Strona główna » Obyczajowe i romanse » Wbrew grawitacji

Wbrew grawitacji

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66134-25-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wbrew grawitacji

To coś więcej niż przyjaźń. Może nawet więcej, niż miłość.

Dwudziestoletnia Brooklyn walczy z bolesną traumą. Jako dziecko była świadkiem morderstwa ukochanej matki. Od wielu lat dręczą ją koszmary, z którymi nie jest w stanie sobie poradzić. Odcina się od ludzi i nikomu nie pozwala zbliżyć się do siebie. Nie może pozwolić, żeby ktoś ją zranił.

Wszystko zmienia się, gdy na studiach poznaje Finna, najprzystojniejszego faceta w kampusie. Zupełnie nie jest gotowa na to, jak bardzo ten intrygujący i zabawny wokalista będzie wytrwały z zdobywaniu jej miłości. Wkrótce przyciąganie między nimi staje się zbyt duże, aby byli w stanie z nim walczyć.

Jednak Brooklyn nie wie, że będzie musiała zmierzyć się z mrocznymi wspomnieniami oraz rozegrać śmiertelną grę w kotka i myszkę z nieprzewidywalnym wrogiem, który czai się tuż za rogiem

__

"Słowa nie mogą opisać piękna tej książki. Nie pamiętam, kiedy ostatnio zdarzyło mi się tak łatwo przechodzić od śmiechu do łez". – Alissa Evanson, Goodreads.com

___

O autorce

Julie Johnson pochodzi z Bostonu. Kiedy nie pisze, najczęściej można ją spotkać w kawiarni, ponieważ pasjami uwielbia pić kawę. Julie lubi gotować, podróżować, fotografować i spędzać czas z przyjaciółmi oraz rodziną. "Wbrew grawitacji" jest jej pierwszą powieścią. Jak sama przyznaje, nic nie czyni jej bardziej szczęśliwą, niż rozmowa z czytelnikami. Uwielbia wchodzić z nimi w interakcje na różnych kanałach społecznościowych, w tym na Instagramie, na którym lubi chwalić się zdjęciami swojego psa.

Polecane książki

Profesor Janion jako „poeta krajowy”, „kloszard metafizyczny”, Pluszkin z powieści Gogola, „pracownica morza” z Wiktora Hugo, wreszcie – niezłomny starzec trwający na stanowisku w romantycznej bibliotece. Janion opowiada o życiu po katastrofie marca 68 tu, w kraju, na przekór projektowi emigracji.La...
"Scena obrotowa" - kolejny tomik śpiewany marudzący do słuchaczy i czytelników śpiewane uwagi o świecie i życiu, w ramach ogólnego tytułu Technomoralitet Futurystyczny. Jak zwykle w piosenkach Comporecordeyrosa nie chodzi o podkręcenie, lub nakręcenie odbiorcy. a wręcz przeciwnie - Comporecordey...
Publikacja zawiera 15 praktycznych instrukcji dla podatników VAT. Dotyczą one transakcji oraz czynności, z jakimi najczęściej spotykają się podatnicy VAT w prowadzonej działalności. Instrukcje uwzględniają zmiany przepisów, które weszły w życie w 2019 r. oraz te, które wchodzą w życie w 2020...
Hobby garstki entuzjastów zamienił w spektakl oglądany na całym świecie. Zanim ktokolwiek spostrzegł, przejął całkowitą kontrolę nad sportem wartym miliardy dolarów. Udało mu się, bo nie trafił na nikogo sprytniejszego, bardziej bezwzględnego i bezczelnego od siebie. Z wyjątkiem chorwackiej hostessy...
Czwarty tom z serii Z dziejów prawa poświęcony jest prawu zobowiązań. Dwadzieścia dwa artykuły zostały nadesłane z kilkunastu ośrodków uniwersyteckich Polski, Czech i Chorwacji. Spektrum zainteresowań Autorów, podobnie jak w poprzednim tomie, dotyczącym dziejów i współczesności prawa handlowego, jes...
Poradnik do gry Viva Pinata to lista wszystkich zwierząt z dokładnymi informacjami dotyczącymi warunków, jakie muszą zostać spełnione, by dana pinata pojawiła się w pobliżu, odwiedziła nasz ogród, zamieszkała w nim i w końcu, by chciała się rozmnażać. Viva Pinata - Xbox 360 - poradnik do gry zawiera...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Julie Johnson

Powieść tę dedykuję wszystkim,którzy zmagali się kiedyśz siłą grawitacji w nadziei,że któregoś dnia dosięgną gwiazd

Nie jestem tak cierpliwym człowiekiem, by zbierać potłuczone kawałki i sklejać je razem, po czym wmawiać sobie, że ta posklejana rzecz jest równie ładna jak nowa. Co zostało stłuczone, takie pozostanie. Wolę raczej pamiętać to z czasów, gdy było całe, niż do końca życia patrzeć na posklejane kawałki.

– MARGARET MITCHELL, Przeminęło z wiatrem

Prolog

14 lat wcześniej

– MAMUSIU, MOGĘ WZIĄĆ RÓŻOWĄ BALONÓWĘ? Proszę!

Chwyciłam okrągły pojemnik z gumą Bubble Tape i podniosłam rączkę, żeby go jej pokazać. Była to najlepsza z gum do żucia, wiedział o tym każdy pierwszoklasista. Mama nic nie odpowiedziała. Nuciła coś pod nosem, a na jej ustach błąkał się nikły uśmiech. Wykładała pakunki z jedzeniem z wózka na ladę sklepową.

Znów wróciłam myślą do mojej zachcianki i skrzyżowałam cienkie jak wykałaczki ramionka na piersi, świdrując wzrokiem inne łakocie. W zakupach w sklepie spożywczym zawsze najbardziej lubiłam kolejkę do kasy, przy której pyszniły się słodycze w jaskrawokolorowych papierkach.

– Mamusiu! – powtórzyłam, tym razem głośniej, zdecydowana przyciągnąć jej uwagę.

– Hmmm… Słucham, kochanie? – mruknęła nieuważnie.

– Proszę cię, mogę wziąć tę różową gumę? Wszystkie dziewczynki w klasie żują ją po obiedzie.

– Jasne, Pszczółko. Podaj ją tej miłej pani, żebyśmy mogły za nią zapłacić, dobrze?

Wyciągnęłam rękę nad głową, żeby wręczyć gumę sprzedawczyni, choć nawet stojąc na palcach, ledwie mogłam dostrzec jej twarz. Sięgnęła, żeby wyjąć pojemniczek z mojej dłoni, i uśmiechnęła się do mnie. Zęby miała poplamione na różowo od szminki, a twarz pomarszczoną jak jabłuszko, ale wydawała się miła.

– Ileż to możesz mieć latek? – spytała.

– Za parę miesięcy skończę siedem – pochwaliłam się. – Chodzę do pierwszej klasy.

– Och, cudownie! – Rozpromieniła się. – Musi być z niej pani bardzo dumna – zwróciła się do mamy.

– Ach, oczywiście – uśmiechnęła się mama, podając sprzedawczyni ostatni pakunek.

Mama płaciła, a ja podreptałam w stronę wyładowanego wózka, wypatrując w przezroczystych plastikowych reklamówkach pudełeczka z gumą w charakterystycznym kolorze fuksji.

– Chodź, Brooklyn – zachęciła mama, pchając jedną ręką wózek w stronę parkingu. Drugą pochwyciła mnie i przyciągnęła do swego boku. Przeszłyśmy przez otwierające się automatycznie drzwi i skierowałyśmy się do naszego samochodu. Wsunęłam dłoń w jej rękę i mocno ją ścisnęłam. Uśmiechnęła się do mnie, kołysząc naszymi splecionymi dłońmi.

Sierpniowe powietrze było parne i ciężkie, różowa koszulka z Hello Kitty przylgnęła mi do skóry. Kółka naszego wózka się zacinały i nagle zgrzytnęły głośno na znak protestu, gdy mama mocowała się z nimi, wjeżdżając na prostą ścieżkę wiodącą na parking.

Zachichotałam, obserwując jej wysiłki.

Ściskała mocno moje palce, póki nie dotarłyśmy do SUV-a. Zostawiła wózek przy bagażniku, pochwyciła mnie w ramiona i zaczęła nieprzerwanie łaskotać moje boki. Piszczałam i wiłam się w jej objęciach, zachwycona tą zabawą.

– Ładnie to tak się śmiać, kiedy mama walczy z wózkiem? – żartowała. – Teraz już ci nie jest tak wesoło, co, Pszczółko?

– Przepraszam! – pisnęłam zdyszana i chichotałam nadal, chociaż łaskotki ustały. Zaniosła mnie wokół samochodu do tylnych drzwi i usadziła w moim foteliku.

– Uff! Robisz się za ciężka, trudno cię unieść – poskarżyła się. – Fotelik wkrótce nie będzie ci już potrzebny. Szybko rośniesz. – Zapięła mi pas, pociągnęła go, żeby sprawdzić, czy trzyma, i odcisnęła szybki pocałunek na moim czole.

– Włożę szybko torby z zakupami do bagażnika, a potem w drodze do domu zjemy loda. Co ty na to, Pszczółeczko? – spytała, używając mojego ulubionego przezwiska.

– Tak! – zawołałam, a usłużna wyobraźnia podsunęła mi obraz czekoladowego deseru lodowego z masą bitej śmietany i tęczową posypką.

– Wspaniale. Zaraz wracam, kochanie. – Uśmiechnęła się i zanim zamknęła drzwi, zmierzwiła mi ciemne włosy. Podeszła do wózka. Słyszałam, jak nuci pod nosem. Przypomniałam sobie nagle o mojej gumie i obróciłam się w foteliku w stronę otwartego bagażnika.

– Mamo, mogę już wziąć gumę? – zawołałam, odciągając pas tuż pod szyją, żeby łatwiej mi było oddychać.

Nie odpowiedziała, więc odpięłam klamrę i spojrzałam w jej stronę przez otwarty bagażnik. Przestała przenosić torby i zastygła w bezruchu, wyciągnąwszy przed siebie ręce. Wydawała się zbyt cicha, zbyt spokojna. Przestała wesoło nucić. Wyglądała na przerażoną – a mama nigdy się nie bała, nawet kiedy jej powiedziałam, że w mojej szafie i pod łóżkiem czają się potwory.

Coś było nie tak.

Otworzyłam usta, by zapytać, co się stało, i wtedy go zauważyłam. Stał blisko mamy, dzielił ich tylko wyładowany jedzeniem wózek.

– Oddawaj kluczyki – zażądał głosem stłumionym przez czarną chustę zakrywającą mu usta i całą twarz prócz połyskujących złowrogo oczu.

Mówił pogardliwym, nieprzyjemnym tonem, jak jeden z tych złoczyńców z kreskówek, które oglądałam w sobotę rano. Nie podobał mi się i mamie chyba też nie. W jednej ręce trzymał czarny worek marynarski i przestępował z nogi na nogę. Przez cały czas rzucał spojrzenia na sklep alkoholowy za sobą – miejsce, gdzie mama czasem kupowała wino, które piła do obiadu. Mnie nie wolno było go próbować, mówiła, że to napój dla dorosłych.

Mama szybko zerknęła na tylne siedzenie auta i na króciutką chwilę spojrzała w moje szeroko otwarte oczy. Nieznacznie pokręciła głową. Wiedziałam, że próbuje mi przekazać, żebym była cicho. Miałam ochotę ją zapytać, co się dzieje i kim jest ten gniewny mężczyzna, ale posłusznie milczałam.

– Co, ogłuchłaś? Powiedziałem, żebyś oddała kluczyki! Czy ja wyglądam, jakbym sobie stroił jakieś pieprzone żarty? – Teraz już krzyczał i wydawał się jeszcze bardziej rozwścieczony niż przedtem. Długimi krokami zbliżał się do mamy, a ona oderwała ode mnie wzrok, wyprostowała się i jeszcze raz mu się sprzeciwiła.

– Nie – rzekła smutnym głosem.

Dlaczego była taka smutna?

– Twój wybór – odparł, uniósł dłoń i wycelował rewolwer w jej twarz. Zanim zdążyłam cokolwiek z siebie wydusić, wystrzelił w jej czoło pojedynczą kulę i obserwował w milczeniu, jak pada na cement.

– Głupia zdzira – mruknął.

Zamarłam na swoim miejscu i szeroko otwartymi oczami, niezdolna odwrócić wzrok od mamy wykrwawiającej się na parkingu, obserwowałam, jak napastnik wyrywa kluczyki z jej dłoni i zatrzaskuje pokrywę bagażnika.

Obiegł SUV dookoła, wskoczył na fotel mamy i szybko zapalił silnik. Dodał gazu i wyjechał z parkingu, nie rzuciwszy nawet spojrzenia na pochlapany krwią chodnik. Obróciłam się powoli na foteliku, drżąc z lęku i niedowierzania, i patrzyłam, jak rzuca na fotel pasażera rewolwer, a za nim worek marynarski pełen zmiętych banknotów. Łzy zalały mi oczy i powoli spływały po twarzy, ale pamiętałam, jak udało mi się być cicho, gdy mama pokręciła głową.

Jak udało mi się to zrobić dla niej.

Bandyta ani razu nie obejrzał się za siebie i nie zauważył płaczącej na tylnym siedzeniu małej dziewczynki, której właśnie zawalił się świat.

ROZDZIAŁ 1

Bezpłodny księżyc

PEŁEN PANIKI KRZYK wyrywający się z mojego gardła był pokłosiem dawnej zgrozy, której nie przyćmił czas. Sześciolatka we mnie krzyknęła rozpaczliwie, gdy ocknęłam się z koszmaru. Ten sen był towarzyszem moich nocy od czternastu lat i wciąż przypominał mi o dniu, kiedy wszystko się zmieniło.

Jakbym mogła zapomnieć.

Owe zdarzenia wyryły się na stałe w mojej pamięci jak niechciany tatuaż, którego nie potrafiłabym usunąć, nawet gdyby koszmary ustały. Wiedziałam jednak, że nie powinnam na to liczyć – stawały się coraz gorsze, bardziej wyraziste i pojawiały się częściej z każdym rokiem.

Otarłam z czoła kropelki potu, spięłam wilgotne włosy w luźny koński ogon i wyplątałam nogi ze skłębionej pościeli. Słaba poświata nocnej lampki stojącej przy łóżku odpędzała cienie czające się, żeby mnie pochłonąć. Skoncentrowałam się na tym ciepłym, miękkim świetle i spróbowałam odegnać złe wspomnienia z umysłu. Chociaż miałam dużą praktykę w odpędzaniu nocnych strachów, musiałam się bardzo postarać, zanim udało mi się uspokoić myśli i zmusić serce, by przestało tłuc w piersi jak jakaś przeklęta szarża kawalerii.

Wciągnęłam w płuca urywany oddech, zwiesiłam nogi z łóżka i cicho wyszłam z mojego małego pokoju. Lodowate linoleum w kuchni mroziło mi stopy. Pospiesznie nalałam sobie trochę wody z kranu i wróciłam na palcach do ciepłego łóżka.

Wślizgnęłam się pod kołdrę i, popijając wodę, poszukałam książki, którą zawsze trzymałam pod ręką, na szafce nocnej. Nie mogłam już dziś liczyć na sen. Po zgubnym ataku koszmaru nigdy nie potrafiłam wyciszyć umysłu na tyle, żeby znowu zasnąć. Czasami miałam szczęście i koszmar nie wychylał swojej wstrętnej głowy aż do przedświtu, dzięki czemu zyskiwałam parę godzin solidnego wypoczynku. W inne noce, tak jak dziś, wiodło mi się gorzej.

Szybki rzut oka na komórkę uzmysłowił mi, że jest dopiero druga trzydzieści siedem. Zostało mi prawie sześć godzin do pierwszych zajęć w tym semestrze. Nie ma co, wspaniały początek drugiego roku, Brooklyn, pomyślałam z goryczą. Przemęczona i zrzędliwa. Och, dobrze, że ciemne kręgi pod oczami są w tym roku na topie.

Sińce pod oczami, które miewałam niemal od zawsze, przeważnie dało się zatuszować dobrym podkładem. Większość ludzi w ogóle ich nie zauważała, a ci, którym się to udało, nigdy nie odkryli, skąd się biorą. Łatwiej było żyć, trzymając ludzi na odległość ramienia, i na dłuższą metę chroniło to wszystkich przed masą niepotrzebnego bólu i smutku.

Nigdy nie szukałam towarzystwa ani pociechy u innych. Ci, którzy weszli w moją towarzyską orbitę, byli albo bezgranicznie zajęci sobą, albo po prostu niezainteresowani moją przeszłością. Jeśli ktoś próbował wyciągnąć ze mnie więcej, zrywałam z nim jak ze złym nawykiem.

Właściwie nie mogłam powiedzieć, że mam przyjaciół – tylko znajomych. Przyjaciele zazwyczaj chcą poznać osobiste szczegóły, lubią zadawać pytania, dlatego też nie mogłam sobie na nich pozwolić.

Tę zasadę naruszał jeden wyjątek, a była nim Lexi. Dziewczyna nie przestrzegała żadnych zasad we własnym życiu, więc zapewne nie powinno mnie dziwić, że złamała też wszystkie moje reguły. Wtargnęła w moje życie jak tornado, niszcząc wszystko na swojej drodze i wprowadzając chaos w miejsce kruchej iluzji normalności, którą próbowałam odtworzyć po śmierci mojej matki. Mojego pierwszego dnia w nowej szkole, w drugiej klasie, oznajmiła, że podoba jej się mój błękitny połyskliwy plecak i że powinnyśmy się zaprzyjaźnić.

I tak się stało.

Lex przeważnie stawia na swoim. Zjednuje sobie ludzi, jakby roztaczała jakąś niewidzialną, magnetyczną moc, która ich przyciąga i sprawia, że nie potrafią jej niczego odmówić. Jest wysoka, ma ognistorude włosy i jasnoniebieskie, błyszczące figlarnie oczy. Pod wieloma względami stanowi moje przeciwieństwo.

Lexi ma metr siedemdziesiąt osiem wzrostu, podczas gdy ja nawet w najwyższych szpilkach mierzę zaledwie metr sześćdziesiąt pięć. Miedziana czupryna faluje nad jej ramionami niczym aureola światła, a moje ciemnobrązowe, niemal czarne, luźne fale spływają aż do pasa. Piegowata, blada cera Lexi zdaje się lśnić, a ja z moją smagłą z natury skórą nawet pośrodku zimy wyglądam na lekko opaloną.

Jednak największą różnicę między nami można by dostrzec, dopiero gdyby się zajrzało pod skórę. Tam, w głębi, gdzie nie sięga niczyje oko, jakaś część mojej duszy jest połamana. A może po prostu czegoś mi brak.

Kurczę, może nigdy tego „czegoś” nie posiadałam.

Lexi jest ciepła, pogodna i pełna życia, w jej oczach zawsze migoczą żywe iskierki. Ja natomiast jestem zimna, pozbawiona tego wewnętrznego blasku i nie potrafię wykrzesać z moich zielonych oczu niczego poza apatią i rezerwą. Porównywać Lexi ze mną to jak porównywać słońce do księżyca. Ona to gorąca, życiodajna gwiazda, wokół której wszystko krąży, a ja jestem samotnym, bezpłodnym księżycem, odbijającym tylko światło innych i podziurawionym kraterami.

Z westchnieniem rezygnacji wydobyłam się ze spirali depresyjnych myśli, które nawiedzały mnie, ilekroć porównywałam się z Lexi. Była moją najlepszą – i jedyną – przyjaciółką, odkąd miałam osiem lat. Poszłyśmy nawet razem do college’u i po żałosnym pierwszym roku spędzonym w akademiku w kampusie z przypadkowo dobranymi współlokatorkami jako studentki drugiego roku przeprowadziłyśmy się do własnego, choć lichego, mieszkania.

Nasze lokum z dwiema sypialniami i podwójną łazienką zajmowało całe drugie piętro starego, zniszczonego domu w wiktoriańskim stylu, który z grubsza podzielono na mieszkania dla studentów. Tak, to była istna nora, gdzie nie oszczędzano nam problemów z ciepłą wodą, ale należała do nas, a czynsz wynosił tylko czterysta pięćdziesiąt dolarów za miesiąc – znacznie korzystniej niż w przypadku eleganckich nowych budynków z mieszkaniami dla studentów, którymi usiana była okolica.

Sąsiedzi z dołu trzymali się na uboczu, jeszcze ich nie spotkałyśmy, choć przeprowadziłyśmy się miesiąc temu. Na szczęście nie musiałyśmy przechodzić przez ich mieszkanie, żeby dostać się do swojego, gdyż nasz gospodarz wybudował chwiejne, strome, zewnętrzne schodki prowadzące na nasz balkon na drugim piętrze. Połączone były sklejką i zapewne nie spełniały wymogów bezpieczeństwa, ale jak dotąd dobrze nam służyły.

Uniwersytety stanowe na ogół przyciągają wszelakie typy – sportsmenów, uczniów prywatnych liceów, dziwaków, księżniczki… Wśród prawie dwudziestu tysięcy studentów studiów licencjackich niektórzy z pewnością czuli się zagubieni, przytłoczeni tym mrowiem. Niektórzy mogli się czuć tutaj samotnie – a ja upajałam się anonimowością. W kampusie nie miałam żadnej przeszłości, nikt nie znał mojej historii. Każdy był zajęty własnym życiem, więc jeśli czułam potrzebę, by wtopić się w tłum, być osobą bez twarzy i powiązań, nikt tego nie zauważał. To było przeciwieństwo moich doświadczeń z liceum i na to właśnie liczyłam, kiedy składałam papiery na uczelnię.

Przesunęłam się do nóg łóżka i otworzyłam okno, żeby wpuścić trochę wilgotnego wirginijskiego powietrza. Późna sierpniowa noc była ciemna i spokojna, bary zamknięto już wiele godzin temu i nikt nie wałęsał się po ulicy. Jutro rano większość ludzi wstanie wcześnie, by ochoczo rozpocząć nowy semestr. Po jakimś tygodniu pilnego uczęszczania na wszystkie zajęcia i sporządzania obfitych notatek „syndrom dobrego studenta”, jak to nazywałam, u większości drugoroczniaków nagle minie. Ten wczesnosemestralny zapał do nauki zazwyczaj gasł wraz z początkiem sezonu imprez, który też kończył okres spokojnych nocy na mojej naszpikowanej barami ulicy.

Pragnęłam ponapawać się niezakłóconą nocną ciszą, więc powoli wysunęłam nogi z łóżka za okno i wydostałam się na łupkowy dach rozciągający się tuż pod moim otwartym oknem. Był prawie płaski i na tyle szeroki, że mogłam się na nim położyć, prostując nogi – przyznaję, dość krótkie. Dach osłaniał otaczający dom ganek przed bezlitosnym wirginijskim deszczem, ale ja uważałam, że został stworzony specjalnie dla mnie. Był to mój prywatny kącik, szczególne miejsce – jedyne, w którym mogłam się odizolować od reszty świata i poczuć się bezpieczna.

Bezpieczna.

Domyślam się, że bezpieczeństwo nie powinno się wydawać tak nieosiągalne. Jestem pewna, że normalni ludzie widzą to inaczej, ale ja już dawno temu zaakceptowałam to, że nie jestem i nigdy nie będę normalną dziewczyną. Po wypadku sprzed czternastu lat objęto mnie opieką państwa, dopóki nie powiadomiono mojego ojca. Matka nigdy nie chciała mieć z nim nic wspólnego – opuścił ją, kiedy odkryła, że jest w ciąży – i nigdy go nie szukała. Spędziłam pierwsze sześć lat życia, wierząc, że zawsze będziemy tylko we dwie – że nie potrzebujemy mężczyzny, żeby stworzyć rodzinę. Wiele lat później zaczęłam wierzyć, że w ogóle nie potrzebuję rodziny.

Jako że mama nigdy nie poinformowała mojego ojca o jego rodzicielskich obowiązkach, po jej śmierci nie było wiadomo, co właściwie ze mną zrobić. Służby socjalne dopiero po pół roku znalazły mężczyznę, którego nazwisko widniało na moim akcie urodzenia. Przez to opóźnienie, związane z jego przedłużającą się podróżą służbową do Pekinu, na kilka miesięcy zostałam bez opieki. Moja matka nie miała żadnych żyjących krewnych, więc umieszczono mnie w rodzinie zastępczej, póki ojciec nie zechciał się pofatygować i mnie stamtąd zabrać.

Większość wspomnień z tego czasu jest dla mnie niedostępna. Nie wiem, czy nieświadomie wyparłam je siłą, ale ten okres mojego życia zamazał mi się w pamięci.

Niektóre rzeczy pamiętam wyraźniej niż inne, potrafię niemal usłyszeć współczujące głosy pracowników socjalnych i lekarzy wyjaśniających mi, że życie, jakie znałam, się skończyło. Pochłaniająca wszystko rozpacz, którą czułam po utracie matki, nigdy do końca mnie nie opuściła.

Po tej tragedii przez kilka miesięcy do nikogo się nie odzywałam. Matka zastępcza dbała, żebym codziennie jadła i się ubierała. Parę razy w tygodniu wpadała psycholożka, żeby notować moje postępy w małym, służbowym notesiku. Zapewniała mnie, że wszystko będzie dobrze. Co innego miałaby mówić…?

Wcale nie było dobrze. Byłam powierzoną opiece państwa sześcioletnią dziewczynką, na której oczach zamordowano jedyne źródło miłości, jakie znała. Nigdy nie będzie ze mną „dobrze” pomimo zapewnień psycholożki.

Przez lata oglądałam niekończącą się procesję terapeutów, psychologów i psychiatrów. Wszyscy z ochotą zaglądali w mój pokręcony młodzieńczy umysł. Wszystkie te konsultacje kończyły się podobnie: oni zachęcali mnie do mówienia o „dziecięcej traumie”, a ja, siedząc na trochę niewygodnym skórzanym fotelu, w ponurym milczeniu wpatrywałam się w zegar. Po kilku sesjach z nieprzejednaną, małomówną klientką psycholog przypadający na dany tydzień nieuchronnie popadał we frustrację, zarzucał mi tłumienie uczuć i twierdził, że pozostanę „psychicznie zagubiona” albo „sobie zaszkodzę”, jeśli nie stoczę jakiejś tam bzdurnej wewnętrznej, emocjonalnej walki.

A przecież żadne duchowe poszukiwania nie naprawią mojej przeszłości. Nie istnieje żaden magiczny plaster, który mogłabym przykleić na serce, żaden specjalny klej, którym mogłabym skleić się znowu w całość. Rozsypałam się na kawałki jak kruchy wazon po uderzeniu w beton. Niektóre fragmenty można było z grubsza poskładać razem, ale wiele ważnych dla mnie części obróciło się w pył, po czym uniosły się i rozwiały z pierwszym podmuchem wiatru.

Oparłam się na rękach, przymknęłam oczy i głęboko odetchnęłam przez nos. Nocne powietrze lata pachniało świeżo ściętą trawą i subtelną zapowiedzią nadchodzącej jesieni. Chłodnawy wietrzyk szeleszczący liśćmi klonu rosnącego obok przyprawił mnie o gęsią skórkę na ramionach. Roztarłam je w roztargnieniu i przeniosłam wzrok z wdzięcznie wygiętych konarów drzewa na spokojną ulicę.

Cholera! Co to, u licha? A raczej – kto?

Krew od razu zaczęła szybciej krążyć w moich żyłach, kiedy upewniłam się, że na słabo oświetlonej ulicy rzeczywiście ktoś stoi. I mnie obserwuje.

Mięśnie mi się napięły, zamarłam niczym jeleń w światłach reflektorów – naiwna ofiara, która sama wdepnęła w legowisko drapieżnika.

Niewątpliwie był to mężczyzna, chociaż mogłam dostrzec tylko sylwetkę, bo najbliższa działająca latarnia uliczna stała o pół przecznicy dalej. Szerokie ramiona i wysoka postać wskazywały na faceta.

Chyba że to jedna z tych nadużywających sterydów pływaczek z chińskiej drużyny olimpijskiej, pomyślałam i niemal prychnęłam głośno. Tak, Brooklyn, to wysoce prawdopodobne.

Krótki moment beztroski minął i moje zmysły znów przejęło irracjonalne poczucie zagrożenia. Zastygłam nieruchomo, zastanawiając się, czy powinnam wrócić do środka. Czy on mnie widzi? Czy mnie obserwuje? Z pewnością było zbyt ciemno, żeby nieznajomy zauważył stosunkowo drobną dziewczynę siedzącą na dachu.

Dostrzegłam czerwonawy żar papierosa, który pojaśniał, kiedy intruz zaciągał się dymem. Na ulicy nie było nikogo, z wyjątkiem tego mężczyzny opartego o motocykl, chyba harley. Najwyraźniej czekał na coś lub na kogoś.

Na pewno nie czeka na mnie animnie nie obserwuje, przekonywałam sama siebie. Nigdy wcześniej go nie widziałam. Chociaż w mroku nie mogłam dostrzec twarzy, to sądząc po sylwetce, środku lokomocji i dymie kłębiącym się w jego płucach, nie obracał się w tych samych kręgach towarzyskich co ja.

Mimo to nie miałam zamiaru siedzieć sama na zewnątrz w środku nocy w towarzystwie przypadkowego przechodnia czającego się przed moim domem, ubrana jedynie w skąpą koszulkę i bawełniane szorty, w których sypiałam. Pora wracać do środka, najlepiej nie zwracając na siebie niepotrzebnej uwagi.

Przywołałam moją wewnętrzną tajną agentkę i przesunęłam ręce do tyłu, póki końce moich palców nie otarły się o parapet. Bardzo powoli zaczęłam się wycofywać, nie odrywając wzroku od spowitego cieniem mężczyzny. Nie zareagował na moje ukradkowe ruchy. Poczułam, że ciężar paniki uciskający mi pierś słabnie. Nieznajomy mnie nie zauważył, nawet na mnie nie patrzył.

Bond, Brooklyn Bond.

Już pewniej obróciłam nogi i wsunęłam je w otwarte okno, kolana zagłębiły się w miękką kołdrę. Gdy podparta rękami o parapet wycofywałam się do sypialni, zerknęłam jeszcze raz na intruza na ulicy.

Wyczułam, że nasz wzrok spotkał się w ciemności. Nie zobaczyłam wprawdzie jego oczu, ale skądś wiedziałam, że gapi się prosto na mnie.

I tyle co do mojej teorii, że mnie nie zauważył.

Patrzyłam, jak po raz ostatni zaciąga się papierosem, unosi dłoń do czoła i przesyła mi kpiące pozdrowienie, jakby w uznaniu za mój odwrót z dachu. Udało mi się dostrzec ten ruch jego ręki, bo oświetlił go słaby ognik papierosa. Pospiesznie wsunęłam resztę ciała do pokoju i zamknęłam okno. Co za łajza.

Ukryta znów w bezpiecznej sypialni szybko otrząsnęłam się z lęku. Kimkolwiek był, najwyraźniej uradował go fakt, że swoim podejrzanym zachowaniem wprawił mnie w takie kłopoty. Zapewne był po prostu jakimś nadętym członkiem samorządu studenckiego i czekał, aż jakaś panienka wyjdzie się z nim obściskiwać po nocy. To nie miało ze mną nic wspólnego.

Przynajmniej tak sobie wmawiałam, gdy minutę później wyjrzałam przez okno i przekonałam się, że motocykl wraz z właścicielem zniknął.

PARĘ GODZIN PÓŹNIEJ sterczałam na jednym ze stołków przy kuchennej wyspie i sączyłam łapczywie kawę. Ach, kofeina, słodki nektar bogów… Przez świetlik w suficie sączyło się blade poranne słońce, oświetlając nasze obłażące z farby szafki i niedobrane meble. W roztargnieniu gładziłam palcami podniszczony blat poznaczony zadrapaniami pozostawionymi przez lokatorów z ostatnich dziesięciu lat.

Do kuchni weszła Lexi, powłócząc nogami. Rude włosy miała wciąż potargane od snu, a stopy wsunęła w szkaradne kapcie w kształcie zielonych żab.

– Kawy… – wymamrotała.

Trudno byłoby ją nazwać porannym ptaszkiem.

– Już zaparzona – oznajmiłam, ukrywając uśmiech za kubkiem, rozbawiona widokiem jej rozczochranej czupryny i pomiętej piżamy.

– Jesteś aniołem. – Nalała do filiżanki nieco parującego napoju i głęboko odetchnęła jego aromatem.

– Myślałam, że już po siódmej klasie postanowiłyśmy, że spalimy te kapcie razem z pluszakami i plakatami N’Sync – zauważyłam sarkastycznie. Lexi spiorunowała mnie spojrzeniem, nie dając się wciągnąć w sprzeczkę.

– Jak ty to robisz, że jesteś już ubrana i wyglądasz perfekcyjnie? Mnie czeka jeszcze prysznic, a o ósmej mam zajęcia. A tak w ogóle, która godzina? – spytała.

– Co do pierwszego pytania: nie spałam całą noc i miałam mnóstwo czasu, żeby się ubrać. A co do drugiego – zerknęłam na cyfrowy zegar na mikrofali – jest szósta pięćdziesiąt siedem.

Lexi zrobiła współczujący grymas, słysząc o mojej nieprzespanej nocy. Ona mogła spać piętnaście godzin i wciąż było jej mało. Łóżko było chyba jej ulubionym miejscem na ziemi.

– Poczekaj! Kurczę! Już siódma? – wykrzyknęła i zeskoczyła ze stołka, omal nie przewracając przy okazji kubka z kawą. – Nigdy się nie ogarnę! Perfekcja to nie przypadek, Brooklyn, wymaga czasu. Chyba spóźnię się na pierwsze zajęcia. Cholera! – zaklęła znowu i wybiegła z kuchni.

– Profesor będzie pewnie omawiał program! Nic ważnego! – zawołałam za nią.

W sumie i tak nie miało to znaczenia. Lexi, czy zostawało jej pięć minut, czy czterdzieści, i tak potrafiła zrobić się na bóstwo, i to niczym profesjonalna makijażystka. Nawet z fryzurą potarganą od snu wyglądała atrakcyjnie. Słowo daję, gdyby wyszła na zajęcia w tych swoich kapciach żabach, połowa studentek po tygodniu nosiłaby takie same.

Zakrawało na ironię, że dzięki moim bezsennym nocom miałam mnóstwo czasu na wyszykowanie się, choć rzadko potrzebowałam więcej niż dziesięciu minut na uczesanie i makijaż. Co do strojów, nigdy nie dobierałam ich pieczołowicie ani nie ozdabiałam dodatkami. Zwykle wkładałam standardowy zestaw: dżinsy, top i klapki. Co do reszty, wystarczyło mi, że zatuszowałam cienie pod oczami, musnęłam się maskarą i błyszczykiem i rozpuściłam luźno moje ciemne, falujące włosy – i już byłam gotowa do wyjścia.

Nie rozumiałam, czemu Lexi potrzebuje na to samo tyle czasu. W ciągu wspólnych lat często irytował ją mój bezbrzeżny brak zainteresowania ciuchami, makijażem i zakupami. Ja zaś sumiennie wypełniałam obowiązki najlepszej przyjaciółki i służyłam jej radami przy wyborze garderoby, kiedy bez końca rozważała plusy i minusy jakiejś kiecki czy pary szpilek. Odrzucałam za to jej pomoc przy dobieraniu ciuchów dla mnie. Jako specjalistka od mody nieustannie próbowała mnie odwieść od nudnego wyglądu dziewczyny z sąsiedztwa, ale mnie nie przekonała. Moje ciuchy mi pasowały, nawet jeśli brakowało im metek od projektanta czy awangardowego szyku.

Rozważałam, czy nie nalać sobie kolejnego kubka kawy, ale zrezygnowałam z tego pomysłu. Dwa kubki stanowiły dla mnie granicę – jeden więcej, a będę roztrzęsiona i nerwowa przez resztę dnia. Powędrowałam z powrotem do sypialni i jeszcze raz sprawdziłam, czy włożyłam do plecaka czyste zeszyty i kopię rozkładu zajęć. Były tam, schludnie spakowane.

Miałam dzisiaj trzy godziny ćwiczeń: z sądownictwa karnego, socjologii i retoryki. Super. Uniwersytecki kurs przygotowujący do studiów prawniczych obejmował szeroką gamę zajęć, z których większość była niemożebnie nudna i roiło się na nich od lizusów liczących, że kiedyś zostaną prawnikami.

Nie mogę się doczekać, przewróciłam oczami. Drugi roku, przybywam.

W DRODZE NA KAMPUS, który od naszego mieszkania dzieliły trzy przecznice, Lexi wygłaszała komentarze na temat strojów widzianych przez nas osób. Przeważnie tylko ich słuchałam, próbując zachować powagę.

– Co ta dziewczyna ma na sobie? Spódniczkę w szkocką kratę? – szepnęła wyraźnie oburzona, bezceremonialnie wskazując palcem na cel swojej krytyki. – Całkiem jakby Rory zeszła z planu Kochanych kłopotów. – Potrząsnęła z niedowierzaniem głową.

– Znów oglądałaś powtórki na ABC Family, prawda? – wytknęłam jej.

– Phi, Brooke. Żartujesz? Mam własne płyty.

– Ależ ty masz problemy…

– Wiem, ale właśnie dlatego mnie koooochasz! – zaśpiewała, objęła mnie przez plecy i zmusiła do szybszego marszu.

– Ekhm, Lex, masz nogi przynajmniej o piętnaście centymetrów dłuższe od moich – poskarżyłam się, usiłując dotrzymać jej kroku.

– Wiem, ale chyba wypatrzyłam przed nami Finna – powiedziała, zerkając nad ramieniem Rory w stronę jakiegoś chłopaka, który przyciągnął jej wzrok.

Najwyraźniej to jej nie wystarczyło. Szarpnęła mną w bok, żeby ominąć kraciastą, i omal nie walnęła głową w znak stopu, ale mimo to nie zwolniła, choć protestowałam, piszcząc, i próbowałam uwolnić się z jej uścisku. Nie zwracała uwagi na moje szamotanie, więc po kilku nieudanych próbach ucieczki zrezygnowałam z walki. Pozwoliłam, żeby ciągnęła mnie za sobą, wydałam z siebie tylko westchnienie męczennika i poddałam się swojej doli.

– Kto to taki ten Finn, jeśli mogę zapytać?

To pytanie od razu ją zainteresowało. Obróciła głowę tak szybko, że od razu przypomniała mi się scena z obracaniem głowy wokół w Egzorcyście.

– Co masz na myśli, mówiąc „kto to taki”? Czy ty w ogóle mnie słuchasz? Nie musisz odpowiadać. – Spojrzała na mnie gniewnie, wciąż pędząc na złamanie karku. – To naj­atrakcyjniejszy okaz męskości w tym kampusie! Gwiazda fantazji każdej siostry lekkich obyczajów!

– Czyli?

– Puszczalskiej z siostrzeństwa. Chwytliwe, co? – Uśmiechnęła się przelotnie, po czym znów przybrała swoją najsurowszą, pełną dezaprobaty minę. – Rany, Brookie. Wiem, że nie interesują cię plotki, ale powinnaś przynajmniej rozpoznawać ciacha z tego kampusu! Nie ma ich zbyt wiele…

– Przepraszam. Błagam, kontynuuj swoją opowieść o tych okazach męskości – poprosiłam z wyczuwalnym sarkazmem.

– Więc tak, jest piękny i oczywiście całkowicie nieosiągalny. No wiesz, sypia ze wszystkimi, nie zrozum mnie źle, i z nikim się nie wiąże. Z tego, co słyszałam, lubi zaliczyć i zostawić – zasypała mnie gradem słów. – Przeniósł się do nas na ostatni rok.

Lexi nadal wpatrywała się w jakiś punkt przed nami z nadzieją, że dostrzeże swój nieuchwytny cel. Najwyraźniej zmieniłyśmy się w prześladowczynie. Nic dziwnego, że chłopak z nikim się nie wiązał. Sądząc po Lexi, dziewczyny z tej uczelni absolutnie nie rozumiały, czym są granice.

– Tak, to on, tam z przodu – pisnęła głosem o trzy oktawy wyższym niż normalnie.

Nie widziałam nic ponad głowami trzech idących przed nami dziewczyn, więc ominął mnie widok nowej obsesji Lexi.

– I co niby zrobisz, jeśli go dogonimy, mądralo? – wydyszałam, bo powoli zaczynało mi brakować tchu.

Lexi, zamiast odpowiedzieć, szarpnęła mnie w bok, szczęśliwie ominęła grupkę dziewczyn i pociągnęła mnie wprost na niewidoczny dla niej hydrant. Zaparłam się obcasami i rozpaczliwie usiłowałam zwolnić kroku, ale Lexi gnała z takim impetem, że nie dało się uniknąć zbliżającej się kolizji.

Rozpędzona uderzyłam w hydrant, w płucach zabrakło mi tchu i wyleciałam w powietrze. Zdążyłam jeszcze wyciągnąć przed siebie ręce i zacisnąć powieki, zanim wylądowałam na twardym chodniku.

ROZDZIAŁ 2

Karmiczne punkty

COŚ MOKREGO I CIEMNEGO sączyło mi się do oczu i spływało po twarzy. Powieki miałam ciężkie, jakby czymś sklejone. Spróbowałam zaczerpnąć tchu i skręciłam się z bólu, gdy powietrze wypełniło moje obolałe płuca.

– Na razie oddychaj płytko. To był bardzo nieprzyjemny upadek – powiedział ktoś cicho głębokim głosem, tuż obok mojego ucha.

To z pewnością nie Lexi.

Na próbę odetchnęłam lekko przez nos i wciągnęłam powietrze w płuca. Na szczęście tym razem nie pojawił się ten ostry, piekący ból. Wypuściłam powietrze i powoli zaczęłam dochodzić do siebie. Najwyraźniej wciąż leżałam na chodniku, bo czułam pod sobą twarde, zimne podłoże, choć głowę miałam wtuloną w coś miękkiego.

– Możesz otworzyć oczy? – poprosił ten ktoś chropawym głosem.

Powoli uniosłam powieki i przez wąskie szparki dostrzegłam niebo. Podniosłam rękę, żeby odgarnąć wilgotne włosy z czoła, i z zaskoczeniem dostrzegłam na palcach krew.

– Masz rozciętą skroń. Rana nie jest chyba zbyt głęboka, ale nawet powierzchowne draśnięcia potrafią mocno krwawić. Nic ci nie będzie – przekonywał mnie ten nieznajomy głos. – Ale na pewno wyskoczy ci niezły guz.

Spróbowałam usiąść, i od razu pożałowałam tej decyzji, bo świat zakręcił mi się przed oczami. Mój wybawca chwycił mnie za ramiona i zmusił, bym znów spoczęła na jego szerokiej piersi.

– Nie próbuj siadać. Możesz mieć wstrząśnienie mózgu. Musisz poczekać, aż przyjedzie karetka.

– Karetka? – wychrypiałam w panice.

– Twoja przyjaciółka, ten rudzielec, właśnie po nią dzwoni.

– Powiedz, żeby tego nie robiła, błagam – wyjęczałam. – Wystarczy, że pójdę do przychodni studenckiej. Nie potrzebuję karetki. – Uniosłam głowę w górę i wreszcie napotkałam wzrok mojego wybawcy. – Błagam – powtórzyłam, wpatrując się moimi zielonymi oczami w parę najbardziej niebieskich tęczówek, jakie kiedykolwiek widziałam. Były w odcieniu głębokiego kobaltu, tak że trudno było w nich dostrzec czarne źrenice. Niezwykłe oczy.

– Nie czuję się dobrze w… szpitalach – wyjaśniłam, odwracając wzrok od jego przeszywającego spojrzenia.

– Dobra, jak sobie życzysz – zgodził się trochę niepewnie i marszcząc brwi, podparł ramieniem moje plecy. Zrzucił z siebie czarną skórzaną kurtkę, zwinął ją, delikatnie zsunął moją głowę ze swojej piersi i oparł o tę prowizoryczną poduszkę.

Śledziłam wzrokiem, jak wstaje, podchodzi do Lexi i wyjmuje jej telefon z ręki. Powiedział coś ostro do słuchawki, a zanim się rozłączył, parę razy zerknął w moją stronę. W moim półprzytomnym stanie zdołałam zauważyć tylko tyle, że był wysoki i miał ciemne włosy. Potem powieki znowu mi opadły.

– Co tam, żyjesz jeszcze? – W jego głębokim głosie zabrzmiało rozbawienie.

Jęknęłam wymijająco w odpowiedzi.

– Zaniosę cię do przychodni studenckiej. To zaledwie parę budynków stąd. Zgoda? – spytał i nie czekając na odpowiedź, delikatnie wsunął mi ręce pod kolana i uniósł jak dziecko. – Przynajmniej wybrałaś wygodne miejsce na upadek. – Gdy tak mnie niósł, na pozór zupełnie bez wysiłku, czułam, że jego ciałem wstrząsa śmiech.

Przytulona do jego piersi znów otworzyłam oczy, by spojrzeć na Lexi. Szła obok nas, badając wzrokiem moją twarz. Gdy tylko zobaczyła, że uniosłam powieki, z jej ust popłynął potok przeprosin, aż moja i tak już obolała głowa zaczęła wprost pękać z bólu.

– O mój Boże, Brooklyn, nic ci nie jest? Strasznie cię przepraszam. Mam u ciebie ogromny dług. Proszę, nie umieraj. Będę ci przez miesiąc kupowała kawę w Starbucksie, tyle venti chai tea latte, ile tylko zdołasz wypić. Przysięgam, to było nieumyślnie! Ten hydrant wyrósł spod ziemi, a ty pofrunęłaś w niebo jak piłka! O mój Boże, nigdy w życiu się tak nie przestraszyłam. I masz rozciętą głowę! Nie martw się, tuż przy włosach. Możesz zakryć szramę grzywką… Na pewno nic ci nie jest?

Słowo daję, powiedziała to wszystko na jednym oddechu. Byłabym pod wrażeniem, gdyby nie ta rana i możliwe wstrząśnienie mózgu.

– Na pewno poczuje się lepiej, kiedy przestaniesz nad nią biadolić – zganił ją niosący mnie chłopak.

– Och… tak – szepnęła Lexi, nagle wyraźnie rozgoryczona. – Tak mi przykro, Brookie. Będę już cicho, obiecuję.

– Nic mi nie jest, Lex – wymamrotałam, odwracając głowę od rażącego blasku słońca i wtulając ją w ramię mojego wybawcy. Poczułam zapach jego wody kolońskiej, a może płynu po goleniu: podniecającą woń jesiennych liści i pieczonych jabłek. Pachniał jak jesień, moja ulubiona pora roku. Zachichotałam głośno na tę myśl i od razu pomyślałam, że pewnie majaczę przez wstrząśnienie mózgu.

Nagle zaczęliśmy wchodzić po schodach. Przeszliśmy przez szklane drzwi. Recepcjonistka za biurkiem tylko rzuciła na nas okiem i od razu zawiadomiła pielęgniarkę przez interkom, jednocześnie kierując nas do oddzielonej zasłonami części sali. Chłopak położył mnie delikatnie na kozetce, odgarnął mi włosy z czoła i uśmiechnął się, czarując mnie dołeczkiem w policzku.

– No tak, wykonałem swoją roczną normę dobrych uczynków – zażartował. – O ile liczy się ratowanie gapy, która włazi na hydrant. – Dowcipkował moim kosztem, mrużąc z rozbawieniem oczy.

Impertynent.

– Uważaj – ostrzegłam, grożąc mu palcem. – Za żarty z rannego traci się punkty karmy.

– Zaryzykuję. A tak przy okazji, upaprałaś krwią moją ulubioną koszulkę – powiedział, wskazując ze smutkiem czerwoną plamę szpecącą logo zespołu na ciemnozielonym t-shircie. – Wiem, że wy, studentki z siostrzeńskich organizacji, bez przerwy paplacie, ale spróbuj zapamiętać, żeby w przyszłości unikać hydrantów. No wiesz, tych czerwonych lśniących urządzeń. Myślisz, że dasz radę, skarbie? – zakpił.

W jednej chwili cała wdzięczność, jaką do niego czułam, gdzieś wyparowała, a w jej miejsce pojawiły się gniew i zażenowanie. Nie tylko obrażał moją inteligencję, ale też porównywał mnie z, jak mawiała Lexi, siostrą lekkich obyczajów!

– Och, tak mi przykro. Następnym razem dopilnuję, żeby moja krew pociekła na kogoś innego! – warknęłam głosem drżącym z oburzenia.

– Doceniam to – przekomarzał się. – No dobrze, było miło, ale muszę już iść. Uważaj na te hydranty, dziecino. Następnym razem może mnie nie być w pobliżu.

Dziecino? Za kogo on się, u diabła, uważa?

– Nie pamiętam, żebym prosiła cię o pomoc! – Zmierzyłam go lodowatym spojrzeniem. – Przeważnie za nią dziękuję, ale tym razem chyba wolałabym się wykrwawiać na ulicy!

– Nie ma za co. – Wyszczerzył zęby, znów prezentując ten wkurzająco uroczy dołeczek, i wycofał się w stronę drzwi. Kiedy się obrócił, ujrzał idące ku nam Lexi i pielęgniarkę.

– Baw się dobrze z rudzielcem. Chyba nigdy w życiu nie słyszałem, żeby ktoś tak szybko nawijał – stwierdził, unosząc brew. – Och, i zanim zapomnę: wisisz mi ciemnoszarą koszulkę Apiphobic Treason. Rozmiar L.

Mrugnął do mnie na pożegnanie, obrócił się na pięcie, wyszedł przez szklane drzwi i rozpłynął się w słonecznym blasku, zanim udało mi się wymyślić ripostę. Leżałam w milczeniu osłupiała, powoli trawiąc fakt, że po prostu się oddalił, jedynie złożywszy głupie zamówienie na koszulkę.

Co za dupek!

Szok po wypadku minął już chwilę temu. Rozsierdzona nie zauważyłam nawet, że ból głowy prawie ustąpił. Pielęgniarka szybko oceniła, że nie mam wstrząśnienia mózgu – jedynie nad wyraz nieatrakcyjny guz na skroni i małe rozcięcie przy linii włosów. Ze skutecznością, która dowodziła lat opatrywania lekkomyślnych studenciaków, oczyściła mi twarz z krwi, nałożyła mały opatrunek na ranę i odesłała mnie prosto na zajęcia, tyle że z zimnym kompresem, który miał złagodzić opuchliznę.

Zajrzałam w oczy śmierci, a nawet nie spóźnię się na sądownictwo karne.

Cholercia.

WYSZŁYŚMY Z LEXI na zewnątrz w niecodziennym dla nas milczeniu i powoli skierowałyśmy kroki na miejsce wypadku. Mój plecak, porzucony w tym całym zamieszaniu, leżał na chodniku. Schyliłam się, żeby go podnieść, i dostrzegłam upchnięte pod nim niedbale ciemne zawiniątko. Zarzuciłam plecak na jedno ramię, wyciągnęłam tajemniczy kłębek i rozpoznałam w nim czarną skórzaną kurtkę.

Kurna chata.

– Kurtka Finna – wyjaśniła Lexi. – Podłożył ci ją pod głowę, kiedy się przewróciłaś.

– Kiedy „się przewróciłam”? Taka jest twoja wersja?

– No dobrze, może było w tym trochę mojej winy – przyznała, oblewając się rumieńcem.

– Trochę? Lexi, kpisz sobie ze mnie? Całkiem… Chwila. Mówisz, że ten chłopak, który mnie niósł, to Finn? Ten Finn, przez którego omal mnie nie zabiłaś? – spytałam nieco zszokowana.

– Tak – wymamrotała rozmarzona Lexi. – Czyż to nie prawdziwy dżentelmen?

– Mogłabym znaleźć dla niego parę innych określeń. Na przykład dupek, sukin…

– Brooklyn!

– No co!? Potraktował mnie jak palant!

– Uratował ci życie! – Wpatrywała się we mnie z oburzeniem, oparłszy ręce o biodra w oskarżycielskim geście.

– Lex, uderzyłam się w głowę, a nie konałam – ostudziłam jej zapędy.

– Jesteś niemożliwa – naburmuszyła się. – To całkiem w twoim stylu: najatrakcyjniejszy facet w kampusie dosłownie nosi cię na rękach, a ty masz to w nosie. Wiesz, czasami myślę, że jesteś jakąś kosmitką.

Odchyliła głowę i badawczo przyjrzała mi się zmrużonymi oczami, jakby rzeczywiście widziała ufoludka. Wzruszyłam tylko ramionami i zaczęłam iść w stronę kampusu, wiedząc, że Lexi wkrótce mnie dogoni.

Moja przyjaciółka nigdy nie rozumiała moich relacji z chłopakami i wątpiłam, że teraz jej się to uda. Według mnie nie było warto się przed kimś odsłaniać w imię intymności lub, co gorsza, pozwolić, by jakiś chłopak posiadł część ciebie tylko po to, by nieuchronnie ją zniszczyć. Większość związków Lexi kończyła się zaraz po tym, jak jej aktualny w danym miesiącu chłopak zaczynał zaznaczać swoje terytorium niczym piesek obsikujący latarnie. Mimo to ona nazywała coś takiego romansem.

I nadal gorąco wierzyła w bratnie dusze, prawdziwą miłość i szczęśliwe zakończenia…

W przeciwieństwie do mnie.

Nie jesteśmy z natury monogamistami. Większość ludzi zapewne by się z tym nie zgodziła, ale ta większość ludzi przeocza wciąż wzrastającą liczbę rozwodów i niewierności małżeńskiej. Zupełnie nie rozumiałam, po co pakować się w coś, co w połowie przypadków się nie udaje.

Ja wolałam się trzymać własnej definicji: małżeństwo to pięćdziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo, że będziesz kogoś kochać do końca życia.

W szkole średniej rozmaici chłopcy zapraszali mnie na randki. Chodziłam na nie głównie po to, by ugłaskać Lexi, i po jakimś czasie do moich wielbicieli docierało, że nigdy nie dam im tego, czego szukają. Nigdy nie będę do nich należeć – nie będę nosić ich kurtek, nie będę się z nimi trzymać za ręce na szkolnym korytarzu ani nie udekoruję ich szafek w dzień meczu – gdyż nigdy nie skusili mnie na tyle, bym choć rozważała emocjonalne zaangażowanie.

Doskonale rozumiałam korzyści samego fizycznego przyciągania. Zawsze mi się wydawało, że los albo ewolucja spłatały mi okrutnego figla – byłam zapewne jedyną dziewczyną na świecie, która nie chciała, by chłopak się angażował, a mimo to wszyscy, z którymi się umawiałam, właśnie tego ode mnie oczekiwali.

Wiele razy próbowałam to wytłumaczyć Lexi, ale mnie nie rozumiała. Ona uważała, że warto gonić za każdą, choćby najmarniejszą, szansą na miłość. Na nieszczęście dla mnie ten pogląd podzielała większość uczniów w liceum i szybko dorobiłam się u chłopców uroczego przezwiska „oziębła zdzira”. Przynajmniej u tych, którzy bez powodzenia próbowali ze mną chodzić. Dziewczyny z mojej klasy zwykły obrzucać mnie masą jeszcze mniej pochlebnych przezwisk, ale ja miałam gdzieś, że uważają mnie za skończoną wydrę.

Rozstałyśmy się z Lexi pod budynkiem instytutu kryminologii. Wciąż mruczała pod nosem, pomstując na mój zdumiewający brak wdzięczności wobec Finna. Skoro jako jedynej w kampusie pod spojrzeniem tego młodzieńca nie uginały mi się nogi, to widocznie byłam urodzoną dziwaczką, którą czekała samotna śmierć w otoczeniu tysięcy kotów. Domyślałam się, że to właśnie mruczała Lexi, gdy wolnym krokiem oddalała się w stronę wydziału sztuk pięknych.

Wchodząc na moje pierwsze zajęcia, zorientowałam się, że wciąż trzymam w ręce skórzaną kurtkę Finna. Nie wiedziałam, co z nią począć, więc wsunęłam ją do plecaka. Był teraz napchany po brzegi. Ledwie dopięłam zamek, a potem przyjrzałam mu się i westchnęłam. Wiedziałam, że dźwigając taki wypchany tłumok, będę wyglądać jak jeden z tych typowych żółtodziobów, których łatwo wyłowić z tłumu na początku każdego semestru dzięki ich wyładowanym podręcznikami torbom i plecakom.

Rozważyłam plusy i minusy tego nieprzyjemnego scenariusza, po czym pospiesznie wyjęłam z plecaka zeszyty i zostawiłam w środku tylko kurtkę. Teraz lepiej, pomyślałam, wzdychając z ulgą, i usadowiłam się pośrodku ogromnej sali wykładowej.

Reszta dnia minęła bez żadnych incydentów. Poza paroma spojrzeniami na bandaż na mojej skroni nie zwróciłam szczególnej uwagi. Tak jak się spodziewałam, zajęcia zeszły nam na nudnym przedstawieniu programu i omówieniu oczekiwań co do kursu.

Na wykłady z sądownictwa karnego i socjologii zapisało się po parę setek studentów, ale dzięki obowiązującemu tu systemowi oceniania łatwo mogłam zaliczyć je z dobrą notą. Co innego zajęcia z retoryki: grupa liczyła tylko dwudziestu studentów, a do tego profesorka dała jasno do zrozumienia, że nie życzy sobie chowania się w tylnych ławkach. Zmusiła nas nawet, żebyśmy wypisali nasze imiona na złożonych kartkach papieru i umieścili je w widocznym miejscu na ławkach, całkiem jak dzieciaki w drugiej klasie. Oczywiście od razu zauważyła moje i postanowiła, że pomęczy mnie przed całą grupą. Co za dzień…

– Masz na imię Brooklyn? – wykrzyknęła z udawanym zainteresowaniem. – Bardzo oryginalnie! Czy to wiąże się z czymś szczególnym?

To pytanie nie było dla mnie nowością – w szkole podstawowej nauczyciele co roku drążyli tę kwestię. Miałam nadzieję, że uniknę tego, kiedy pójdę do college’u, liczyłam też, że uniknę tryskających życiem, matkujących wykładowczyń. Czy ta mizdrząca się paniusia naprawdę jest uznaną profesorką?

– Tak, chyba tak. – Wzruszyłam ramionami skrępowana ciężkimi spojrzeniami całej grupy. – Mama nazwała mnie Brooklyn, bo tam spotkała mojego ojca.

W wolnym przekładzie: tam zrobił jej dziecko.

Celowo podałam jak najmniej szczegółów, wiedząc, że w ten sposób najskuteczniej zniechęcę ją do dalszych pytań o moją przeszłość. Rozczarowana zmarszczyła lekko brwi i zaczęła wypytywać kogoś innego. Rozluźniłam się, spojrzałam na zegar nad drzwiami i kontynuowałam odliczanie minut dzielących mnie od zakończenia zajęć.

WIECZOREM TAŃCZYŁAM W KUCHNI, śpiewając w duecie z Johnem Mayerem nucącym z głośników i gromadząc składniki na kolację. Drzwi wejściowe się otwarły i do środka wparowała Lexi z kubkiem ze Starbucksa w każdej dłoni.

– Venti chai tea latte o obniżonej zawartości tłuszczu, tak jak obiecałam – oznajmiła z uśmiechem, wręczając mi parujący upominek. – Przebaczysz mi?

– Załatwione – odparłam, z zadowoleniem sącząc chai.

– Co na kolację?

– Co powiesz na wegetariańskie lasagne?

– Brzmi świetnie. Jak z twoją głową? – spytała, krzywiąc się lekko.

– Dobrze, wzięłam ibuprom i ból prawie całkiem minął.

– Wspaniale! Bo wieczorem wychodzimy – oznajmiła.

– Jest poniedziałek, Lex, jutro mam dwa ćwiczenia, nigdzie nie idę.

– Proooszę – jęknęła, robiąc słodkie oczęta. – W Styksie dziś wieczorem gra pewien zespół, podobno są niesamowici! Musimy iść.

– Przecież nie lubisz chodzić na koncerty, a już z pewnością nie lubisz Styksu – zauważyłam, przypominając sobie, jak zareagowała na ten ciemny, zatłoczony klub, kiedy pierwszy raz się tam wybrałyśmy. – O kogo chodzi? – rzuciłam od niechcenia, popijając chai.

– Jak to o kogo? – udała niewiniątko.

– Co za facet za tym stoi? – indagowałam, nie wierząc w jej bajery. Zrozumiałam, że trafiłam w sedno, kiedy policzki Lexi zapłonęły czerwienią ognistą jak jej włosy.

– No dobrze! Masz mnie – przyznała, unikając mojego spojrzenia. – To ktoś z ćwiczeń z literatury amerykańskiej. Wspomniał, że może tam będzie.

– Ale w takim razie po co jestem ci potrzebna? – zdziwiłam się.

– Jak to, Brooklyn? Wiesz, że nie mogę pójść sama! Jesteś moją skrzydłową. Poza tym nie chcesz przecież, żebym samotnie wracała do domu, prawda? – prosiła, trzepocąc rzęsami. – Będę miała u ciebie wielki dług!

– Dziś rano omal mnie nie zabiłaś! Już i tak jesteś moją dłużniczką, Lex – przypomniałam jej.

– Tak, ale przecież mi przebaczyłaś! Prooooszę, chodź ze mną, Brooklyn. – Jej jasnoniebieskie oczy dosłownie szkliły się już od krokodylich łez.

– Nawet gdybym się zgodziła, czego nie zrobię, wciąż pozostaje jeszcze sprawa tego wielkiego guza na moim czole.

– Opuchlizna prawie już zniknęła, a ja wyczaruję ci piękny makijaż i fryzurę. Zrobię cię na bóstwo, nikt niczego nie zauważy – obiecała.

– Zgoda – mruknęłam, wiedząc, że mój opór tylko odwleka nieuniknione. Kiedy Lexi się na coś uparła, było niemożliwością ją od tego odwieść.

– Taak! Jesteś przecudowna! – pisnęła, zarzucając mi ramiona na szyję. – Nie pożałujesz, przyrzekam!

– Na pewno – uśmiechnęłam się na nagłą myśl – bo stawiasz wszystkie kolejki.

ROZDZIAŁ 3

Drobnostki

– A TAK PRZY OKAZJI, jak ten chłopak ma na imię? – huknęłam Lexi do ucha, próbując przekrzyczeć dudniący bas.

Zespół jeszcze się nie pojawił, i Styks pulsował na razie komputerowymi bitami elektronicznej muzyki. Na parkiecie kłębiło się od tancerzy, musiałyśmy przeciskać się z Lexi do baru przez ten tłum. Barman był zawalony pracą i biegał tam i z powrotem po zamówione drinki.

– Co mówiłaś? – wrzasnęła Lexi. Przygładziła rude włosy, poprawiła dekolt i dopiero wtedy spróbowała przywołać barmana. Gdy w końcu udało jej się przyciągnąć jego uwagę, zamówiła dwa drinki Cape Cod i rzuciła na bar dziesiątkę.

– Reszta dla ciebie. – Mrugnęła do barmana, gdy postawił przed nią dwie wódki z sokiem żurawinowym.

Wręczyła mi jedną i zaczęła torować sobie drogę na przód parkietu, jak najbliżej sceny. Gdy dotarłyśmy do celu, obróciła się do mnie i wzniosła toast.

– Zdrowie, zołzo! Za drugi rok – oznajmiła, żartobliwie trącając się ze mną szklanką.

– I za fałszywe dowody tożsamości – dodałam ze śmiechem. Upiłam drink, odświeżająco zimny w tym nagrzanym, dusznym klubie, i podniosłam wzrok, bo sceniczne światła zaczęły błyskać, zapowiadając przybycie zespołu.

– Wreszcie! – zawołała Lexi. – Tak w ogóle, to Tyler jest perkusistą.

Ach, więc tak miał na imię ten tajemniczy miłośnik literatury amerykańskiej – i to wyjaśniało, czemu musiałyśmy stać tak absurdalnie blisko sceny.

Skrępowana obciągnęłam niżej koronkową małą czarną, którą włożyłam za namową przyjaciółki. Musiałam przyznać, że Lexi rzeczywiście dokonała cudów z moimi włosami i makijażem. Długie fale miałam umiejętnie upięte na głowie, tylko kilka starannie wybranych kosmyków zwisało mi przy twarzy. Co do siniaka, Lexi dotrzymała słowa i ukryła go pod warstwami drogiego podkładu i bronzera. Ciemne cienie pod oczami, stałe pamiątki moich bezsennych nocy, można było dostrzec dopiero po uważnych oględzinach.

Sceniczne światła nagle rozjarzyły się, oświetliły podium i chwilowo mnie oślepiły. Kiedy odzyskałam wzrok, zobaczyłam sylwetki czterech mężczyzn odcinające się od podświetlonego tła. Powoli zapaliły się reflektory na widowni, wydobywając członków zespołu z cienia.

Z uznaniem błądziłam oczyma po ciele frontmana – poczynając od czarnych wojskowych butów na wysokości moich oczu przez uda odziane w czarne dżinsy aż po muskularną pierś wyłaniającą się z prostego, czarnego T-shirtu z dekoltem w serek. Jeden z bicepsów okalał mu elegancki, misterny tatuaż wystający spod rękawa – tribalowy, skomplikowany wzór, który natychmiast przykuł moją uwagę i wzniecił fantazje, w których gładziłam ten ornament palcami.

– O cholera – usłyszałam mruknięcie Lexi. Widocznie nie byłam odosobniona w swoim uznaniu dla zespołu, zresztą moje powolne oględziny nie dosięgły jeszcze twarzy wokalisty. Z tą myślą przestałam jawnie pożerać wzrokiem jego muskularne ramiona i przeniosłam spojrzenie wyżej.

Zaparło mi dech w piersi.

Owszem, z pewnością rysy miał atrakcyjne – a nawet więcej niż atrakcyjne, szczerze mówiąc. Był przystojny, miał ciemne oczy, mocne linie twarzy, a w kącikach jego ust pełgał seksowny szelmowski uśmiech.

Z tych samych ust mniej niż dwadzieścia cztery godziny wcześniej usłyszałam obraźliwe słowa.

Gdyż patrzyłam na Finna. A Finn gapił się prosto na mnie.

Wyglądał raczej na zaskoczonego, ale kiedy dostrzegł moje wyraźne skrępowanie, przez jego twarz przebiegł wyraz rozbawienia i triumfalnej satysfakcji. Dupek najwyraźniej przyłapał mnie na powolnym rozbieraniu wzrokiem jego ciała i był przeszczęśliwy z tego powodu.

Ale wpadłam.

Finn z pewnością zauważył mój szok i zakłopotanie, zanim w końcu zdołałam oderwać wzrok od jego triumfalnego spojrzenia. Gniewnie popatrzyłam na Lexi, która wyglądała na równie niemile zaskoczoną jak ja.

– Brooklyn, przysięgam, nie miałam pojęcia, że on też jest w tym zespole! Nigdy bym cię tu nie ciągnęła, gdybym wiedziała. – Wcześniej, kiedy Lexi nakładała mi makijaż, wprowadziłam ją w temat, roztrząsając wszystkie protekcjonalne uwagi Finna, i w końcu uznałam, że jest zarozumiałym bałwanem, który nie zasługuje na to, żeby poświęcać mu czas.

– Może nas nie zauważy – odparłam, choć wiedziałam, że od razu mnie wyczaił.

Finn przemówił do trzeszczącego mikrofonu, co przyciągnęło naszą uwagę z powrotem na scenę.

– Witam wszystkich w Styksie. Dziś rozrusza was Apiphobic Treason. Jesteście z nami? Chcę was usłyszeć!

Tłum ryknął w odpowiedzi.

– NIE OPIEPRZAJCIE SIĘ, CHCĘ WAS USŁYSZEĆ!

Podniosła się jeszcze większa wrzawa. Sama obecność Finna wystarczyła, by większość dziewczyn na widowni wpadła w szał. Przepychały się łokciami, by stanąć bliżej sceny, i wykrzykiwały imię Finna, jakby był Tomem Cruise’em czy kimś w tym stylu. Nie chcę przez to powiedzieć, że Tom Cruise jest atrakcyjny – tym bardziej, że to odjechany fanatyk religijny, ale w sumie te laski wyglądały na jakąś hordę sekciar scjentolożek…

Przewróciłam oczami na widok tego żałośnie oczywistego żebrania o uwagę.

– Zanim zaczniemy nasz dzisiejszy występ, najpierw małe ogłoszenie w imieniu naszego ukochanego uniwersytetu – zapowiedział sarkastycznie. Spojrzał wprost na mnie i ciągnął: – Dziś na mieście pojawiły się znienacka niebezpieczne hydranty, więc patrzcie pod nogi, gdy będziecie wracać do domu.

Publiczność wybuchła śmiechem, jakby to był najzabawniejszy żart, jaki kiedykolwiek słyszeli. Nie mam pojęcia, czemu tak rechotali – przecież ta uwaga nic nie mówiła nikomu w klubie, z wyjątkiem Lexi i mnie. Jedna połowa widowni była pewnie zbyt pijana, a druga nazbyt zajęta fantazjami z nagim Finnem w roli głównej, żeby zrozumieć jego słowa.

Finn tymczasem śmiał się do mikrofonu z własnego dowcipu. Zgromiłam go wzrokiem, a on mrugnął do mnie, co było naprawdę wkurzające, a potem odwrócił się do tłumu i rozpoczął niewiarygodnie energetyczny koncert.

– Jednak nas zauważył – wydusiła Lexi, przełykając ślinę.

– Ale kaszana.

– Chcesz wyjść?

Owszem, desperacko tego pragnęłam. Nie chciałam tu zostać i narażać się na drwiny jakiegoś egotycznego durnia już drugi raz tego dnia. Byłam jednak pewna, że tego właśnie się po mnie spodziewał – że ucieknę do domu zbyt zakłopotana jego przytykami, żeby zostać w Styksie.

Cóż, nie miałam zamiaru dawać mu tej satysfakcji, żeby potem uważał się za nieomylnego. Nie pozwolę mu się stąd wypłoszyć. Niedoczekanie! Poza tym gdybym wyszła, Lexi też miałaby zmarnowany wieczór. Postanowiłam, że będę po prostu unikać kontaktu wzrokowego z nim i jakoś to zniosę.

– Nie. Pieprzyć go, zostajemy. Może tylko, hm, nie tak blisko sceny – odpowiedziałam. Wyprostowałam się i szybko wychyliłam resztę wódki. – Aha, i marzę o następnej kolejce.

– To się da załatwić – uśmiechnęła się znacząco Lexi. Chwyciła mnie za rękę i pociągnęła w kierunku baru.

Zręcznie przecisnęłyśmy się przez tłum falujący w takt śpiewanej przez Finna piosenki. Ku mojemu zaskoczeniu jeden z moich ulubionych utworów Dave’a Matthewsa wypadł w jego wykonaniu znakomicie, chrypliwy głos Finna doskonale uzupełniał tekst.

– Tyler wygląda tak milutko za swoimi bębnami. Mężczyzna o tak zręcznych rękach to skarb – westchnęła Lexi z podziwem, gdy dotarłyśmy do baru, i przechyliła się, by rzucić okiem na scenę. – Co za wprawa.

– Dziś rano byłaś po uszy zakochana w Finnie – przypomniałam jej, zamawiając dla nas następną kolejkę.

– Frontmani to tacy egotycy, fuj… Przez cały czas gadaliby tylko o sobie. Kto tak w ogóle robi? – rozważała.

– Och, mogłabym wymienić parę osób… – Zaśmiałam się, unosząc znacząco brew.

– Zamknij się! Wcale nie gadam bez przerwy o sobie. Poza tym to nie ma nic do rzeczy. Dziś rano potraktował mnie bardzo niegrzecznie. Dosłownie wyrwał mi telefon z ręki!

Wciąż chichocząc, odwróciłam się, by odebrać nasze drinki od barmana. Wyciągnęłam rękę z dziesiątką, ale mężczyzna nie sięgnął po banknot. Spojrzałam na niego pytająco.

– To na koszt firmy – powiedział, uśmiechając się do mnie.

– Och, dziękuję – odparłam zaskoczona tym gestem. Wzięłam drinki i podałam jeden Lexi. – Nie trzeba.

– Wiem, ale mam taką ochotę. A tak w ogóle, jestem Tim. – Podał mi rękę. Był przystojny. Na tyle pociągający, że można było się z nim rozerwać przez parę godzin. Może pozwolę mu zabrać się do domu, kiedy zamknie bar…

– Brooklyn – przedstawiłam się, wsuwając dłoń w jego rękę.

– Jak ta dzielnica?

– Nie, właściwie to dzielnicę nazwali na moją cześć – zażartowałam, przewracając oczami.

– Poczekaj – wtrącił wyraźnie zdezorientowany. – Mówisz poważnie? Ta nazwa pochodzi od nazwiska czy jak?

– Dzięki za drinka, Tim – odparłam, wyswabadzając dłoń z jego uścisku i desperacko usiłując zachować powagę.

Wybuchnęłam chichotem, dopiero gdy oddaliłyśmy od baru. Lexi otrząsnęła się z oczarowania Tylerem wystarczająco, żeby na mnie spojrzeć.

– Co cię tak śmieszy? I czemu przerwałaś flirtowanie z barmanem? Był przystojny, a poza tym mogłyśmy go przez cały wieczór naciągać na darmowe drinki.

– Lex, był tępy jak noga stołowa.

– Masz zbyt wysokie wymagania – stwierdziła.

– Lexi, powiedziałam mu, że znaną historyczną dzielnicę Nowego Jorku nazwano po mnie, a nie odwrotnie, a on wziął to na poważnie.

– No dobra, może Einstein z niego nie jest, ale w końcu nie chodzi ci o trwały związek – przypomniała mi. Doskonale znała moje randkowe zasady.

– To prawda, ale jeśli mam spędzić z moim wybrankiem jakiś czas, chciałabym, żeby mógł się pochwalić słownictwem i oczytaniem przynajmniej na poziomie czwartej klasy.

– To chyba słuszna droga – zachichotała Lexi.

Przecisnęłyśmy się z powrotem na parkiet, zajmując miejsce w stosownej odległości od sceny, ale wciąż na tyle blisko, by Lexi mogła bezwstydnie pożerać wzrokiem Tylera. Repertuar kapeli był żywy i pogodny, miks słynnych przebojów i trochę nieznanych utworów, które, jak przypuszczałam, napisali sami. Alkohol wkrótce uderzył nam do głów i wraz z resztą tłumu tańczyłyśmy jak szalone, nucąc teksty piosenek wraz z Finnem śpiewającym do mikrofonu.

– Crash into me – wyśpiewywał.

– Crash into me – wtórowała mu widownia.

Roztańczona spojrzałam na scenę po raz pierwszy od poprzedniego razu i w tej samej sekundzie poczułam na sobie ciężki wzrok Finna. Nasze oczy spotkały się ponad morzem ludzi. Oddech uwiązł mi w gardle.

Był atrakcyjny i o tym wiedział. Co gorsza, wyczułam, że bezdusznie używa swojej twarzy jako broni, kształtując rzeczywistość wedle własnej woli i zdobywając jedną dziewczynę po drugiej. Patrzenie na niego było niemal bolesne, jakby obserwowało się zaćmienie słońca – coś, czego nie powinno się oglądać, bo na dłuższą metę może zniszczyć, ale jest tak piękne, że nie da się oderwać od tego wzroku. W tej chwili wydawało się, że śpiewa tylko dla mnie. Wszyscy wokół gdzieś przepadli, zostałam tylko ja, oczarowana jego wzrokiem, tekstem piosenki, jego głębokim, chrypliwym głosem…

Niech to szlag. Był dobry. Nic dziwnego, że siostry lekkich obyczajów nie mogły się oprzeć.

– Brooklyn! Halo! Wracaj na ziemię, dziewczyno – zaśmiała się Lexi, wyrywając mnie z zadumy.

– Przepraszam. – Zmusiłam się do uśmiechu. – Muszę być bardziej napruta niż sądziłam.

– W takim razie pora na następną kolejkę! – wykrzyknęła Lexi i ruszyła do baru, zanim zdążyłam zaprotestować.