicze miasteczko położone trzysta pięćdziesiąt kilometrów na południe od Chiang Mai. Najciekawszą częścią miasta jest Old Sukhothai – niezbyt popularne, a szkoda, bo bardzo piękne. Była to pierwsza stolica narodu tajskiego założona w 1238 roku. Ówczesny król, zwany Ojcem Narodu, stworzył podobno używany do dzisiaj alfabet tajski, zadbał o życie religijne mieszkańców i rozwój sztuki. Po jego śmierci Sukhothai podupadło. Następca nie miał już tyle charyzmy i podlegli mu wasale przeszli na stronę coraz to silniejszego królestwa Ayutthaya. W XIV wieku całe Sukhothai przyłączono do tego mocnego sąsiada, a miasto Ayutthaya obrano na kolejną stolicę.

Teren ruin w Sukhothai obchodzimy w ciągu jednego dnia. Relaksujemy się w cieniu posągów. Przyjemnie tu i pięknie. Odrestaurowane figury patrzą na nas z wysokości. Nie ma tłumów. Otacza nas cisza. Czy podobnie będzie w Ayutthayi?

Sukhothai

Motyw słoniątek

Ayutthaya

Ayutthaya, pełniąca funkcję stolicy państwa w latach 1350–1767, nie jest już tak dobrze zachowana jak jej poprzedniczka. Zabytki są zniszczone. UNESCO zagroziło nawet, że odbierze miastu status Światowego Dziedzictwa Kultury, jeśli nie rozpoczną się prace restauracyjne. Ponadto interesujące budowle mieszczą się czasem na zamkniętym podwórku jakiegoś domostwa lub na innej prywatnej posesji. Bardzo utrudnia to zwiedzanie. Wszędzie roi się też od turystów. Jesteśmy niedaleko od Bangkoku i wielu przyjeżdża tutaj na jednodniowe wycieczki. Zatęskniliśmy do zapomnianego przez tłumy Sukhothai…

Ayutthayę poznajemy z perspektywy łódki. To znacznie przyjemniejsze niż spacer w upale. Płyniemy wolniutko rzeką Chao Phraya i cieszymy oko. Mamy ochotę na obcowanie z odrobiną natury. Szybko nudzą nam się pomniki i kamienie. Szykujemy się do długiej drogi na południe kraju.

Ayutthaya

Posągi w rzędzie

Podróż do Parku Narodowego Khao Sok

Jak wygląda i czuje się człowiek po dwudziestogodzinnej podróży w Azji w czterdziestostopniowym upale? Dokładnie tak, jak się państwu wydaje: jest brudny, koszmarnie zmęczony i potwornie śmierdzący. W Ayutthayi tuk-tuk zawozi nas na dworzec kolejowy. Tam przesiadamy się do lokalnego pociągu do Bangkoku. Po wejściu do wagonu momentalnie przypomina mi się smród latryn w Indiach. Mocno żałuję, że nie mam kataru i zatkanego nosa. Pociąg się wlecze. Kosztuje za to tylko dwa złote. Docieramy wreszcie do dzisiejszej stolicy kraju. Po godzinie postoju przesiadamy się do autobusu, jak sądzimy, docelowego. O wpół do piątej nad ranem wysiadamy w szczerym polu i czekamy na kolejny. To punkt przeładunkowy turystów. Po trzech godzinach oczekiwania wszyscy inni (a była ich ponad setka) rozjeżdżają się w różne strony, najczęściej na wyspy. Tylko my we czwórkę zostajemy sami na pustym placu. Najwidoczniej czekamy na transport ekstra.

– Dlaczego nikt inny nie wybiera się do Khao Sok? – zastanawiamy się.

Na odpowiedź czekamy kolejnych kilka godzin. Dojeżdżamy wreszcie do bram parku. Turystów jak na lekarstwo. Masy widocznie nie odkryły jeszcze tego miejsca. Bardzo dobrze. Ruszamy na poszukiwanie chatki i badanie terenu. Jest cudnie, ale jakoś złowrogo. Niedawno wróciliśmy z trekkingu w dżungli w Chiang Mai, więc jesteśmy zaprawieni w bojach, ale tu jest jakoś tak inaczej. Chodząc ścieżkami, mocno tupiemy, by spłoszyć ewentualne węże (węże nie słyszą, ale odbierają wibracje). Kwaterujemy się w domku na palach. Po wstępnym rozpakowaniu manatków idziemy na poszukiwania przewodnika, który poprowadzi nas do dżungli…

Trekking w Khao Sok

Jestem intruzem. Nikt tu na mnie nie czeka, nikt nie cieszy się na mój widok. Weszłam do dżungli. Jest dość ciemno i bardzo głośno. Cykady wydają z siebie dźwięk przypominający alarm przeciwpożarowy. Na początku nie możemy uwierzyć, że ten odgłos pochodzi rzeczywiście od istot żywych. Brzmi bardzo mechanicznie. Przewodnik pokazuje nam dziurę w ziemi.

– Tu znajdziecie tarantule – oznajmia.

Najbardziej jadowite pająki mieszkają w ziemi, nie na drzewach wśród pajęczyn, jak mogłoby się wydawać. Widzimy na wysokości oczu kilka olbrzymich egzemplarzy, które ponoć są niegroźne. Dostajemy tajemne znaki, by zejść ze ścieżki. Omijamy właśnie jadowitego węża.

– Czy się boję? – pytam sama siebie. – Tak. Po co tu przyszłam?

W tym momencie również się nad tym głęboko zastanawiam.

– Czy żałuję i chciałabym najchętniej zawrócić? Nie.

Coś mnie pcha w serce tej niesamowitej przyrody. Mam już kilka wizyt w dziewiczych lasach za sobą, ale dżungla w parku narodowym Khao Sok jest jakaś inna. Bardziej mokra. Straszniejsza. Być może bardziej autentyczna.

Jak się ubrać do dżungli? – zapyta ktoś. Staram się zawsze naśladować lokalnego przewodnika. Tym razem tak jak on mam na sobie długie rękawy, długie spodnie wsadzone w skarpety i wysokie buty trekkingowe. Nie wróży to nic dobrego. Dla żartu nasz mistrz maluje mi twarz czarną farbą z tartych kamieni na dzikiego kota. Bardziej wygląda to jednak na fatalną imitację Rambo. Zanim dotrzemy do lasu, popłyniemy łódką po malowniczym sztucznym jeziorze Cheow Lan powstałym po zbudowaniu tamy na początku lat osiemdziesiątych. By stworzyć ten zbiornik „prądotwórczy”, zatopiono kilka osad. Jezioro mieści blisko sto wysp. Przypomina mi to trochę zatokę Ha Long w Wietnamie z wystającymi z wody skałami wapiennymi.

Po godzinnej podróży łodzią kwaterujemy się w całkiem przyzwoitych domkach na wodzie. Widoczek jak z pocztówki. W środku warunki prymitywne, ale z zewnątrz sielanka. Toaleta gdzieś daleko w buszu. Już za dnia spotykam na ścieżce prowadzącej do WC pająki wielkości dłoni. Nie chcę tej trasy przechodzić nocą…

Hitem jest „skok Tarzana” do jeziora. Na wysokości jakichś czterech czy pięciu metrów bujam się na linie i daję nura do wody. Czy miałam po skoku jakąś pamiątkę? Oczywiście! Ogromny siniak na całym udzie. Tak to już niestety bywa, że po tego typu atrakcjach zawsze zostaje jakiś ślad.

We czwórkę wskakujemy do jeziora. Po kilku rundach żabką wchodzimy do napompowanych dętek służących za pontony. Nie są to dętki z samochodu osobowego, lecz z traktora albo ciężarówki. Dryfujemy w ciepłej wodzie akwenu położonego w środku tajskiej dżungli. Jest cudnie! Po kolacji druga runda. Pierwszy raz w życiu pływam w egipskich ciemnościach z zimnym browarkiem na pokładzie. Kierunek wyznacza nam ledwo zauważalny księżyc.

Noc mija niespokojnie. Jest głośno i tak obco. Fale toczą się pod podłogą i rozpryskują o ściany. Mimo gwiazd jest bardzo ciemno. W chatce nie ma prądu, więc jesteśmy zdani na nasze podręczne latarki. Z niepokojem czekamy, aż nastanie dzień. To ledwie początek wrażeń w parku narodowym Khao Sok. Gwóźdź programu dopiero przed nami…

Jaskinia Nam Talu położona w środku gęstwiny ma długość 500 metrów. Jakiekolwiek udogodnienia lub zabezpieczenia pozostają w sferze pobożnych życzeń. Jest mroczno i groźnie. Największą przeszkodę stanowi płynąca wewnątrz rzeka. W 2008 roku zdarzył się tutaj wypadek. Zginęło osiem osób. Lokalni przewodnicy zignorowali warunki pogodowe i wszyscy uczestnicy wyprawy utopili się w grocie w trakcie ulewnego deszczu. Ta historia nie napawa nas optymizmem. Stajemy przed wielkim wyzwaniem…

Przez prawie godzinę idziemy w wodzie po pas, często po szyję, a w niektórych miejscach płynę, bo nie sięgam dna. Latarka czołowa oświetla nam kolejne metry jaskini. Dochodzimy do zwężenia. Woda przepływa w tym miejscu wąską szczeliną. Zapieramy się plecami i nogami o ściany skalne i pokonujemy ten kilkumetrowy odcinek w powietrzu. Do całej tej i tak już beznadziejnej sytuacji dochodzi obecność mieszkańców dżungli. W tym wypadku olbrzymich pająków, na szczęście niejadowitych, i nietoperzy. Odkąd pamiętam, zawsze bardzo bałam się pająków. Taka lekka forma arachnofobii. W Azji pokonałam swoją słabość. Najpierw jednego wypieczonego zjadłam na targu, a teraz – w jaskini – z wieloma się zaprzyjaźniłam.

– Zanurz się głębiej – mówię do taty brnącego przede mną.

– Po co? – pyta z lekkim zdenerwowaniem w głosie, jakby przypuszczał, co się szykuje.

– Zanurz się! – mówię głośniej.

– Ale po co? – zdenerwowanie jest mocno odczuwalne.

– Nie pytaj, tylko się wreszcie zanurz! – krzyczę, po czym strzepuję ogromnego pająka tropikalnego z jego pleców…

Emocje tego dnia sięgnęły zenitu. Długo nie zapomnimy tych przeżyć.

Szczęśliwie wracamy do wioski. Znowu nie ma wody i prądu w bungalowie, w którym się zakwaterowaliśmy. Dzień wcześniej pękła rura. A tak już chcieliśmy się wykąpać w normalnej łazience! Od jakiegoś czasu myjemy się najczęściej albo w rzece, albo w jeziorze, a zęby szczotkujemy wodą ze szlauchu. Nie mamy jednak czasu czekać na naprawę awarii. Zaraz wsiadamy do autobusu w kierunku wyspy Phuket. Chcemy się dostać na małą, stosunkowo nieznaną muzułmańską wysepkę Ko Yao Noi…

Jezioro Cheow Lan

Rejs łódką

Domki na wodzie

Zachód słońca

Wyjście z jaskini Nam Talu

Ko Yao Noi

Podróż nie jest tak ekstremalna jak ta do parku Khao Sok. Spędzamy jedynie cztery godziny w lokalnym autobusie, godzinę w otwartym pojeździe zwanym tutaj taksówką, godzinę na łodzi i kilkanaście minut w tuk-tuku. Kwaterujemy się w pięknych drewnianych chatkach z widokiem na Morze Andamańskie. Do plaży mamy zaledwie kilka metrów.

Spędzamy leniwie czas. Nigdzie nam się nie spieszy. To ogromna zmiana w porównaniu z ostatnimi tygodniami, w ciągu których mieliśmy bardzo napięty program. Należy nam się przerwa na relaks. Inaczej stracilibyśmy przyjemność zwiedzania kolejnych miejsc. Człowiek to nie maszyna. Po jakimś czasie jest zwyczajnie zmęczony. Zmęczony ciągłym pakowaniem plecaka, codziennymi przeprowadzkami z miejsca na miejsce, zmęczony wielogodzinnym transportem, a potem już nawet przyswajaniem informacji i wrażeń. Żeby nie doprowadzić do kryzysu, należy od czasu do czasu zwolnić. Dać sobie sposobność na przetrawienie ostatnich wydarzeń, spisanie wspomnień, przeczytanie dobrej książki. Krótko mówiąc, trzeba sprawić sobie kilka dni urlopu. Jakkolwiek dziwnie by to zabrzmiało, podróżowanie to nie jest urlop!

Na Ko Yao Noi w zatoce Phang Nga na południu Tajlandii jesteśmy więc dla wypoczynku. Godzinami pławimy się w ciepłym morzu, dobrze jemy (chociaż to akurat zawsze robimy, największą karą dla mnie byłaby dieta), chodzimy na spacery i jeździmy na rowerze, tym razem nawet na tandemie. Nigdy przedtem tego nie próbowałam, a szkoda, bo to wielka frajda. Ko Yao Noi jest mało znaną wyspą na wschód od Phuket. Mieszka tu jedynie dziewięć tysięcy mieszkańców. W tejże zatoce leży jeszcze wiele innych wysepek, między innymi wyspy Jamesa Bonda, znane z filmuCzłowiek ze złotym pistoletem z 1974 roku. Ko Yao Noi słynie z dziewiczych plaż i plantacji kauczuku. Właśnie te dziewicze plaże troszkę mnie rozczarowały. Jak okiem sięgnąć, nigdzie nie widać piasku. Plaże są kamieniste. Ma to jednak swoje plusy: mało turystów. Większość z nich zatrzymuje się na piaszczystych brzegach Phuket.

Pewnego dnia staje przed naszym bungalowem pan z wielkim kanistrem.

– Czego on chce? – zastanawiamy się. – Po co mu ten kanister?

– Dzień dobry! – wita nas. – Chciałbym opróżnić szambo.

Aha, więc ten kanister to wyspiarski szambowóz.

– Oczywiście, proszę bardzo!

Z obrzydzeniem w oczach patrzymy, jak pan zasysa rurę od szamba… ustami.

Kończy się „urlop”. Czas wracać do Bangkoku. Przed lotem do stolicy musimy koniecznie odprawić się przez Internet i wydrukować karty pokładowe. Inaczej ponieślibyśmy dodatkowe koszty. Z trudem znajdujemy na wyspie kafejkę internetową. Po zapewnieniach właściciela o posiadaniu drukarki, którą zresztą widzimy na własne oczy, przystępujemy do odprawy. Jedno pole, Internet się zawiesza. Drugie pole, znów brak połączenia. Po półgodzinnej mozolnej pracy docieramy szczęśliwie do pola „Drukuj”.

– Chcielibyśmy wydrukować cztery strony – uprzejmie zwracamy się do właściciela.

– Nie da rady – informuje nas z jeszcze większą uprzejmością i typowym tajskim uśmiechem.

– Jak to nie da rady? Przecież stoi u pana na biurku drukarka!

– Ano tak. Stoi. Ale nie działa!

Okoliczne wysepki

Przyjaźń z policją

Jesteśmy w Bangkoku. Planujemy iść na przedstawienie transwestytów do nowoczesnego teatru Calypso. To kolejna barwna atrakcja stolicy Tajlandii. Bilety wstępu dla obcokrajowców są niestety w kasie biletowej teatru dość drogie. I na to znalazł się sposób na ulicy Khao San Road. Kupujemy vouchery w lokalnym biurze podróży za pół ceny.

– Jak to możliwe? – zastanawiamy się.

Nigdy się nie dowiemy. Być może jakiś Taj kupuje taniutkie krajowe bilety na siebie i odsprzedaje je na potrzeby turystów? Na rachunku, jaki otrzymujemy w biurze, widnieje wprawdzie wysoka „prawdziwa” kwota, której jednak w rzeczywistości nigdy nie płacimy. W okienku teatru odbierzemy bilety na podstawie tegoż „lewego” pokwitowania.

Teatr leży poza centrum. Aby dotrzeć do Calypso, bierzemy taksówkę. Nie jest to jednak takie łatwe, jak by się mogło wydawać. Taksówki są wprawdzie wyposażone w taksometry, których zgodnie z prawem powinno się używać, ale rynek wokół Khao San Road rządzi się własnymi prawami. Taksówkarze w tym rejonie to hieny czekające na żer.

– Chcemy jechać pod ten i ten adres. Włączy pan taksometr? – pytam jednego.

– Nie, nie ma mowy! – bezczelnie wykrzykuje mi w twarz. – Zapłaci pani tyle, ile powiem, to pojedziemy.

Kwota, którą chce taksiarz, jest naturalnie kilkakrotnie wyższa niż wynikałaby z obliczeń taksometru.

Pytam drugiego, trzeciego, dziesiątego… Wciąż słyszę tę samą odpowiedź.

Powoli mnie to zaczyna drażnić. Idę na skargę do pobliskiej informacji turystycznej. Miły urzędnik klaruje mi sytuację:

– Pani! Pani przecież jest na Khao San Road. Wszyscy taksówkarze są tutaj zmówieni. Trzeba poprosić o pomoc jakiegoś policjanta!

Jeszcze nigdy nie prosiłam policjanta o złapanie taksówki. Nie ma też akurat żadnego na ulicy. Moje ciśnienie jednak z każdą sekundą rośnie. Ruszam na podbój pobliskiego komisariatu. Po wyjaśnieniu sprawy policjant wyposażony w pełny strój antyterrorystyczny i pałę idzie ze mną do boju. Łapie pierwszego lepszego kierowcę, włącza jego taksometr, poucza odpowiednio, pakuje całe nasze towarzystwo do auta i życzy przyjemnej podróży. Nasza podróż nie trwa jednak długo. Kierowca przejeżdża kilka krętych uliczek, byle dalej od policji, i bez skrupułów wysadza naszą czwórkę na poboczu. Pada monsunowy deszcz. Z drugiej strony może i dobrze, że pada, bo chłodzi wściekłość. Jeśli ktoś oszukuje mnie w żywe oczy, to krew mnie zalewa. Resztkami trzeźwego umysłu ogarniętego białą gorączką spisujemy numery rejestracyjne samochodu i w ciemnościach egipskich i w strugach deszczu zawracamy na… komisariat.

Policjant wyraźnie nie jest zadowolony na nasz widok. Źle wykonał powierzone mu zadanie. Zawiódł, czyli stracił twarz, co w tajskiej kulturze jest ogromną hańbą. Przeprasza nas stokrotnie, ubiera hełm, bierze do ręki pałę i kolejny raz rusza na podbój taksówki z taksometrem. Historia się powtarza: łapie pierwszego lepszego kierowcę, włącza jego taksometr, poucza odpowiednio, pakuje całe nasze towarzystwo do auta i życzy przyjemnej podróży. Tym razem robi jeszcze… zdjęcie kierowcy i jego licencji wielgachnym aparatem fotograficznym. Spisane przez nas numery rejestracyjne w niczym się bowiem nie przydadzą. Ważny jest numer licencji ze zdjęciem umieszczony na przedniej szybie. Jedynie w ten sposób można później zidentyfikować delikwenta. Od tego zdarzenia jeździmy taksówkami z aparatem fotograficznym na podorędziu. Tak na wszelki wypadek.

Wygląd większości taksówek w Tajlandii jest zupełnie przyzwoity. Raz tylko trafia nam się jedna rozklekotana, w której brakuje pasów. Na takie drobnostki nie zwraca się nawet uwagi. Zapinanie pasów w Azji i tak nie jest trendy. W tym momencie przypomina mi się historia z Birmy, kiedy to taksówka, którą jechałam, nie tylko nie miała pasów, ale i drzwi…

Policja w Tajlandii jest dla turystów często pomocna, ale w gruncie nie taka święta. Na rogu Khao San Road na przykład mieści się wspomniany już komisariat. Wszystkie uliczne interesy toczą się więc na oku stróżów prawa. A jakie to interesy? A to wyrób podrabianych dokumentów – do wyboru, do koloru (w ofercie są paszporty, prawa jazdy, legitymacje różnej maści, a nawet dyplomy Oxfordu); a to panie uprawiające najstarszy zawód świata lub salony masażu z happy endem; a to sprzedaż alkoholu w sklepach w zakazanych godzinach (oficjalnie można go nabyć tylko od jedenastej do drugiej i od piątej do północy). Policjanci przymykają oko na grubsze sprawy i zajmują się rozdawaniem mandatów drobnym przedsiębiorcom za zajmowanie części jezdni (w rzeczywistości cała ulica jest zajęta przez stoliki barowe i stragany, co oficjalnie jest zabronione). Regularnie Khao San Road patroluje policjant na motorze w pełnym umundurowaniu i na prawo i lewo rozdziela wcześniej już wypisane mandaty. Wszyscy je bez zmrużenia oka przyjmują i nawet się nie kłopoczą przesunięciem budy. Płacą mandat i po sprawie. Albo dają łapówkę. Ciekawych informacji na temat tajskiej policji i systemu sprawiedliwości dostarcza rewelacyjna książka Michała Pauliego 12 × śmierć4.

Rozpisując się o policji, pominęłam wątek przedstawienia transwestytów w teatrze Calypso. Było wspaniale i kolorowo. Tańce, śpiewy i piękne… kobiety. Artystki o nienagannym wizerunku wykonały rewelacyjną rewię i zapewniły gościom rozrywkę w dobrym tonie przy lampce czerwonego wina.

Masaż

Czuję chrzęst własnych kości. Najpierw cios z łokcia. Potem strzał kolanem. Wyciąganie palców: najpierw tych w nogach, później w rękach. Masywna kobieta wdrapuje mi się na grzbiet. Naciska. To prawie jak łamanie kołem. Nie, nie jestem na ringu tajskiego boksu ani nie padłam ofiarą przemocy. Poszłam na tajski masaż. W Tajlandii aż roi się od salonów masażu. W ciągu tej długiej godziny zastanawiam się, czy w czasie tych tortur masażyści nie wyrwali już komuś przypadkiem na stałe czegoś z zawiasów. Mam uczucie, że rachują mi wszystkie najmniejsze kosteczki i rozbierają szkielet na czynniki pierwsze, by na koniec znów go poskładać w całość. Przy masażu mięśni szyi poważnie się obawiam o złamanie karku. Masują mi nawet głowę z oczodołami.

Alternatywą dla masażu tajskiego jest bardzo popularny masaż stóp lub barków. Dla każdego coś miłego. Wszystko wedle upodobania. A oferta jest ogromnie zróżnicowana.

Oprócz tradycyjnych masaży w Tajlandii można również skorzystać z rybiego SPA w akwarium. Drobniutkie rybki z gatunku Garra rufa obgryzają ze