Strona główna » Obyczajowe i romanse » Walentyna

Walentyna

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-268-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Walentyna

"Hiszpania, początek wojny domowej. Juan Castro, dotąd mulnik w dobrach markiza, trafia do wojska republikanów. W sprzyjających okolicznościach przedostaje się do strefy frankistów i tam zostaje mianowany szefem oddziału mulników. Wojna to nie tylko wybuchające pociski, krew i trupy – to także przepustki, bale, piękne dziewczyny. Juan zakochuje się i snuje plany na przyszłość po wojnie. Ale wojna trwa, jest coraz bardziej krwawa, okrutna i absurdalna. Juan Castro nieoczekiwanie, wbrew własnej woli, zostaje obwołany bohaterem narodowym. Frankiści stracili na rzecz republikanów ważne pozycje, muszą więc swą klęskę zasłonić jakimś chwalebnym bohaterskim czynem. Przez pryzmat postaci kaprala, dla którego ważniejszy od wyniku wojny jest los znajdującej się pod jego opieką mulicy, czytelnikowi przedstawiona zostaje oryginalna wizja wojny domowej: antyheroiczna, łotrzykowska i rozczulająca zarazem. Walentyna porównywana jest do Przygód dobrego wojaka Szwejka… To śmiały przykład pełnej humoru literatury antywojennej, która w Hiszpanii doczekała się znakomitej ekranizacji."

Polecane książki

Z ebooka dowiesz się między innymi: 1. Jak ocenić ryzyko zawodowe 2. Na czym polega szkolenie wstępne bhp 3. Kiedy przeprowadzić szkolenie okresowe bhp 4. Jakie badania lekarskie musi mieć kierowca 5. Jak pilnować stanu bhp...
Karelski kwas jest doskonały na zadyszkę po podróży, krótki oddech po długim w domu siedzeniu, na tęsknoty, przepicie przyjemną literaturą, zgagę po gniotach, kaca moralnego i fizycznego, zgorzknienie, przesłodzenie, zmęczenie, rozleniwienie, dziadostwo i ciotostwo. Przed Tobą marszruta z Plac...
„Bądź naturalnie piękna” Barbary Ciepielewskiej to poradnik, przedstawiający domowe sposoby „upiększania się” za pomocą naturalnych kosmetyków, które można przygotować samemu w domu. Chyba większość z nas chciałaby wyglądać ładnie, gdyż zdrowy i ładny wygląd s...
Poradnik do gry Deus Ex: Human Revolution Director's Cut zawiera opis wszystkich misji, lokalizację wszystkich sekretów oraz opisuje zakończenia gry. Poradnik uwzględnia zmiany wprowadzone w rozszerzonej edycji gry (Director's Cut).Deus Ex: Bunt Ludzkości - Director's Cut - poradnik do gry zawiera p...
Ponoć łatwiej  jest zginąć w ataku terrorystycznym niż wyjść za mąż po czterdziestce. Pomyślałam – co szkodzi spróbować? Zarejestrowałam się na portalu randkowym i tak zaczęła się moja przygoda z układaniem sobie życia......
Księżniczka Amelia chce pomóc swojemu czteroletniemu bratankowi Sebastianowi. Odkąd w wypadku zginęli jego rodzice, paparazzi nie ułatwiają dziecku odzyskania poczucia bezpieczeństwa. Amelia jedzie z Sebastianem do Grecji, do Lambisa Evangelosa, ojca chrzestnego chłopca. Czuje, że może liczyć...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Juan Eslava-Galán

Tytuł oryginału:

LA MULA

Copyright © Juan Eslava Galán, 2015

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Mariusz Kulan

Korekta: Iwona Wyrwisz, Anna Just

ISBN: 978-83-7999-176-1

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Mojemu ojcu, kowalowi i mulnikowi w wojnie domowej

Rozdział 1

Juan Castro Pérez, kapral pododdziału mulników z Trzeciej Kompanii w Trzeciej Chorągwi Falangi Kanaryjskiej, rozgląda się za szparagami na lesistym pagórze. Już poranek, ale jasność świtu z trudem przebija się przez gęstą i wilgotną mgłę snującą się w koronach zimozielonych dębów i dębów korkowych. Odrywające się od gałęzi krople wody wyorują maleńkie leje w piaszczystym podłożu, podskakują na żołnierskiej furażerce. Castro wspina się po kamienistym zboczu usianym dębczakami i niskopiennymi drzewami. Z niecki pośrodku stoku wynurzają się granitowe skały. Idzie ku nim i nagle przystaje, klęka na ziemi, wstrzymuje oddech, serce bije mu przyspieszonym rytmem. Coś poruszyło się we mgle, jakiś szary cień za gęstwiną ciernistych krzewów. Dotyka torby przewieszonej przez ramię i wymacuje chwyt pistoletu, co to mu pożyczył sierżant Otero, kiedy wybierał się po szparagi. „Jeszcze by tylko tego brakowało, żeby mnie czerwoni capnęli”, myśli. Rok temu Castro przemknął się na drugą stronę barykady. A uciekinierów sam Pan Bóg nie uchroni przed plutonem egzekucyjnym. Dezercja i zdrada. Błyskawiczny sąd wojenny, wyrok śmierci, dziesięć strzałów i do dołka.

Castro wytęża wzrok i oddycha głęboko. Igiełki lodowatej wody przeszywają mu płuca. Kilka minut, dłużących się nieskończenie, czeka na ruch ze strony wroga. „Kto mi kazał łazić za tymi szparagami, a bo to nie mogłem siedzieć sobie przyjemniutko w schronie i grać w karty?”

Mgła unosi się po trochu. Z gęstwiny wyłaniają się formy i barwy. Castro spostrzega znany sobie kształt: to mulica. Sama czy ktoś przy niej jest? Bacznie obserwuje otoczenie. Nasłuchuje: nic, tylko narastający rozgwar, jak to rankiem na wsi. Nic więcej. Przeładowuje pistolet i szczęk dobrze nasmarowanych części dodaje mu odwagi. Podnosi się i patrząc na boki, przybliża do gąszczy, pochyla się i czatuje. Obchodzi skały od bardziej odsłoniętej strony i widzi mulicę, a ta, czując obecność człowieka, stoi spokojnie, wyczekująco. Castro bada teren: zburzona chata z leżącą na ziemi altanką z winną latoroślą, zawalony kamieniami ganek, zaniedbane, rozrośnięte drzewa figowe, stóg z resztką gnijącej słomy. Nikogo. Może mulica zgubiła się na tym lesistym pagórze. Nie jest przywiązana, uzdy też nie ma.

Podchodzi do zwierzęcia. Mulica strzyże uszami, zaniepokojona, otrząsa się, z przestrachu wybałusza oczy, unosi pysk, pokazując wielkie żółte zęby.

Castro zna się na zwierzętach. Jest w regimencie szefem taboru zwierząt jucznych. Mówi łagodnie do mulicy, ta wprawdzie nie pojmuje słów, ale przecież rozumie przyjazny ton jego głosu.

– Ea, ea! Prrr! Ea, ślicznotko! Co ty tutaj robisz? Gdzie twój pan? Ea, ea!

Mulica waha się, lecz gdy kapral głaszcze jej szyję, wysuwa czarny pysk i go obwąchuje.

– Dobrze, dobrze. Co tu robisz? Ejże, nie bój się, ślicznotko. – Castro przysuwa do pyska rozwarte ręce, żeby je powąchała, i ciepła para oddechu zwierzęcia rozgrzewa mu dłonie. – Co tutaj robisz, baryłeczko – szepcze – zgubiłaś się? Nie masz właściciela? – Mulica strzyże uszami, pozwala się poklepać, czuje przyjazne ręce człowieka na piersi, grzbiecie i wystających żebrach. – Najedzona to ty nie jesteś – słyszy spokojny głos.

Palce kaprala przesuwają się delikatnie do zgięcia kolana. Zwierzę się nie płoszy. Jest okiełznane.

– Łagodna mulica i dobra, no nie? – szepcze z uznaniem.

Castro ocenia znalezisko wprawnym okiem fachowca. Mulica ma smukłe kończyny, krótki tułów, mocne kolana, słuszny grzbiet, trochę zgięty w łuk, tak, to dobra mulica, takie właśnie ojciec kupował na jarmarkach w Andújarze, tylko że on wolał ciemnogniade, a ta jest jasnopopielata. Bardzo dobra mulica. Zwraca głowę ku zwierzęciu i, pochylony, przygląda się jego żywym oczom, okrągłym, twardym i błyszczącym.

– Więc gdzie masz pana, baryłeczko? – szepcze. – Należysz do wojska? A do którego? Faszystów czy czerwonych? Zabłąkałaś się?

Kuca i sprawdza pęciny tylnych nóg, czy aby nie ma jakichś otarć, bo to by znaczyło, że mulica rozerwała pęta i uciekła. Ani śladu. Castro ogląda z zadowoleniem małe kopytko, widząc nową podkowę. Rozklepane gwoździe wystają z samego jego środka dwa centymetry nad ziemię, oj, dobra robota. Mulica jest obuta niby jaki markiz albo markiza.

– I co mi powiesz, baryłeczko? Czyś i ty myknęła do nacjonałów? Z którego poboru rekruta jesteś?

Mulica pozwala sobie głaskać mocne żuchwy, twardy i kościsty pysk, miękkie wargi, ciemne i aksamitne, z paroma plamkami obrośniętymi długim włosem, jednakże na pytania nie odpowiada.

Castro już sobie wyobraża, jak to wraca do kompanii i spotyka kapitana Montero: „Melduję się na rozkaz, panie kapitanie. Tę oto mulicę przed okopami znalazłem”.

Jeszcze jedno zwierzę do tych dwudziestu pięciu mułów, co to je ma pod swoim nadzorem w taborze jucznym Trzeciej Chorągwi Falangi Kanaryjskiej.

Odpina pasek z polowej torby na ramię i robiąc na nim parę węzłów, kombinuje uzdę, a z rzemiennego paska do spodni będą teraz lejce.

– Ej! – mówi do mulicy. – Jak na to, żeby cię tylko przeprowadzić, całkiem nieźle mi wyszło. A na dziś koniec ze szparagami. Idziemy.

W drodze powrotnej na pozycje nacjonalistów rozważa: „Ale by to było dobrze, gdybyśmy mieli w domu taką mulicę, jak się już wojna skończy”.

Patrzy na nią i myśli: „Nie wiemy, jak masz na imię, co?”. Po paru krokach przystaje. Mulica robi to samo. Widać, że przyuczona.

– A nie powiesz mi, jak masz na imię, co? No to będę na ciebie wołał Walentyna, boś taka waleczna była, żeś wlazła tam, gdzie się czerwoni z faszystami strzelali. Właśnie: Walentyna.

Mulica nadstawia uszu.

– Walentyna. Podoba ci się, no nie?

Klepie ją po szyi.

– Ej, no toś mi Walentyna.

Castro, prowadząc mulicę, okrąża opuszczone gospodarstwo, żeby zajść od tyłu do stajni, które teraz zajmuje tabor juczny regimentu.

Wychodzi mu naprzeciw smagły żołnierz, niski i krzepki, z zaledwie centymetrowej wysokości czołem, które od czarnej, gęstej, szczeciniastej grzywy oddziela nieprzerwaną, grubą linię jakby jednej brwi.

– Gdzieś ty się zapodział, Juanillo? Skąd ta mulica?

– Dali nam z innego batalionu, żebym jej wyleczył otarcia na kłębie. Ma na imię Walentyna. – Spogląda na mulicę i mówi: – Walentyna, to jest Mały, też z Andújaru, jak ja. To osioł, ale dobry z niego człowiek.

Chato wzrusza ramionami.

– Niech ci będzie.

W nocy Castro wypełnia raport dotyczący inwentarza taboru regimentu: „muły juczne: 25, klacze: 5, straty: żadnej”.

Nie wliczył Walentyny. Tak to sobie umyślił, żeby nikt się nie połapał, a potem zabierze ją do domu, kiedy już się wojna skończy.

Rozdział 2

Dziewiętnasty czerwca 1938. III Rok Tryumfalny. Pocisk artyleryjski przebił fasadę dworku proboszcza i roztrzaskał drzewo palmowe. Kuchnia jest tu obszerna, piec też wielki, na bielonych wapnem ścianach widać setki nasmarowanych sadzą „Niech żyje” i napisów ku pamięci: „Niech żyje Trzeci Batalion Regulares!”, „Niech żyje Falanga!”, „Arriba España!”, „Tutaj spał Antonio Pérez Latorre. 1. Kompania, 2. Oddział, Regiment Soria, 19 list. 1936”.

W murze otaczającym zagrodę pocisk utworzył ogromny wyłom i chociaż jest już zasłonięty nieprzemakalnym brezentem, przepuszcza podmuchy mokrego wiatru. Dachówek nie ma, gdyż je stąd zabrano do przykrycia schronów w okopach. Szalejąca przez całą noc letnia burza zalała płaskie powały i teraz bardziej pada w środku niż na dworze. Castro trzyma na kolanach opróżnioną puszkę, krople deszczu tłuką o dno w monotonnym rytmie.

Jak zawsze przy zmianie pogody, pasożyty są bardziej aktywne. Mulnicy mocno drapią się po głowach, pod pachami, czochrają torsy. Co rusz łapią wesz, rozgniatają między dwoma paznokciami albo rzucają w płomienie i trzask! już po niej.

Heliodoro piecze nad żarem boczek nabity na drut kolczasty. Krople tłuszczu ożywiają ogień. Wyciąga boczek i rozgniata pomiędzy dwoma kawałkami chleba. Odgryza kęs. Zjada z apetytem.

Aguado przygląda się kolegom. Twarze ogorzałe od słońca, sponiewierane słotą i ciężką pracą.

– Wyglądamy jak piraci – stwierdza – wyglądamy jak ci źli, bo daleko nam do tych dobrych, tych przystojniaków w eleganckich mundurach, co to ich pokazują w kinie.

– Akurat! – odpowiada Pino. – Raczej jak milicjanci1. Z takim wyglądem, gdybyśmy przyszli do klasztoru, mniszki by nas wzięły za wroga.

– I słusznie, bo ty jesteś wrogiem! Chciałoby się, no nie? Do klasztoru i z nowicjuszkami… – mówi porucznik Vico.

– Trzeba by się przekonać, poruczniku. Ja w takim miejscu nigdy nie byłem, ale coś mi się widzi, że tam bardzo ładnie pachnie.

– Pewnie kadzidłem – orzeka Aguado.

– Klasztornymi różami – wtrąca Amor.

– Nie – mówi Pino – chodziło mi o ten zapach, jaki się czuje w warsztatach modniarskich.

– Krochmal? – pyta Aguado, który był komiwojażerem w branży tekstylnej i chwyta się każdej okazji, by zabłysnąć wiedzą.

– Nie, kurde! Głupi jesteś czy co? – krzyczy Pino i wybucha śmiechem. – Zapach cipy! To się czuje, kiedy się kobitki zbiorą w jednym miejscu!

– Zakonnice i zapach cipy? – nie dowierza porucznik. – Ale z ciebie osioł!

– Poruczniku, a niech mi pan powie, zakonnice to nie baby?

– Wynoś się i daj mi święty spokój z tymi głupotami, co ci chodzą po głowie!

W trakcie tej gadaniny unosi się derka pełniąca funkcję drzwi i wchodzi łącznik.

– Panie poruczniku, przychodzę z rozkazami! Od komendanta Solera. Przygotować muły, jest robota.

Spodziewali się tego rozkazu.

– Wszystkie? – pyta Castro.

– Wszystkie.

– No to idziemy. Skończył nam się święty spokój.

Jeszcze godzina do świtu. Porucznik Vico kończy papierosa i kontynuuje obchód. Mulnicy przewiązują kapoty i wychodzą na powietrze, czyste i zimne, jak to nocą w górach.

– No zobaczymy, co nas dzisiaj czeka – mówi Pino i przeciąga się, aż mu chrupią kości.

Nosi paki z amunicją do karabinów maszynowych i moździerzy i skrzynie z granatami. A to znaczy, że niedługo będzie tu guma2 nie na żarty.

W rozproszonym świetle poranka konwój juczny pnie się stromą i kamienistą dróżką wiodącą odnogami Sierra Trapera. Każdy mulnik prowadzi trzy mulice, jedną za uzdę, dwie na postronku. Kopyta zwierząt chrzęszczą na żwirach. Po obu stronach ścieżki kwitną czystki i rozmaryny i ten sielski widok stanowi kontrapunkt dla grozy wojny. Myśli sobie Castro o nieoporządzanych ulach w Lugar Nuevo w Sierra de Andújar. To już przecież dwa lata. Kto wyjmuje plastry, kiedy jego nie ma? W ustach zbiera mu się ślina, gdy sobie wyobraża tamte maczanki zjadane na podwieczorek: miseczka miodu z pływającą po wierzchu oliwą i twarde skórki chleba wbijane na ostrze scyzoryka i zanurzane aż do samiutkiego dna.

Nagle jakiś odległy pomruk, podobny do grzmotu, przerywa jego rojenia.

– Aha, już nam Rogelio wyśpiewuje poranne serenady – stwierdza Cárdenas.

Mulnicy zatrzymują się instynktownie, w górze jeszcze słychać kwilenie ptaków. Parę sekund później niesie się coraz głośniej wycie pocisków artyleryjskich. Ptaki milkną.

– Tak, ten sukinsyn Atilano zaczyna swoje serenady – mówi łącznik spokojnie. – Coś wcześnie dzisiaj wstał.

Po drugiej stronie wzgórza słychać dwie eksplozje. Ziemia lekko drży. Zwierzęta unoszą uszy. Choć często są pod ostrzałem, nigdy się tak całkiem nie przyzwyczają.

– Dzieciaki, zabierać się stąd! – rozkazuje Castro swoim ludziom. – Nogi za pas i do domciu. Nie mamy tu czego szukać.

Pociski granatników znów wyją na niebie. Za wzgórzem rozlega się kilka eksplozji. Wkrótce bombardowanie się kończy i powraca cisza. Ptaki znów śpiewają. Wszystko tak jak zawsze. Do jutra będzie spokój.

Kapral nie wie, że właśnie X Dywizja, która przybyła z Madrytu, wzmocniła pozycje republikanów i przygotowuje się do kontrataku celem odzyskania wzgórz Antigua i Cansino na flance Peñarroya.

Konwój mułów przecina równinę porośniętą dębami i dzikimi drzewami oliwnymi. Mulnicy, prowadząc zwierzęta, przekraczają pyliste koryto potoku i kierują się na drogę z widocznymi śladami opon ciągników i gąsienic czołgów. Docierają do stanowiska dowodzenia, które urządzono w częściowo zrujnowanym dworku gospodarstwa i szopach, nakrytych siatkami maskującymi. Castro właśnie składa meldunek porucznikowi, gdy sierżant dmucha w gwizdek. Alarm przeciwlotniczy. Z tyłu wzgórza pokazały się trzy niewielkie myśliwce. Lecą nisko, mając słońce za plecami, i ostrzeliwują okopy.

– Prędko! Muły pod dęby! Kryć się!

Akuratnie na czas chronią muły, gdyż zaraz myśliwce zataczają szeroki krąg i ostrzeliwują drugą linię okopów, tam gdzie siedzi Castro ze swoim oddziałem mulników. Wycelowane pociski prują powietrze, po czym uderzają w ziemię, wznosząc kipiące strumienie ognia. Żołnierze, którzy się tam iskali, gadali, pisali listy, obierali ziemniaki albo myśleli o swoich jakże odleg­łych domach, rzucają się do rowów. W gumnie wierzgają, usiłując się zerwać, trzy zapomniane muły.

Rozeźlony Castro wychodzi ze schronu z tapii3.

– O wy tchórze! Gdzie jesteście? – woła swoich ludzi. Dostrzega grupkę ściśniętą pod ścianą dworku. – Strachliwe baby, co to, nie widzicie, że zaraz zbombardują ten dom? Już mi prowadzić zwierzęta pod drzewa, tylko nie wszystkie razem! Heliodoro na wzgórze, Pino z tyłu pod pinie, Cárdenas pod tamte skały!

Wydając rozkazy, zabiera z klepiska trójkę zwierząt i pospiesznie prowadzi w bezpieczne miejsce w zagrodzie. Po paru przelotach jeden z samolotów zmienia kierunek z zamiarem zaatakowania stanowiska dowodzenia.

– Leci!

Castro rzuca się na ziemię pod granitowym murem i rękami zakrywa głowę. Mulnik Amor, skulony pod grubym dębem, dostrzega w pniu dziurę po kuli zaledwie piędź od swojej głowy. Schronienie pod murem z granitu jest pewniejsze, więc szybko tam biegnie, żeby zdążyć, zanim samoloty wrócą.

– Padnij! Już leci! – krzyczy Mały.

W połowie drogi Amor chowa się przy skale, gdyż samolot ostrzeliwuje równinę, wyorując długie bruzdy ziemi i kamieni. Myśliwiec wyrównuje kurs i kołując, zwiększa pułap lotu. Amor czuje pod koszulą coś wilgotnego.

– Panie Boże, spraw, żeby to była tylko krew!

– Trafili cię? – niepokoi się Castro.

– Gorzej! – wrzeszczy mulnik, macając się po piersi. – Rozbili mi butelkę z koniakiem!

I zlizuje alkohol z palców.

Trzy samoloty oddalają się.

Mulnicy prowadzą rzędem sprzężone zwierzęta i idąc pomiędzy krzewami i dębami, wspinają się na łagodny grzbiet. Po drugiej stronie gwiżdżą w górze zbłąkane kule, im wyżej mulnicy wchodzą, tym gęściej lecą pociski, niekiedy koszą z drzew liście i gałęzie, a te niczym lekki deszcz spadają na konwój. Czasem kule trafiają w pnie drzew, a wtedy słychać stłumiony trzask. Po wejściu na stromiznę widzą pole walki w gęstej chmurze pyłu, który wszystkie przedmioty przesłania szaroburą barwą martwoty.

Sanitariusze, trzymając długie kije noszy, biegną schyleni do rannych. Para noszy przemyka tuż obok Juana Castro. Spod zakrwawionej, brudnej derki wystaje coś, co zostało z uda: rozpłatany kawał mięsa, poszarpany i nadpalony. W tych krwawych strzępach bieleją niczym marmur strzaskane kości.

Dwadzieścia metrów dalej wybucha pocisk artyleryjski. Przestraszone muły wierzgają, zrzucając ładunek. Castro nie zdaje sobie sprawy, kiedy zostawił swoją mulicę bez opieki. Po każdym wybuchu trzęsie się ze strachu, leży z twarzą przy ziemi i nawet nie czuje, że żwiry ranią mu policzki. Chciałby zapaść się pod ziemię, zakopać jak robak, jak mrówka w jakiejś głębokiej dziurze, gdzie by go śmierć nie dosięgła.

Ktoś krzyczy:

– O matuchno! Matuchno! Zginiemy!

Castro przypomina sobie dzień, w którym przybył na front w Peñarroya. Właśnie tego dnia Atilano pokazał, co potrafi: w pierwszym ostrzale artyleryjskim pociski leciały za daleko, w następnym już bliżej, celniej, a kolejne skierowały się na nachylenie grani i trafiły w sam środek konwoju. Zabiły cztery muły, raniły pięć, z których trzy trzeba było dobić.

Castro w końcu dochodzi do siebie, podnosi się i szuka swoich ludzi. Najlepsza mulica z przydziału, Capitana, leży w kałuży krwi i odchodów, wierzga nogami wplątanymi we wnętrzności wylewające się z otwartego brzucha, ma białe ślepia, z unurzanych w ziemi warg wypuszcza pianę. Do oczu mulnika napływają łzy.

– Ty tam! Daj mi swoją pukawę! – rozkazuje któremuś żołnierzowi.

Żołnierz waha się chwilę, ale podaje karabin. Castro rygluje zamek. Kula ze złowrogim metalicznym trzaskiem wchodzi do komory. Castro zbliża się na metr do mulicy, mierzy z karabinu, celując w czoło, i strzela. Mulica wzdycha chrapliwie, już nie wierzga, przykłada do ziemi swą ogromną głowę wolniutko, czule.

Castro oddaje karabin żołnierzowi.

– Sram na taką wojnę! W czym zawiniły te biedne zwierzęta!

Przychodzi Aguado. Zdążył już odzyskać swój zwyk­ły, jakby nieobecny wyraz twarzy.

– Jak tam konwój, udało się? – pyta Castro.

– Ludziom tak, tylko te muły. Cárdenas oberwał w udo, nic poważnego. Właśnie go opatrują.

– No, bierzmy się do rozładunku i miejmy to już za sobą.

Mulnicy kończą pracę i prowadzą zwierzęta do kryjówki w budynku do wypalania gipsu. Przed południem zwykle jest chwila spokoju, ponieważ wojska obu stron zaopatrują się w amunicję. Czas ten wykorzystują sanitariusze na ewakuowanie rannych. Ci w lepszym stanie idą o własnych siłach do punktów pomocy na tyłach, a bardziej poszkodowani kuśtykają, opierając się o tych, którzy jeszcze mogą chodzić. Ciężko rannych przewozi się w specjalnych nosidłach przytroczonych do grzbietu mułów. Castro i jego ludzie kursują tam i z powrotem do punktów sanitarnych.

Teraz rozdziela się prowiant: bochenek chleba i puszkę sardynek na głowę, do tego jedną puszkę owoców w syropie, portugalską, dla czterech. Rozdano również butelki z koniakiem marki Avance.

– Chłopaki, jak dobrze, trutka na szczury też jest! – mówi Pino i ciągnie porządny łyk z gwinta.

– Wcale nie jest dobrze – rozważa Aguado. – Chcą nam wzmocnić jaja, żebyśmy odbili pierwszą linię okopów.

Milkną, butelka krąży z rąk do rąk. Koniak, a właściwie podbarwiony spirytus, pali im gardła, mąci w głowach, tłamsi strach, dodaje odwagi, pobudza do dzielności, gdyż tego im trzeba, żeby rzucić się do ataku na utraconą linię okopów. Żołnierze patrzą na siebie z udawaną obojętnością. Ilu z nich przeżyje tę noc?

Zawieszenie broni trwa zaledwie godzinę. Potem znów grzmią pociski z moździerzy, walą serie z cekaemów, razi palba karabinowa. Wezwano na pomoc lotnictwo. Nad polem bitwy krąży eskadra myśliwców Heinkel 51. Nacjonaliści wiwatują, widząc czarne kółka pod skrzydłami i czarny krzyż na płacie ogonów.

– Nasi! – wrzeszczy Pino. – Pewnie zaraz podsmalą tych sukinsynów!

Myśliwce manewrują powoli, nurkują jeden za drugim, po czym ostrzeliwują pozycje wroga. W okopach rośnie panika. Część żołnierzy rzuca broń i nie zważając na groźby dowódców, salwuje się ucieczką.

– Wieją na naszą stronę, no to nieźle im przyfasolili! – krzyczy jakiś żołnierz. – Viva España!

Sierżant rzuca mu wściekłe spojrzenie.

– Mógłbyś się zamknąć? To się jeszcze nie skończyło!

Republikanie rezygnują z utrzymania okopów nacjonalistów. Nękani strzałami z samolotów, opuszczają niedawno zdobyte pozycje i wycofują się na swoją linię.

Przeciwnicy jeszcze posyłają sobie nawzajem parę salw artyleryjskich. Później zapada cisza, jedni i drudzy spieszą się, żeby przed nocą zdążyć zebrać swoich poległych. Castro i jego ludzie zwożą ciała na gumno w majątku Cadenas, a stamtąd ciężarówka zabiera je na cmentarz w Peñarroya.

Lekarze pod prowizorycznym daszkiem, ustawionym nad siodłem jucznym nakrytym ceratą, zajmują się najcięższymi przypadkami.

– Popatrzmy! Ano tak, tych czterech do Valsequillo, do szpitala polowego.

– Ale tutaj samochody nie dojadą, panie poruczniku. Ambulanse czekają w Rubii.

– No to trzeba ich będzie zawieźć na mułach.

– Wedle rozkazu!

– Mulnicy! Stawić się!

Castro podchodzi z sześcioma mułami zaopatrzonymi w nosidła do transportu rannych. Sanitariusze układają w nich poszkodowanych żołnierzy. Zakrwawiony młody chłopak o dziecięcej twarzy ma przy guziku wojskowej bluzy wpiętą kartkę: „Rana szarpana, zaciśnięcie brzegów, szycie. Dren” i nieczytelny podpis lekarza. Inny, sierżant pochodzący z Corii, ten flegmatyk, którego Castro pamięta z kantyny, teraz z turbanem bandaży na głowie wygląda jak Arab, tym bardziej że jest ciemnej karnacji. Oczy ma zamknięte, zaciśnięte powieki, oddycha z trudem. Na piersi notatka z diagnozą: „Uraz głowy. Nieprzytomny, założenie tamponu, oczyszczenie brzegów”.

Jednemu z rannych wbił się w plecy niewypał moździerzowy. Zaklinowany pomiędzy żebrami, wypycha mu tors i sterczy jak cycek, a od strony obojczyka wystaje zapalnik. Mężczyzna dygocze i płacze, z grymasem przerażenia na twarzy zaciska powieki.

– Tego trzeba zabrać – stwierdza Mały.

– Nie, tego nie – sprzeciwia się Heliodoro. – Lepiej przywieźć lekarzy, żeby się nim zajęli. Tylko co z nimi będzie, jak ten ogóras wybuchnie, kiedy mu go będą wyciągali?

– A z nami co? – protestuje Aguado. – No to kto go w końcu, kurwa, zwiezie do szpitala? Bo ja mam dość na dzisiaj.

Milkną i spoglądają na kaprala Castro. Decyzja należy do niego.

– Ja zwiozę – mamrocze Castro chrapliwym głosem.

Odwraca wzrok, że niby chce przydeptać niedopałek, który właśnie niespiesznym ruchem rzuca na ziemię.

Ranny, otępiony morfiną, wydaje płaczliwy jęk. Castro prowadzi za sobą muła, trzymając sam koniec postronka, byle być jak najdalej, jeśli przypadkiem niewypał wybuchnie. Idąc, wybiera miejsca najmniej kamieniste i spieszy się, chcąc czym prędzej uwolnić się od niebezpieczeństwa. Przy wstrząsach ranny jęczy, potem prosi o wodę.

– Wytrzymaj, bracie, zaraz tam będziemy, lekarze cię obejrzą, może nie byłoby dobrze, żebyś teraz pił.

Ranny wciąż się dopomina zacinającym się głosem, a na ostatnim odcinku drogi milknie. Co jakiś czas Castro się odwraca, żeby go podnieść na duchu: „Już niedługo będziemy, bracie. Jeszcze tylko trochę”, ale kiedy są na miejscu, sanitariusze stwierdzają zgon.

Niosą go ostrożnie na podwórze z tyłu budynku. Układają na pryzmie kamieni, tuż obok studni.

– Zawołać saperów.

Castro niespiesznie wychodzi ze szpitala. Chwyta na ulicy haust świeżego powietrza, bez zapachu śmierci, krwi i fenolu.

Takie ryzyko i wszystko na nic.

Rozdział 3

Wrzesień 1938. III Rok Tryumfalny. Mulnicy z batalionu siedzą wokół ogniska w zagrodzie opuszczonego majątku i zajadają guiso z ziemniaków, ryżu i oślego mięsa. Jesienne słońce, które ledwo grzeje, przebiło się przez nabrzmiałe deszczem poranne chmurki. Pochłonąwszy swoją porcję, Mały czyści wiechciem słomy blaszaną miskę i wsuwa pod manierkę, wyciąga blaszane pudełko z petami, oczyszcza je ze starego popiołu, wykrusza tytoń i robi sobie skręta. Potem rozkłada się na siodle. Po pierwszym pociągnięciu wzdycha.

– Jak to dobrze leżeć sobie tutaj z rękami na jajach i nie mieć nic do roboty!

– Wstydziłbyś się – odpowiada mu Aguado. – Lenistwo to matka wszystkich występków. Spytaj księdza, to ci powie.

– Matka wszystkich występków?

– Właśnie.

– Przecież matki trzeba szanować.

W tym momencie zjawia się kapral Castro, w ręce trzyma papier, twarz mu promienieje radością.

– Uwaga, kompania! Nadstawcie uszu, aniołeczki! Mam tu na piśmie pozwolenie: ubrać się czyściutko i do kurwnika na kukuryku! – Udaje, że przeciera okulary, żeby przeczytać nazwiska szczęściarzy. – Co tu piszą? Coś nie za dobrze widzę.

– Psiakrew, Castro, mówże wreszcie, bo siedzimy tu jak na rozżarzonych węglach – rzuca się Heliodoro.

– Ramón Aguado.

– A po cholerę tam Aguado? Przecież by się porzygał, jakby musiał dmuchnąć w miech – protestuje Pino.

Aguado rzuca mu mordercze spojrzenie.

– Zamknij się, ty sflaczały kutasie. Bo jak tylko otworzysz gębę, mleko kwaśnieje.

– Juan Cofrutes Pino.

Pino śmieje się od ucha do ucha, pokazując krzywe zęby.

– I wasz wierny sługa – kończy Castro. – To już wszyscy. Jak pójdę, przy doglądaniu mułów zastępuje mnie Mały. Jasne?

Mały, który właśnie wyskrobuje kociołek po żołnierskim wikcie, unosi ociekający tłuszczem kawałek chleba na znak, że zrozumiał rozkaz.

Ciężarówka baterii stoi przy pojazdach kompanii z otwartą i pogiętą maską silnika. Żołnierze na przepust­ce przeładowują skrzynie z pociskami i zajmują wolne miejsce.

– Przecież to na dzisiaj! – sprzeciwia się kierowca, rudzielec w wysmarowanej kurtce podbitej futrem, założonej na roboczy kombinezon. – Są wszyscy? No to ruszamy. Licinio, korba!

Mechanik opuszcza maskę i mocno kręci korbą. Silnik pochrząkuje astmatycznie i zapala. Licinio wyciąga korbę i jednym skokiem wchodzi do kabiny, zatrzaskując drzwi.

– Jedziemy!

Ciężarówka, zostawiając za sobą gęstą chmurę czarnego dymu, przedziera się przez krajobraz upstrzony dębami skalnymi i chaszczami, strumieniami wezbranymi od deszczu i zielenią łąk. Przez szpary w brezencie przenika do pudła pojazdu czyste i zimne powietrze. Któryś z żołnierzy powiesił kalesony na pręcie pod plandeką.

– Czyje to, kurwa – wścieka się sierżant Barrionuevo.

– Moje, panie sierżancie – mówi właściciel. – Wyprałem wczoraj, a że wilgoć była, to i nie całkiem wyschły.

– No to żeś nie doprał, bo śmierdzą jajami.

Żołnierze pękają ze śmiechu. Pierwsza przepustka po dwóch miesiącach wyczerpujących zajęć wprawia ich w wyborny nastrój.

Castro myśli o Walentynie. Będzie dobrze oporządzona w czasie jego nieobecności. Mały wie, co ma robić. Wieczorem wpisze do raportu dwadzieścia cztery muły, tyle co zawsze po stracie Capitany. Walentyny nie wliczy. Że niby należy do innego batalionu.

Ciężarówki wjeżdżają do Peñarroya. Przecinają miasto szosą kopalnianą, biegnącą wzdłuż szeregu przemysłowych zabudowań, na którego krańcu dymi wysoki ceglany komin.

– Tam wytapiają piryty – odzywa się żołnierz pochodzący z okolicy. – Uzyskują srebro i ołów. Srebro dla Francji, ołów dla Hiszpanii, na kule.

– A co Francuzi robią z tego srebra?

– A skąd to, kurwa, mam wiedzieć?! Może zegarki dla Francuzeczek.

Przejeżdżają przez żelazny most na rzeczce Hontanilla i wjeżdżają do Pueblonuevo. Krążą po opustoszałych ulicach: drzwi i okna domów są pozamykane, a niektóre nawet zabite deskami. Spomiędzy kostek bruku wyrasta trawa. Widać tylko żołnierzy. Przed dwoma laty ewakuowano ludność cywilną i odtąd dawni mieszkańcy czekają, aż front się przesunie dalej, żeby mogli powrócić do swojego miasteczka. Niektórzy już wrócili: ci uprawiają ziemię, pracują w kopalniach albo służą w wojsku.

Przy placu Santa Bárbara są dwie tawerny i sklep spożywczy. A także tania jadłodajnia i dwa pensjonaty. Na fasadzie ratusza, stojącego przy bocznej ulicy, powiewają dwie flagi: narodowa i Falangi. Przyległy budynek, dawne kasyno, zaadaptowano na szpital polowy. Castro czyta napis wyskrobany szmerglem na szybie w bramie: „Kasyno w Pueblonuevo del Terrible”.

Ciężarówki zatrzymują się przed dawnym budynkiem administracji kopalń, zajmowanym teraz przez dowództwo XXII Dywizji. Główny balkon zdobi flaga i batalionowy herb z trybowanej blachy.

Żołnierze odsłaniają tył ciężarówki i wyskakują na ziemię.

– Do szeregu! – grzmi sierżant Barrionuevo.

Żołnierze formują szereg i przyjmują postawę „spocznij”. Sierżant upewnia się, że są wszyscy, i rzuca ostrzeżenie:

– Ja tam nic nie mówię. Macie pełne dwadzieścia cztery godziny na zbijanie bąków. Jutro tutaj punkt ósma! Ale niech mi który wyląduje w pace, to tak go załatwię, że popamięta na całe życie. Zrozumieliście? No to rozejść się!

Dwaj nowicjusze rzucają czapki w górę i wiwatują, weterani rozchodzą się w milczeniu. Nie bardzo jest co robić w czasie wojny w opustoszałym górniczym miasteczku.

Castro, Aguado i Pino wałęsają się po ulicach i placykach. W górniczej kantynie piją wino i pogryzają orzeszki ziemne. Pino, ponieważ brzdąka trochę na gitarze, prosi kelnera, żeby mu podał którąś z tych wiszących rzędem na upstrzonym przez muchy starym afiszu z nabazgranym napisem: „Śpiewać nie wolno”.

Z rezonem profesjonalisty, dymiącym papierosem w kąciku warg, przymrużonymi oczami, Pino przebiega palcami po strunach, reguluje kołki i jeszcze raz próbuje: brzmi gorzej niż poprzednio. Znów trąca struny. Aguado kładzie mu rękę na ramieniu i zaczyna śpiewać na całe gardło, z wielkim uczuciem, acz fałszywie.

Pod drzewem, co owocu nie rodzi,

siadłem i myślę sobie tak:

mało się ma przyjaciół…

mało się ma przyjaciół…

kiedy się nie ma co dać…

Pod drzewem, co owoców nie rodzi,

siadłem i myślę sobie tak.

Castro klaszcze, wtórują mu nieliczni klienci.

– Niezły głosik w dziobie tego żołnierzyka – chwali jeden z nich.

– Jeszcze jakby on sobie ten dziób umoczył, to dopiero by się pan nasłuchał – żartuje Castro.

Dwaj zasobni klienci, dostawcy pszenicy i ziarna pastewnego dla wojska, stawiają kolejkę.

Kiedy żołnierze wychodzą z kantyny, nieco już rozweseleni, zapada zmierzch. Przed bramą kościółka św. Barbary jest kramik z pieczonymi ziemniakami; obsługuje go koścista kobieta w kwiecistym fartuchu, jej nogi toną w grubych skarpetach. Z paleniska unosi się słup białego dymu.

Obierają z łupin gorące ziemniaki, parząc sobie palce, i takie połykają. Pino wciska dłonie pod furażerkę, wyciera o gęste włosy i rzuca propozycję:

– Teraz by wypadało zasuwać do Krwawicy.

– Żeby potrykać? – pyta z ciekawością Aguado.

– Nie, żeby zasuwać łopatami w okopach! – odpowiada rozzłoszczony Pino. – Przestań się wygłupiać. Niby po co się chodzi do Krwawicy?

Aguado wzrusza ramionami.

– Dobrze.

Krwawica pełni honorową służbę w swoim burdelu przy ulicy Fielato. Stary budynek, z fasadą w kolorze ochry i niebieskawą podmurówką, kontrastuje z opuszczonymi, odrapanymi domami w sąsiedztwie. Przed bramą wije się kolejka wojskowych różnych stopni, od sierżanta w dół, i z różnych formacji: piechoty, kawalerii, artylerii, jest też trzech mechaników lotnictwa. Na samym początku stoi hałaśliwa grupa włoskich ochotników z Corpo di Truppe Volontarie: czarne koszule, bryczesy, kordziki przy pasie, kamasze ze sztylpami, czarne galony.

– Wy długo w kolejce? – pyta Pino ostatnich.

– Dziesięć minut, ale coś mi się widzi, że kiepsko idzie.

– Dlaczego?

– Czy ja wiem? Pewnikiem Krwawica nie popędza makaroniarzy, za to my będziemy musieli prędko sobie ulżyć, całkiem jak z przegrzanym karabinem, załadować i bum, wystrzelić.

Aguado patrzy na zegarek.

– Wiecie, co wam powiem? Nie lubię resztek ze stołu.

– Żeby to chociaż były resztki – przyznaje mu rację Castro. – A bo to wiadomo, na ile stołów szmyrgną ten talerz, zanim do nas dojdzie?

– Chyba lepiej iść na zabawę – proponuje Pino. – Może tam się coś trafi.

– Na jaką zabawę? – dopytuje się Castro.

– Kwatermistrz z Drugiej mi powiedział, że wybiera się na bal z kagankiem przy ulicy Enramadilla.

– Idziemy? – pyta Aguado. – Kto wie, może znajdziemy jakieś, co będą chciały pobalować.

– Pobalujemy, owszem, ale bez ciebie, bo ty…

– Przyprowadź mi swoją siostrę, to zobaczysz! – mówi Aguado rozgniewany.

– Dość tego! – wtrąca się Castro. – Uspokójcie się! Idziemy na zabawę.

Na ulicy Enramadilla nikogo: drzwi i okna zamknięte, domy opuszczone. W ciemnościach wyróżnia się prostokąt żółtego światła padającego z otwartego przedsionka w głębi ulicy.

– To chyba tam.

Ten budynek to dawny kabaret, pamiętający dobre czasy kopalni. Przechodzą przez bramę, wchodzą na patio z winną latoroślą, otoczone galerią ozdobioną kolorowymi witrażami. W głębi widać więcej światła. Jest tam obszerne foyer z drewnianymi rzeźbami pięknych kariatyd, którym cenzorzy zasłonili piersi długą taśmą z napisem: „Chwała i zwycięstwo naszym braciom z Niemiec, Italii i Portugalii, którzy z gorliwością dokładają wszelkich starań, by wyrwać Cywilizację Chrześcijańską Zachodu ze szponów rozprzestrzeniającego się bolszewickiego marksizmu i ateizmu. Niech żyje Franco! Niech żyje José Antonio! Naprzód, Hiszpanio! Niech żyje Rewolucja Narodowo-Syndykalistyczna!”. Pomimo tak długiego napisu jedna kariatyda nadal pokazywałaby piersi, gdyby ich jej nie zakryto mosiężną blachą z wymalowanymi – niezbyt wprawną ręką – jarzmem i strzałami.

Żołnierze wchodzą do przestrzennej sali. Jeszcze zachowała solidne pozostałości luksusu najlepszych lat, choć martwe światło żarówek w mosiężnych kloszach, którymi zastąpiono ogromne kandelabry z kryształu z Murano, ledwo wydobywa blask ze szmuklerskich zdobień w gabinecikach i stylizowanych żeliwnych kolumn podtrzymujących sufit. Na sznurach, przeciąg­niętych przez całą salę od kolumny do kolumny, wiszą papierowe chorągiewki w barwach narodowych.

Sala balowa ma wspaniały wystrój z barokowymi dekoracjami, przeważają postacie mitologiczne, jednakże wszystkie są zasłonięte czarną tkaniną z naszytymi na niej jarzmem i strzałami Falangi w czerwonym kolorze oraz herbem narodowym z orłem św. Jana. Na ścianie w głębi wisi transparent, zrobiony z trzech połączonych prześcieradeł, z napisem: „Niezwyciężony Caudillo Franco na czele Bohaterskich Wojsk Narodowych pokona hydrę marksistowsko-leninowską i przywróci Imperialnej Hiszpanii pokój i dawną jej potęgę”. Salę otaczają małe gabineciki chronione balustradą ze złoconego drewna – to jedyny detal ewokujący ów dawny luksus, jeśli nie liczyć fresku o ogromnych proporcjach na płaskim suficie, przedstawiającego Porwanie Europy (kabaret nazywał się „Europa”). W owych rozpustnych czasach sprzed Krucjaty górnicy trącali się łokciami, komentując obfite kształty nagiej kobiety dosiadającej byka, przedstawionego w zadziwiającym skrócie perspektywicznym. Kapelan wojskowy, który poświęcił lokal, nakazał odziać obyczajnie grzesznicę, co uczyniono jednym maźnięciem pędzla umoczonym w wapnie, zakrywając całe ciało od stóp do szyi. Ukryto również paroma chlapnięciami wyzywające bycze jądra, ogromne i czarne jak bakłażany, zostawione na nasienie.

– A ta ciotunia w worku to kto? – chce wiedzieć Castro.

– Słynna toreadorka, urodziła się w tym mieście – Aguado, jak zwykle, pragnie popisać się swoją wiedzą. – Przebierała się jak Tancredo. Kiedy już byk przestał się gapić, to ona cap go za rogi i hop mu na grzbiet.

– Kurde, señora pierwsza klasa!

Sala balowa jest obszerna. Po zdjęciu klepek oryginalnego parkietu, którymi zeszłej zimy palono w piecach i kominkach, pozostała szachownica nic niewartego podkładu.

Zabawa się ożywia. Przybywają grupy panien w eskorcie starszych kobiet, wieloletnie małżeństwa i miejscowe pary narzeczeńskie. Niżsi stopniem wojskowi wchodzą po kilkunastu, weseli i skłonni do żartów, jednakże natychmiast poważnieją, gdy napotkają sierżanta albo podporucznika. Czcigodne seniory, całe w żałobnej czerni, z wiszącymi na szyjach szkaplerzami i medalikami, siedzą, każda na swoim krześle z tapicerką, trzymając sakiewki z przyborami do robienia pętelek, łańcuszków i oczek, wymieniają ukłony, szukają wzrokiem przyjaciółek, rywalizując z nimi o splendor swych gabinecików i lóż, z których roztaczają nadzór nad salą balową, dając baczenie na ewentualne wymarsze par z lokalu. Niejedna panienka, zanim wyjdzie na parkiet, pilnie i z powagą wysłuchuje instruujących napomnień groźnych fuzji4.

– Jesteśmy pod obstrzałem – protestuje Pino. – Te bestie tak pilnują, że trzeba nam będzie wycofać się z boju.

– A czegoś się spodziewał? – rzuca Aguado. – Na co liczyłeś?

– Ja? A że sobie potrykam.

– Nie bądź taki cwany! Później, jak wleziesz do wyra, to sobie pomachasz i zobaczysz, jak smacznie będziesz spał.

Po paru minutach wchodzi orkiestra i zajmuje swoje miejsce na sali: czterech muzyków z zespołu regimentu i jakiś tutejszy z akordeonem. Próbują parę taktów. Jeden z orkiestry wstaje i ogłasza:

– Dostojni przedstawiciele władz, czcigodne panie, szanowni panowie, a teraz za waszym pozwoleniem, pragnąc spełnić prośbę mojego przyjaciela, sierżanta Martíneza, zagramy pasodoble Sombrero.

Patrzy na sierżanta, grubego wąsacza o śniadej cerze, ten z wdzięcznością potwierdza i unosząc rękę, arystokratycznym gestem pozdrawia zebranych. Muzyk i prezenter w jednej osobie zbliża do ust klarnet i spojrzeniem rzuconym orkiestrze daje znak do rozpoczęcia gry. Na salę wychodzą dwójki dziewcząt, a za nimi kilka małżeństw. Po chwili dołączają do nich pary kawalerów i panien pod czujnym wzrokiem fuzji, które przerwały robótki i pogaduszki, żeby śledzić tańczących. Kilka narzeczonych, aby ukontentować galerię, udaje, że odmawia, ale w końcu pozwala poprowadzić się do tańca. Na ustawionych przed orkiestrą składanych krzesłach siedzi rządek dziewcząt. Poszeptują coś do siebie i się śmieją. Te bardziej niecierpliwe poruszają stopami w rytm muzyki.

Oceniwszy wzrokiem jakość towaru, młodzi żołnierze zapraszają dziewczęta do tańca, najpierw te najładniejsze. Jedne godzą się od razu, zachęcone przez przyjaciółki, inne każą się długo prosić.

– No dobrze, kapralu, to co robimy? – ponagla Pino. – Upatrzyłem sobie tę w sukience w kropki z dekoltem karo.

– Ja tę drugą, z dużymi cyckami.

– A ty, Ramón, którą?

– Poczekam trochę, zobaczę, jak wam pójdzie.

Pino potrząsa głową i wzdycha.

– Oj, Aguado, Aguado, tak się krzywisz na baby, że skończysz na spoglądaniu w stronę Mekki5.

Castro i Pino wygładzają doły bluz, prostują się, idą żołnierskim krokiem brzegiem sali, stają na baczność przed porucznikiem, zrezygnowanym czterdziestolatkiem tańczącym z grubą kobietą, pewnie swoją żoną, i wreszcie dopadają rządka siedzących dziewcząt. Ta, którą wybrał Castro, ma, jak dopiero widać z bliska, jasną cerę, powabne rysy twarzy, duże miodowe oczy pod wyskubanymi w łuki brwiami, trochę zadarty nos i pomalowane usta, apetycznie napęczniałe.

Castro wypowiada zwyczajową formułkę:

– Jeśli się ośmielę zwrócić do pani z zapytaniem, nie będzie to dla pani obrazą?

Dziewczyna, która go obserwowała kątem oka od momentu, kiedy się podniósł (wydawał się jej całkiem niezły, choć może trochę za niski), odpowiada:

– Nie będzie dla mnie obrazą.

– Zechciałaby pani zatańczyć ze mną ten kawałek, señorita?

Dziewczyna spogląda na przyjaciółkę, ta już przyjęła zaproszenie Pina i zachęca ją figlarnym mrugnięciem.

– No, dobrze.

Wstaje, kładzie torebkę z rafii na siedzeniu krzesła, żeby nikt nie zajął miejsca w czasie jej nieobecności. Castro ostrożnie obejmuje dziewczynę, zachowując wymagany dystans. Kobieca dłoń, ciepła i mięciutka, tak, to dłoń señority, spoczywa w jego ręce. Ręce służących odróżnia się od razu, zawsze są szorstkie, pomimo szorowania pumeksem.

Castro jako tako radzi sobie z pasodoble, gdyż trochę go poduczyły znajome dziewczyny w Loperze. Chcąc zrobić dobre wrażenie, udaje swobodę, jednak mu do niej daleko. Na początku tańczą w milczeniu. Panna spostrzega, że on ma brudny kołnierzyk, zatłuszczony, zaskorupiały od łoju, choć sama koszula, spłowiała od gotowania w celu wybicia wszy, wydaje się czyściejsza. Ten kapral brzydki nie jest, ale przystojny też nie i wydaje się jakby trochę nieokrzesany. Na ogorzałej skórze sinieje nieogolona gęsta broda. Castro ukradkiem wdycha kobiecy zapach. Czysta kobieta, dobrze wymyta. Oddałby wszystko, żeby móc całować te napęczniałe wargi i alabastrową szyję. Wyobraża sobie, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszyscy obecni zapadają w głęboki sen i ona też. A wtedy on rzuca dziewczynę na stół i się nią napawa. Przerażony własnymi myślami, otrząsa się i udziela sobie reprymendy: „Ale z ciebie osioł, Juan”.

– Jak ma pani na imię, señorita?

– Conchi. A pan?

– Juan Castro Pérez, do usług. Bardzo dobrze pani tańczy.

– Skąd pan pochodzi?

– Z La Quinteríi.

– To na Wyspach Kanaryjskich?

– Nie, señorita, ja tylko służę w kompanii kanaryjskiej, ale pochodzę z Półwyspu. La Quintería to posiad­łość koło Andújaru.

– Przecież to jest w strefie czerwonych, no nie?

– Tak, señorita.

– A pańska rodzina?

– Tam została. Od dwóch lat nie mam żadnej wiadomości.

Wysila się, by wzbudzić w niej litość, a nuż będzie dla niego miła.

– Tak mi przykro!

– A pani? Jest tu pani z rodziną?

– Mówmy do siebie „ty”, dobrze?

– Dobrze. Jesteś z rodziną?

– Tak. Rodzice mają tutaj hotel. No bo przed wojną ojciec był administratorem hotelu París, a teraz tam jest Sztab Generalny. Na razie, dopóki się to wszystko nie uspokoi, prowadzimy pensjonat Patria, ten przy rynku.

– A tak, widziałem szyld!

Pasodoble się skończyło. Tańczący odsuwają się od siebie i wracają do rzędu krzeseł. Kilka dziewcząt siada na innych krzesłach, rozstawionych wokół sali balowej, i rozmawia ze swoimi partnerami od tańca pod mocnym obstrzałem spojrzeń fuzji. Castro zajmuje miejsce koło Conchity. Przychodzą Pino i ta druga dziewczyna.

– Moja przyjaciółka Pepi. Pepi, to jest Juan – przedstawia ich sobie Conchita.

– Bardzo mi przyjemnie.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

Obie pary podejmują przerwane rozmowy. Castro wyjaśnia Conchicie, że jest synem średniozamożnego właściciela ziemskiego, posiadacza oliwnego gaju, paru zagonów pól pszenicznych, a później, w trakcie rozmowy, daje do zrozumienia, że ma konia i jeździ na nim na odpusty do sanktuarium Virgen de la Cabeza. A u tego konia łeb jak u jakiego adwokata. Jest taki wyuczony, że klęka przed Najświętszą Panienką z sanktuarium. Juan lubi polowania. Ma strzelbę Remington 29 i już nieraz wygrał zawody w strzelaniu do gołębi.

Juanowi Castro nie wstyd opowiadać o sobie tak, jakby to on był tym paniczem Federikiem, synem markiza Pinedy.

Concha, po tych rewelacjach, milczy zamyślona. Czyżby sobie wykalkulowała, że byłby dobrą partią? Chyba zrobił na niej wrażenie.

– Na co polujesz? – pyta w roztargnieniu.

– Tam jest wszystko: jelenie, dziki, zające, kuropatwy…

– I nie żal ci zabijać tych ślicznych zwierzątek?

Castro peszy się, gdyż tego pytania się nie spodziewał. Przecież nie może jej teraz powiedzieć, że tych zwierząt nie zabija on, tylko panicz Federico.

– Zwierzęta są po to, żeby je zabijać, no nie?