Strona główna » Obyczajowe i romanse » W tych ramionach

W tych ramionach

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64488-33-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “W tych ramionach

To ma być książka o mężczyznach, o umiłowaniu mężczyzn: te ukochane przedmioty, kochające podmioty, będą przedmiotem i podmiotem książki. Mężczyźni w ogóle, wszyscy – ci, co po prostu są i nic poza ich płcią o nich nie wiadomo: mężczyźni i to wszystko, co da się o nich powiedzieć – a także mężczyźni w szczególe, niektórzy mężczyźni. Ma to być książka o wszystkich mężczyznach pewnej kobiety, od pierwszego do ostatniego – ojciec, dziadek, syn, brat, przyjaciel, kochanek, mąż, szef, kolega… – w porządku lub nieporządku, w jakim pojawiali się w jej życiu, w tym tajemniczym ruchu obecności i zapomnienia, który sprawia, że zmieniają się w jej oczach, że odchodzą, wracają, trwają, stają się.

Camille Laurens

 

Zmysłowa, emocjonalnie gęsta, literacko porywająca. Odważna, pełna błyskotliwych skojarzeń i trafnych życiowo obserwacji. To poetycka wersja spełnionych namiętności, ale i  brutalnie szczery, odarty z obyczajowo–kulturowych złudzeń portret kobiety z mężczyzną w tle. Mężczyzny, który już z samej definicji zdradza, bywa okrutny i nieuważny. Mężczyzny, który  inspiruje, podnieca i kocha. Bywa udręką i nieustannym wyzwaniem. Dla kobiety, która w tych wzajemnych relacjach nigdy nie da za wygraną. W tych ramionach to świetnie napisana opowieść o odwiecznych tułaczach życia – kobiecie i mężczyźnie. O tej książce myśli się jeszcze długo po jej przeczytaniu…

Małgorzata Domagalik 

 

Polecane książki

Wiersze, teksty, miniatury zebrane na przestrzeni lat, okraszone autorskimi makrofotografiami. Lepsze i gorsze, pełne emocji, taki codzienny i niecodzienny misz — masz. O miłości, tęsknocie, depresji....
Drugi tom bestsellerowego "Kolekcjonera motyli". Cztery miesiące po eksplozji w Ogrodzie, w którym przetrzymywano młode kobiety nazywane Motylami, agenci FBI Brandon Eddison, Victor Hanoverian i Mercedes Ramirez nadal próbują uporać się z konsekwencjami zdarzeń, pomagając ofiarom przystosować się do...
Nowa powieść autorki bestsellerowego „Podaruj mi jutro”! Sabina Horczyńska jest kobietą sukcesu – pracuje jako wykładowca na uczelni, świetnie zarabia, cieszy się uznaniem. Jednak z dnia na dzień traci posadę i dobre imię, na które pracowała całe życie. Wszystko za sprawą oskarżenia o oszustwo i p...
„Encyklopedia polityki regionalnej i funduszy europejskich” stanowi kompleksowe opracowanie w dziedzinie najnowszych trendów unijnej polityki regionalnej mających wpływ na kształtowanie się instrumentów tej polityki, czyli funduszy Unii Europejskiej. W encyklopedii przedstawiono informacje dotyczące...
Od 1 kwietnia 2014 r. do ustalania minimalnych norm zatrudnienia pielęgniarek i położnych uwzględnia się łącznie kilka kryteriów, m.in. zakres i rodzaj udzielanych świadczeń zdrowotnych, właściwą kategorię opieki ustaloną dla pacjenta, liczbę pacjentów zakwalifikowanych do danej kategorii opieki...
Władająca Imperium Radch Anaander Mianaai mianuje Breq kapitanem Floty, oddaje pod jej komendę potężny okręt i poleca strzec odległego układu planetarnego Athoek. W trakcie trudnej i niebezpiecznej misji Breq ledwo uchodzi z życiem z zamachu na jej życie, a także musi stawić czoło innym serwitorom, ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Camille Laurens

•••

Odpowiedzieć na pożądanie,

spełnić oczekiwanie,

być przedmiotem wszystkich pragnień:

dzieckiem,
kobietą, książką –

być przedmiotem
miłości.

•••

tytuł oryginału

Dans ces bras-là

koncepcja graficzna

Michał Batory

zdjęcie Autorki

Catherine Helie © Gallimard

redakcja i korekta

Bogna Piotrowska

przygotowanie wersji elektronicznej

Katarzyna Marzec

© Camille Laurens 2001

© 2016 for the Polish
edition by Drzewo Babel

All rights reserved

DRZEWO
BABEL

UL. LITEWSKA 1o/12
• oo-581WARSZAWA

listy@drzewobabel.pl

www.drzewobabel.pl

ISBN 978-83-64488-33-7

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: kontakt@elib.pl

www.eLib.pl

Mam przyjemne
ręce.

Wiesz bardzo dobrze, że
nigdzie,

że tylko ze mną znajdziesz

Tę siłę, której ci trzeba,
i że jestem mężczyzną.

PAUL
CLAUDEL

To był on. Bicie serca nie mogło
mnie zmylić.

Wiem, trudno uwierzyć w tę nagłą pewność,
ale tak właśnie było.

Wstałam, zostawiłam pełny kieliszek na stole,
zapłaciłam i wyszłam za nim. Szedł szybko, tak szybko jak ja,
podobało mi się, jak był ubrany, podobały mi się jego szczupłe
biodra, szerokie ramiona, nie chciałam go stracić z oczu. Dwie lub trzy
ulice dalej wszedł do jakiejś bramy, zniknął. Zanim tam dotarłam
i sama z kolei pchnęłam ciężkie drzwi, był już w którymś
z mieszkań. W którym? Na schodach nie było nic słychać, winda
stała na parterze. Jak się dowiedzieć?

Szłam powoli w górę, schody pokrywał
chodnik. Była to mieszczańska, trzypiętrowa kamienica, z dwojgiem
drzwi na każdym piętrze. Większość zdobiły mosiężne tabliczki,
za niektórymi było cicho, zza innych dochodził jakiś głos, dzwonek
telefonu. Bałam się, że ktoś mnie tu zaskoczy, znieruchomiałą
na słomiance, rozglądającą się, nasłuchującą. Zeszłam na
dół.

Skrzynki na listy powiedziały mi
niewiele: nazwiska, czasem nawet ich nie było. Były to skrzynki starego
typu, z otworem, przez który można wsunąć dłoń. Błyszczące
tabliczki na zewnątrz domu, w których widziałam zniekształcone
odbicie mojej twarzy, podawały więcej wiadomości, ale nie ułatwiały
wcale poszukiwań: wszyscy mieszkańcy wykonywali jakieś zawody związane
z medycyną, tylko jeden był adwokatem.

Jak dojść, kto to jest, kim jest
ten mężczyzna? Tak, może być adwokatem, wygląda na to, chociaż
prawdę mówiąc, spotkałam w życiu tylko jednego adwokata, kilka
tygodni wcześniej, i przypominał handlarza bronią – powiedzmy
raczej, że jest idealnym obrazem adwokata, takim, jakiego narysowałyby
spontanicznie wdowa i sierota.

Ale równie dobrze mógł być lekarzem. Było
ich tu kilku, odczytywałam po kolei nazwiska. Nagle przestawały być
obojętne, stawały się znakami i próbowałam coś z nich wyczytać,
jak z nieznajomej twarzy.

W tym budynku w stylu III Republiki tajemnicza
odpowiedniość miejsca i osób sprawiła, że wszyscy nosili osobliwe,
niegdysiejsze imiona, imiona trącące myszką: Raymond Lecointre, Raoul
Dulac, Paulette Mézières, Armand Dhomb – nie, nie, pomyliłam się:
nie Armand – Amand, Amand Dhombre, pediatra, były stażysta kliniki
uniwersyteckiej w Paryżu. Amand, tak, nic nie zmyślam, jest coś
takiego, można to znaleźć w słownikach imion, jest to męska forma
Amandyny, z łacińskiego amandus, „wybrany do miłości”,
najsłynniejszym był zakonnik, który ewangelizował Galię
około 680 roku, jak się dowiedziałam z odpowiedniego dziełka, do
którego zajrzałam tego samego wieczoru. „Wybrany do miłości”, to
mógł być on, mógł, jak najbardziej: bywają zbiegi okoliczności,
które w powieści by raziły, ale w życiu odpowiadają jakiejś
konieczności, nikogo nie dziwią. Amand Dhombre: to musi być
on, wybrany do miłości i obrany przeze mnie pod pieczęcią
najgłębszej tajemnicy, Amand Dhombre, to brzmi jak amant
d’ombre, cienisty kochanek, cień kochanka, śpieszno mi
było przekształcić go w łup, w światło, w słońce.

Dla czystego sumienia przyjrzałam się również
innym: był tam jeszcze Roger Bose, masażysta-kinezyterapeuta,
rehabilitacja pourazowa, i – na tym samym, ostatnim piętrze – Abel
Weil, psychoanalityk, terapia małżeńska, czyli właściwie ta sama
specjalność. Nie zastanawiałam się nad nimi dłużej, bo wydawało
mi się, że skoro dotarłam do hallu tuż za nim, to gdyby wszedł
aż na trzecie piętro, słyszałabym zgrzyt klucza w zamku, odgłos
otwieranych lub zamykanych drzwi. Trzymałam się więc mojej pierwotnej
intuicji (pierwsze piętro, drzwi po lewej) i zanotowałam numer telefonu
(moja starsza córka miała ostatnio przewlekły katar).

Właśnie w tej chwili otworzyły się drzwi,
buchnęło kamforą, a zza tej chmury zapachu wyłoniła się stara
kobieta i przyjrzała mi się nieufnie: co ja tu robię? Wlepiłam wzrok
w notesik – dozorczyni? – a potem patrzyłam, jak się oddala,
jak sunie po chodniku posuwistym krokiem osoby, która w domu chodzi
zawsze na suknach, jak znika za rogiem – czy ja też będę kiedyś
taka powolna? – zanim zrozumiałam, też wcale nie szybko, że on
także jest może tylko klientem, pacjentem, i gapiłam się w notes
z głupią miną – co ja tu właściwie robię?

Czekałam. Czekałam, aż wróci, pojawi się znów;
nie potrafiłam odejść, bałam się, że wszystko się zawali, że
widziane z dala będzie do niczego niepodobne, będzie niczym. Chciałam
zobaczyć go znowu, chciałam, żeby to była prawda, żeby cień nabrał
ciała. A że na ulicy nie było ani kawiarni, by zabić oczekiwanie, ani
wystawy sklepowej, by je skrócić, ani przystanku, by je usprawiedliwić,
ucieleśniło się ono w mojej skromnej postaci, stojącej pod domem,
jakby wyniesiono na chwilę na chodnik jedną z tych nimf, co często
zdobią podwórka, wypłakując wodę swych fontann… Ktoś inny
postąpiłby inaczej, obszedłby wszystkie poczekalnie, wypytał
sekretarki, pozorując jakąś pilną potrzebę. Nie potrafiłam. Nie
mogłam ani zrezygnować, ani działać, tylko czekać – ale przecież
czekać na kogoś to sposób, żeby z nim być!

Nie pojawił się. Czekałam
prawie godzinę, wstrząśnięta, przejęta. Brakowało mi go. Wyszło
parę osób, ale żadna nie była nim. Wywnioskowałam z tego, że nie
jest klientem, że tu pracuje, że potrafię go znaleźć. Poszłam
w końcu, bo już dochodziła czwarta, a byłam umówiona z moim
wydawcą. A jeśli jest ktoś, kto nienawidzi przychodzić spóźniony,
zasapany, z bijącym sercem i szaleństwem w oczach, to właśnie
ja.

To ma być książka
o mężczyznach, o umiłowaniu mężczyzn: te ukochane
przedmioty, kochające podmioty, będą przedmiotem i podmiotem
książki. Mężczyźni w ogóle, wszyscy – ci, co po prostu
są i nic poza ich płcią o nich nie wiadomo: mężczyźni i to
wszystko, co da się o nich powiedzieć – a także mężczyźni
w szczególe, niektórzy mężczyźni. Ma to być książka o wszystkich
mężczyznach pewnej kobiety, od pierwszego do ostatniego – ojciec,
dziadek, syn, brat, przyjaciel, kochanek, mąż, szef, kolega… –
w porządku lub nieporządku, w jakim pojawiali się w jej życiu,
w tym tajemniczym ruchu obecności i zapomnienia, który sprawia,
że zmieniają się w jej oczach, że odchodzą, wracają, trwają,
stają się. Książka będzie miała zatem kształt nieciągły,
żeby odwracane stronice naśladowały tę grę przyjść i odejść,
te zbliżenia i zerwania, które to splatają, to rozplatają więź
między nią a nimi: mężczyźni będą mieli wejścia i wyjścia,
jak w teatrze, niektórym przypadnie tylko jedna scena, innym kilka,
będą znaczyli raz mniej, raz więcej, jak w życiu, będą zajmowali
więcej lub mniej miejsca, jak we wspomnieniu.

Ja nie będę tą kobietą z książki. To ma
być powieść, to ma być postać, nabierająca wyrazistości tylko
w świetle napotykanych mężczyzn; jej kontury będą uwyraźniały
się stopniowo, jak na diapozytywie, na którym obraz można rozpoznać
tylko pod światło. Mężczyźni będą właśnie tym światłem wokół
niej, tym, co czyni ją widzialną, co może ją tworzy.

Wiem, co pan powie: a kobiety? Inne kobiety? Matka,
siostra, przyjaciółka… Czy nie ważą w życiu tyle samo, czasem
więcej? Czy się nie liczą?

Nie będą się liczyły. Nie w tej opowieści. Albo
bardzo mało. Dam bohaterce tę właśnie cechę mojego charakteru (mam
ją po matce): przez te wszystkie lata będzie się interesowała –
będzie w stanie zainteresować się – tylko mężczyznami.

Taka jest. Może to jakiś niedostatek. Niedostatek
uwagi, skaza umysłu. Ona od zawsze widzi tylko mężczyzn, nic
innego. Ani pejzaży, ani zwierząt, ani przedmiotów.

Dzieci – kiedy kocha ich ojca. Kobiety – kiedy
mówią o mężczyznach. Każda inna rozmowa ją nudzi, to dla niej
strata czasu. Może zwiedzać najpiękniejsze zakątki świata, oglądać
pampasy, pustynie, muzea, kościoły – wszystkie podróże wydają
jej się czcze dopóty, dopóki nie pojawi się choćby w odbiciu,
choćby jako miraż, jako chiński cień ślad mężczyzny: faceta
w kombinezonie, jakiegoś gaucho, Chrystusa. Jej geografia jest męska,
wyłącznie. Nigdy nie zrobi nawet kilometra, by samotnie podziwiać
wschód słońca, skaliste wybrzeże, daleki zarys Mont Blanc – to
jej nie ciekawi, patrząc na to, ma wrażenie, że jest martwa. Wyszła
półprzytomna z filmu Cukora Kobiety, w którym
występują same kobiety i tylko od czasu do czasu któraś woła,
odwracając głowę w kierunku drzwi: „O, jest John” (albo Mark,
albo Filip), ale ten nigdy nie pojawia się w polu widzenia: ani
jednego męskiego ciała, choćby głosu – nie do zniesienia. Ale
nie cierpi również filmów wojennych, samczych historii o łodziach
podwodnych i męskich przyjaźniach, gdzie kobiety pojawiają się tylko
jako fotografie w portfelu albo wzruszające wspomnienie na chwilę
przed śmiercią. Mężczyźni muszą odwzajemniać tę namiętną
ciekawość, jaką ona żywi dla nich. Kocha mężczyzn, którzy
myślą o kobietach. Gdziekolwiek się pojawia, dokądkolwiek idzie
– patrzy, czy są mężczyźni. To jest odruch, automatyzm, jak dla
innych słuchanie prognozy pogody: sposób, by przewidzieć najbliższą
przyszłość, dowiedzieć się, jaka będzie pogoda. Z początku to
nie jest pociąg fizyczny, w każdym razie niekoniecznie, nawet jeśli
często staje się nim. Ona nie ma jakiegoś swojego szczególnego
typu, specjalnej fascynacji – blondyni, bruneci, wysocy, szczupli,
barczyści, delikatni – ma skłonności, rzecz jasna, ale nie ma
systemu. W pierwszej chwili mężczyzna liczy się mniej jako konkretna
osoba niż jako obecność, jest pewnym zjawiskiem syntetycznym, którego
sam widok natychmiast przynosi ulgę sercu: są mężczyźni.

Nie wychodzi im naprzeciw, w każdym razie nie tak,
jak można by się było spodziewać. Nie rzuca się na nich, żeby ich
schwytać, złapać, żeby do nich mówić. Przygląda im się. Wypełnia
się ich obrazem, jak jezioro odbiciem nieba. Utrzymuje ich najpierw
na taką odległość, by mogli się w niej odbić. Mężczyźni
zostają więc długo tam, naprzeciw niej. Patrzy na nich, obserwuje
ich, kontempluje. Widzi ich zawsze tak jak podróżnych, siedzących
naprzeciw niej w rzadko już dziś spotykanych pociągach, gdzie fotele
są tak ustawione: są nie obok niej, zwróceni w tym samym kierunku,
ale naprzeciw, po drugiej stronie stolika, na którym leży książka,
którą właśnie pisze. Są tam.

To przeciwna płeć. No więc ja też będę tą
postacią z książki. Tak, oczywiście, wolno tak sądzić, bo to ja
piszę, to ja rozrzucam między nami te arkusiki, na których o nich
mówię. Trudno tego tak całkiem uniknąć. Ale nie ma co pytać,
czy to wszystko prawda. To nie będzie rzecz ani o moim ojcu, ani
o moim mężu, o nikim takim. Trzeba to zrozumieć. To będzie coś
w rodzaju podwójnej konstrukcji urojonej, twór dwustronny: ja napiszę,
co z nich widzę, a wy przeczytacie, co oni robią ze mnie – jaką
kobietą się staję, zmyślając na piśmie ten spis mężczyzn mego
życia. Ten wytarty zwrot trzeba rozumieć dosłownie: mężczyźni mego
życia. Tak jakbym powiedziała: bicie mego serca.

Tak, no więc to jest ten mój projekt, najzwięźlej
mówiąc. To będzie jak po wielkim balu: przechodziłam z objęć
w objęcia, ale szczęśliwa, oszołomiona, prowadziłam swój karnecik
pilnie do końca i zachowałam go, a teraz mogę w nim odnaleźć,
odwracając kartkę po kartce, tańce, imiona, chaotyczną paradę
tancerzy, i – oczywiście – ich styl, sylwetkę każdego z nich,
ale zwłaszcza, narysowaną samym ruchem tanecznego wiru, przechodzącą
z rąk do rąk, wybieraną, porzucaną, znów wybieraną, całowaną,
z bijącym sercem, zwiewną, rozkołysaną postać tancerki w ramionach
tancerza.

Karnecik balowy. To by się nadawało na
tytuł.

Mówiąc szczerze, właśnie to
chciałam powiedzieć mojemu wydawcy. Oczywiście, nic z tego nie
wyszło: pisanie – tylko na to mogę liczyć. Miał na sobie białą
koszulę bez krawata, był opalony. Zapytał, jak się czuję – czułam
się dobrze – co widziałam ostatnio w kinie, co czytałam. Wymieniłam
kilka tytułów, zwłaszcza jeden, który mnie zachwycił, spytał
dlaczego, co mi się w tym filmie podobało, powiedziałam, że to był
dobry film, nawet doskonały, a że przyglądał mi się z wyrazem
głębokiego zainteresowania, dodałam, że bardzo mi się podobał,
naprawdę, że powinien go zobaczyć, że to dobre. Powiedział, że
go widział, ale woli ten poprzedni, że w tym cytaty z Hitchcocka
są trochę zbyt natrętne, że systematyczne stosowanie elipsy odbiera
część przyjemności, którą mogłaby dać formuła czarno-biała,
którą zresztą od dziesięciu lat podają we wszystkich sosach,
i że Kadoshki na ten sam temat zrobił coś bez porównania lepszego
w 1965, prawda? Tak, może, nie wiem, odpowiedziałam, dolewając
sobie herbaty – imbryk był pusty, moja filiżanka też, piłam mimo
wszystko, rozcierając cukier między kciukiem a wskazującym, ma
rację, oczywiście, ale jednak – trzymałam filiżankę przy ustach
– jednak to się daje oglądać. Spytał mnie, czy chcę jeszcze,
powiedziałam nie, proszę się nie fatygować. Czy piszę, czy już
coś zaczęłam, czy mogłabym mu opowiedzieć? Tak, właściwie nie,
ja… Kelner przyszedł z rachunkiem, on sięgnął po portmonetkę,
ja też, ależ nie, nie ma powodu, no cóż, dziękuję.

Logicznie biorąc, książka
powinna się zaczynać od ojca. Każdy z nas ma dużo do powiedzenia
o człowieku, który nas począł, to od niego zaczyna się cała
historia. Mimo wszystko kusiło mnie, żeby najpierw wprowadzić wydawcę,
bo nie pisałam życiorysu, tylko powieść (moje życie pisało się
samo, wiedziałam o tym, nawet jeśli byłam zdecydowana narzucić mu
własny ruch, nadać rytm, bo bez tego umarłabym unieruchomiona). Toteż
ledwie wróciłam do domu – nie omieszkałam przedtem zamówić wizyty
u pediatry – zaczęłam spisywać mój karnecik balowy. Pierwszy
taniec: walc na dwa pas.

WYDAWCA

Kiedy dzwoni do niej po raz
pierwszy, jest niedziela. Na jej zegarku jest dziesiąta, u niego –
południe. Właśnie przeczytał jej powieść, ona śpi jak zabita,
całkiem naga, bo upał straszny. Słyszy trzeci lub czwarty dzwonek,
zbiega galopem ze schodów, podnosi słuchawkę.

A właśnie, on przypuszczał, że jest kobietą,
mówi od razu, był pewien, choć z imienia to nie wynika.

Dzwoni, żeby powiedzieć, że się zakochał. Ma
tę odwagę. Czy to jest o wiele łatwiejsze dlatego, że mowa
o książce? Ona nie wie, nie jest pewna: trzeba dobrać słowa,
zdobyć się na to wyznanie – miłość.

Nie dzwoni z powodów zawodowych, dziś nie pracuje,
niedziela.

Dzwoni z miłości, nagle zachciało mu się
to powiedzieć: kocha jej słowa, jej głos, to, co chciała mu dać,
co chciała mu przekazać, kocha ją.

Ona nie ma o nim żadnego pojęcia, nie może go
sobie wyobrazić. Ale podoba jej się jego głos, a poza tym – to
mężczyzna. Wydawca jest mężczyzną, rozumie się samo przez się,
trudno sobie wyobrazić coś innego. Po co by się pisało, jaki sens
miałby ten gest, gdyby to nie mężczyzna miał przyjmować książkę,
dziękować za nią?

Dzwoni zza mórz, proponuje spotkać się kiedyś,
latem, kiedy ona zechce, będzie czekał na jej przyjazd.

Zostaje długo na słońcu naga, wykonując baletowe
skoki. Jak dobrze być kochaną.

Ta scena bardzo szybko nabiera
wymiaru założycielskiego. W opowieści mitologicznej, w którą
przemienia się życie, kiedy się je opowiada, jest znana pod swoją
datą: to wezwanie z 17 czerwca.

OJCIEC

Ojciec, kiedy po raz pierwszy
bierze ją w ramiona, jest już ojcem, wie, jak to jest. No i co to
jest? – pyta matka zza maski, przez którą wdycha jeszcze trochę
powietrza. To córka.

Kiedy pierwszy raz odzywa się do niej, ma chwilę
wahania. Miał być Jan, jak jego ojciec, i Piotr, jak on sam: Jan
Piotr. Trzeba przechrzcić martwą ideę, nazwać ciało.

Nazywa ją Camille, Kamila. Matka ma lekkie
osłabienie poporodowe, niezbyt poważne. Nic poważnego, mówi
akuszerka.

Ojciec układa ją w kołysce. Wychodzi na
ulicę, jest 10 listopada. I oto jest dwukrotnym ojcem. Ojcem dwóch
dziewcząt.

Starsza ma na imię Claude, Klaudia.

Rok później ojciec dzwoni. Jest
córka. Ma trzy córki. Dzwoni z drugiej strony marzenia, z dalekiego
brzegu swojego pożądania. Nie jedzie jej zobaczyć, wie, jak to
jest.

To córka: oddycha z trudem, urodziła się
z sinicą. Umiera nazajutrz, ojciec zobaczy ją martwą.

Nazywają ją Pierrette, Piotrusia. Od Piotra,
ojca. To córka ojca, który jest ojcem potrójnym.

Klaudia i Kamila są u dziadków. Ojciec przychodzi
po nie – Klaudia? Kamila? – one przybiegają. Kamila macha rączkami
w słońcu: tata! Tak dobrze jest kochać.

– Ma pan dzieci?

– Nie – odpowiada ojciec – mam dwie
córki.

Amand Dhombre to mężczyzna uroczy,
przyjazny, łatwy w obejściu, moja córka pęka ze śmiechu, kiedy mówi
jej, że może ją zamienić w jeża za pomocą maleńkich sterylnych
igiełek – ma dyplom akupunkturzysty – jednym słowem, fantastyczny
facet. Starszy Dhombre bił się w Korei czy Wietnamie i uratował od
napalmu swoje przyszłe potomstwo, przynajmniej tak opowiedziałam sama
sobie tę historię miłosną, która niespodzianie zastąpiła moją,
a jednocześnie, skulona w kącie na krześle, poddawałam się władzy
faktów: był Azjatą wzrostu około 1,63 m i wagi 45 kg. Jego uśmiech
w żadnym razie nie mógł zastąpić chmurnej twarzy nieznajomego,
spotkanego dzień przedtem, o którym będę musiała zapomnieć,
myślałam, jak o całej reszcie, tak jak się zapomina, że się
oddycha albo że ma się niebo nad głową. Ale kiedy wychodziłam
stamtąd, smutna i zgnębiona, to właśnie podnosząc machinalnie
oczy ku górze na dźwięk klucza przekręcanego na trzecim piętrze,
rozpoznałam tweedową marynarkę, której nieskazitelny krój zauważam
teraz we framudze obitych skórą drzwi, kiedy przychodzę na pierwszy
seans psychoterapeutyczny, na który musiałam się zamówić u Abla
Weila, bo on to był.

To był może szalony pomysł, ale
też okazja zmierzenia się z takim oto zadaniem: uwieść mężczyznę
nie, jak zazwyczaj, wszystko przed nim ukrywając, a przynajmniej
maskując to, co najważniejsze, tylko przeciwnie, mówiąc mu wszystko,
a przynajmniej mówiąc mu najważniejsze, to, co o każdym powinno
się wiedzieć, co wystarczy, by być kochanym albo nie. Oczywiście
z pewnym wysiłkiem mogłabym tak się urządzić, by go spotkać
nie w jego gabinecie, tylko gdzie indziej, by zbliżyć się do jego
znajomych, przyjaciół, rodziny, by wejść w jego krąg towarzyski,
co pozwoliłoby mi kiedyś usiąść koło niego przy stole i spytać,
jaki ma zawód i czy zechciałby mi trochę o nim opowiedzieć,
psychoanaliza, meandry ludzkiej duszy to takie pasjonujące, to musi
być też trudne, i czy nie kusi pana czasem, by zająć się czymś
innym?

Ale nie miałam żadnej ochoty na
podstępy, nie miałam też potrzebnej do nich cierpliwości. To że
był psychoanalitykiem, nie wydawało mi się zresztą tylko okazją,
by go szybko zobaczyć, umawiając się na wizytę, ale czymś więcej:
sposobem, by dowiedzieć się wreszcie, czym jest miłość, czego
oczekuję po miłości mężczyzn, na co czekam. Właściwie dobrze
się składało. Ten piorun, co we mnie strzelił na tarasie kawiarni,
był znakiem nieba, ta strzała, która wbiła się we mnie jak krzyk
na sam jego widok, ta rana, rozrywająca dwa brzegi milczenia, ten
cios zadany w nieme serce, w milczące ciało, przez mężczyznę,
który właśnie mógł wszystkiego wysłuchać. Wydało mi się, że
głupio byłoby postępować z nim tak jak zawsze, że z nim trzeba
postępować tak jak nigdy.

Nie mówię, że nie było w tym z mojej strony
żadnej strategii. Gdybym zaczęła, jak w zwykłej, tradycyjnej terapii,
opowiadać mu o moim mężu, o moim małżeństwie, obawiałabym
się, że mnie szybko przeniknie i odeśle, i już nic nie będzie
możliwe. Później używałam także zwykłej broni – zazdrości,
kokieterii, uwodzenia. Ale w gruncie rzeczy – niewiele. Chciałam,
to oczywiste, być dla niego piękna i robiłam się na bóstwo, idąc
do niego na wizytę. Ale to nie był mój główny cel: chciałam przede
wszystkim, żeby mnie znał, żeby wiedział, kim jestem, i wiedząc –
pokochał mnie. Chciałam wiedzieć, czy można mnie kochać inaczej niż
otoczoną tajemnicą – w nagości mego bólu, w mojej nędzy. Długo,
z pustą ręką czekającą obola, żebrałam o miłość u każdego,
kto tylko chciał mnie wysłuchać. A teraz znalazłam kogoś, do kogo
mogę mówić. To był on.

Proszę mnie dobrze zrozumieć:
nie zakochałam się w swoim psychoanalityku – taki banał po
tylu innych byłby dla mnie wtedy nie do zniesienia, nie zniosłabym
tego. Nie, zakochałam się w nieznajomym, który, przez zdumiewający
zbieg okoliczności, okazał się psychoanalitykiem: to nie to samo,
nawet jeśli dopatrzyłam się w tym przypadku pewnej szansy, obietnicy
przyszłości, tego, co się nazywa szczęśliwym trafem.

Tym bardziej że zabrałam się jednocześnie do
rozwodu i do książki; myślałam, że słowo, tak długi czas bezsilne,
w najodpowiedniejszej chwili ułatwi mi jedno i drugie. Rzeczywiście,
była jakaś ironia w tym, że specjalizował się akurat w terapii
małżeńskiej, ponieważ byłam stanowczo zdecydowana pozostawić mojego
męża poza całą tą sprawą – i nie bez powodu – ale z drugiej
strony mogłam od razu przejść do sedna: do miłości. Abel Weil był
zatem mężczyzną idealnym, idealnym z każdego punktu widzenia. Kiedy
więc usiadł naprzeciwko mnie przy kanapce obitej szarym aksamitem,
skrzyżował elegancko swe długie nogi i powiedział „słucham
panią”, pewność, którą poczułam tydzień wcześniej w kawiarni,
tam gdzie go zobaczyłam, wróciła silniejsza niż kiedykolwiek,
i było to dokładnie, w znaczeniu tego słowa zarazem trywialnym
i namiętnym, pragmatycznym i władczym, było zupełnie tak, jakby
mi powiedział, z tą samą miłosną powagą i tą samą rubaszną
werwą – gdy tymczasem strzępy piosenki wracały mi na pamięć –
jakby mi powiedział: „Jestem twoim mężczyzną”.

I odtąd, przez całe miesiące miałam wśród
upływającego czasu tylko dwie kotwice: moją książkę i nasze
spotkania, pismo w samotności pamięci i słowo w monologu naszych
spotkań. Były też tylko dwa rodzaje mężczyzn: ci, o których
mówiłam, których historię ożywiałam poprzez siebie, i ten, do
którego mówiłam, od którego oczekiwałam, że nada historii dalszy
ciąg lub może – że przywróci mi życie. Tak, odtąd były już na
świecie tylko dwa rodzaje mężczyzn: ci inni i on…

SAMA Z NIM

Doprawdy, nie wiem, jak to
powiedzieć, nie spodziewałam się, że będę o tym mówiła tak
szybko, że będę tu leżała przed panem, umówiłam się na wizytę bez
zastanowienia, właściwie chciałam, żeby nikt o tym nie wiedział,
żeby moje dzieci nie wiedziały, żeby moi rodzice nie wiedzieli,
zresztą, czy ich to obchodzi – czy to ciebie obchodzi,
popatrz na mnie, odpowiedz, czy to cię interesuje, czy ja cię
interesuję? Z początku było dobrze, tak, oczywiście,
z początku… Będę mówiła rzeczy oczywiste, rzeczy, które
słyszy pan codziennie, które pan zna, odwieczne banały, opowieści
rozsiane wszędzie, po książkach, magazynach, piosenkach, romansach,
gazetach, jestem dokumentalistką, czytam wszystko, czytam bez przerwy,
a resztę czasu piszę, a więc sam pan widzi, że wiem, że wiem,
jakie to głupie, jak bardzo odwieczne i głupie. Mąż, kochanek, były,
byli, ojciec, kolega, przyjaciel, znam wszystkie kategorie, wszystko,
co się o tym pisze, różne style, typy, typologię: ostrożny,
domator, powściągliwy, nieśmiały, zalatany, nieufny, gwałtowny,
czuły, depresyjny, namiętny, niewierny, nie jestem pierwsza, to pewne,
nie jestem jedyna, i już to samo jest nieznośne, ta powtarzalność,
ten język, zwielokrotniona trywialność tych słów, tysiące razy
wypowiedzianych, tysiące razy wysłuchanych: kocham go, kochałam go,
już go nie kocham, tego faceta, tego gościa, czy go jeszcze kocham,
tego mężczyznę, tego faceta, mojego chłopa, dobrze z nim było,
z początku było dobrze, było niesamowicie – tak mówi się też
o książkach, o ludziach, o chwilach, o podróżach: niesamowita
książka, niesamowity ojciec, niesamowite wakacje, to już nie ma sensu,
takiego sensu jak kiedyś, kiedy oznaczało coś, co budzi wielki
strach, zdumione przerażenie, zadziwienie, przypływ przerażenia
– a przecież to jest właśnie to, można tak powiedzieć: miałam
niesamowitą przeszłość. Właśnie dlatego jestem tutaj i mówię do
pana – słuchasz mnie, rozumiesz mnie? – czy to
nie jest zawsze to samo, zawsze okropnie tak samo, niepokój zmieszany
z czasem, strach przed zniknięciem, zniszczeniem, zatarciem, czy jest
coś innego, po chwili, niż ten lęk, który mnie sprowadza: upiorne
zużycie, niesamowita erozja? – czy ty to wiesz, czy możesz
odpowiedzieć, czy jesteś specjalistą, co z ciebie za człowiek:
zawodowiec, opętaniec, dyletant, Don Juan, ekspert, superkogut, wzorowy
ojciec, pantoflarz, karierowicz, aferowicz, popapraniec, przyzwoity facet,
niesamowity mężczyzna?

Nie wiem, już nie wiem, chcę o tym mówić, tak,
chcę próbować słowa w ustach, a nie na pustej kartce, raz wreszcie
– piszę, zazwyczaj piszę o mężczyznach, piszę książkę
o facetach, „no i jak ta pani książka o facetach? posuwa
się?”. Jaki inny temat jest wart zachodu, pytam, co do mnie, to
jest wszystko, co widzę, wszystko, co mnie obchodzi – ach! pierwsze
spojrzenie, to najpierwsze, pamiętam je wciąż, jakby to było
wczoraj, a to było piętnaście lat temu, jestem zamężna od
piętnastu lat, niedługo będzie piętnaście lat – ruiny, ruiny,
z których można wyczytać dawny kształt budowli, pomnik miłości,
z którego pozostanie tylko zarys na ziemi, nic w powietrzu, żadnej
bryły, nic tylko na ziemi ślad pięknych fundamentów – na ziemi,
na samej ziemi, może do zagrzebania, może do pogrzebania w milczeniu
– ależ tak, tak, z początku – czy trzeba o tym teraz mówić,
czy warto? – z początku było dobrze i to nasze spotkanie… –
to było niesamowite.