Strona główna » Edukacja » W pustyni i w puszczy

W pustyni i w puszczy

4.00 / 5.00
  • ISBN:

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “W pustyni i w puszczy

Ostatnia powieść polskiego Noblisty Henryka Sienkiewczia “W pustyni i i w puszczy” dostępna w Legimi za darmo w formie ebooka, zarówno w formacie epub jak i mobi.

 

W momencie, gdy Sienkiewicz przystępował do pracy nad powieścią był już uznawany za jednego z największych żyjących powieściopisarzy. W 1905 roku został uhonorowany nagrodą Nobla za całokształt twórczości. Z drugiej strony czuł już wyczerpanie pracą nad swoimi powieściami narodowymi, dlatego też podjął decyzję o napisaniu powieści dla dzieci.

 

Sienkiewicz nie uciekł od swojego ulubionego tematu jakim jest historia. Tłem dla przygód Stasia i Nel jest budowa Kanału Panamskiego podczas, której poznają się ich ojcowie. Ważnym motywem jest także powstanie mahdystów.

 

Głównym bohaterem powieści jest czternastoletni Staś Tarkowski. Jest on bardzo sprawny i mądry jak na swój wiek, przez co także nieco zarozumiały. Podczas przygód w powieści opiekuje się Nel Rawlison, córką przyjaciela swojego ojca. Oboje w czasie afrykańskiej wędrówki niezwykle dojrzewają i uczą się radzić sobie w świecie.

 

Pełnoprawnym bohaterem powieści jest także Afryka, którą zresztą Sienkiewicz odwiedził. Zacafcynowany egzotycznym pięknem zawarł w powieści mnóstwo opisów przyrody, zwierząt, ludzi czy obyczajów.

 

W pustyni i w puszczy” do tej pory jest wspaniałą przygodą na nieznanym lądzie, pełną niebezpieczeństw i przygód. Jest także niezwykłym odzwierciedleniem fascynacji autora Afryką.  

Polecane książki

Publikacja ta, jest pierwszą biografią Leszka Białego, władcy polskiego, doby rozbicia dzielnicowego. Leszek Biały był ostatnim władcą krakowskim, którego wszyscy dzielnicowi książęta piastowscy uznawali, choćby czysto nominalnie i w określonych okolicznościach, za posiadającego pewne uprawnieni...
Nazwiska, adresy, telefony wampirów i wilkołaków... To na pewno nie są informacje, które można przeczytać w gazetach. Na myśl, że mogą wpaść w ręce policji, wilkołakom jeżą się włosy a wampiry bledną jeszcze bardziej o ile to w ogóle możliwe. Na szczęście, pewien przedstawiciel bledszej społeczności...
Dwutomowa powieść przedstawia przygody Halbrana i jego załogi w poszukiwaniu odpowiedzi, co stało się z Pymem. Puste, odstraszające silnymi mrozami, pozbawione prawie wszelkiego życia, zarówno zwierzęcego jak roślinnego, daleko ku południowemu biegunowi wysunięte wyspy, nazwane przez kapit...
Ta niezwykła książka to autorski szkic scenariusza filmu Koneser (noszącego w oryginale tytuł Najlepsza oferta), opatrzony komentarzem znakomitego polskiego reżysera Janusza Majewskiego, wzbogacony o znakomite zdjęcia z planu filmowego. To również bogactwo wiedzy o procesach powstawania filmu i o je...
Książka opowiada o jednej z największych zagadek nowożytnej Europy:26 maja 1828 na ulicach Norymbergi pojawił się chłopiec w wieku około 16 lat, miał na sobie chłopskie ubranie i poza paroma słowami nie potrafił mówić. Jedynymi przedmiotami świadczącymi o tożsamości znajdy były znalezione przy nim d...
Łomża, Maków Mazowiecki, Białystok, Ładowie i Butkiewiczowie.„Historia polskiej inteligencji uchwycona w kroplach życia jednostek.”Zapalamy na rodzinnych grobach znicze. Co wiemy o tych ludziach, kochających nas i bardzo bliskich? Czy myślimy wtedy jak żyli, jak wyglądali? Jesteśmy przecież do nich ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Henryk Sienkiewicz

Hen­ryk Sien­kie­wiczW pu­sty­ni i w pusz­czyROZ­DZIAŁ I

– Wiesz, Nel – mó­wił Staś Tar­kow­ski do swo­jej przy­ja­ciół­ki, ma­łej An­giel­ki – wczo­raj przy­szli za­btie (po­li­cjan­ci) i aresz­to­wa­li żo­nę do­zor­cy Sma­ina i jej tro­je dzie­ci – tę Fat­mę, któ­ra już kil­ka ra­zy przy­cho­dzi­ła do biu­ra do two­je­go oj­ca i do me­go.

A ma­ła, po­dob­na do ślicz­ne­go ob­raz­ka Nel pod­nio­sła swe zie­lo­na­we oczy na Sta­sia i za­py­ta­ła na wpół ze zdzi­wie­niem, a na wpół ze stra­chem:

– Wzię­li ją do wię­zie­nia?

– Nie, ale nie po­zwo­li­li jej wy­je­chać do Su­da­nu i przy­je­chał urzęd­nik, któ­ry jej bę­dzie pil­no­wał, by ani kro­kiem nie wy­ru­szy­ła z Port-Sa­idu[1].

– Dla­cze­go?

Staś, któ­ry koń­czył rok czter­na­sty i któ­ry swą ośmio­let­nią to­wa­rzysz­kę ko­chał bar­dzo, ale uwa­żał za zu­peł­ne dziec­ko, rzekł z mi­ną wiel­ce za­ro­zu­mia­łą:

– Jak doj­dziesz do me­go wie­ku, to bę­dziesz wie­dzia­ła wszyst­ko, co się dzie­je nie tyl­ko wzdłuż ka­na­łu, od Port-Sa­idu do Su­ezu[2], ale i w ca­łym Egip­cie. Czy ty nic nie sły­sza­łaś o Mah­dim?

– Sły­sza­łam, że jest brzyd­ki i nie­grzecz­ny.

Chło­piec uśmiech­nął się z po­li­to­wa­niem.

– Czy jest brzyd­ki – nie wiem. Su­dań­czy­cy utrzy­mu­ją, że jest pięk­ny. Ale po­wie­dzieć, że jest nie­grzecz­ny, o czło­wie­ku, któ­ry wy­mor­do­wał już ty­lu lu­dzi, mo­że tyl­ko dziew­czyn­ka ośmio­let­nia, w su­kien­ce, ot! ta­kiej – do ko­lan!

– Ta­tuś mi tak po­wie­dział, a ta­tuś wie naj­le­piej.

– Po­wie­dział ci tak dla­te­go, że ina­czej byś nie zro­zu­mia­ła. Do mnie by się tak nie wy­ra­ził. Mah­di jest gor­szy niż ca­łe sta­do kro­ko­dy­li. Ro­zu­miesz? Do­bre mi po­wie­dze­nie: „nie­grzecz­ny”, tak się mó­wi do nie­mow­ląt.

Lecz uj­rzaw­szy za­chmu­rzo­ną twarz dziew­czyn­ki umilkł, a po­tem rzekł:

– Nel! wiesz, że nie chcia­łem ci zro­bić przy­kro­ści; przyj­dzie czas, że i ty bę­dziesz mia­ła czter­na­sty rok. Obie­cu­ję ci to na pew­no.

– Aha! – od­po­wie­dzia­ła z za­tro­ska­nym wej­rze­niem – a je­że­li Mah­di wpad­nie przed­tem do Port-Sa­idu i mnie zje?

– Mah­di nie jest lu­do­żer­cą, więc lu­dzi nie zja­da, tyl­ko ich mor­du­je. Do Port-Sa­idu też nie wpad­nie, a gdy­by na­wet wpadł i chciał cię za­bić, pier­wej miał­by ze mną do czy­nie­nia.

Oświad­cze­nie to oraz świst, z ja­kim Staś wcią­gnął no­sem po­wie­trze, nie za­po­wia­da­ją­cy nic do­bre­go dla Mah­die­go, uspo­ko­iły znacz­nie Nel co do wła­snej oso­by.

– Wiem – od­rze­kła. – Ty byś mnie nie dał. Ale dla­cze­go nie pusz­cza­ją Fat­my z Port-Sa­idu?

– Bo Fat­ma jest cio­tecz­ną sio­strą Mah­die­go. Mąż jej, Sma­in, oświad­czył rzą­do­wi egip­skie­mu w Ka­irze, że po­je­dzie do Su­da­nu, gdzie prze­by­wa Mah­di, i wy­ro­bi wol­ność dla wszyst­kich Eu­ro­pej­czy­ków, któ­rzy wpa­dli w je­go rę­ce.

– To Sma­in jest do­bry?

– Cze­kaj. Twój i mój ta­tuś, któ­rzy zna­li do­sko­na­le Sma­ina, nie mie­li wca­le do nie­go za­ufa­nia i ostrze­ga­li Nu­ba­ra Pa­szę, by mu nie ufał. Ale rząd zgo­dził się wy­słać Sma­ina i Sma­in ba­wi od pół ro­ku u Mah­die­go. Jeń­cy jed­nak nie tyl­ko nie wró­ci­li, ale przy­szła z Char­tu­mu[3] wia­do­mość, że mah­dy­ści ob­cho­dzą się z ni­mi co­raz okrut­niej, a że Sma­in, na­braw­szy od rzą­du pie­nię­dzy, zdra­dził. Przy­stał cał­kiem do Mah­die­go i zo­stał mia­no­wa­ny emi­rem[4]. Lu­dzie po­wia­da­ją, że w tej okrop­nej bi­twie, w któ­rej po­legł je­ne­rał Hicks, Sma­in do­wo­dził ar­ty­le­rią Mah­die­go i on to po­dob­no na­uczył mah­dy­stów ob­cho­dzić się z ar­ma­ta­mi, cze­go przed­tem, ja­ko dzi­cy lu­dzie, wca­le nie umie­li. Ale Sma­ino­wi cho­dzi te­raz o to, by wy­do­stać z Egip­tu żo­nę i dzie­ci, to­też gdy Fat­ma, któ­ra wi­docz­nie z gó­ry wie­dzia­ła, co zro­bi Sma­in, chcia­ła ci­cha­czem wy­je­chać z Port-Sa­idu, rząd aresz­to­wał ją te­raz ra­zem z dzieć­mi.

– A co rzą­do­wi przyj­dzie z Fat­my i jej dzie­ci?

– Rząd po­wie Mah­die­mu: „Od­daj nam jeń­ców, a my od­da­my ci Fat­mę…”

Na ra­zie roz­mo­wa urwa­ła się, al­bo­wiem uwa­gę Sta­sia zwró­ci­ły pta­ki le­cą­ce od stro­ny Ech­tum om Fa­rag ku je­zio­ru Men­za­leh. Le­cia­ły one dość ni­sko i w prze­zro­czy­stym po­wie­trzu wi­dać by­ło wy­raź­nie kil­ka pe­li­ka­nów z za­gię­ty­mi na grzbie­ty szy­ja­mi, po­ru­sza­ją­cych z wol­na ogrom­ny­mi skrzy­dła­mi. Staś po­czął za­raz na­śla­do­wać ich lot, więc za­darł gło­wę i biegł przez kil­ka­na­ście kro­ków gro­blą[5], ma­cha­jąc roz­ło­żo­ny­mi rę­ko­ma.

– Patrz, le­cą i czer­wo­na­ki[6] – za­wo­ła­ła na­gle Nel.

Staś za­trzy­mał się w jed­nej chwi­li, gdyż istot­nie za pe­li­ka­na­mi, ale nie­co wy­żej, wi­dać by­ło za­wie­szo­ne na błę­ki­cie jak­by dwa wiel­kie, ró­żo­we i pur­pu­ro­we kwia­ty.

– Czer­wo­na­ki! Czer­wo­na­ki!

– One wra­ca­ją pod wie­czór do swo­ich sie­dzib na wy­sep­kach – rzekł chło­piec. – Ach, gdy­bym miał strzel­bę!

– Po cóż byś miał do nich strze­lać?

– Ko­bie­ty ta­kich rze­czy nie ro­zu­mie­ją. Ale pójdź­my da­lej, mo­że zo­ba­czy­my ich wię­cej.

To po­wie­dziaw­szy wziął dziew­czyn­kę za rę­kę i po­szli ku pierw­szej za Port-Sa­idem ka­na­ło­wej przy­sta­ni, za ni­mi zaś na­dą­ża­ła Mu­rzyn­ka Di­nah, nie­gdyś pia­stun­ka ma­łej Nel. Szli wa­łem od­dzie­la­ją­cym wo­dy je­zio­ra Men­za­leh od ka­na­łu, przez któ­ry prze­pły­wał w tej chwi­li, pro­wa­dzo­ny przez pi­lo­ta, du­ży pa­ro­wiec an­giel­ski. Zbli­żał się wie­czór. Słoń­ce sta­ło jesz­cze dość wy­so­ko, ale prze­to­czy­ło się już na stro­nę je­zio­ra. Sło­na­we je­go wo­dy po­czy­na­ły lśnić zło­tem i drgać od­bla­ska­mi pa­wich piór. Po arab­skim brze­gu cią­gnę­ła się, jak okiem się­gnąć, pło­wa piasz­czy­sta pu­sty­nia – głu­cha, zło­wro­ga, mar­twa. Mię­dzy szkla­nym, jak­by ob­umar­łym nie­bem a bez­mia­rem po­marsz­czo­nych pia­sków nie by­ło śla­du ży­wej isto­ty. Pod­czas gdy na ka­na­le wrza­ło ży­cie, krę­ci­ły się ło­dzie, roz­le­ga­ły się świ­sty pa­row­ców, a nad Men­za­leh mi­go­ta­ły w słoń­cu sta­da mew i dzi­kich ka­czek – tam, na arab­skim brze­gu, by­ła jak­by kra­ina śmier­ci. Tyl­ko w mia­rę jak słoń­ce zni­ża­jąc się sta­wa­ło się co­raz czer­wień­sze, pia­ski po­czę­ły przy­bie­rać bar­wę li­lio­wą, ta­ką, ja­ką je­sie­nią ma­ją wrzo­sy w pol­skich la­sach.

Dzie­ci idąc ku przy­sta­ni uj­rza­ły jesz­cze kil­ka czer­wo­na­ków, do któ­rych śmia­ły się ich oczy, po czym Di­nah oświad­czy­ła, że Nel mu­si wra­cać do do­mu. W Egip­cie po dniach, któ­re na­wet w cza­sie zi­my czę­sto by­wa­ją upal­ne, na­stę­pu­ją no­ce bar­dzo zim­ne, a że zdro­wie Nel wy­ma­ga­ło wiel­kiej ostroż­no­ści, oj­ciec jej, pan Raw­li­son, nie po­zwa­lał, by dziew­czyn­ka znaj­do­wa­ła się po za­cho­dzie słoń­ca nad wo­dą. Za­wró­ci­li więc ku mia­stu, na któ­re­go krań­cu sta­ła w po­bli­żu ka­na­łu wil­la pa­na Raw­li­so­na – i w chwi­li gdy słoń­ce za­nu­rzy­ło się w mo­rzu, zna­leź­li się pod da­chem. Nie­ba­wem przy­był też za­pro­szo­ny na obiad in­ży­nier Tar­kow­ski, oj­ciec Sta­sia – i ca­łe to­wa­rzy­stwo, wraz z Fran­cuz­ką, na­uczy­ciel­ką Nel, pa­nią Oli­vier, za­sia­dło do sto­łu.

Pan Raw­li­son, je­den z dy­rek­to­rów kom­pa­nii Ka­na­łu Su­eskie­go, i Wła­dy­sław Tar­kow­ski, star­szy in­ży­nier tej­że kom­pa­nii, ży­li od wie­lu lat w naj­ści­ślej­szej przy­jaź­ni. Obaj by­li wdow­ca­mi, ale pa­ni Tar­kow­ska, ro­dem Fran­cuz­ka, zmar­ła z chwi­lą przyj­ścia na świat Sta­sia, to jest przed la­ty prze­szło trzy­na­stu, mat­ka zaś Nel zga­sła na su­cho­ty w He­lu­anie, gdy dziew­czyn­ka mia­ła lat trzy. Obaj wdow­cy miesz­ka­li w są­sied­nich do­mach w Port-Sa­idzie i z po­wo­du swych za­jęć wi­dy­wa­li się co­dzien­nie. Wspól­ne nie­szczę­ście zbli­ży­ło ich jesz­cze bar­dziej do sie­bie i umoc­ni­ło za­war­tą po­przed­nio przy­jaźń. Pan Raw­li­son po­ko­chał Sta­sia jak wła­sne­go sy­na, a zaś pan Tar­kow­ski był­by sko­czył w ogień i wo­dę za ma­łą Nel. Po ukoń­cze­niu dzien­nych prac naj­mil­szym dla nich od­po­czyn­kiem by­ła roz­mo­wa o dzie­ciach, ich wy­cho­wa­niu i przy­szło­ści. Pod­czas po­dob­nych roz­mów naj­czę­ściej by­wa­ło tak, że pan Raw­li­son wy­chwa­lał zdol­no­ści, ener­gię i dziel­ność Sta­sia, a pan Tar­kow­ski uno­sił się nad sło­dy­czą i aniel­ską twa­rzycz­ką Nel. I jed­no, i dru­gie by­ło praw­dą. Staś był tro­chę za­ro­zu­mia­ły i tro­chę cheł­pli­wy, ale uczył się do­sko­na­le, i na­uczy­cie­le szko­ły an­giel­skiej, do któ­rej cho­dził w Port-Sa­idzie przy­zna­wa­li mu istot­nie nie­zwy­kłe zdol­no­ści. Co do od­wa­gi i za­rad­no­ści, odzie­dzi­czył ją po oj­cu, al­bo­wiem pan Tar­kow­ski po­sia­dał te przy­mio­ty w wy­so­kim stop­niu i w znacz­nej czę­ści im wła­śnie za­wdzię­czał obec­ne swe wy­so­kie sta­no­wi­sko. W ro­ku 1863 bił się bez wy­tchnie­nia w cią­gu je­de­na­stu mie­się­cy. Na­stęp­nie ran­ny, wzię­ty do nie­wo­li i ska­za­ny na Sy­bir, uciekł z głę­bi Ro­sji i prze­do­stał się za gra­ni­cę. Był już przed pój­ściem do po­wsta­nia skoń­czo­nym in­ży­nie­rem, jed­nak­że rok jesz­cze po­świę­cił na stu­dia hy­drau­licz­ne, a na­stęp­nie otrzy­mał po­sa­dę przy ka­na­le i w cią­gu kil­ku lat – gdy po­zna­no je­go zna­jo­mość rze­czy, ener­gię i pra­co­wi­tość – za­jął wy­so­kie sta­no­wi­sko star­sze­go in­ży­nie­ra.

Staś uro­dził się, wy­cho­wał i do­szedł do czter­na­ste­go ro­ku ży­cia w Port-Sa­idzie, nad ka­na­łem, wsku­tek cze­go in­ży­nie­ro­wie, ko­le­dzy oj­ca, na­zy­wa­li go „dziec­kiem pu­sty­ni”. Póź­niej, bę­dąc już w szko­le, to­wa­rzy­szył cza­sem oj­cu lub pa­nu Raw­li­so­no­wi, w cza­sie wa­ka­cji i świąt, w wy­ciecz­kach, ja­kie z obo­wiąz­ku mu­sie­li czy­nić od Port-Sa­idu aż do Su­ezu, dla re­wi­zji ro­bót przy wa­le i przy po­głę­bia­niu ło­ży­ska ka­na­łu. Znał wszyst­kich – za­rów­no in­ży­nie­rów i urzęd­ni­ków ko­mo­ry, jak i ro­bot­ni­ków, Ara­bów i Mu­rzy­nów. Krę­cił i wkrę­cał się wszę­dzie, wy­ra­stał, gdzie go nie po­sia­li, ro­bił dłu­gie wy­ciecz­ki wa­łem, jeź­dził łód­ką po Men­za­leh i za­pusz­czał się nie­raz dość da­le­ko. Prze­pra­wiał się na brzeg arab­ski i do­rwaw­szy się do czy­je­go bądź ko­nia, a w bra­ku ko­nia – do wiel­błą­da, a na­wet i osła, uda­wał fa­ry­sa w pu­sty­ni, sło­wem, jak się wy­ra­żał pan Tar­kow­ski, „bo­bro­wał” wszę­dzie i każ­dą wol­ną od na­uki chwi­lę spę­dzał nad wo­dą.

Oj­ciec nie sprze­ci­wiał się te­mu wie­dząc, że wio­sło­wa­nie, kon­na jaz­da i cią­głe ży­cie na świe­żym po­wie­trzu wzmac­nia zdro­wie chłop­ca i roz­wi­ja w nim za­rad­ność. Ja­koż Staś wyż­szy był i sil­niej­szy, niż by­wa­ją chłop­cy w je­go wie­ku, a dość mu by­ło spoj­rzeć w oczy, by od­gad­nąć, że w ra­zie ja­kie­go wy­pad­ku prę­dzej zgrze­szy zbyt­kiem zu­chwa­ło­ści niż bo­jaź­nią. W czter­na­stym ro­ku ży­cia był jed­nym z naj­lep­szych pły­wa­ków w Port-Sa­idzie, co nie­ma­ło zna­czy­ło, al­bo­wiem Ara­bo­wie i Mu­rzy­ni pły­wa­ją jak ry­by. Strze­la­jąc z ka­ra­bin­ków ma­łe­go ka­li­bru – i tyl­ko ku­la­mi, do dzi­kich ka­czek i do egip­skich gę­si, wy­ro­bił so­bie nie­chyb­ną rę­kę i oko. Ma­rze­niem je­go by­ło po­lo­wać kie­dyś na wiel­kie zwie­rzę­ta w Afry­ce środ­ko­wej; chci­wie też słu­chał opo­wia­dań Su­dań­czy­ków za­ję­tych przy ka­na­le, któ­rzy spo­ty­ka­li się w swej oj­czyź­nie z wiel­ki­mi dra­pież­ni­ka­mi i gru­bo­skór­ny­mi.

Mia­ło to i tę ko­rzyść, że uczył się za­ra­zem ich ję­zy­ków. Ka­nał Su­eski nie dość by­ło prze­ko­pać, trze­ba go jesz­cze i utrzy­mać, gdyż ina­czej pia­ski z pu­styń, le­żą­cych po obu je­go brze­gach, za­sy­pa­ły­by go w cią­gu ro­ku. Wiel­kie dzie­ło Les­sep­sa wy­ma­ga cią­głej pra­cy i czuj­no­ści. To­też do dziś dnia nad po­głę­bie­niem je­go ło­ży­ska pra­cu­ją pod do­zo­rem bie­głych in­ży­nie­rów po­tęż­ne ma­szy­ny i ty­sią­ce ro­bot­ni­ków. Przy prze­ko­py­wa­niu ka­na­łu pra­co­wa­ło ich dwa­dzie­ścia pięć ty­się­cy. Dziś, wo­bec do­ko­na­ne­go dzie­ła i ulep­szo­nych no­wych ma­szyn, po­trze­ba ich znacz­nie mniej, jed­nak­że licz­ba ich jest do­tych­czas do­syć znacz­na. Prze­wa­ża­ją wśród nich lu­dzie miej­sco­wi, nie brak jed­nak i Nu­bij­czy­ków, i Su­dań­czy­ków, i So­ma­li­sów, i roz­ma­itych Mu­rzy­nów miesz­ka­ją­cych nad Bia­łym i Nie­bie­skim Ni­lem, to jest w oko­li­cach, któ­re przed po­wsta­niem Mah­die­go za­jął był rząd egip­ski. Staś żył ze wszyst­ki­mi za pan brat, a ma­jąc, jak zwy­kle Po­la­cy, nad­zwy­czaj­ną zdol­ność do ję­zy­ków po­znał, sam nie wie­dząc jak i kie­dy, wie­le ich na­rze­czy. Uro­dzo­ny w Egip­cie, mó­wił po arab­sku jak Arab. Od Zan­zi­ba­ry­tów, któ­rych wie­lu słu­ży­ło za pa­la­czów przy ma­szy­nach, wy­uczył się roz­po­wszech­nio­ne­go wiel­ce w ca­łej Afry­ce środ­ko­wej ję­zy­ka ki-swa­hi­li, umiał na­wet roz­mó­wić się z Mu­rzy­na­mi z po­ko­leń Din­ka i Szyl­luk, za­miesz­ku­ją­cych po­ni­żej Fa­szo­dy nad Ni­lem. Mó­wił prócz te­go bie­gle po an­giel­sku, po fran­cu­sku i po pol­sku, al­bo­wiem oj­ciec je­go, go­rą­cy pa­trio­ta, dbał o to wiel­ce, by chło­piec znał mo­wę oj­czy­stą. Staś, oczy­wi­ście, uwa­żał mo­wę tę za naj­pięk­niej­szą w świe­cie i uczył jej, nie bez po­wo­dze­nia, ma­łą Nel. Nie mógł tyl­ko do­ka­zać te­go, aby je­go imię wy­ma­wia­ła ”Staś”, nie „Stes”. Nie­raz też przy­cho­dzi­ło mię­dzy ni­mi z te­go po­wo­du do nie­po­ro­zu­mień, któ­re trwa­ły jed­nak do­pó­ty tyl­ko, do­pó­ki w oczach dziew­czy­ny nie za­czy­na­ły świe­cić łez­ki. Wów­czas „Stes” prze­pra­szał ją – i by­wał zły na sa­me­go sie­bie.

Miał jed­nak brzyd­ki zwy­czaj mó­wić z lek­ce­wa­że­niem o jej ośmiu la­tach i prze­ciw­sta­wiać im swój po­waż­ny wiek i do­świad­cze­nie. Utrzy­my­wał, że chło­piec, któ­ry koń­czy lat czter­na­ście, je­śli nie jest jesz­cze zu­peł­nie do­ro­słym, to przy­naj­mniej nie jest już dziec­kiem, a na­to­miast zdol­ny już jest do wszel­kie­go ro­dza­ju czy­nów bo­ha­ter­skich, zwłasz­cza je­śli ma w so­bie krew pol­ską i fran­cu­ską. Pra­gnął też naj­go­rę­cej, że­by kie­dy­kol­wiek zda­rzy­ła się spo­sob­ność do ta­kich czy­nów, szcze­gól­niej w obro­nie Nel. Obo­je wy­naj­dy­wa­li roz­ma­ite nie­bez­pie­czeń­stwa i Staś mu­siał od­po­wia­dać na jej py­ta­nia, co by zro­bił, gdy­by na przy­kład wlazł do jej do­mu przez okno kro­ko­dyl ma­ją­cy dzie­sięć me­trów al­bo skor­pion tak du­ży jak pies. Oboj­gu ani na chwi­lę nie przy­cho­dzi­ło do gło­wy, że wkrót­ce groź­na rze­czy­wi­stość prze­wyż­szy wszel­kie ich fan­ta­stycz­ne przy­pusz­cze­nia.

ROZ­DZIAŁ II

Tym­cza­sem w do­mu cze­ka­ła ich pod­czas obia­du do­bra no­wi­na. Pa­no­wie Tar­kow­ski i Raw­li­son by­li za­pro­sze­ni przed kil­ku ty­go­dnia­mi, ja­ko bie­gli in­ży­nie­ro­wie, do obej­rze­nia i oce­ny ro­bót pro­wa­dzo­nych przy ca­łej sie­ci ka­na­łów w pro­win­cji El-Fa­jum[7], w oko­li­cach mia­sta Me­di­net, bli­sko je­zio­ra Ka­ro­un oraz wzdłuż rze­ki Jus­sef i Ni­lu. Mie­li tam za­ba­wić ko­ło mie­sią­ca i uzy­ska­li na to urlo­py od wła­snej kom­pa­nii[8]. Po­nie­waż zbli­ża­ły się świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia, więc obaj nie chcąc roz­sta­wać się z dzieć­mi po­sta­no­wi­li, że Staś i Nel po­ja­dą tak­że do Me­di­net. Po usły­sze­niu tej no­wi­ny dzie­ci omal nie wy­sko­czy­ły ze skó­ry z ra­do­ści. Do­tych­czas zna­ły mia­sta le­żą­ce wzdłuż ka­na­łu, a mia­no­wi­cie Izma­ilę i Su­ez, po­za ka­na­łem zaś – Alek­san­drię i Ka­ir, pod któ­rym oglą­da­ły wiel­kie pi­ra­mi­dy i Sfink­sa[9]. Ale by­ły to krót­kie wy­ciecz­ki, gdy wy­pra­wa do Me­di­net-el-Fa­jum wy­ma­ga­ła ca­łe­go dnia jaz­dy ko­le­ją wzdłuż Ni­lu na po­łu­dnie, a po­tem od El-Wa­sta na za­chód, ku Pu­sty­ni Li­bij­skiej. Staś znał Me­di­net z opo­wia­dań młod­szych in­ży­nie­rów i po­dróż­ni­ków, któ­rzy jeź­dzi­li tam na po­lo­wa­nie na wszel­kie­go ro­dza­ju ptac­two wod­ne oraz na wil­ki z pu­sty­ni i hie­ny. Wie­dział, że jest to osob­na wiel­ka oa­za le­żą­ca po le­wym brze­gu Ni­lu, ale nie­za­leż­na od je­go wy­le­wów i ma­ją­ca swój wła­sny sys­tem wod­ny, utwo­rzo­ny przez je­zio­ro Ka­ro­un, przez Bahr-Jus­sef i przez ca­łą więź drob­nych ka­na­łów. Ci, któ­rzy oa­zę tę wi­dzie­li, mó­wi­li, że jak­kol­wiek kra­ina ta na­le­ży do Egip­tu, jed­nak­że, od­dzie­lo­na od nie­go pu­sty­nią, two­rzy od­ręb­ną ca­łość. Tyl­ko rze­ka Jus­sef wią­że, rzekł­byś, nie­bie­skim cien­kim sznur­kiem tę oko­li­cę z do­li­ną Ni­lu. Wiel­ka ob­fi­tość wód, ży­zność gle­by i wspa­nia­ła ro­ślin­ność two­rzą z niej jak­by raj ziem­ski, a roz­le­głe ru­iny mia­sta Kro­ko­di­lo­po­lis ścią­ga­ją tam set­ki cie­ka­wych po­dróż­ni­ków. Sta­sio­wi jed­nak uśmie­cha­ły się głów­nie brze­gi je­zio­ra Ka­ro­un z ro­ja­mi ptac­twa i wy­pra­wy na wil­ki do pu­styn­nych wzgórz Gue-bel-el-Sed­ment.

Ale wa­ka­cje je­go za­czy­na­ły się do­pie­ro za kil­ka dni, po­nie­waż zaś re­wi­zja ro­bót przy ka­na­łach by­ła spra­wą pil­ną i star­si pa­no­wie nie mo­gli tra­cić cza­su, uło­ży­li się prze­to, że wy­ja­dą nie­zwłocz­nie, a dzie­ci wraz z pa­nią Oli­vier w ty­dzień póź­niej. I Nel, i Staś mie­li ocho­tę je­chać za­raz, ale Staś nie śmiał o to pro­sić. Po­czę­li na­to­miast wy­py­ty­wać o roz­ma­ite spra­wy ty­czą­ce po­dró­ży i z no­wy­mi wy­bu­cha­mi ra­do­ści przy­ję­li wia­do­mość, że nie bę­dą miesz­ka­li w nie­wy­god­nych utrzy­my­wa­nych przez Gre­ków ho­te­lach, ale w na­mio­tach do­star­czo­nych przez To­wa­rzy­stwo Po­dróż­ni­cze Co­oka. Tak zwy­kle urzą­dza­ją się po­dróż­ni­cy, któ­rzy z Ka­iru wy­jeż­dża­ją na dłuż­szy na­wet po­byt do Me­di­net. Co­ok do­star­cza na­mio­tów, służ­by, ku­cha­rzy, za­pa­sów żyw­no­ści, ko­ni, osłów, wiel­błą­dów i prze­wod­ni­ków, tak że po­dróż­nik nie po­trze­bu­je o ni­czym my­śleć. Jest to wpraw­dzie dość kosz­tow­ny spo­sób po­dró­żo­wa­nia, ale pa­no­wie Tar­kow­ski i Raw­li­son nie mie­li po­trze­by się z tym li­czyć, wszel­kie bo­wiem wy­dat­ki po­no­sił rząd egip­ski, któ­ry ich za­pro­sił, ja­ko bie­głych, do oce­ny i re­wi­zji prac przy ka­na­łach. Nel, któ­ra nad wszyst­ko w świe­cie lu­bi­ła jeź­dzić na wiel­błą­dzie, otrzy­ma­ła obiet­ni­cę od oj­ca, że do­sta­nie osob­ne­go, gar­ba­te­go wierz­chow­ca, na któ­rym wraz z pa­nią Oli­vier al­bo z Di­nah, a cza­sem i ze Sta­siem, bę­dzie bra­ła udział we wspól­nych wy­ciecz­kach w bliż­sze oko­li­ce pu­sty­ni i do Ka­ro­un. Sta­sio­wi przy­rzekł pan Tar­kow­ski, że po­zwo­li mu kie­dy no­cą pójść na wil­ki – i że je­że­li przy­nie­sie do­bre świa­dec­two szkol­ne, to do­sta­nie praw­dzi­wy an­giel­ski sztu­cer[10] i wszel­kie po­trzeb­ne dla my­śli­we­go przy­bo­ry. Po­nie­waż Staś pew­ny był cen­zu­ry, więc od ra­zu za­czął uwa­żać się za po­sia­da­cza sztu­ce­ra i obie­cy­wał so­bie do­ko­nać z nim roz­ma­itych zdu­mie­wa­ją­cych i wie­ko­pom­nych czy­nów.

Na ta­kich pro­jek­tach i roz­mo­wach ze­szedł uszczę­śli­wio­nym dzie­ciom obiad. Sto­sun­ko­wo naj­mniej za­pa­łu oka­zy­wa­ła do za­mie­rzo­nej po­dró­ży pa­ni Oli­vier, któ­rej nie chcia­ło się ru­szać z wy­god­nej wil­li w Port-Sa­idzie i któ­rą prze­stra­sza­ła myśl za­miesz­ka­nia przez kil­ka ty­go­dni w na­mio­cie, a zwłasz­cza za­miar wy­cie­czek na wiel­błą­dach. Zda­rzy­ło się jej już kil­ka­krot­nie pró­bo­wać po­dob­nej jaz­dy, jak to zwy­kle ro­bią przez cie­ka­wość wszy­scy Eu­ro­pej­czy­cy za­miesz­ka­li w Egip­cie, i za­wsze te pró­by wy­pa­da­ły nie­po­myśl­nie. Raz wiel­błąd pod­niósł się za wcze­śnie, gdy jesz­cze nie za­sia­dła się do­brze na sio­dle, i skut­kiem te­go sto­czy­ła się przez je­go grzbiet na zie­mię. In­nym ra­zem nie na­le­żą­cy do lek­ko­no­śnych dro­ma­der[11] utrząsł ją tak, że przez dwa dni nie mo­gła przyjść do sie­bie, sło­wem, o ile Nel po dwu lub trzech prze­jażdż­kach, na któ­re po­zwo­lił pan Raw­li­son, za­pew­nia­ła, że nie ma nic roz­kosz­niej­sze­go na świe­cie, o ty­le pa­ni Oli­vier zo­sta­ły przy­kre wspo­mnie­nia. Mó­wi­ła, że to jest do­bre dla Ara­bów al­bo dla ta­kiej kru­szyn­ki jak Nel, któ­ra nie wię­cej się utrzę­sie niż mu­cha, któ­ra by sia­dła na gar­bie wiel­błą­da, ale nie dla osób po­waż­nych i nie­zbyt lek­kich, a za­ra­zem ma­ją­cych pew­ną skłon­ność do nie­zno­śnej cho­ro­by mor­skiej. Lecz co do Me­di­net-el-Fa­jum mia­ła i in­ne oba­wy. Oto w Port-Sa­idzie, za­rów­no jak w Alek­san­drii, Ka­irze i ca­łym Egip­cie, nie mó­wio­no o ni­czym wię­cej, tyl­ko o po­wsta­niu Mah­die­go i okru­cień­stwach der­wi­szów. Pa­ni Oli­vier nie wie­dząc do­kład­nie, gdzie le­ży Me­di­net, za­nie­po­ko­iła się, czy to nie bę­dzie zbyt bli­sko od mah­dy­stów, i wresz­cie po­czę­ła wy­py­ty­wać o to pa­na Raw­li­so­na.

Lecz on uśmiech­nął się tyl­ko i rzekł:

– Mah­di ob­le­ga w tej chwi­li Char­tum, w któ­rym bro­ni się je­ne­rał Gor­don. Czy pa­ni wie, jak da­le­ko z Me­di­net do Char­tu­mu?

– Nie mam o tym żad­ne­go po­ję­cia.

– Tak mniej wię­cej jak stąd do Sy­cy­lii – ob­ja­śnił pan Tar­kow­ski.

– Mniej wię­cej – po­twier­dził Staś. – Char­tum le­ży tam, gdzie Nil Bia­ły i Nie­bie­ski scho­dzą się i two­rzą jed­ną rze­kę. Dzie­li nas od nie­go ogrom­na prze­strzeń Egip­tu i ca­ła Nu­bia.

Na­stęp­nie chciał do­dać, że choć­by Me­di­net le­ża­ło bli­żej od kra­jów za­ję­tych przez po­wsta­nie, to prze­cie on tam bę­dzie ze swo­im sztu­ce­rem, ale przy­po­mniaw­szy so­bie, że za po­dob­ne prze­chwał­ki do­stał już nie­raz bu­rę od oj­ca – umilkł.

Star­si pa­no­wie po­czę­li jed­nak roz­ma­wiać o Mah­dim i o po­wsta­niu, by­ła to bo­wiem naj­waż­niej­sza do­ty­czą­ca Egip­tu spra­wa. Wia­do­mo­ści spod Char­tu­mu by­ły złe. Dzi­kie hor­dy ob­le­ga­ły już mia­sto od pół­to­ra mie­sią­ca; rzą­dy egip­ski i an­giel­ski dzia­ła­ły po­wol­nie. Od­siecz za­le­d­wie wy­ru­szy­ła i oba­wia­no się po­wszech­nie, że mi­mo sła­wy, mę­stwa i zdol­no­ści Gor­do­na waż­ne to mia­sto wpad­nie w rę­ce bar­ba­rzyń­ców. Te­go zda­nia był i pan Tar­kow­ski, któ­ry po­dej­rze­wał, że An­glia ży­czy so­bie w du­szy, by Mah­di ode­brał Su­dan Egip­to­wi po to, by póź­niej ode­brać go Mah­die­mu i uczy­nić z tej ogrom­nej kra­iny po­sia­dłość an­giel­ską. Nie po­dzie­lił się jed­nak pan Tar­kow­ski ty­mi po­dej­rze­nia­mi z pa­nem Raw­li­so­nem nie chcąc ura­żać je­go uczuć pa­trio­tycz­nych.

Pod ko­niec obia­du Staś jął wy­py­ty­wać, dla­cze­go rząd egip­ski za­brał wszyst­kie kra­je le­żą­ce na po­łu­dnie od Nu­bii, a mia­no­wi­cie Kor­do­fan, Dar­fur i Su­dan aż do Al­bert-Nian­za – i po­zba­wił tam­tej­szych miesz­kań­ców wol­no­ści. Pan Raw­li­son po­sta­no­wił mu to wy­tłu­ma­czyć: z tej przy­czy­ny, że wszyst­ko, co czy­nił rząd egip­ski, to czy­nił z po­le­ce­nia An­glii, któ­ra roz­cią­gnę­ła nad Egip­tem pro­tek­to­rat[12] i w rze­czy­wi­sto­ści rzą­dzi­ła nim, jak sa­ma chcia­ła.

– Rząd egip­ski nie za­brał tam ni­ko­mu wol­no­ści – rzekł – ale ją set­kom ty­się­cy, a mo­że i mi­lio­nom lu­dzi przy­wró­cił. W Kor­do­fa­nie, w Dar­fu­rze i w Su­da­nie nie by­ło w ostat­nich cza­sach żad­nych państw nie­za­leż­nych. Za­le­d­wie tu i ów­dzie ja­kiś ma­ły wład­ca ro­ścił pra­wo do nie­któ­rych ziem i za­gar­niał je wbrew wo­li ich miesz­kań­ców, prze­mo­cą. Prze­waż­nie jed­nak by­ły one za­miesz­ka­łe przez nie­za­wi­słe po­ko­le­nia Ara­bo-Mu­rzy­nów, to jest przez lu­dzi ma­ją­cych w so­bie krew obu tych ras. Po­ko­le­nia te ży­ły w usta­wicz­nej woj­nie. Na­pa­dły na sie­bie wza­jem i za­bie­ra­ły so­bie ko­nie, wiel­błą­dy, by­dło ro­ga­te i przede wszyst­kim nie­wol­ni­ków. Po­peł­nia­no przy tym wie­le okru­cieństw. Ale naj­gor­si by­li kup­cy po­lu­ją­cy na kość sło­nio­wą i nie­wol­ni­ków. Utwo­rzy­li oni jak­by osob­ną kla­sę lu­dzi, do któ­rej na­le­że­li wszy­scy nie­mal na­czel­ni­cy po­ko­leń i za­moż­niej­si kup­cy. Ci czy­ni­li zbroj­ne wy­pra­wy da­le­ko w głąb Afry­ki, gra­biąc wszę­dy kły sło­nio­we i chwy­ta­jąc ty­sią­ce lu­dzi: męż­czyzn, ko­biet i dzie­ci. Nisz­czy­li przy tym wsie i osa­dy, pu­sto­szy­li po­la, prze­le­wa­li rze­ki krwi i za­bi­ja­li bez li­to­ści wszyst­kich opor­nych. Po­łu­dnio­we stro­ny Su­da­nu, Dar­fu­ru i Kor­do­fa­nu oraz kra­je nad gór­nym Ni­lem aż po je­zio­ra – wy­lud­ni­ły się w nie­któ­rych oko­li­cach pra­wie zu­peł­nie. Lecz ban­dy arab­skie za­pusz­cza­ły się co­raz da­lej, tak że ca­ła środ­ko­wa Afry­ka sta­ła się zie­mią łez i krwi. Otóż An­glia, któ­ra, jak ci wia­do­mo, ści­ga po ca­łym świe­cie han­dla­rzy nie­wol­ni­ków, zgo­dzi­ła się na to, by rząd egip­ski za­jął Kor­do­fan, Dar­fur i Su­dan, był to bo­wiem je­dy­ny spo­sób zmu­sze­nia tych gra­bież­ców do po­rzu­ce­nia te­go obrzy­dli­we­go han­dlu i je­dy­ny spo­sób utrzy­ma­nia ich w ry­zach. Nie­szczę­śli­wi Mu­rzy­ni ode­tchnę­li, na­pa­dy i gra­bie­że usta­ły, a lu­dzie po­czę­li żyć pod ja­kim ta­kim pra­wem. Ale oczy­wi­ście ta­ki stan rze­czy nie po­do­bał się han­dla­rzom, więc gdy zna­lazł się mię­dzy ni­mi Mo­ham­med-Ach­med, zwa­ny dziś Mah­dim, któ­ry po­czął gło­sić woj­nę świę­tą pod po­zo­rem, że w Egip­cie upa­da praw­dzi­wa wia­ra Ma­ho­me­ta, wszy­scy rzu­ci­li się jak je­den czło­wiek do bro­ni. I oto roz­pa­li­ła się ta okrop­na woj­na, któ­ra, przy­naj­mniej do­tych­czas, bar­dzo źle idzie Egip­cja­nom. Mah­di po­bił we wszyst­kich bi­twach woj­ska rzą­do­we, za­jął Kor­do­fan, Dar­fur, Su­dan; hor­dy je­go ob­le­ga­ją obec­nie Char­tum i za­pusz­cza­ją się na pół­noc aż do gra­nic Nu­bii.

– A czy mo­gą dojść aż do Egip­tu? – za­py­tał Staś.

– Nie – od­po­wie­dział pan Raw­li­son. – Mah­di za­po­wia­da wpraw­dzie, że za­wo­ju­je ca­ły świat, ale jest to dzi­ki czło­wiek, któ­ry o ni­czym nie ma po­ję­cia. Egip­tu nie zaj­mie ni­g­dy, gdyż nie po­zwo­li­ła­by na to An­glia.

– Je­śli jed­nak woj­ska egip­skie zo­sta­ną zu­peł­nie znie­sio­ne?

– Wów­czas wy­stą­pią woj­ska an­giel­skie, któ­rych nie zwy­cię­żył ni­g­dy nikt.

– A dla­cze­go An­glia po­zwo­li­ła Mah­die­mu za­jąć ty­le kra­jów?

– Skąd wiesz, że po­zwo­li­ła – od­po­wie­dział pan Raw­li­son. – An­glia nie śpie­szy się ni­g­dy, al­bo­wiem jest wiecz­na.

Dal­szą roz­mo­wę prze­rwał słu­żą­cy Mu­rzyn, któ­ry oznaj­mił, że przy­szła Fat­ma Sma­ino­wa i bła­ga o po­słu­cha­nie.

Ko­bie­ty na Wscho­dzie zaj­mu­ją się spra­wa­mi pra­wie wy­łącz­nie do­mo­wy­mi i rzad­ko na­wet wy­cho­dzą z ha­re­mów. Tyl­ko uboż­sze uda­ją się na tar­gi lub pra­cu­ją w po­lach, jak to czy­nią żo­ny fel­la­chów, to jest wie­śnia­ków egip­skich. Ale i te prze­sła­nia­ją wów­czas twa­rze. Jak­kol­wiek w Su­da­nie, z któ­re­go po­cho­dzi­ła Fat­ma, zwy­czaj ten nie by­wa prze­strze­ga­ny i jak­kol­wiek przy­cho­dzi­ła ona już po­przed­nio do biu­ra pa­na Raw­li­so­na, jed­nak­że przyj­ście jej, zwłasz­cza o tak póź­nej po­rze i do pry­wat­ne­go do­mu, wy­wo­ła­ło pew­ne zdzi­wie­nie.

– Do­wie­my się cze­goś no­we­go o Sma­inie – rzekł pan Tar­kow­ski.

– Tak – od­po­wie­dział pan Raw­li­son da­jąc za­ra­zem znać słu­żą­ce­mu, aby wpro­wa­dził Fat­mę.

Ja­koż po chwi­li we­szła wy­so­ka, mło­da Su­dan­ka, z twa­rzą zu­peł­nie nie osło­nię­tą, o bar­dzo ciem­nej ce­rze i prze­pięk­nych, lu­bo dzi­kich i tro­chę zło­wro­gich oczach. Wszedł­szy pa­dła za­raz na twarz, a gdy pan Raw­li­son ka­zał jej wstać, pod­nio­sła się, ale po­zo­sta­ła na klęcz­kach.

– Si­di – rze­kła – niech Al­lach bło­go­sła­wi cie­bie, two­je po­tom­stwo, twój dom i two­je trzo­dy!

– Cze­go żą­dasz? – za­py­tał in­ży­nier.

– Mi­ło­sier­dzia, ra­tun­ku i po­mo­cy w nie­szczę­ściu, o pa­nie! Oto je­stem uwię­zio­na w Fort-Sa­idzie i za­tra­ta wi­si na­de mną i nad my­mi dzieć­mi.

– Mó­wisz, żeś uwię­zio­na, a prze­cież mo­głaś tu przyjść, a do te­go w no­cy.

– Od­pro­wa­dzi­li mnie tu za­blio­wie, któ­rzy we dnie i w no­cy pil­nu­ją me­go do­mu, i wiem, że ma­ją roz­kaz po­uci­nać nam wkrót­ce gło­wy.

– Mów jak nie­wia­sta roz­trop­na – od­po­wie­dział wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi pan Raw­li­son. – Je­steś nie w Su­da­nie, ale w Egip­cie, gdzie nie za­bi­ja­ją ni­ko­go bez są­du, więc mo­żesz być pew­na, że włos nie spad­nie z gło­wy ani to­bie, ani twym dzie­ciom.

Lecz ona po­czę­ła go bła­gać, by wsta­wił się za nią jesz­cze raz do rzą­du, wy­jed­nał jej po­zwo­le­nie na wy­jazd do Smar­na: „An­gli­cy tak wiel­cy jak ty, pa­nie (mó­wi­ła), wszyst­ko mo­gą. Rząd w Ka­irze my­śli, że Sma­in zdra­dził, a to jest nie­praw­da! By­li u mnie wczo­raj kup­cy arab­scy, któ­rzy przy­je­cha­li z So­uaki­mu, a przed­tem ku­po­wa­li gu­mę i kość sło­nio­wą w Su­da­nie, i do­nie­śli mi, że Sma­in le­ży cho­ry w El-Fa­szer i wzy­wa mnie wraz z dzieć­mi do sie­bie, by je po­bło­go­sła­wić…”

– Wszyst­ko to jest twój wy­mysł, Fat­mo – prze­rwał pan Raw­li­son.

Lecz ona za­czę­ła za­kli­nać się na Al­la­cha, że mó­wi praw­dę, a na­stęp­nie mó­wi­ła, iż je­śli Sma­in wy­zdro­wie­je – to wy­ku­pi nie­za­wod­nie wszyst­kich jeń­ców chrze­ści­jań­skich, je­śli zaś umrze, to ona, ja­ko krew­na wo­dza der­wi­szów, ła­two znaj­dzie do nie­go przy­stęp i uzy­ska, co ze­chce. Niech jej tyl­ko po­zwo­lą je­chać, al­bo­wiem ser­ce w jej pier­siach sko­wy­czy z tę­sk­no­ty za mę­żem. Co ona, nie­szczę­sna nie­wia­sta, za­wi­ni­ła rzą­do­wi i che­dy­wo­wi? Czy to jej wi­na i czy mo­że za to od­po­wia­dać, że ma nie­szczę­ście być krew­ną der­wi­sza Mo­ham­me­da-Ach­me­da?

Fat­ma nie śmia­ła wo­bec „An­gli­ków” na­zwać swe­go krew­ne­go Mah­dim, po­nie­waż zna­czy to: od­ku­pi­ciel świa­ta – wie­dzia­ła zaś, że rząd egip­ski uwa­ża go za bun­tow­ni­ka i oszu­sta. Ale bi­jąc wciąż czo­łem i wzy­wa­jąc nie­bo na świa­dec­two swej nie­win­no­ści i nie­do­li, po­czę­ła pła­kać i za­ra­zem wyć ża­ło­śnie, jak czy­nią na Wscho­dzie nie­wia­sty po stra­cie mę­żów lub sy­nów. Na­stęp­nie rzu­ci­ła się zno­wu twa­rzą na zie­mię, a ra­czej na dy­wan, któ­rym przy­kry­ta by­ła po­sadz­ka – i cze­ka­ła w mil­cze­niu.

Nel, któ­rej chcia­ło się tro­chę spać pod ko­niec obia­du, roz­bu­dzi­ła się zu­peł­nie, a ma­jąc po­czci­we ser­dusz­ko chwy­ci­ła rę­kę oj­ca i ca­łu­jąc ją raz po raz, po­czę­ła pro­sić za Fat­mą:

– Niech jej ta­tuś po­mo­że! – niech jej po­mo­że!

Fat­ma zaś, ro­zu­mie­jąc wi­docz­nie po an­giel­sku, ozwa­ła się wśród łkań, nie od­ry­wa­jąc twa­rzy od dy­wa­nu:

– Niech cię Al­lach bło­go­sła­wi, kwiat­ku raj­ski, roz­ko­szy Oma­ja, gwiazd­ko bez zma­zy!

Jak­kol­wiek Staś był w du­szy bar­dzo za­wzię­ty na mah­dy­stów, jed­nak­że wzru­szył się tak­że proś­bą i bó­lem Fat­my. Przy tym Nel wsta­wia­ła się za nią, a on osta­tecz­nie za­wsze chciał te­go, cze­go chcia­ła Nel – więc po chwi­li ozwał się ni­by do sie­bie, ale tak, by sły­sze­li go wszy­scy:

– Ja, gdy­bym był rzą­dem, po­zwo­lił­bym Fat­mie od­je­chać.

– Ale po­nie­waż nie je­steś rzą­dem – od­po­wie­dział mu pan Tar­kow­ski – le­piej zro­bisz nie wda­jąc się w to, co do cie­bie nie na­le­ży.

Pan Raw­li­son miał rów­nież li­to­ści­wą du­szę i od­czu­wał po­ło­że­nie Fat­my, ale ude­rzy­ły go w jej sło­wach roz­ma­ite rze­czy, któ­re wy­da­ły mu się pro­stym kłam­stwem. Ma­jąc pra­wie co­dzien­ne sto­sun­ki z ko­mo­rą w Izma­ili wie­dział do­brze, że żad­ne no­we ła­dun­ki gu­my ani ko­ści sło­nio­wej nie prze­cho­dzi­ły w ostat­nich cza­sach przez ka­nał. Han­del ty­mi to­wa­ra­mi ustał pra­wie zu­peł­nie. Kup­cy arab­scy nie mo­gli też wra­cać z le­żą­ce­go w Su­da­nie mia­sta El-Fa­szer, gdyż mah­dy­ści w ogó­le z po­cząt­ku nie do­pusz­cza­li do sie­bie kup­ców, a tych, któ­rych mo­gli zła­pać, ra­bo­wa­li i za­trzy­my­wa­li w nie­wo­li. By­ło to też rze­czą nie­mal pew­ną, że opo­wia­da­nie o cho­ro­bie Sma­ina jest kłam­stwem.

Lecz po­nie­waż oczki Nel pa­trzy­ły wciąż bła­gal­nie na ta­tu­sia, więc ten nie chcąc za­smu­cać dziew­czyn­ki rze­ki po chwi­li do Fat­my:

– Fat­mo, pi­sa­łem już do rzą­du na two­ją proś­bę, ale bez skut­ku. A te­raz słu­chaj. Ju­tro z tym oto me­hen­dy­sem (in­ży­nie­rem), któ­re­go tu wi­dzisz, wy­jeż­dża­my do Me­di­net-el-Fa­jum; po dro­dze za­trzy­ma­my się przez je­den dzień w Ka­irze, al­bo­wiem che­dyw chce roz­mó­wić się z na­mi o ka­na­łach pro­wa­dzo­nych od Bahr-Jus­sef i dać nam co do nich po­le­ce­nia. W cza­sie roz­mo­wy po­sta­ram się przed­sta­wić mu two­ją spra­wę i uzy­skać dla cie­bie je­go ła­skę. Ale nic wię­cej uczy­nić nie mo­gę i nie przy­rze­kam.

Fat­ma pod­nio­sła się i wy­cią­gnąw­szy obie rę­ce na znak dzięk­czy­nie­nia, za­wo­ła­ła:

– A więc je­stem oca­lo­na!

– Nie, Fat­mo – od­po­wie­dział pan Raw­li­son – nie mów o oca­le­niu, al­bo­wiem po­wie­dzia­łem ci już, że śmierć nie gro­zi ani to­bie, ani two­im dzie­ciom. Czy jed­nak che­dyw po­zwo­li na twój od­jazd, nie rę­czę, al­bo­wiem Sma­in nie jest cho­ry, ale jest zdraj­cą, któ­ry za­braw­szy rzą­do­we pie­nią­dze nie my­śli wca­le o wy­ku­pie­niu jeń­ców od Mo­ham­me­da-Ach­me­da.

– Sma­in jest nie­win­ny, pa­nie, i le­ży w El-Fa­szer – po­wtó­rzy­ła Fat­ma – a gdy­by on sprze­nie­wie­rzył się na­wet rzą­do­wi, to ja przy­się­gam przed to­bą, mo­im do­bro­czyń­cą, że je­śli po­zwo­lą mi wy­je­chać, pó­ty bę­dę bła­gać Mo­ham­me­da-Ach­me­da, pó­ki nie wy­pro­szę wa­szych jeń­ców.

– A więc do­brze. Obie­cu­ję ci raz jesz­cze, że wsta­wię się za to­bą do che­dy­wa.

Fat­ma po­czę­ła bić po­kło­ny.

– Dzię­ki ci, si­di! Je­steś nie tyl­ko po­tęż­ny, ale i spra­wie­dli­wy. A te­raz bła­gam cię jesz­cze, abyś po­zwo­lił słu­żyć nam so­bie jak nie­wol­ni­kom.

– W Egip­cie nikt nie mo­że być nie­wol­ni­kiem – od­po­wie­dział z uśmie­chem pan Raw­li­son. – Służ­by mam do­syć, a z two­ich usług nie mo­gę ko­rzy­stać jesz­cze i dla­te­go, że jak ci po­wie­dzia­łem, wy­jeż­dża­my wszy­scy do Me­di­net i mo­że być, że po­zo­sta­nie­my tam aż do ra­ma­za­nu[13].

– Wiem, pa­nie, al­bo­wiem po­wie­dział mi to do­zor­ca Cha­di­gi, ja zaś, do­wie­dziaw­szy się o tym, przy­szłam nie tyl­ko bła­gać cię o po­moc, ale by ci po­wie­dzieć tak­że, że dwaj lu­dzie z me­go po­ko­le­nia Dan­ga­lów, Idrys i Ge­bhr, są wiel­błąd­ni­ka­mi w Me­di­net i że ude­rzą przed to­bą czo­łem, gdy tyl­ko przy­bę­dziesz, ofia­ru­jąc na twe roz­ka­zy sie­bie i swe wiel­błą­dy.

– Do­brze, do­brze – od­po­wie­dział dy­rek­tor – ale to spra­wa kom­pa­nii Co­oka, nie mo­ja.

Fat­ma uca­ło­waw­szy rę­ce obu in­ży­nie­rów i dzie­ci wy­szła bło­go­sła­wiąc szcze­gól­niej Nel. Dwaj pa­no­wie mil­cze­li przez chwi­lę, po czym pan Raw­li­son rze­ki:

– Bied­na ko­bie­ta… ale kła­mie tak, jak tyl­ko na Wscho­dzie kła­mać umie­ją – i na­wet w jej oświad­cze­niach wdzięcz­no­ści brzmi ja­kaś fał­szy­wa nu­ta.

– Nie­za­wod­nie – od­po­wie­dział pan Tar­kow­ski – ale co praw­da, to czy Sma­in zdra­dził, czy nie zdra­dził, rząd nie ma pra­wa za­trzy­my­wać jej w Egip­cie, gdyż ona nie mo­że od­po­wia­dać za mę­ża.

– Rząd nie po­zwa­la te­raz ni­ko­mu z Su­dań­czy­ków wy­jeż­dżać bez osob­ne­go po­zwo­le­nia do So­uaki­mu i do Nu­bii, więc za­kaz nie do­ty­ka tyl­ko Fat­my. W Egip­cie znaj­du­je się wie­lu, przy­cho­dzą tu bo­wiem dla za­rob­ku, a mię­dzy ni­mi jest pew­na licz­ba na­le­żą­cych do po­ko­le­nia Dan­ga­lów, to jest te­go, z któ­re­go po­cho­dzi Mah­di. Oto na przy­kład na­le­żą do nie­go, prócz Fat­my, Cha­di­gi i ci dwaj wiel­błąd­ni­cy w Me­di­net. Mah­dy­ści na­zy­wa­ją Egip­cjan Tur­ka­mi i pro­wa­dzą z ni­mi woj­nę, ale i mię­dzy tu­tej­szy­mi Ara­ba­mi zna­la­zło­by się spo­ro zwo­len­ni­ków Mah­die­go, któ­rzy by chęt­nie do nie­go ucie­kli. Za­li­czyć trze­ba do nich wszyst­kich fa­na­ty­ków, wszyst­kich daw­nych stron­ni­ków Ara­bie­go pa­szy i wie­lu spo­śród klas naj­uboż­szych. Bio­rą oni za złe rzą­do­wi, że pod­dał się cał­kiem wpły­wom an­giel­skim, i twier­dzą, że re­li­gia na tym cier­pi. Bóg wie, ilu ucie­kło już przez pu­sty­nię, omi­ja­jąc zwy­kłą dro­gę mor­ską na So­uakim, więc rząd do­wie­dziaw­szy się, że Fat­ma chce tak­że zmy­kać, przy­ka­zał ją pil­no­wać. Za nią tyl­ko i za jej dzie­ci, ja­ko za krew­nych sa­me­go Mah­die­go, mo­że bę­dzie moż­na od­zy­skać jeń­ców.

– Czy istot­nie niż­sze kla­sy w Egip­cie sprzy­ja­ją Mah­die­mu?

– Mah­di ma zwo­len­ni­ków na­wet w woj­sku, któ­re mo­że dla­te­go bi­je się tak źle.

– Ale ja­kim spo­so­bem Su­dań­czy­cy mo­gą ucie­kać przez pu­sty­nię? Prze­cie to ty­sią­ce mil?

– A jed­nak tą dro­gą spro­wa­dzo­no nie­wol­ni­ków do Egip­tu.

– Są­dzę, że dzie­ci Fat­my nie wy­trzy­ma­ły­by ta­kiej po­dró­ży.

– Chce też ją so­bie skró­cić i je­chać mo­rzem do So­uaki­mu.

– W każ­dym ra­zie bied­na ko­bie­ta…

Na tym skoń­czy­ła się roz­mo­wa.

A w dwa­na­ście go­dzin póź­niej „bied­na ko­bie­ta” za­mknąw­szy się sta­ran­nie w do­mu z sy­nem do­zor­cy Cha­di­gie­go szep­ta­ła mu ze zmarsz­czo­ny­mi brwia­mi i po­nu­rym spoj­rze­niem swych pięk­nych oczu:

– Cha­mi­sie, sy­nu Cha­di­gie­go, oto są pie­nią­dze. Po­je­dziesz dziś jesz­cze do Me­di­net i od­dasz Idry­so­wi to pi­smo, któ­re na mo­ją proś­bę na­pi­sał do nie­go świą­to­bli­wy der­wisz Bel­la­li… Dzie­ci tych me­hen­dy­sów są do­bre, ale je­śli nie uzy­skam po­zwo­le­nia na wy­jazd, to nie ma in­ne­go spo­so­bu. Wiem, że mnie nie zdra­dzisz… Pa­mię­taj, że ty i twój oj­ciec po­cho­dzi­cie tak­że z po­ko­le­nia Dan­ga­lów, w któ­rym uro­dził się wiel­ki Mah­di.

ROZ­DZIAŁ III

Obaj in­ży­nie­ro­wie wy­je­cha­li na­za­jutrz na noc do Ka­iru, gdzie mie­li od­wie­dzić re­zy­den­ta an­giel­skie­go i być na po­słu­cha­niu u wi­ce­kró­la. Staś ob­li­czał, że mo­że im to za­jąć dwa dni, i po­ka­za­ło się, że ob­li­cze­nia je­go by­ły traf­ne, gdyż trze­cie­go dnia wie­czo­rem otrzy­mał od oj­ca, już z Me­di­net, na­stę­pu­ją­cą de­pe­szę[14]: „Na­mio­ty przy­go­to­wa­ne. Ma­cie wy­ru­szyć z chwi­lą roz­po­czę­cia two­ich wa­ka­cji. Fat­mie daj znać przez Cha­di­gie­go, że nie mo­gli­śmy dla niej nic zro­bić…” Po­dob­ną de­pe­szę otrzy­ma­ła rów­nież pa­ni Oli­vier, któ­ra też za­raz roz­po­czę­ła przy po­mo­cy Mu­rzyn­ki Di­nah przy­go­to­wa­nia po­dróż­ne.

Sam ich wi­dok roz­ra­do­wał ser­ca dzie­ci. Lecz na­gle za­szedł wy­pa­dek, któ­ry po­plą­tał wszel­kie prze­wi­dy­wa­nia i mógł na­wet cał­kiem po­wstrzy­mać wy­jazd. Oto w dniu, w któ­rym za­czę­ły się zi­mo­we wa­ka­cje Sta­sia, a w wi­gi­lię wy­jaz­du, pa­nią Oli­vier uką­sił pod­czas jej drzem­ki po­po­łu­dnio­wej w ogro­dzie skor­pion. Ja­do­wi­te te stwo­rze­nia nie by­wa­ją zwy­kle w Egip­cie zbyt nie­bez­piecz­ne, tym ra­zem jed­nak ukłu­cie mo­gło się stać wy­jąt­ko­wo zgub­nym. Skor­pion peł­znął po gór­nym opar­ciu płó­cien­ne­go krze­sła i ukłuł pa­nią Oli­vier w szy­ję, w chwi­li gdy przy­ci­snę­ła go gło­wą; że zaś po­przed­nio cier­pia­ła ona na ró­żę w twa­rzy, więc za­cho­dzi­ła oba­wa, że cho­ro­ba się po­wtó­rzy. We­zwa­no na­tych­miast le­ka­rza, któ­ry przy­był jed­nak do­pie­ro po dwu go­dzi­nach, gdyż był za­ję­ty gdzie in­dziej. Szy­ja, a na­wet i twarz by­ły już opuch­nię­te, po czym zja­wi­ła się go­rącz­ka ze zwy­kły­mi ob­ja­wa­mi za­tru­cia. Le­karz oświad­czył, że nie mo­że być mo­wy w tych wa­run­kach o wy­jeź­dzie, i ka­zał cho­rej po­ło­żyć się do łóż­ka – wo­bec te­go dzie­ciom gro­zi­ło spę­dze­nie świąt Bo­że­go Na­ro­dze­nia w do­mu. Trze­ba od­dać spra­wie­dli­wość Nel, że w pierw­szych zwłasz­cza chwi­lach wię­cej my­śla­ła o cier­pie­niach swej na­uczy­ciel­ki niż o utra­co­nych przy­jem­no­ściach w Me­di­net. Po­pła­ki­wa­ła tyl­ko po ką­tach na myśl, że nie zo­ba­czy oj­ca aż po kil­ku ty­go­dniach. Staś nie przy­jął wy­pad­ku z ta­ką sa­mą re­zy­gna­cją i wy­pra­wił na­przód de­pe­szę, a po­tem list z za­py­ta­niem, co ma­ją ro­bić.

Od­po­wiedź przy­szła po dwu dniach. Pan Raw­li­son po­ro­zu­miał się na­przód z dok­to­rem i do­wie­dziaw­szy się od nie­go, że do­raź­ne nie­bez­pie­czeń­stwo jest usu­nię­te i że tyl­ko z oba­wy od­no­wie­nia się ró­ży nie po­zwa­la na wy­jazd pa­ni Oli­vier z Port-Sa­idu, za­pew­nił przede wszyst­kim do­zór i opie­kę dla niej, a na­stęp­nie do­pie­ro prze­siał dzie­ciom po­zwo­le­nie na po­dróż wraz z Di­nah. Ale po­nie­waż Di­nah, mi­mo ca­łe­go przy­wią­za­nia do Nel, nie umia­ła­by so­bie dać ra­dy na ko­le­jach i w ho­te­lach, prze­to prze­wod­ni­kiem i skarb­ni­kiem w cza­sie dro­gi miał być Staś. Ła­two zro­zu­mieć, jak był dum­ny z tej ro­li i z jak ry­cer­skim ani­mu­szem za­rę­czał ma­łej Nel, że jej włos z gło­wy nie spad­nie, jak­by rze­czy­wi­ście dro­ga do Ka­iru i do Me­di­net przed­sta­wia­ła ja­kie­kol­wiek trud­no­ści lub nie­bez­pie­czeń­stwa.

Wszyst­kie przy­go­to­wa­nia by­ły już po­przed­nio ukoń­czo­ne, więc dzie­ci wy­ru­szy­ły te­go sa­me­go dnia ka­na­łem do Izma­ili, a z Izma­ili ko­le­ją do Ka­iru, gdzie mia­ły prze­no­co­wać, na­za­jutrz zaś je­chać do Me­di­net. Opusz­cza­jąc Izma­ilę wi­dzia­ły je­zio­ro Tim­sah, któ­re Staś znał po­przed­nio, al­bo­wiem pan Tar­kow­ski, za­pa­lo­ny w wol­nych od za­jęć chwi­lach my­śli­wy, brał go tam cza­sem z so­bą na ptac­two wod­ne. Na­stęp­nie dro­ga szła wzdłuż Wa­di-To­umi­lat, tuż przy ka­na­le słod­kiej wo­dy idą­cym od Ni­lu do Izma­ili i Su­ezu. Prze­ko­pa­no ten ka­nał jesz­cze przed Su­eskim, ina­czej bo­wiem ro­bot­ni­cy pra­cu­ją­cy nad wiel­kim dzie­łem Les­sep­sa po­zba­wie­ni by by­li cał­kiem wo­dy zdat­nej do pi­cia. Ale wy­ko­pa­nie go mia­ło jesz­cze i in­ny po­myśl­ny sku­tek: oto kra­ina, któ­ra by­ła po­przed­nio ja­ło­wą pu­sty­nią, za­kwi­tła na no­wo, gdy prze­szedł przez nią po­tęż­ny i ożyw­czy stru­mień słod­kiej wo­dy. Dzie­ci mo­gły do­strzec po le­wej stro­nie z okien wa­go­nów sze­ro­ki pas zie­lo­no­ści, zło­żo­ny z łąk, na któ­rych pa­sły się ko­nie, wiel­błą­dy i owce – i z pól upraw­nych, mie­nią­cych się ku­ku­ry­dzą, pro­sem, al­fal­fą i in­ny­mi ga­tun­ka­mi ro­ślin pa­stew­nych. Nad brze­giem ka­na­łu wi­dać by­ło wszel­kie­go ro­dza­ju stud­nie, w kształ­cie wiel­kich kół opa­trzo­nych wia­dra­mi lub w kształ­cie zwy­kłych żu­ra­wi, czer­pią­ce wo­dę, któ­rą fel­la­cho­wie roz­pro­wa­dza­li pra­co­wi­cie po za­go­nach lub roz­wo­zi­li becz­ka­mi na wóz­kach cią­gnio­nych przez ba­wo­ły. Nad ru­nią[15] zbóż bu­ja­ły go­łę­bie, a cza­sem zry­wa­ły się ca­łe sta­da prze­pió­rek. Po brze­gach ka­na­łu prze­cha­dza­ły się po­waż­nie bo­cia­ny i żu­ra­wie. W da­li, nad gli­nia­ny­mi cha­ta­mi fel­la­chów, wzno­si­ły się jak pió­ro­pu­sze ko­ro­ny palm dak­ty­lo­wych.

Na­to­miast na pół­noc od li­nii ko­le­jo­wej cią­gnę­ła się szcze­ra pu­sty­nia, ale nie­po­dob­na do tej, któ­ra le­ża­ła po dru­giej stro­nie Ka­na­łu Su­eskie­go. Tam­ta wy­glą­da­ła jak rów­ne dno mor­skie, z któ­re­go ucie­kły wo­dy, a zo­stał tyl­ko po­marsz­czo­ny pia­sek, tu zaś pia­ski by­ły bar­dziej żół­te, po­usy­py­wa­ne jak­by w wiel­kie kop­ce po­kry­te na zbo­czach kę­pa­mi sza­rej ro­ślin­no­ści. Mię­dzy owy­mi kop­ca­mi, któ­re gdzie­nie­gdzie zmie­nia­ły się w wy­so­kie wzgó­rza, le­ża­ły ob­szer­ne do­li­ny, wśród któ­rych od cza­su do cza­su wi­dać by­ło cią­gną­ce ka­ra­wa­ny.

Z okien wa­go­nu dzie­ci mo­gły doj­rzeć ob­ła­do­wa­ne wiel­błą­dy idą­ce dłu­gim sznu­rem, je­den za dru­gim, przez piasz­czy­ste roz­ło­gi. Przed każ­dym wiel­błą­dem szedł Arab w czar­nym płasz­czu i bia­łym za­wo­ju na gło­wie. Ma­łej Nel przy­po­mnia­ły się ob­raz­ki z Bi­blii, któ­re oglą­da­ła w do­mu, przed­sta­wia­ją­ce Izra­eli­tów wkra­cza­ją­cych do Egip­tu za cza­sów Jó­ze­fa. By­ły one zu­peł­nie ta­kie sa­me. Na nie­szczę­ście, nie mo­gła przy­pa­try­wać się do­brze ka­ra­wa­nom, gdyż przy oknach z tej stro­ny wa­go­nu sie­dzie­li dwaj ofi­ce­ro­wie an­giel­scy i za­sła­nia­li jej wi­dok.

Lecz za­le­d­wie po­wie­dzia­ła to Sta­sio­wi, on zwró­cił się z wiel­ce po­waż­ną mi­ną do ofi­ce­rów i rzekł przy­kła­da­jąc pa­lec do ka­pe­lu­sza:

– Dżen­tel­me­ni, czy nie ze­chce­cie zro­bić miej­sca tej ma­łej miss, któ­ra pra­gnie przy­pa­try­wać się wiel­błą­dom?

Obaj ofi­ce­ro­wie przy­ję­li z ta­ką sa­mą po­wa­gą pro­po­zy­cję i je­den z nich nie tyl­ko ustą­pił miej­sca cie­ka­wej miss, ale pod­niósł ją i po­sta­wił na sie­dze­niu przy oknie.

A Staś roz­po­czął wy­kład:

– To jest daw­na kra­ina Go­shen, któ­rą fa­ra­on od­dał Jó­ze­fo­wi dla je­go bra­ci Izra­eli­tów. Nie­gdyś, i jesz­cze w sta­ro­żyt­no­ści, szedł tu ka­nał wo­dy słod­kiej, tak że ten no­wy jest tyl­ko prze­rób­ką daw­ne­go. Ale póź­niej po­szedł w ru­inę i kraj stał się pu­sty­nią. Te­raz zie­mia po­czy­na być znów ży­zna.

– Skąd to dżen­tel­me­no­wi wia­do­mo? – za­py­tał je­den z ofi­ce­rów.

– W mo­im wie­ku ta­kie rze­czy się wie – od­rzekł Staś – a prócz te­go nie­daw­no pro­fe­sor Ster­ling wy­kła­dał nam o Wa­di-To­umi­lat.

Jak­kol­wiek Staś mó­wił bar­dzo bie­gle po an­giel­sku, jed­nak­że od­mien­ny nie­co je­go ak­cent zwró­cił uwa­gę dru­gie­go ofi­ce­ra, któ­ry za­py­lał:

– Czy ma­ły dżen­tel­men nie jest An­gli­kiem?

– Ma­łą jest miss Nel, nad któ­rą oj­ciec jej po­wie­rzył mi w dro­dze opie­kę, a ja nie je­stem An­gli­kiem, lecz Po­la­kiem i sy­nem in­ży­nie­ra przy ka­na­le.

Ofi­cer uśmiech­nął się sły­sząc od­po­wiedź czu­pur­ne­go chło­pa­ka i rzekł:

– Bar­dzo ce­nię Po­la­ków. Na­le­żę do puł­ku jaz­dy, któ­ry za cza­sów Na­po­le­ona kil­ka­krot­nie wal­czył z pol­ski­mi uła­na­mi, i tra­dy­cja ta sta­no­wi do­tych­czas je­go chwa­łę i za­szczyt.

– Mi­ło mi pa­na po­znać – od­po­wie­dział Staś.

I roz­mo­wa po­szła da­lej ła­two, al­bo­wiem ofi­ce­ro­wie ba­wi­li się wi­docz­nie. Po­ka­za­ło się, że obaj ja­dą tak­że z Port-Sa­idu do Ka­iru dla wi­dze­nia się z am­ba­sa­do­rem an­giel­skim i po ostat­nie in­struk­cje co do dłu­giej po­dró­ży, któ­ra ich nie­ba­wem cze­ka­ła. Młod­szy z nich był dok­to­rem woj­sko­wym, ten zaś, któ­ry roz­ma­wiał ze Sta­siem, ka­pi­tan Glen, miał z roz­po­rzą­dze­nia swe­go rzą­du je­chać z Ka­iru przez Su­ez do Mom­bas­sa i ob­jąć w za­rząd ca­ły kraj przy­le­gły do te­go por­tu i cią­gną­cy się aż do nie­zna­nej kra­iny Sam­bu­ru. Staś, któ­ry z za­mi­ło­wa­niem czy­ty­wał po­dró­że po Afry­ce, wie­dział, że Mom­bas­sa le­ży o kil­ka stop­ni za rów­ni­kiem i że kra­je przy­le­głe, jak­kol­wiek za­li­czo­ne już do sfe­ry in­te­re­sów an­giel­skich, są jesz­cze na­praw­dę ma­ło zna­ne, zu­peł­nie dzi­kie, peł­ne sło­ni, ży­raf, no­so­roż­ców, ba­wo­łów i wszel­kie­go ro­dza­ju an­ty­lop, z któ­ry­mi wy­pra­wy i woj­sko­we, i mi­sjo­nar­skie, i ku­piec­kie za­wsze się spo­ty­ka­ją. Za­zdro­ścił też ka­pi­ta­no­wi Gle­no­wi z ca­łej du­szy i za­po­wie­dział, że mu­si go w Mom­bas­sa od­wie­dzić i za­po­lo­wać z nim na lwy lub ba­wo­ły.

– Do­brze, ale pro­szę o od­wie­dzi­ny z tą ma­łą miss – od­po­wie­dział śmie­jąc się ka­pi­tan Glen i uka­zu­jąc na Nel, któ­ra w tej chwi­li ode­szła od okna i sia­dła przy nim.

– Miss Raw­li­son ma oj­ca – od­po­wie­dział Staś – a ja je­stem tyl­ko w dro­dze jej opie­ku­nem.

Na to zwró­cił się ży­wo dru­gi ofi­cer i za­py­tał:

– Raw­li­son? – czy nie je­den z dy­rek­to­rów ka­na­łu i ten, któ­ry ma bra­ta w Bom­ba­ju?

– W Bom­ba­ju miesz­ka mój stry­jek – od­po­wie­dzia­ła Nel pod­no­sząc w gó­rę pa­lu­szek.

– A więc twój stry­jek, dar­ling, jest żo­na­ty z mo­ją sio­strą. Ja na­zy­wam się Cla­ry. Je­ste­śmy po­wi­no­wa­ci i praw­dzi­wie rad je­stem, żem cię spo­tkał i po­znał, ma­ły, ko­cha­ny ptasz­ku.

I dok­tor rze­czy­wi­ście był rad. Mó­wił, że za­raz po przy­by­ciu do Port-Sa­idu roz­py­ty­wał się o pa­na Raw­li­so­na, ale w biu­rach dy­rek­cji po­wie­dzia­no mu, że wy­je­chał na świę­ta. Wy­ra­ził też żal, że sta­tek, któ­rym ma­ją je­chać z Gle­nem do Mom­bas­sa, wy­cho­dzi z Su­ezu już za kil­ka dni, skut­kiem cze­go nie bę­dzie mógł wpaść do Me­di­net.

Po­le­cił tyl­ko Nel po­zdro­wić oj­ca i obie­cał na­pi­sać do niej z Mom­bas­sa. Obaj ofi­ce­ro­wie za­ję­li się te­raz prze­waż­nie roz­mo­wą z Nel, tak że Staś po­zo­stał tro­chę na bo­ku. Za to na wszyst­kich sta­cjach po­ja­wia­ły się ca­ły­mi tu­zi­na­mi man­da­ryn­ki, świe­że dak­ty­le, a na­wet i wy­bor­ne sor­be­ty. Prócz Sta­sia i Nel – ko­rzy­sta­ła z nich tak­że Di­nah, któ­ra przy wszyst­kich swych przy­mio­tach ozna­cza­ła się nie­po­wsze­dnim ła­kom­stwem.

W ten spo­sób pręd­ko ze­szła dzie­ciom dro­ga do Ka­iru. Przy po­że­gna­niu ofi­ce­ro­wie uca­ło­wa­li rącz­ki i głów­kę Nel i uści­snę­li pra­wi­cę Sta­sia, przy czym ka­pi­tan Glen, któ­re­mu re­zo­lut­ny chło­piec bar­dzo się po­do­bał, rzekł na wpół żar­tem, na wpół na­praw­dę:

– Słu­chaj, mój chłop­cze! Kto wie, gdzie, kie­dy i w ja­kich oko­licz­no­ściach mo­że­my się jesz­cze spo­tkać w ży­ciu. Pa­mię­taj jed­nak, że za­wsze mo­żesz li­czyć na mo­ją życz­li­wość i po­moc.

– I wza­jem­nie! – od­po­wie­dział z peł­nym god­no­ści ukło­nem Staś.

ROZ­DZIAŁ IV

Za­rów­no pan Tar­kow­ski, jak pan Raw­li­son, któ­ry ko­chał nad ży­cie swo­ją ma­łą Nel, ucie­szy­li się bar­dzo z przy­by­cia dzie­ci. Mło­da par­ka po­wi­ta­ła też z ra­do­ścią oj­ców, ale za­raz po­czę­ła się roz­glą­dać po na­mio­tach, któ­re by­ły już zu­peł­nie we­wnątrz urzą­dzo­ne i go­to­we na przy­ję­cie mi­łych go­ści. Oka­za­ło się, że są wspa­nia­łe, po­dwój­ne, pod­bi­te jed­ne nie­bie­ską, dru­gie czer­wo­ną fla­ne­lą, wy­ło­żo­ne na do­le woj­ło­kiem i ob­szer­ne jak du­że po­ko­je. Kom­pa­nia, któ­rej cho­dzi­ło o opi­nię wy­so­kich urzęd­ni­ków To­wa­rzy­stwa Ka­na­ło­we­go, do­ło­ży­ła wszel­kich sta­rań, by im by­ło do­brze i wy­god­nie. Pan Raw­li­son oba­wiał się po­cząt­ko­wo, czy dłuż­szy po­byt pod na­mio­tem nie za­szko­dzi zdro­wiu Nel, i je­śli się na to zgo­dził, to tyl­ko dla­te­go, że w ra­zie nie­po­go­dy za­wsze moż­na by­ło prze­nieść się do ho­te­lu. Te­raz jed­nak ro­zej­rzaw­szy się do­kład­nie we wszyst­kim na miej­scu, do­szedł do prze­ko­na­nia, że dni i no­ce spę­dza­ne na świe­żym po­wie­trzu sto­kroć bę­dą dla je­go je­dy­nacz­ki ko­rzyst­niej­sze niż prze­by­wa­nie w za­tę­chłych po­ko­jach miej­sco­wych ho­te­li­ków. Sprzy­ja­ła te­mu i prze­ślicz­na po­go­da. Me­di­net, czy­li El-Me­di­ne, oto­czo­ne na­okół piasz­czy­sty­mi wzgó­rza­mi Pu­sty­ni Li­bij­skiej, ma kli­mat o wie­le lep­szy od Ka­iru i nie na próż­no zwie się „kra­iną róż”. Z po­wo­du ochron­ne­go po­ło­że­nia i ob­fi­to­ści wil­go­ci w po­wie­trzu no­ce nie by­wa­ją tam wca­le tak zim­ne jak w in­nych czę­ściach Egip­tu, na­wet po­ło­żo­nych da­le­ko da­lej na po­łu­dnie. Zi­ma by­wa wprost roz­kosz­na, a od li­sto­pa­da roz­po­czy­na się wła­śnie naj­więk­szy roz­wój ro­ślin­no­ści. Pal­my dak­ty­lo­we, oliw­ki, któ­rych w ogó­le jest ma­ło w Egip­cie, drze­wa fi­go­we, po­ma­rań­czo­we, man­da­ryn­ki, ol­brzy­mie ry­cy­nu­sy, gra­na­ty i roz­ma­ite in­ne ro­śli­ny po­łu­dnio­we po­kry­wa­ją jed­nym la­sem tę roz­kosz­ną oa­zę. Ogro­dy za­la­ne są jak­by ol­brzy­mią fa­lą aka­cyj, bzów i róż, tak że w no­cy każ­dy po­wiew przy­no­si upa­ja­ją­cy ich za­pach. Od­dy­cha się tu peł­ną pier­sią i „nie chce się umie­rać”, jak mó­wią miej­sco­wi miesz­kań­cy.

Po­dob­ny kli­mat ma tyl­ko le­żą­cy po dru­giej stro­nie Ni­lu, lecz znacz­nie na pół­noc, He­lu­an, cho­ciaż brak mu tej buj­nej ro­ślin­no­ści.

Ale He­lu­an łą­czył się dla pa­na Raw­li­so­na z ża­ło­snym wspo­mnie­niem, tam bo­wiem umar­ła mat­ka Nel. Z te­go po­wo­du wo­lał Me­di­net – i pa­trząc obec­nie na roz­ja­śnio­ną twarz dziew­czyn­ki obie­cy­wał so­bie w du­chu za­ku­pić tu w nie­dłu­gim cza­sie grunt z ogro­dem, wy­sta­wić na nim wy­god­ny an­giel­ski dom i spę­dzać w tych bło­go­sła­wio­nych stro­nach wszyst­kie urlo­py, ja­kie bę­dzie mógł uzy­skać, a po ukoń­cze­niu służ­by przy ka­na­le mo­że na­wet za­miesz­kać tu na sta­łe.

By­ły to jed­nak pla­ny na da­le­ką przy­szłość i nie cał­kiem jesz­cze sta­now­cze. Tym­cza­sem dzie­ci krę­ci­ły się od chwi­li przy­jaz­du wszę­dzie jak mu­chy, pra­gnąc jesz­cze przed obia­dem obej­rzeć wszyst­kie na­mio­ty oraz osły i wiel­błą­dy na­ję­te na miej­scu przez Co­oka. Po­ka­za­ło się jed­nak, że zwie­rzę­ta by­ły na od­le­głym pa­stwi­sku i że zo­ba­czyć je bę­dzie moż­na do­pie­ro ju­tro. Na­to­miast przy na­mio­cie pa­na Raw­li­so­na Nel­ly i Staś spo­strze­gli z przy­jem­no­ścią Cha­mi­sa, sy­na Cha­di­gie­go, swe­go do­bre­go zna­jo­me­go z Port-Sa­idu. Nie na­le­żał on do służ­by Co­oka i pan Raw­li­son był na­wet zdzi­wio­ny spo­tkaw­szy go w El-Me­di­ne, ale po­nie­waż uży­wał go po­przed­nio do no­sze­nia na­rzę­dzi, przy­jął go i te­raz ja­ko chłop­ca do po­sy­łek i wszel­kie­go ro­dza­ju po­sług.

Obiad wie­czor­ny oka­zał się wy­bor­ny, gdyż sta­ry Kopt, peł­nią­cy już od lat wie­lu obo­wiąz­ki ku­cha­rza w kom­pa­nii Co­oka, chciał po­pi­sać się swo­ją sztu­ką. Dzie­ci opo­wia­da­ły o zna­jo­mo­ści, ja­ką za­war­ły w cza­sie dro­gi z dwo­ma ofi­ce­ra­mi, co szcze­gól­nie za­ję­ło pa­na Raw­li­so­na, któ­re­go brat Ry­szard, żo­na­ty z sio­strą dok­to­ra Cla­re­go, prze­by­wał rze­czy­wi­ście od wie­lu lat w In­diach. Po­nie­waż by­ło to mał­żeń­stwo bez­dziet­ne, więc ów stry­ja­szek ko­chał bar­dzo swo­ją ma­łą sy­no­wi­cę, któ­rą znał prze­waż­nie tyl­ko z fo­to­gra­fii – i wy­py­ty­wał o nią sta­ran­nie we wszyst­kich swo­ich li­stach. Obu oj­ców za­ba­wi­ło rów­nież za­pro­sze­nie, ja­kie otrzy­mał Staś od ka­pi­ta­na Glen do Mom­bas­sa. Chło­pak brał je zu­peł­nie po­waż­nie i obie­cy­wał so­bie sta­now­czo, że kie­dyś mu­si od­wie­dzić swe­go no­we­go przy­ja­cie­la za rów­ni­kiem. Do­pie­ro pan Tar­kow­ski mu­siał mu tłu­ma­czyć, że urzęd­ni­cy an­giel­scy ni­g­dy nie zo­sta­ją dłu­go na urzę­dzie w tej sa­mej miej­sco­wo­ści, a to z po­wo­du za­bój­cze­go kli­ma­tu Afry­ki, i że nim on – Staś – do­ro­śnie, ka­pi­tan bę­dzie już na dzie­sią­tej z rzę­du po­sa­dzie al­bo nie bę­dzie go wca­le na świe­cie.

Po obie­dzie ca­łe to­wa­rzy­stwo wy­szło przed na­mio­ty, gdzie służ­ba po­usta­wia­ła skła­da­ne krze­sła płó­cien­ne, a dla star­szych pa­nów przy­go­to­wa­ła sy­fo­ny z wo­dą so­do­wą i bran­dy. By­ła już noc, ale nad­zwy­czaj cie­pła, a po­nie­waż przy­pa­da­ła peł­nia księ­ży­ca, więc ja­sno by­ła jak we dnie. Bia­łe mu­ry bu­dyn­ków miej­skich, na­prze­ciw na­mio­tów, świe­ci­ły zie­lo­no, gwiaz­dy skrzy­ły się na nie­bie, a w po­wie­trzu roz­cho­dził się za­pach róż, aka­cyj i he­lio­tro­pów. Mia­sto już spa­ło. W ci­szy noc­nej sły­chać by­ło tyl­ko nie­kie­dy do­no­śne gło­sy żu­ra­wi, cza­pli i fla­min­gów, prze­la­tu­ją­cych znad Ni­lu w stro­nę je­zio­ra Ka­ro­un. Na­gle jed­nak roz­le­gło się głę­bo­kie, ba­so­we szcze­ka­nie psa, któ­re zdzi­wi­ło Sta­sia i Nel, zda­wa­ło się bo­wiem wy­cho­dzić z na­mio­tu, któ­re­go nie zwie­dzi­li, prze­zna­czo­ne­go na skład sio­deł, na­rzę­dzi i roz­ma­itych po­dróż­nych przy­bo­rów.

– Co to za ogrom­ny mu­si być pies. Chodź­my go zo­ba­czyć – rzekł Staś.

Pan Tar­kow­ski po­czął się śmiać, a pan Raw­li­son strzą­snął po­piół z cy­ga­ra i rzekł, rów­nież śmie­jąc się.

– Well! na nic nie zda­ło się za­mknię­cie.

Po czym zwró­cił się do dzie­ci:

– Ju­tro – pa­mię­taj­cie – jest Wi­gi­lia i ten pies miał być nie­spo­dzian­ką prze­zna­czo­ną przez pa­na Tar­kow­skie­go dla Nel, ale po­nie­waż nie­spo­dzian­ka po­czę­ła szcze­kać, zmu­szo­ny je­stem za­po­wie­dzieć ją już dziś.

Usły­szaw­szy to Nel wdra­pa­ła się w jed­nej chwi­li na ko­la­na pa­na Tar­kow­skie­go i ob­ję­ła go za szy­ję, na­stęp­nie prze­sko­czy­ła na oj­cow­skie:

– Ta­tu­siu, ja­ka ja je­stem szczę­śli­wa! ja­ka szczę­śli­wa!

Uści­skom i po­ca­łun­kom nie by­ło koń­ca; wresz­cie Nel, zna­la­zł­szy się na wła­snych no­gach, po­czę­ła za­glą­dać w oczy pa­nu Tar­kow­skie­mu:

– Mi­ster Tar­kow­ski…

– Co, Nel?

– Bo je­śli ja już wiem, że on tam jest, to czy ja mo­gę go dziś zo­ba­czyć?

– Wie­dzia­łem – za­wo­łał z uda­nym obu­rze­niem pan Raw­li­son – że ta ma­ła mu­cha nie po­prze­sta­nie na sa­mej no­wi­nie.

A pan Tar­kow­ski zwró­cił się do sy­na Cha­di­gie­go i rzekł:

– Cha­mi­sie, przy­pro­wadź psa.

Mło­dy Su­dań­czyk znik­nął za na­mio­tem ku­chen­nym i po chwi­li uka­zał się znów pro­wa­dząc ol­brzy­mie zwie­rzę za ob­ro­żę.

A Nel aż się cof­nę­ła.

– Oj! – za­wo­ła­ła chwy­ta­jąc oj­ca za rę­kę.

Staś na­to­miast wpadł w za­pał:

– Ależ to lew, nie pies!

– Na­zy­wa się Sa­ba (lew) – od­po­wie­dział pan Tar­kow­ski. – Na­le­ży on do ra­sy ma­sty­fów, to zaś są naj­więk­sze psy na świe­cie. Ten ma do­pie­ro dwa la­ta, ale istot­nie jest ogrom­ny. Nie bój się, Nel, gdyż ła­god­ny jest jak ba­ra­nek. Tyl­ko śmia­ło! Puść go, Cha­mi­sie.

Cha­mis pu­ścił ob­ro­żę, za któ­rą przy­trzy­my­wał bry­ta­na[16], a ów po­czuw­szy, że jest wol­ny, po­czął ma­chać ogo­nem, ła­sić się do pa­na Tar­kow­skie­go, z któ­rym po­znał się już do­brze po­przed­nio, i po­szcze­ki­wać z ra­do­ści.

Dzie­ci pa­trzy­ły z po­dzi­wem przy bla­sku księ­ży­ca na je­go po­tęż­ny okrą­gły łeb ze zwie­szo­ny­mi war­ga­mi, na gru­be ła­py, na po­tęż­ną po­stać przy­po­mi­na­ją­cą na­praw­dę po­stać lwa pło­wo­żół­tą ma­ścią[17] ca­łe­go cia­ła. Nic po­dob­ne­go nie wi­dzia­ły do­tąd w ży­ciu.

– Z ta­kim psem moż­na by bez­piecz­nie przejść Afry­kę – za­wo­łał Staś.

– Spy­taj się go, czy­by po­tra­fił za­apor­to­wać no­so­roż­ca – rzekł pan Tar­kow­ski.

Sa­ba nie mógł­by wpraw­dzie od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie, ale na­to­miast ma­chał ogo­nem co­raz we­se­lej i gar­nął się do lu­dzi tak ser­decz­nie, że Nel od ra­zu prze­sta­ła się go bać i po­czę­ła go gła­skać po gło­wie.

– Sa­ba, mi­ły, ko­cha­ny Sa­ba.

Pan Raw­li­son po­chy­lił się nad nim, pod­niósł je­go łeb ku twa­rzycz­ce dziew­czyn­ki i rzekł:

– Sa­ba, przy­patrz się tej pa­nien­ce. Oto two­ja pa­ni! Masz jej słu­chać i strzec – ro­zu­miesz?

– Wow! – ozwał się na to ba­sem Sa­ba, jak­by rze­czy­wi­ście zro­zu­miał, o co cho­dzi.

I zro­zu­miał na­wet le­piej, niż moż­na się by­ło spo­dzie­wać, gdyż ko­rzy­sta­jąc z te­go, że gło­wa je­go znaj­do­wa­ła się pra­wie na wy­so­ko­ści twa­rzy dziew­czyn­ki, po­li­zał na znak hoł­du swym sze­ro­kim ozo­rem jej no­sek i po­licz­ki.

Wy­wo­ła­ło to po­wszech­ny wy­buch śmie­chu. Nel mu­sia­ła pójść do na­mio­tu, by się umyć. Wró­ciw­szy po kwa­dran­sie cza­su uj­rza­ła Sa­bę z ła­pa­mi za­ło­żo­ny­mi na ra­mio­na Sta­sia, któ­ry ugi­nał się pod tym cię­ża­rem. Pies prze­wyż­szał go o gło­wę.

Nad­cho­dził czas spo­czyn­ku, ale ma­ła upro­si­ła so­bie jesz­cze pół go­dzi­ny za­ba­wy, by za­po­znać się le­piej z no­wym przy­ja­cie­lem. Ja­koż po­zna­nie po­szło tak ła­two, że pan Tar­kow­ski po­sa­dził ją wkrót­ce po dam­sku na je­go grzbie­cie i pod­trzy­mu­jąc ją, z oba­wy, by nie spa­dła, ka­zał Sta­sio­wi pro­wa­dzić psa za ob­ro­żę. Uje­cha­ła tak kil­ka­na­ście kro­ków, po czym pró­bo­wał i Staś do­siąść oso­bli­we­go wierz­chow­ca, ale ów siadł wów­czas na tyl­nych ła­pach, tak że Staś zna­lazł się nie­spo­dzia­nie na pia­sku ko­ło ogo­na.

Dzie­ci mia­ły już udać się na spo­czy­nek, gdy z da­la, na oświe­co­nym przez księ­życ ryn­ku, uka­za­ły się dwie bia­łe po­sta­cie zdą­ża­ją­ce ku na­mio­tom.

Ła­god­ny do­tych­czas Sa­ba po­czął war­czeć głu­cho i groź­nie, tak że Cha­mis na roz­kaz pa­na Raw­li­so­na mu­siał go znów chwy­cić za ob­ro­żę, a tym­cza­sem dwaj lu­dzie, przy­bra­ni w bia­łe bur­nu­sy[18], sta­nę­li przed na­mio­ta­mi.

– A kto tam? – za­py­tał pan Tar­kow­ski.

– Prze­wod­ni­cy wiel­błą­dów – ozwał się je­den z przy­by­łych.

– Ach! to Idrys i Ge­bhr? Cze­go chce­cie?

– Przy­szli­śmy spy­tać, czy nie bę­dzie­my po­trzeb­ni na ju­tro?

– Nie. Ju­tro i po­ju­trze są wiel­kie świę­ta, w cza­sie któ­rych nie go­dzi nam się ro­bić wy­cie­czek. Przyjdź­cie po­ju­trze ra­no.

– Dzię­ku­je­my, efen­di[19].

– A wiel­błą­dy ma­cie do­bre? – za­py­tał pan Raw­li­son.

– Bi­smil­lach! – od­po­wie­dział Idrys – praw­dzi­we he­gin (wierz­cho­we) o tłu­stych gar­bach i ła­god­ne jak ha’-ga (owce). Ina­czej Co­ok nie był­by nas na­jął.

– Nie trzę­są nad­to?

– Moż­na, pa­nie, po­ło­żyć garść fa­so­li na grzbie­cie każ­de­go z nich i żad­ne ziarn­ko nie spad­nie w naj­szyb­szym bie­gu.

– Jak prze­sa­dzać, to już po arab­sku – rzekł śmie­jąc się pan Tar­kow­ski.

– Al­bo po su­dań­sku – do­dał pan Raw­li­son.

Tym­cza­sem Idrys i Ge­bhr sta­li wciąż jak dwie bia­łe ko­lum­ny, przy­pa­tru­jąc się pil­nie Sta­sio­wi i Nel. Księ­życ oświe­cał ich bar­dzo ciem­ne twa­rze, któ­re przy je­go bla­sku wy­glą­da­ły jak­by wy­ku­te z brą­zu. Biał­ka ich oczu po­ły­ski­wa­ły zie­lo­na­wo spod tur­ba­nów.

– Do­bra­noc wam! – rzekł pan Raw­li­son.

– Niech Al­lach czu­wa nad wa­mi, efen­di, w no­cy i we dnie.

To rze­kł­szy skło­ni­li się i ode­szli. Prze­pro­wa­dza­ło ich głu­che, po­dob­ne do da­le­kie­go grzmo­tu war­cze­nie Sa­by, któ­re­mu dwaj Su­dań­czy­cy nie po­do­ba­li się wi­docz­nie.

ROZ­DZIAŁ V

Przez na­stęp­ne dni nie by­ło żad­nych wy­cie­czek. Na­to­miast wie­czo­rem w Wi­gi­lię, gdy na nie­bie po­ka­za­ła się pierw­sza gwiaz­da, w na­mio­cie pa­na Raw­li­so­na za­ja­śnia­ło set­ka­mi świe­czek drzew­ko prze­zna­czo­ne dla Nel. Cho­in­kę za­stę­po­wa­ła wpraw­dzie tu­ja wy­cię­ta w jed­nym z ogro­dów El-Me­di­ne, nie­mniej jed­nak Nel zna­la­zła mię­dzy jej ga­łąz­ka­mi mnó­stwo ła­ko­ci i wspa­nia­łą lal­kę, któ­rą oj­ciec spro­wa­dził dla niej z Ka­iru, a Staś swój upra­gnio­ny sztu­cer an­giel­ski. Od oj­ca do­stał przy tym ła­dun­ki, roz­ma­ite przy­bo­ry my­śliw­skie i sio­dło do kon­nej jaz­dy. Nel nie po­sia­da­ła się ze szczę­ścia, a Staś, lu­bo są­dził, że kto po­sia­da praw­dzi­wy sztu­cer, po­wi­nien po­sia­dać i od­po­wied­nią po­wa­gę, nie mógł jed­nak wy­trzy­mać – i wy­braw­szy chwi­lę, w któ­rej ko­ło na­mio­tu by­ło pu­sto – ob­szedł go wo­ko­ło na rę­kach. Sztu­kę tę, upra­wia­ną moc­no w szko­le w Port-Sa­idzie, po­sia­dał w za­dzi­wia­ją­cym stop­niu i nie­raz ba­wił nią Nel, któ­ra zresz­tą za­zdro­ści­ła mu jej szcze­rze.

Wi­gi­lia i pierw­sze świę­to spły­nę­ły dzie­ciom czę­ścią na na­bo­żeń­stwie, czę­ścią na roz­pa­try­wa­niu da­rów, ja­kie otrzy­ma­ły, i na tre­su­rze Sa­by. No­wy przy­ja­ciel oka­zy­wał się po­jęt­ny nad wszel­kie ocze­ki­wa­nie. Za­raz pierw­sze­go dnia na­uczył się po­da­wać ła­pę, apor­to­wać chust­ki do no­sa, któ­rych jed­nak nie od­da­wał bez opo­ru – i zro­zu­miał, że ob­my­wa­nie ozo­rem twa­rzy Nel nie jest rze­czą god­ną psa-dżen­tel­me­na. Nel trzy­ma­jąc pa­lec na no­sku udzie­la­ła mu roz­ma­itych na­uk, on zaś po­ta­ku­jąc ru­cha­mi ogo­na da­wał w ten spo­sób do po­zna­nia, że słu­cha z na­le­ży­tą uwa­gą i bie­rze je do ser­ca. Pod­czas prze­cha­dzek po piasz­czy­stym pla­cu miej­skim sła­wa Sa­by w Me­di­net ro­sła z każ­dą go­dzi­ną, a na­wet, jak każ­da sła­wa, za­czy­na­ła mieć przy­krą stro­nę, ścią­ga­ła bo­wiem ca­łe za­stę­py dzie­cia­ków arab­skich. Z po­cząt­ku trzy­ma­ły się one z da­le­ka, na­stęp­nie jed­nak ośmie­lo­ne ła­god­no­ścią „po­two­ra” zbli­ża­ły się co­raz bar­dziej, a w koń­cu ob­sia­da­ły na­mio­ty, tak że nikt nie mógł po­ru­szać się swo­bod­nie. Nad­to, po­nie­waż każ­dy dzie­ciak arab­ski ssie od ra­na do no­cy trzci­nę cu­kro­wą, prze­to za dzieć­mi cią­gną za­wsze le­gio­ny much, któ­re, uprzy­krzo­ne sa­me przez się, by­wa­ją i nie­bez­piecz­ne, roz­no­szą bo­wiem za­raz­ki egip­skie­go za­pa­le­nia oczu. Służ­ba usi­ło­wa­ła z te­go po­wo­du dzie­ci roz­pę­dzać, ale Nel wy­stę­po­wa­ła w ich obro­nie, a co wię­cej, roz­da­wa­ła naj­młod­szym he­lou, to jest sło­dy­cze, co zjed­ny­wa­ło jej wiel­ką ich mi­łość, ale oczy­wi­ście po­więk­sza­ło ich za­stę­py.

Po trzech dniach za­czę­ły się wspól­ne wy­ciecz­ki, czę­ścią wą­sko­to­ro­wy­mi ko­lej­ka­mi, któ­rych du­żo na­bu­do­wa­li w Me­di­net-el-Fa­jum An­gli­cy, czę­ścią na osłach, a cza­sem i na wiel­błą­dach. Po­ka­za­ło się, że w po­chwa­łach od­da­wa­nych tym zwie­rzę­tom przez Idry­sa by­ło wpraw­dzie wie­le prze­sa­dy, bo nie tyl­ko fa­so­li, ale i lu­dziom nie­ła­two by­ło utrzy­mać się na sio­dłach, lecz by­ła też praw­da. Wiel­błą­dy na­le­ża­ły oczy­wi­ście do ro­dza­ju he­gin, to jest wierz­cho­wych, a że kar­mio­no je do­brze dur­rą (ku­ku­ry­dzą miej­sco­wą lub sy­ryj­ską), więc gar­by mia­ły tłu­ste i oka­zy­wa­ły się tak ocho­cze do bie­gu, że trze­ba je by­ło po­wstrzy­my­wać. Su­dań­czy­cy Idrys i Ge­bhr zjed­na­li so­bie, mi­mo dzi­kie­go po­ły­sku ich oczu, uf­ność i ser­ca to­wa­rzy­stwa, a to przez wiel­ką usłuż­ność i nad­zwy­czaj­ną tro­skli­wość o Nel. Ge­bhr miał za­wsze okrut­ny i tro­chę zwie­rzę­cy wy­raz twa­rzy, ale Idrys zmiar­ko­waw­szy pręd­ko, że ta ma­ła osób­ka jest okiem w gło­wie ca­łe­go to­wa­rzy­stwa, oświad­czał przy każ­dej spo­sob­no­ści, że cho­dzi mu o nią wię­cej niż o „wła­sną du­szę”. Pan Raw­li­son do­my­ślał się wpraw­dzie, że przez Nel chce Idrys tra­fić do je­go kie­sze­ni, ale mnie­ma­jąc za­ra­zem, że nie ma na świe­cie czło­wie­ka, któ­ry by nie mu­siał po­ko­chać je­go je­dy­nacz­ki, był mu jed­nak­że wdzięcz­ny i nie ża­ło­wał „bak­szy­szów”.

W cią­gu pię­ciu dni to­wa­rzy­stwo zwie­dzi­ło le­żą­ce bli­sko mia­sta ru­iny sta­ro­żyt­ne­go Kro­ko­di­lo­po­lis, gdzie Egip­cja­nie czci­li nie­gdyś boż­ka zwa­ne­go Se­bak, któ­ry miał po­stać ludz­ką, a gło­wę kro­ko­dy­la. Na­stęp­na wy­ciecz­ka by­ła do pi­ra­mi­dy Ha­na­ra i do szcząt­ków La­bi­ryn­tu, naj­dłuż­sza zaś i ca­ła na wiel­błą­dach – do je­zio­ra Ka­ro­un. Pół­noc­ny brzeg je­go jest szcze­rą pu­sty­nią, na któ­rej prócz ru­in daw­nych miast egip­skich nie ma żad­ne­go śla­du ży­cia. Na­to­miast na po­łu­dnie cią­gnie się kraj ży­zny, wspa­nia­ły, a sa­me brze­gi, po­ro­śnię­te wrzo­sem i trzci­ną, ro­ją się od pe­li­ka­nów, czer­wo­na­ków, cza­pli, dzi­kich gę­si i ka­czek. Tam do­pie­ro Staś zna­lazł spo­sob­ność po­pi­sa­nia się cel­no­ścią swych strza­łów. Za­rów­no ze zwy­kłej strzel­by, jak i po­pi­so­we ze sztu­ce­ra by­ły tak nad­zwy­czaj­ne, że po każ­dym da­wa­ło się sły­szeć zdu­mio­ne cmo­ka­nie Idry­sa i wio­śla­rzy arab­skich, a spa­da­ją­cym w wo­dę pta­kom to­wa­rzy­szy­ły sta­le okrzy­ki: Bi­smil­lach i Ma­szal­lach!

Ara­bo­wie za­pew­nia­li, że na prze­ciw­le­głym brze­gu „pu­styn­nym” jest du­żo wil­ków i hien i że pod­rzu­ciw­szy wśród osy­pisk pa­dli­nę owcy moż­na pra­wie na pew­no przyjść do strza­łu. Wsku­tek tych za­pew­nień pan Tar­kow­ski i Staś spę­dzi­li dwie no­ce na pu­sty­ni, przy ru­inach Di­ne. Ale pierw­szą owcę ukra­dli za­raz po odej­ściu strzel­ców Be­du­ini, dru­ga zaś zwa­bi­ła tyl­ko ku­la­we­go sza­ka­la, któ­re­go po­ło­żył Staś. Dal­sze po­lo­wa­nia mu­sia­ły być odło­żo­ne, gdyż dla obu in­ży­nie­rów nad­szedł czas wy­jaz­du na re­wi­zję ro­bót wod­nych pro­wa­dzo­nych przy Bahr-Jus­sef, ko­ło El-La­hum, na po­łu­dnio­wy wschód od Me­di­net.

Pan Raw­li­son cze­kał tyl­ko na przy­by­cie pa­ni Oli­wier. Na nie­szczę­ście, za­miast niej przy­szedł list od le­ka­rza do­no­szą­cy, że daw­na ró­ża na twa­rzy od­no­wi­ła się po uką­sze­niu i że cho­ra przez czas dłuż­szy nie bę­dzie mo­gła wy­je­chać z Port-Sa­idu. Po­ło­że­nie sta­ło się istot­nie kło­po­tli­we. Za­bie­rać z so­bą dzie­ci, sta­rą Di­nah, na­mio­ty i ca­łą służ­bę by­ło nie­po­dob­na, choć­by z tej przy­czy­ny, że in­ży­nie­ro­wie mie­li być dziś tu, ju­tro tam, a mo­gli otrzy­mać po­le­ce­nie do­tar­cia aż do wiel­kie­go Ka­na­łu Ibra­hi­ma. Wo­bec te­go, po krót­kiej na­ra­dzie, po­sta­no­wił pan Raw­li­son zo­sta­wić Nel pod opie­ką sta­rej Di­nah i Sta­sia oraz ajen­ta kon­su­lar­ne­go wło­skie­go i miej­sco­we­go mu­di­ra (gu­ber­na­to­ra), z któ­rym się po­przed­nio po­znał. Obie­cał też Nel, któ­rej żal by­ło roz­sta­wać się z oj­cem, że ze wszyst­kich bliż­szych miej­sco­wo­ści obaj z pa­nem Tar­kow­skim bę­dą wpa­da­li do Me­di­net al­bo je­śli znaj­dzie się co god­ne­go wi­dze­nia, wzy­wa­li dzie­ci do sie­bie.

– Bie­rze­my z so­bą Cha­mi­sa – mó­wił – któ­re­go w da­nym ra­zie po was przy­śle­my. Di­nah niech za­wsze to­wa­rzy­szy Nel, ale po­nie­waż Nel ro­bi z nią wszyst­ko, co jej się po­do­ba, więc ty, Sta­siu, czu­waj nad obie­ma.

– Mo­że pan być pew­ny – od­po­wie­dział Staś – że bę­dę pil­no­wał Nel tak jak ro­dzo­nej sio­stry. Ona ma Sa­bę, a ja sztu­cer, więc niech kto spró­bu­je ją po­krzyw­dzić…

– Nie o to cho­dzi – rzekł pan Raw­li­son. – Sa­ba i sztu­cer nie bę­dą wam z pew­no­ścią po­trzeb­ne. Ty bądź tak do­bry i chroń ją tyl­ko od zmę­cze­nia, a za­ra­zem uwa­żaj, by się nie prze­zię­bi­ła. Pro­si­łem kon­su­la, aby w ra­zie gdy­by się czu­ła nie­zdro­wa, we­zwał za­raz z Ka­iru dok­to­ra. Cha­mi­sa bę­dzie­my tu przy­sy­ła­li po wia­do­mo­ści jak naj­czę­ściej. Mu­dir bę­dzie was tak­że od­wie­dzał. Spo­dzie­wam się przy tym, że na­sza nie­obec­ność nie po­trwa ni­g­dy dłu­go.

Pan Tar­kow­ski nie szczę­dził tak­że Sta­sio­wi prze­stróg. Mó­wił mu, że Nel nie po­trze­bu­je je­go obro­ny, gdyż w Me­di­net jak rów­nież w ca­łej pro­win­cji El-Fa­jum nie ma ani dzi­kich lu­dzi, ani dzi­kich zwie­rząt. My­śleć o czymś po­dob­nym by­ło­by rze­czą śmiesz­ną i nie­god­ną chłop­ca, któ­ry koń­czy nie­dłu­go rok czter­na­sty. Więc ma być tyl­ko tro­skli­wy i uważ­ny, nie przed­się­brać na wła­sną rę­kę, a tym bar­dziej ra­zem z Nel, żad­nych wy­praw, zwłasz­cza zaś na wiel­błą­dach, na któ­rych jaz­da bądź co bądź za­wsze mę­czy.

Lecz Nel sły­sząc to zro­bi­ła tak smut­ną min­kę, że pan Tar­kow­ski mu­siał ją uspo­ka­jać.

– Ow­szem – rzekł głasz­cząc jej czu­pryn­kę – bę­dzie­cie jeź­dzi­li na wiel­błą­dach, ale przy nas al­bo ku nam, je­śli przy­śle­my po was Cha­mi­sa.

– A sa­mym nam nie wol­no ro­bić żad­nych wy­cie­czek, choć­by ty­cich, ty­ciut­kich? – py­ta­ła dziew­czyn­ka.

I po­czę­ła po­ka­zy­wać na pa­lusz­ku, o jak ma­łe wy­ciecz­ki jej cho­dzi. Ta­tu­sio­wie w koń­cu przy­sta­li z wa­run­kiem, że bę­dą się od­by­wa­ły na osłach, nie na wiel­błą­dach – i nie do ru­in, gdzie ła­two wpaść w ja­ką dziu­rę, ale po dro­gach na po­bli­skie po­la i ku ogro­dom po­ło­żo­nym za mia­stem. Dra­go­man wraz z in­ną służ­bą Co­oka miał dzie­ciom za­wsze to­wa­rzy­szyć.

Po czym obaj star­si pa­no­wie wy­je­cha­li, ale wy­je­cha­li bli­sko, do Ha­ma­ret-el-Mak­ta, tak że po dzie­się­ciu go­dzi­nach wró­ci­li na noc do Me­di­net. Po­wta­rza­ło się to przez kil­ka dni z rzę­du, pó­ki nie zwie­dzi­li ro­bót naj­bliż­szych. Po­tem, gdy pra­ce ich ob­ję­ły dal­sze, ale nie­zbyt jesz­cze od­le­głe oko­li­ce, przy­jeż­dżał w no­cy Cha­mis i wcze­snym ran­kiem za­bie­rał Sta­sia i Nel do tych mia­ste­czek, w któ­rych oj­co­wie chcie­li im coś cie­ka­we­go po­ka­zać. Dzie­ci spę­dza­ły więk­szą część dnia z ta­tu­sia­mi, a pod za­chód słoń­ca wra­ca­ły do Me­di­net, do na­mio­tów. By­wa­ły jed­nak dni, w któ­rych Cha­mis nie przy­jeż­dżał, i wów­czas Nel, po­mi­mo to­wa­rzy­stwa Sta­sia i Sa­by, w któ­rym od­kry­wa­ła co­raz no­we przy­mio­ty, wy­glą­da­ła z utę­sk­nie­niem po­słań­ca. W ten spo­sób upły­nął czas aż do świę­ta Trzech Kró­li[20], na któ­re obaj in­ży­nie­ro­wie po­wró­ci­li do Me­di­net.

W dwa dni póź­niej wy­je­cha­li jed­nak zno­wu, za­po­wie­dziaw­szy, że wy­jeż­dża­ją tym ra­zem na dłu­żej i że praw­do­po­dob­nie do­trą aż do Be­ni-Su­ef, a stam­tąd do El-Fa­chen, gdzie za­czy­na się ka­nał te­goż na­zwi­ska, idą­cy da­le­ko na po­łu­dnie wzdłuż Ni­lu.

Wiel­kie też by­ło zdzi­wie­nie dzie­ci, gdy trze­cie­go dnia ko­ło je­de­na­stej ra­no Cha­mis po­ja­wił się w Me­di­net. Spo­tkał go pierw­szy Staś, któ­ry po­szedł na pa­stwi­sko przy­pa­try­wać się wiel­błą­dom. Cha­mis roz­ma­wiał z Idry­sem i po­wie­dział tyl­ko ty­le Sta­sio­wi, że przy­je­chał po nie­go i po Nel i że na­tych­miast przyj­dzie do na­mio­tów oznaj­mić, do­kąd z po­le­ce­nia star­szych pa­nów ma­ją wy­ru­szyć. Chło­piec po­le­ciał za­raz z do­brą no­wi­ną do Nel, któ­rą za­stał ba­wią­cą się z Sa­bą przed na­mio­tem.

– Wiesz! jest Cha­mis! – za­wo­łał już z da­le­ka.

A Nel po­czę­ła za­raz pod­ska­ki­wać trzy­ma­jąc obie nóż­ki ra­zem, jak czy­nią dziew­czyn­ki ska­czą­ce przez sznur.

– Po­je­dzie­my! po­je­dzie­my!

– Tak, po­je­dzie­my, i da­le­ko.

– A do­kąd? – spy­ta­ła roz­gar­nia­jąc rącz­ka­mi czu­pry­nę, któ­ra jej spa­dła na oczy.

– Nie wiem. Cha­mis po­wie­dział, że za chwi­lę tu przyj­dzie i po­wie.

– To skąd wiesz, że da­le­ko?

– Bo sły­sza­łem, jak Idrys mó­wił, że on i Ge­bhr ru­szą z wiel­błą­da­mi na­tych­miast. To zna­czy, że po­je­dzie­my ko­le­ją i za­sta­nie­my wiel­błą­dy tam, gdzie bę­dą ta­tu­sio­wie, a stam­tąd bę­dzie­my ro­bi­li ja­kieś wy­ciecz­ki.

Czu­pry­na z po­wo­du cią­głych pod­sko­ków po­kry­ła znów nie tyl­ko oczy, ale ca­łą twarz Nel, a nóż­ki jej od­bi­ja­ły się tak od zie­mi, jak­by by­ły z kau­czu­ku.

W kwa­drans póź­niej przy­szedł Cha­mis i po­kło­nił się oboj­gu:

– Kha­na­gé (pa­ni­czu) – rzekł do Sta­sia – je­dzie­my za trzy go­dzi­ny pierw­szym po­cią­giem.

– Do­kąd?

– Do El-Gha­rak-el-Sul­ta­ni, a stam­tąd ra­zem ze star­szy­mi pa­na­mi na wiel­błą­dach do Wa­di-Ra­jan.

Ser­ce za­bi­ło Sta­sio­wi z ra­do­ści, ale jed­no­cze­śnie zdzi­wi­ły go sło­wa Cha­mi­sa. Wie­dział, że Wa­di-Ra­jan jest to wiel­kie ko­li­sko piasz­czy­stych wzgórz wzno­szą­ce się na Pu­sty­ni Li­bij­skiej na po­łu­dnie i na po­łu­dnio­wy za­chód od Me­di­net, a tym­cza­sem pan Tar­kow­ski i pan Raw­li­son za­po­wie­dzie­li wy­jeż­dża­jąc, że uda­ją się w stro­nę wprost prze­ciw­ną, w kie­run­ku Ni­lu.

– Cóż się sta­ło? – za­py­tał Staś. – To oj­ciec mój i pan Raw­li­son nie są w Be­ni-Su­ef, tyl­ko w El-Gha­rak?

– Tak im wy­pa­dło – od­rzekł Cha­mis.

– Ale prze­cie ka­za­li pi­sy­wać do sie­bie do El-Fa-chen.

– W tym li­ście pi­sze star­szy efen­di, dla­cze­go są w El-Gha­rak.

I przez chwi­lę szu­kał przy so­bie li­stu, po czym wy­krzyk­nął:

– Och, Na­bi (pro­ro­ku)! zo­sta­wi­łem list w tor­bie przy wiel­błąd­ni­kach. Po­le­cę za­raz, pó­ki Idrys i Ge­bhr nie od­ja­dą.

I po­biegł do wiel­błąd­ni­ków, a tym­cza­sem dzie­ci po­czę­ły wraz z Di­nah przy­go­to­wy­wać się do dro­gi. Po­nie­waż za­no­si­ło się na dłuż­szą wy­ciecz­kę, więc Di­nah za­pa­ko­wa­ła pa­rę su­kie­nek, tro­chę bie­li­zny i cie­plej­sze ubra­nie dla Nel. Staś tak­że po­my­ślał o so­bie, a zwłasz­cza nie za­po­mniał o sztu­ce­rze i ła­dun­kach, ma­jąc na­dzie­ję spo­tkać się wśród osy­pisk Wa­di-Ra­jan z wil­ka­mi i hie­na­mi.

Cha­mis wró­cił do­pie­ro po go­dzi­nie, tak spo­co­ny, zzia­ja­ny, że przez chwi­lę nie mógł tchu zła­pać.

– Nie zna­la­złem już wiel­błąd­ni­ków – mó­wił – i go­ni­łem za ni­mi, ale na próż­no. Nic to jed­nak nie szko­dzi, gdyż i list, i sa­mych star­szych efen­dich znaj­dzie­my w El-Gha­rak. Czy i Di­nah ma je­chać z na­mi?

– Al­bo co?

– Mo­że le­piej, że­by zo­sta­ła. Star­si pa­no­wie nie mó­wi­li o niej wca­le.

– Ale za­po­wie­dzie­li wy­jeż­dża­jąc, że Di­nah za­wsze ma to­wa­rzy­szyć pa­nien­ce, więc po­je­dzie i te­raz.

Cha­mis skło­nił się przy­ło­żyw­szy dłoń do ser­ca i rzekł:

– Śpiesz­my się, pa­nie, bo ina­czej katr (po­ciąg) odej­dzie.

Rze­czy by­ły go­to­we, więc zna­leź­li się na czas na sta­cji. Od­le­głość z Me­di­net do Gha­rak nie wy­no­si wię­cej jak trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów, ale ko­lej­ka po­bocz­na, któ­ra łą­czy te miej­sco­wo­ści, idzie wol­no i za­trzy­mu­je się nie­zmier­nie czę­sto. Gdy­by Staś był sam, był­by nie­wąt­pli­wie wo­lał je­chać na wiel­błą­dzie niż ko­le­ją, gdyż wy­li­czył, iż Idrys i Ge­bhr, wy­ru­szyw­szy na dwie go­dzi­ny przed po­cią­giem, bę­dą wcze­śniej od nich w El-Gha­rak. Ale dla Nel by­ła­by to dro­ga zbyt dłu­ga, więc ma­ły opie­kun, któ­ry wziął bar­dzo do ser­ca prze­stro­gi obu oj­ców, nie chciał na­ra­żać dziew­czyn­ki na zmę­cze­nie. Zresz­tą czas zszedł oboj­gu szyb­ko, tak że ani obej­rze­li się, kie­dy sta­nę­li w Gha­rak.

Ma­ła sta­cyj­ka, z któ­rej An­gli­cy ro­bią zwy­kle wy­ciecz­ki do Wa­di-Ra­jan, by­ła zu­peł­nie pu­sta. Za­sta­li tyl­ko kil­ka za­kwe­fio­nych ko­biet[21] z ko­sza­mi man­da­ry­nek, dwóch nie­zna­jo­mych wiel­błąd­ni­ków-Be­du­inów[22]