Strona główna » Obyczajowe i romanse » Wichrowe Wzgórza

Wichrowe Wzgórza

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7779-175-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wichrowe Wzgórza

Akcja Wichrowych Wzgórz rozgrywa się na przełomie XVIII i XIX w. Earnshaw, właściciel majątku Wuthering Heights (tytułowe Wichrowe Wzgórza), przywozi do domu bezdomnego, cygańskiego chłopca, którego znalazł na ulicach Liverpoolu i nakazuje własnym dzieciom traktować go jak brata. Pomiędzy przybyszem a małą Cathy rodzi się więź tak silna, że z czasem przestają się liczyć nie tylko z konwenansami, ale i z ludźmi, wśród których żyją. Namiętność Heathcliffa i Catherine obnaża mroczną stronę ludzkiej natury, jest mściwa, wszechogarniająca i dzika jak wrzosowiska Yorkshire. Bohaterowie powieści Brontë płacą za to najwyższą cenę, a za ich błędy musi odpokutować następne pokolenie…

Polecane książki

Z e-booka dowiesz się, kiedy możesz zmienić plan finansowy placówki medycznej, w jakim zakresie dopuszczalne są zmiany zaplanowanych kwot, czy możesz to zrobić w ciągu roku, a jeśli tak - w jaki sposób nanieść zmiany i kto musi je zatwierdzić....
Wesołe opowiadania o sytuacjach z życia wziętych, które można zilustrować przysłowiem lub związkiem frazeologicznym o przenośnym znaczeniu. Dużo dobrej zabawy, a przy okazji sporo wiedzy! Czy wiesz, co to znaczy „przebierać jak w ulęgałkach” lub „wyświadczyć komuś niedźwiedzią przysługę” i dlaczego ...
Najbardziej znana autorka w historii LITERATURY Pisarka, której dzieła dały podwaliny emancypacji Kobieta kameleon i jedna z największych zagadek literatury CHARLOTTE BRONTË Wszystko, co wiemy o siostrach Brontë, pochodzi od niej. Ona prowadziła korespondencję i rozmowy z wydawcami. Ręk...
Książka stanowi monograficzne opracowanie zagadnienia charakteru prawnego uchwał wspólników spółek kapitałowych - jednego z najtrudniejszych, a zarazem najistotniejszych spośród funkcjonujących w obszarze prawa spółek handlowych, czy szerzej korporacyjnych osób prawnych.Określenie charakteru prawn...
Prawo łaski, unormowane w Konstytucji, oddziałuje w sferze wielu gałęzi prawa, zwłaszcza prawa karnego materialnego i procesowego, konstytucyjnego, administracyjnego. Praca niniejsza prezentuje problematykę ułaskawienia w szerokim świetle normatywnym, największy nacisk położono jednak na karnoproces...
W samym centrum Szczecina stoi blok mieszkalny, zbudowany na gruzach dawnego cmentarza. Paulina Grych na murze tego bloku notuje historie jego mieszkańców, tworząc swoistą antropologię niedoskonałości. Diana ma trzydzieści lat, chorobę psychiczną i Niemca, który ją utrzymuje. Przyjaciółka Diany, zde...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Emily Brontë

EMILYBRONTËWICHROWE
WZGÓRZA

przełożył i posłowiem opatrzył
Piotr Grzesik

Tytuł oryginału: Wuthering Heights

Copyright © for Polish translation by Piotr Grzesik, Kraków 2008

Copyright © Posłowie by Piotr Grzesik, Kraków 2008

Copyright © 2014, MG

Cytowane w posłowiu oraz w apendyksie fragmenty esejów
pochodzą z następujących publikacji:
Elisabeth Gaskell The Life of Charlotte Brontë (1857)
Georges Bataille La littérature et le mal (1957)
Howard Phillips Lovecraft Supernatural Horror in Literature (1927)
Virginia Woolf The Common Reader, Jane Eyre and Wuthering Heights (1925)
– wszystkie fragmenty w przekładzie Piotra Grzesika.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-175-2

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

Korekta: Dorota Ring

Skład: Jacek Antoniuk

www.wydawnictwomg.pl

kontakt@wydawnictwomg.pl

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com

WYJAŚNIENIA

Przeznaczone są dla Czytelników, którzy znają „stary” przekład tej książki autorstwa Janiny Sujkowskiej, wydany po raz pierwszy w roku 1929 pod tytułem Szatańska miłość (powojenne wydania nosiły już tytuł Wichrowe Wzgórza), których zdziwić, a nawet zaniepokoić może pewna pozorna niekonsekwencja tłumacza – oryginalny tytuł książki brzmi: Wuthering Heights – i, jak to w pierwszym jej rozdziale opowie nam „nadnarrator”, imć pan Lockwood:

Siedziba pana Heathcliffa nosi nazwę Wuthering Heights – „wuthering” jest wielce znaczącym miejscowym przymiotnikiem, opisującym atmosferyczny zamęt, na jaki miejsce to jest wystawione podczas burzowej pogody. Istotnie – czysty, ożywczy przeciąg muszą oni tu mieć chyba zawsze – łatwo można domyślić się siły północnego wiatru wiejącego nad wzgórzami, patrząc na tych kilka bardzo pokrzywionych, karłowatych jodeł na tyłach domu i na rząd mizernych krzaków wyciągających wszystkie swoje gałęzie w jedną stronę, jakby błagały słońce o jałmużnę. Na szczęście architekt okazał przezorność i zbudował mocny dom: wąskie okna są głęboko wpuszczone w ściany, a rogów bronią duże, wystające kamienie.

Zatem siedziba pana Heathcliffa nazywa się Wuthering Heights (za siedzibę uznać należy nie sam tylko dom, lecz także przynależące doń ziemie, jest to więc nazwa całego – jakbyśmy u nas powiedzieli – „majątku”). Kłopot w tym, że nazwę „Wuthering Heights” noszą również okoliczne wzgórza, w których pobliżu znajduje się dom, od nich niewątpliwie biorący swe miano. W tekście wyrażenie „Wuthering Heights” oznacza raz jedno, a raz drugie. Postanowiłem te dwa znaczenia rozróżnić – nazwę domu pozostawiam więc zawsze w wersji oryginalnej, kiedy zaś chodzi o nazwę miejsca – lokalne określenie geograficzne – tłumaczę ją zgodnie z przyjętą tradycją jako Wichrowe Wzgórza. Nazwa ta jest również tytułem książki (uważam, że w nowych przekładach klasycznych utworów raczej nie powinno się zmieniać tytułów, nawet jeśli mogłyby one być ciut lepsze – kilku zbyt pomysłowych, choć skądinąd znakomitych tłumaczy pośliznęło się na tym i dość boleśnie upadło).

„Height” to w tym wypadku po prostu wzniesienie, wzgórze, niewielki szczyt, a „wuthering” – hmm – i tu jest problem, bo słowo to praktycznie nie występuje nigdzie poza kontekstem tej powieści – oznacza ono właśnie to, co tak plastycznie opisał nam powyżej pan Lockwood, i pochodzi z dialektu hrabstwa Yorkshire, a sięgając jeszcze głębiej – najprawdopodobniej z języka (lub dialektu – sprawa ta jest przedmiotem dyskusji językoznawców) szkockiego (Lowland Scots). Nazwa ta wręcz idealnie oddaje sytuację owego domu na wzgórzach (a również całej okolicy – tak przynajmniej, jak widzi ją pan Lockwood) jako miejsca całkowicie oddalonego i oddzielonego od wszelkich „centrów cywilizacyjnych”, a zarazem położonego w okolicy, gdzie wieją naprawdę bardzo srogie wiatry (warto tu przypomnieć, że w języku polskim funkcjonuje zabawne wyrażenie „wygwizdów” – używane na określenie takiego właśnie miejsca – pustego, odludnego i samotnego, a więc takiego, gdzie swobodnie „gwiżdże” wiatr, a zarazem w sensie symbolicznym oddalonego od cywilizacji).

„Wichrowe Wzgórza” w tytule książki to w moim rozumieniu raczej nazwa pewnego obszaru geograficznego, nie zaś samego tylko domu (i z tego właśnie powodu ten dumnie nosić będzie swoje miano angielskie), gdyż – w opisanym powyżej kontekście – nazwa domu pochodzi wprawdzie od zjawiska rzeczywistego, przyrodniczego (owych posępnych wzgórz), niemniej – jak się wydaje – od pierwotnego znaczenia mocno się już oderwała i zaczęła spełniać funkcję podobną jak w polskim obszarze językowym nazwy Skarżysko-Kamienna, Piotrków Trybunalski, Zakopane czy Strzyżów – rzeczywisty, bądź to obyczajowy, społeczny bądź przyrodniczy rodowód tych nazw zatracił na przestrzeni wieków swoje znaczenie i są one już dziś odbierane jedynie powierzchownie, jako brzmienia przede wszystkim. Z podobnej przyczyny nie tłumaczę także nazwy drugiego z domów – Thrushcross Grange – tu sprawa jest nawet trudniejsza, gdyż o ile wyrażenie „Wuthering Heights” jeszcze od biedy przetłumaczyć się daje, o tyle druga nazwa już nie za bardzo („Drozdowe Gniazdo” we wspomnianym przekładzie J. Sujkowskiej jest bardzo ładnym wprawdzie, ale dość sporym jednak uproszczeniem). „Grange” bowiem to posiadłość wiejska, folwark, a w znaczeniu archaicznym – stodoła lub spichlerz; słowo to dostało się do języka angielskiego z Francji, a korzeń swój ma w łacińskim słowie granum, czyli ziarno. „Thrushcross” zaś – hmmm – thrush to drozd, a cross w tym, geograficznym kontekście oznacza zapewne rozdroże, skrzyżowanie dróg – może więc uszłyby mi na sucho „Drozdokrzyże”?; albo „Krzyżów Drozdowy”?; a może nawet i „Krzyż (lub Skrzyż) Drozdowa”? Ufff – chyba jednak lepiej będzie rzecz zostawić tak, jak jest…

I już poza wszystkimi rozważaniami filologicznymi uważam, że warto, aby nazwa „Wuthering Heights” pozostała w tekście w brzmieniu oryginalnym, gdyż mam wrażenie, że w tych dwóch słowach naprawdę wieje i szepcze w trawach ten zimny, przejmujący wiatr znad wrzosowisk Yorkshire – niechże więc jego podmuch muśnie nas lekko, wplatając się łagodnie w tak przecież podobnie jak on szeleszczące, dźwięki polskiej mowy.

Piotr Grzesik

ROZDZIAŁ I1801

Właśnie wróciłem z odwiedzin u mojego gospodarza i sąsiada – odludka, z którym będę musiał się jakoś dogadywać. Ależ to jest piękna kraina! Nie sądzę, bym w całej Anglii mógł znaleźć drugie miejsce tak zupełnie pozbawione zgiełku i towarzystwa. Doskonałe niebo mizantropa – a pan Heathcliff i ja jesteśmy tak znakomicie dobraną parą, by dzielić pomiędzy siebie to pustkowie. Kapitalny gość! Nie wyobrażał sobie nawet, jak moje serce zadrgało ku niemu, kiedy spostrzegłem, jak jego czarne oczy wycofywały się podejrzliwie, gdy się zbliżałem, a palce ukryły się z czujnym zdecydowaniem jeszcze głębiej w kamizelce, kiedy obwieściłem swoje nazwisko.

– Pan Heathcliff? – spytałem.

Kiwnięcie głową było odpowiedzią.

– Lockwood – pański nowy dzierżawca. Pozwoliłem sobie odwiedzić pana natychmiast po przyjeździe, aby wyrazić nadzieję, że nie sprawiłem kłopotu swoimi uporczywymi staraniami o wynajęcie Thrushcross Grange. Słyszałem wczoraj, że myślał pan o…

– Thrushcross Grange jest moją własnością – przerwał mi, krzywiąc się. – Nie pozwoliłbym nikomu sprawiać mi kłopotów, jeślibym mógł temu zapobiec – wchodź pan!

To „wchodź pan” zostało wypowiedziane przez zaciśnięte zęby i znaczyło raczej „idź do diabła”. Nawet brama, o którą się opierał, nie okazała poruszenia współgrającego z treścią jego słów – myślę, że okoliczności spowodowały, iż zdecydowałem się przyjąć zaproszenie – zainteresował mnie człowiek, który zdawał się być jeszcze bardziej przesadnie powściągliwy niż ja sam.

Kiedy zobaczył, że pierś mojego konia śmiało popycha bramę, wyciągnął rękę, by ją otworzyć, i z ponurą miną poprowadził mnie do domu wyłożoną kamiennymi płytami ścieżką, a kiedy weszliśmy na podwórze, zawołał:

– Joseph! Weź konia pana Lockwooda i przynieś jakieś wino.

Otóż i mamy całą obsadę służby, jak się wydaje – taka była moja refleksja po usłyszeniu tego kompleksowego polecenia. Nic dziwnego, że trawa rośnie tu pomiędzy kamieniami na ścieżce, a żywopłot strzygą jedynie krowy.

Joseph był niemłodym, a nawet już wiekowym człowiekiem – być może nawet całkiem starym – choć czerstwym jeszcze i krzepkim.

– Panie dopomóż! – zająwszy się moim koniem, monologował półgłosem, wyrażając zrzędliwe niezadowolenie. Patrzył mi przy tym w oczy tak kwaśno, że wzbudził we mnie miłosierne przypuszczenia, iż potrzebować musi boskiej pomocy, aby strawić obiad, a jego pobożne eksklamacje nie mają żadnego związku z moim niespodziewanym pojawieniem się.

Siedziba pana Heathcliffa nosi nazwę Wuthering Heights – „wuthering” jest wielce znaczącym miejscowym przymiotnikiem, opisującym atmosferyczny zamęt, na jaki miejsce to jest wystawione podczas burzowej pogody. Istotnie – czysty, ożywczy przeciąg muszą oni tu mieć chyba zawsze – łatwo można domyślić się siły północnego wiatru wiejącego nad wzgórzami, patrząc na tych kilka bardzo pokrzywionych, karłowatych jodeł na tyłach domu i na rząd mizernych krzaków wyciągających wszystkie gałęzie w jedną stronę, jakby błagały słońce o jałmużnę. Na szczęście architekt okazał przezorność i zbudował mocny dom: wąskie okna są głęboko wpuszczone w ściany, a rogów bronią duże, wystające kamienie.

Zanim przekroczyłem próg, zatrzymałem się, by spojrzeć z podziwem na wielką ilość groteskowych zdobień wyrytych przy wejściu, a zwłaszcza wokół głównych drzwi, ponad którymi pośród zamętu pokruszonych gryfów i bezwstydnych małych chłopców dostrzegłem datę „1500” i nazwisko „Hareton Earnshaw”. Chętnie bym poczynił kilka komentarzy i poprosił o krótką historię owego miejsca, ale postura ponurego gospodarza stojącego przy drzwiach zdawała się żądać ode mnie albo szybkiego wejścia, albo całkowitego odwrotu, a nie chciałem wzmagać jego zniecierpliwienia, dopóki nie obejrzałem tajemniczego wnętrza.

Jeden stopień dzielił nas od rodzinnej bawialni, bez żadnego pośredniczącego przejścia ani korytarza – nazywają to tutaj solennie „dużą izbą”. Zazwyczaj składa się ona z kuchni i salonu, ale myślę, że w Wuthering Heights kuchnia zmuszona była wycofać się do jakiejś innej części budynku – rozpoznawałem bowiem paplaninę i brzęk naczyń kuchennych dobiegający skądś z głębi domu i nie zauważyłem śladów smażenia, gotowania albo pieczenia przy wielkim palenisku ani też błysku miedzianych rondli i cynowych cedzaków na ścianach. Istotnie, z jednej strony izby zarazem światło, jak i żar odbijały się w szeregach ogromnych cynowych naczyń przemieszanych ze srebrnymi dzbankami i kuflami, które wznosiły się rząd za rzędem na szerokim dębowym kredensie aż do samego stropu. Ten ostatni nie był zakryty, cała jego anatomia była odsłonięta dla badawczego spojrzenia, z wyjątkiem tych miejsc, gdzie zakrywała ją drewniana rama, uginająca się pod ciężarem placków z mąki owsianej oraz całych gron nóg wołowych i baranich, tudzież szynek. Nad kominem wisiały rozmaite stare, podejrzane strzelby i para kawaleryjskich pistoletów, a także – tytułem ornamentu – trzy jaskrawo pomalowane pojemniki rozmieszczone wzdłuż parapetu. Podłoga była z gładkiego, białego kamienia; krzesła – z wysokimi oparciami, prymitywnej konstrukcji – pomalowane na zielono; a jedno czy dwa – ciężkie i czarne egzemplarze – czaiły się w cieniu. W niszy pod kredensem leżała wielka, wątrobianego koloru suka rasy pointer, otoczona mrowiem piszczących szczeniaków; inne psy zajmowały pozostałe wnęki.

Takie mieszkanie i takie meble nie byłyby niczym dziwnym, gdyby należały do swojskiego gospodarza z północy, o upartym obliczu i z krzepkimi kończynami odzianymi zgrabnie w bryczesy i kamasze. Takież indywiduum usadowione w swym krześle z oparciem dla rąk, z dzbankiem pieniącego się piwa na okrągłym stoliku przed nim, można zobaczyć w promieniu pięciu czy sześciu mil wokół tych wzgórz, jeśli przyjdzie się we właściwym, poobiednim czasie. Ale pan Heathcliff stanowi szczególny kontrast ze swoją siedzibą i swoim stylem życia. Z wyglądu jest smagły jak Cygan, z ubioru zaś i z manier jak dżentelmen – to znaczy na tyle dżentelmen, co wielu wiejskich dziedziców – raczej niedbały, a jednak niewyglądający z tym zaniedbaniem źle, z powodu wyprostowanej i okazałej sylwetki; jest też raczej posępny. Możliwe, że niektórzy mogliby go w pewnej mierze podejrzewać o grubiańską wyniosłość; ja jednak czuję wewnątrz życzliwą strunę, która mówi mi, że to nic z tych rzeczy, wiem instynktownie, że jego rezerwa wypływa z awersji do ostentacyjnego okazywania uczuć, do manifestowania wzajemnych uprzejmości. Będzie zarówno kochał, jak i nienawidził w skrytości, a do tego uważać będzie za rodzaj impertynencji być w odpowiedzi kochanym albo nienawidzonym. Nie – zbytnio się pośpieszyłem – nad wyraz hojnie nadaję mu własne przymioty. Pan Heathcliff może mieć całkowicie różne od moich powody, aby trzymać się z dala, kiedy spotyka potencjalnego znajomego. Pozwolę sobie żywić nadzieję, że moja konstytucja jest do pewnego stopnia szczególna – moja droga matka zawsze mówiła, że nigdy nie będę mieć spokojnego, wygodnego domu – i nie dalej jak ostatniego lata dowiodłem znakomicie, że niewart jestem takiego.

Ciesząc się miesiącem pięknej pogody na wybrzeżu, rzucony zostałem w towarzystwo wprost urzekającego stworzenia – w moich oczach prawdziwej bogini – dotąd przynajmniej, dopóki nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi. Nigdy nie „wypowiedziałem w głos” swej miłości, choć gdyby spojrzenia miały swój język, to każdy głupi mógłby zgadnąć, że wpadłem po uszy. Ona w końcu mnie zrozumiała i oddała mi najsłodsze z wyobrażalnych spojrzenie. A cóż ja zrobiłem? Wyznaję ze wstydem – na powrót wpełzłem jak zimny ślimak do swojej muszli – z każdym spojrzeniem wycofywałem się, coraz bardziej oziębły i odległy, aż w końcu niewinne biedactwo skłonne było wątpić w świadectwo własnych zmysłów; wreszcie przytłoczona, zażenowana przypuszczalną pomyłką nakłoniła swą matkę do wyjazdu. Przez ten tak dziwny zwrot moich skłonności zdobyłem sobie reputację człowieka rozmyślnie nieczułego – jak bardzo niezasłużoną, ja jeden tylko mogę stwierdzić.

Sięgnąłem po stojące przy palenisku krzesło – na wprost tego, ku któremu zmierzał mój gospodarz – i, by wypełnić interwał ciszy, chciałem pogłaskać sukę, która zostawiła matczyne obowiązki i od tyłu, po wilczemu, skradała się do moich nóg – z wargą odwiniętą w górę i ociekającymi śliną białymi zębami – w oczekiwaniu na ochłap. Moja pieszczota wywołała długie, gardłowe warczenie.

– Lepiej zostaw pan psa w spokoju – w unisono mruknął pan Heathcliff, kopniakiem powstrzymując jej gorętsze demonstracje. – Nie jest przyzwyczajona do rozpieszczania, nie trzyma się jej do zabawy.

I podchodząc do drzwi, krzyknął znowu:

– Joseph!

Joseph mamrotał coś niewyraźnie w głębiach piwnicy, nie dając bynajmniej znaku, że ma zamiar się wynurzyć, toteż jego pan zszedł na dół, zostawiając mnie vis-à-vis zbójeckiej suki oraz pary srogich, włochatych psów pasterskich, które dzieliły z nią baczną kuratelę nad wszystkimi moimi ruchami. Niechętny kontaktowi z ich kłami siedziałem spokojnie, lecz mniemając, że nie mogłyby zrozumieć zniewag niewypowiadanych na głos, pozwoliłem sobie nieopatrznie łypnąć okiem i uczynić grymas w stronę owego trio. Jakiś skręt mojej fizjognomii musiał tak zirytować „madame”, że nagle wpadła w furię i skoczyła na moje kolana. Zrzuciłem ją i pośpiesznie zasłoniłem się stołem. Mój manewr pobudził cały rój – pół tuzina czworonożnych diabłów rozmaitego wieku i kształtów wynurzyło się na powierzchnię ze swoich kryjówek. Poczułem, że celem tego ataku są zwłaszcza moje pięty i poły płaszcza, i za pomocą pogrzebacza odpierając co większych napastników najlepiej jak potrafiłem, w celu przywrócenia pokoju zmuszony byłem głośno wzywać pomocy któregoś z domowników.

Pan Heathcliff i jego sługa wchodzili po piwnicznych schodach z irytującym spokojem – nie sądzę, by poruszali się o sekundę szybciej niż zazwyczaj, choć wokół paleniska szalała teraz prawdziwa burza ze skowytami. Na szczęście więcej pośpiechu okazała rezydentka kuchni – krzepka dama w pofałdowanej sukni, z nagimi ramionami i policzkami zarumienionymi od ognia – ona to, wymachując patelnią, ruszyła w sam środek bitwy – i użyła owej broni, jak również swego języka, i to tak skutecznie, że huragan opadł jak zaczarowany, i ona sama tylko została – z piersią falującą niby morze po przejściu sztormu – kiedy jej pan wszedł na scenę.

– Co u diabła się tutaj dzieje? – zapytał, lustrując mnie w sposób, którego po tym tak niegościnnym potraktowaniu nie mogłem ścierpieć.

– Co u diabła – w rzeczy samej! – mruknąłem. – Stado opętanych wieprzów nie miałoby w sobie gorszych demonów niż te tu pańskie zwierzęta, drogi panie. Równie dobrze mógłby pan zostawić gościa z pomiotem tygrysa!

– Nie ruszają tych, którzy niczego nie dotykają – rzucił on, stawiając przede mną butelkę i poprawiając przesunięty stół. – Psy powinny być czujne. Kieliszek wina?

– Nie, dziękuję.

– Nie ugryzły?

– Jeśliby się tak stało, odcisnąłbym swą pieczęć na napastniku.

Twarz Heathcliffa rozluźniła się w szyderczym grymasie.

– Ejże, ejże – powiedział – jest pan wzburzony, panie Lock­wood. Wypij pan trochę wina. Goście są tak nadzwyczajną rzadkością w tym domu, że ja i moje psy – muszę to przyznać – nie bardzo wiemy jak ich przyjmować. Pańskie zdrowie!

Skłoniłem się, przyjąłem, a potem oddałem kielich na znak pojednania, zacząłem bowiem zauważać, że byłoby głupotą dąsać się z powodu braku manier okazanego przez stado kundli, poza tym nie chciałem dostarczać temu jegomościowi dalszej uciechy swoim kosztem, jako że taki właśnie obrót przybrał jego humor. On sam – wiedziony zapewne ostrożną rozwagą – uznawszy za szaleństwo obrażanie dobrego dzierżawcy, poskromił nieco swój lakoniczny styl, z którego zaimki oraz słowa posiłkowe zostały relegowane, i wprowadził wątek, co do którego mniemał, iż będzie dla mnie interesujący, czyli temat zalet i wad mego obecnego miejsca odosobnienia. Znalazłem go bardzo inteligentnym w kwestiach, które poruszyliśmy, i zanim udałem się do domu, byłem już na tyle ośmielony, że zaproponowałem złożenie jutro następnej wizyty. On najwyraźniej nie życzył sobie powtórki mojego najścia. Pójdę tam jednak, mimo wszystko. To zdumiewające, jak bardzo czuję się w porównaniu z nim towarzyski!

ROZDZIAŁ II

Wczorajsze popołudnie było zimne i mgliste. Raczej skłaniałem się ku spędzeniu go przy ogniu w swoim gabinecie, zamiast brnąć przez błota i wrzosowiska do Wuthering Heights. Po obiedzie (notabene jadam pomiędzy dwunastą i pierwszą popołudniu, gospodyni – która była na wyposażeniu domu – nie mogła czy też nie chciała zrozumieć mojej prośby, żeby obiad podawać o piątej) wszedłem na piętro z tym próżniaczym postanowieniem, jednakże w pokoju natknąłem się na służącą – na kolanach, otoczoną przez szczotki i wiadra na węgiel – która wzniecała piekielny wręcz dym w trakcie gaszenia ognia popiołem. Ten widok odrzucił mnie natychmiast, wziąłem więc kapelusz i po czterech milach spaceru dotarłem do bramy ogrodu Heathcliffa – w samą porę, by uciec przed pierwszymi puchowymi płatkami śniegu.

Na szczycie tego posępnego wzgórza ziemia była stwardniała od ostrego mrozu, a lekki wiatr przeszywał dreszczem wszystkie moje członki. Nie mogąc otworzyć łańcucha, przeskoczyłem przez ogrodzenie i pokonawszy wyłożoną kamiennymi płytami ścieżkę, wzdłuż której rosło kilka krzaków agrestu, zacząłem pukać, aby mnie wpuszczono – nadaremnie jednak – aż wreszcie palce zdrętwiały, a psy zaczęły wyć.

Oż, wy tutejsi przeklętnicy! – wykrzyknąłem w duchu. – Zasługujecie na wiekuistą izolację od swego gatunku za waszą grubiańską niegościnność. Przynajmniej w dzień nie trzymałbym drzwi zaryglowanych. A zresztą – wchodzę do środka!

Śmiało chwyciłem zasuwę i szarpnąłem ją gwałtownie. I w tym momencie Joseph o kwaśnym obliczu wystawił głowę z okrągłego okienka stodoły.

– A wy tu cego? – krzyknął. – Pon jes na dole, w uowcorni. Idźcie hań i skryńcie za rogiem stodoły, kiej kcecie z niym godoć.

– A w środku nie ma kogoś, żeby otworzył drzwi? – zakrzyknąłem w odpowiedzi.

– Ni ma nikogo ino poni, a uona nie uotwozy choćbyście się i do nocy jako tyn cort tukli.

– Dlaczego? Czy nie możesz jej powiedzieć, kim jestem?

– Jo, ni! Mie ta nic do tego – znikając, wymamrotała głowa.

Zaczął padać gęsty śnieg. Złapałem klamkę, żeby spróbować jeszcze raz, kiedy to młody mężczyzna bez płaszcza, z widłami na ramieniu, pojawił się w głębi podwórza. Zawołał, bym poszedł za nim i po przejściu przez pralnię i wyłożony kamieniami plac, gdzie znajdowała się komórka na węgiel, pompa oraz gołębnik, w końcu znaleźliśmy się w wielkim, ciepłym i przyjemnym pomieszczeniu – tym, w którym zostałem ostatnio przyjęty. Aż żarzyło się tu od blasku wspaniałego ognia, w którym płonęły pospołu węgiel, torf i drzewo, a przy stole zastawionym do sutego, wieczornego posiłku siedziała (co spostrzegłem z wyraźną przyjemnością) owa „poni”, której istnienia dotąd nie podejrzewałem. Ukłoniłem się i czekałem, aż poprosi, abym usiadł. Spojrzała na mnie, rozparła się w krześle i tak pozostała, niema i nieruchoma.

– Psia pogoda! – zauważyłem. – Obawiam się, pani Heathcliff, że drzwi poniosły konsekwencje braku skwapliwości pani sług – ciężką miałem robotę, by mnie usłyszeli.

Nawet nie otworzyła ust. Patrzyłem na nią – ona też patrzyła – a przynajmniej zatrzymała na mnie swój zimny, obojętny wzrok, nadzwyczaj krępujący i nieprzyjemny.

– Siądźcie – powiedział młody mężczyzna opryskliwie. – On niedługo wróci.

Posłuchałem go, odchrząknąłem i zawołałem ową nikczemną Juno, która – przy okazji tego drugiego naszego widzenia się – raczyła poruszyć samym koniuszkiem ogona, co oznaczać miało przyznanie, że już się spotkaliśmy.

– Piękne zwierzę – zacząłem znów. – Czy ma pani zamiar rozstać się z młodymi, madame?

– Nie są moje – oznajmiła uprzejma gospodyni bardziej odpychająco, niżby to zrobił sam Heathcliff.

– Ach, więc tutaj są pupile pani? – ciągnąłem, odwracając się w stronę słabo widocznej poduszki, pełnej czegoś jakby podobnego do kotów.

– Też mi pan wybrał pupili! – zauważyła ona pogardliwie.

Niestety – to była sterta martwych królików. Odchrząknąłem ponownie i zbliżyłem się do kominka, powtarzając swoje uwagi na temat nielitościwej pogody tego wieczoru.

– Nie powinien był pan wychodzić z domu – powiedziała ona, wstając i sięgając po stojące na obramowaniu kominka malowane puszki na herbatę.

Poprzednio znajdowała się w pozycji niedostępnej dla światła, teraz zaś miałem dokładny widok całej jej twarzy i figury. Była smukła i najwyraźniej zupełnie niedawno przestała być dziewczyną – zachwycające kształty i najbardziej wyborna, mała twarz, jaką miałem kiedykolwiek przyjemność oglądać – rysy drobne, bardzo ładne, płowe albo raczej złote kędziory spadające swobodnie na jej delikatną szyję, i oczy – gdyby miały przyjemny wyraz, byłyby zniewalające – szczęściem dla mojego wrażliwego serca jedyne uczucie, jakie okazywały, było zawieszone w pół drogi pomiędzy pogardą i czymś w rodzaju desperacji, która zdawała się tutaj szczególnie nie na miejscu. Puszki były niemal poza jej zasięgiem, zrobiłem więc ruch, żeby jej pomóc, na co ona odwróciła się do mnie, jak uczyniłby to skąpiec, gdyby ktoś próbował pomóc mu liczyć jego złoto.

– Nie potrzebuję pańskiej pomocy – prychnęła. – Sama je ściągnę.

– O przepraszam! – pośpieszyłem z odpowiedzią.

– Czy był pan proszony na herbatę? – zapytała, wiążąc fartuch na czystej czarnej sukience i stojąc z łyżeczką herbaty zawieszoną nad czajniczkiem.

– Chętnie wypiłbym filiżankę – odparłem.

– Czy był pan proszony? – powtórzyła.

– Nie – powiedziałem z półuśmiechem. – To pani jest właściwą osobą, aby mnie zaprosić.

Rzuciła herbatę, łyżeczkę i wszystko w ogóle, po czym nadąsana wróciła na swoje krzesło, z czołem zmarszczonym i ze swą karminową dolną wargą wysuniętą niczym u dziecka, które zaraz się rozpłacze.

Tymczasem młody człowiek wciągnął na siebie obdarte wierzchnie okrycie i wyciągając się przed ogniem, patrzył na mnie kątem oka, zupełnie jakby była pomiędzy nami jakaś śmiertelna, niepomszczona zwada. Zacząłem się zastanawiać, czy był, czy też nie był służącym – jego ubranie i mowa były prostackie, zupełnie pozbawione rysu wyższości zauważalnego u pana i pani Heathcliff; gęste kasztanowe loki nierówne i zaniedbane, baki wdzierały się na policzki niczym u niedźwiedzia, ręce miał opalone jak zwykły robotnik, a jednak jego postura była swobodna, niemal wynios­ła, i nie wykazywał wcale owej właściwej służbie pieczołowitości w obsługiwaniu pani domu. W braku jasnych oznak jego kondycji uznałem, że lepiej powstrzymać się od zwracania uwagi na to dziwne zachowanie, a pięć minut później zjawienie się Heathcliffa uwolniło mnie – w jakimś stopniu przynajmniej – od tego niewygodnego położenia.

– Widzi pan, przyszedłem, zgodnie z obietnicą! – wykrzyknąłem, przyjmując wesoły ton. – I obawiam się, że przez tę pogodę zmuszony będę zostać jakieś pół godziny – jeśli udzieli mi pan na ten czas schronienia.

– Pół godziny? – powiedział, otrzepując z ubrania białe płatki. – Dziwię się, że wybrał pan akurat taką śnieżycę, żeby się wałęsać. Wie pan, że można zabłądzić na bagnach? Nawet ludzie, którzy dobrze znają te wrzosowiska, często gubią drogę w takie wieczory jak dziś; i powiem panu, że raczej nie ma szansy na poprawę.

– Może więc mógłbym wziąć za przewodnika któregoś z pańskich ludzi – zostałby w Thrushcross Grange do rana – czy użyczyłby mi pan któregoś?

– Nie, nie mogę.

– Och, doprawdy! Cóż, muszę więc zaufać własnemu rozumowi.

– Hmmm!

– Robis te herbate? – zapytał ten w wytartym ubraniu, przenosząc swoje dzikie spojrzenie ze mnie na młodą damę.

– Jemu też zrobić? – dodała ona, zwracając się do Heathcliffa.

– Rób, ale już! – zabrzmiała odpowiedź rzucona tak brutalnie, że aż się wzdrygnąłem. Ton tych słów znamionował prawdziwie złą naturę. Nie byłbym już teraz skłonny nazwać Heathcliffa kapitalnym gościem. Kiedy przygotowania były skończone, zaprosił mnie, mówiąc: – No, niechże pan przysunie sobie krzesło.

I tak wszyscy, łącznie z nieokrzesanym młodzianem przybliżyliśmy się do stołu; podczas gdy spożywaliśmy nasz posiłek, panowała surowa cisza.

Pomyślałem, że skoro to ja przywołałem chmurę, to moją powinnością jest też postarać się ją rozproszyć. Nie mogą przecież codziennie siedzieć tak ponuro i w takim milczeniu, to było niemożliwe – choćby nie wiadomo jak byli źli i kłótliwi – żeby ten ogólny wyraz zasępienia, który mają teraz na twarzach, był ich codziennym obliczem.

– To osobliwe – zacząłem w przerwie pomiędzy pochłonięciem jednej filiżanki herbaty i otrzymaniem następnej – to osobliwe, jak bardzo przyzwyczajenie może ukształtować nasze gusta i idee – wielu nie mogłoby sobie wprost wyobrazić obecności szczęścia w życiu pędzonym w takiej separacji od świata, jakie pan, panie Heathcliff, prowadzi, a jednak ośmielę się zauważyć, że otoczony przez rodzinę i z pańską miłą panią jako opiekuńczym duchem pańskiego domu i serca…

– Moją miłą panią! – przerwał z diabolicznym wręcz szyderstwem na twarzy. – A gdzież to ona – ta moja miła pani?

– Myślę o pańskiej żonie, pani Heathcliff.

– No cóż, tak – daje pan więc do zrozumienia, że jej duch przyjął stanowisko anioła-stróża i strzeże losów Wuthering Heights, nawet gdy jej ciało stąd odeszło. O to chodzi?

Spostrzegłszy, że popełniłem omyłkę, próbowałem ją naprawić. Mogłem był zauważyć, że zbyt wielka jest różnica wieku stron, aby prawdopodobne było ich małżeństwo. On miał około czterdziestki – w tym okresie mentalnego wigoru, w którym mężczyzna rzadko żywi złudzenia co do tego, by mógł być poślubiony z miłości przez młodą dziewczynę – to marzenie jest zarezerwowane dla pocieszenia schyłku naszych dni. Ona nie wyglądała na więcej niż lat siedemnaście.

I wtedy mnie olśniło – gbur przy moim boku, który pije herbatę z jakiejś miski i je chleb niemytymi rękami może być jej mężem – Heathcliff junior – to jasne. Oto są konsekwencje takiego zakopania się żywcem – wpadła w ręce tego chama z czystej niewiedzy, że istnieją lepsi! Smutno i żal – muszę pomyśleć, jak sprawić, aby pożałowała swego wyboru. Ta ostatnia uwaga może się wydać zarozumiała – ale taką nie była. Mój sąsiad wydał mi się wręcz odrażający, a wiedziałem – z doświadczenia – że sam jestem umiarkowanie atrakcyjny.

– Pani Heathcliff jest moją synową – powiedział Heathcliff, potwierdzając moje przypuszczenia. Mówiąc to, zwrócił w jej stronę szczególne spojrzenie, spojrzenie nienawiści – no, chyba żeby miał najbardziej przewrotny zespół mięśni twarzy, który nie wyrażałby, jak u innych ludzi, języka jego duszy.

– Ach, tak – teraz rozumiem – to pan jest szczęśliwie obdarowany prawem do owej dobroczynnej wróżki – zauważyłem, zwracając się do mego sąsiada.

To było jeszcze gorsze – młodzian oblał się purpurą i zacisnął pięści – miałem wrażenie, że zastanawia się, czy by się na mnie nie rzucić. Niebawem jednak się opanował i zdusił burzę w brutalnym przekleństwie wymamrotanym pod moim adresem, na które wszakże postarałem się nie zwrócić uwagi.

– Niewczesne pańskie domysły – zauważył mój gospodarz – żaden z nas nie ma zaszczytu posiadania praw do pańskiej dobrej wróżki – jej mąż nie żyje. Powiedziałem, że jest moją synową, musiała więc być żoną mojego syna.

– A ten młody człowiek jest…

– Z pewnością nie moim synem.

Heathcliff uśmiechnął się ponownie, jakby było raczej zbyt grubym żartem przypisywać mu ojcostwo tego tu oto niedźwiedzia.

– Moje nazwisko brzmi Hareton Earnshaw – warknął tamten – i doradzałbym panu respekt dla niego!

– Nie okazałem jego braku – rzuciłem w odpowiedzi, której wtórował wewnętrzny śmiech z godności, z jaką obwieścił swoje miano.

On utkwił we mnie swoje spojrzenie dłużej nieco, niż ja dbałem, by mu je zwracać – a to z powodu lęku, iż mogłoby mnie podkusić, aby dać mu w ucho albo uczynić swoją wesołość słyszalną. Zacząłem się czuć zdecydowanie nie na miejscu w tym uroczym kółku rodzinnym. Ponura atmosfera duchowa przytłaczała i czyniła bardziej nawet niż obojętnym otaczający mnie tu – w bezpośredniej bliskości płonącego kominka – fizyczny komfort; zdecydowałem, że dobrze się zastanowię, nim zaryzykuję znalezienie się pod tym dachem po raz trzeci.

Kiedy kwestię jedzenia mieliśmy już za sobą, i nikt nie raczył wyrzec nawet słowa towarzyskiej konwersacji, podszedłem do okna, aby sprawdzić stan pogody. Moim oczom ukazał się smutny widok – przedwcześnie nadchodziła ciemna noc, a niebo i wzgórza zbiły się w jeden, przejmujący zimnem wir wiatru i dławiącego śniegu.

– Nie przypuszczam, by było dla mnie możliwe pójść teraz do domu bez przewodnika! – wykrzyknąłem, nie mogąc się powstrzymać. – Drogi będą zupełnie zasypane; a nawet gdyby śnieg w ogóle nie padał, nie byłbym w stanie rozróżnić nic na stopę przed sobą.

– Hareton, wprowadź ten tuzin owiec na ganek przed stodołą. Zupełnie je zasypie, jeśli zostaną na noc w owczarni; i zagrodź je deską – powiedział Heathcliff.

– I co mam teraz ze sobą zrobić? – ciągnąłem ze wzrastającą irytacją.

Moje pytanie pozostało bez odpowiedzi, a kiedy się obejrzałem, zobaczyłem tylko Josepha niosącego w wiadrze kaszę dla psów, i nachylającą się nad ogniem panią Heathcliff – zabawiała się ona, paląc zapałki, które spadły z kominka, kiedy odstawiała na swoje miejsce puszkę z herbatą. Joseph, postawiwszy swój ciężar, rozejrzał się krytycznie po pokoju i zgrzytliwym głosem zachrobotał:

– Dziwie sie, jak wy tyz mozecie tak se tu darmo stoć, kiej uoni syscy pośli hań! Ale wyście som do nicego, skoda godoć, nigdy sie nie zmieniycie, pódziecie prościutyńko do piykła, jak waso matko psed womi!

Pomyślałem przez chwilę, że ta elokwentna przemowa skierowana jest do mnie, i odpowiednio rozwścieczony postąpiłem ku staremu draniowi z intencją wykopania go za drzwi. Pani Heathcliff jednakże powstrzymała mnie swoją odpowiedzią.

– Ty nikczemny stary hipokryto! – odpowiedziała. – Nie boisz się, kiedy wspominasz diabła, że ciebie samego porwie? Ostrzegam cię, przestań mnie drażnić, albo poproszę go o to, jako o specjalną łaskę! Ha! Popatrz tu, Joseph! – ciągnęła, biorąc z półki długą książkę w ciemnej okładce. – Pokażę ci, jak się już posunęłam w Czarnej Magii – niedługo będę umiała tyle, by zrobić w tym domu porządek. Czerwona krowa nie zdechła przypadkiem, a twojego reumatyzmu też nie można uważać za zrządzenie Opatrzności!

– Ooo, przeklęta, przeklęta! – dyszał staruch. – Niech Pan wybawi nas ode złego!

– Nie, nikczemniku! To ty jesteś prawdziwym łotrem! Wynoś się albo rzeczywiście stanie ci się coś złego! Zrobię figurki was wszystkich z wosku i gliny, i pierwszy, kto przekroczy granicę, którą naznaczę – nie powiem, co się mu stanie – ale zobaczycie! Wynoś się i pamiętaj, że mam na ciebie oko!

Mała wiedźma nadała swoim pięknym oczom pozór złowieszczości i Joseph, drżąc w prawdziwym przerażeniu, wyleciał z pokoju jak oparzony, modląc się i wykrzykując w biegu słowo „przeklęta”. Pomyślałem, że jej zachowanie było rodzajem ponurej zabawy, i teraz kiedy byliśmy sami, spróbowałem zainteresować ją swoim trudnym położeniem.

– Pani Heathcliff – powiedziałem szczerze – proszę wybaczyć, że ją niepokoję. Ośmielam się to uczynić, gdyż pewien jestem, iż z taką twarzą nie może pani nie mieć również dobrego serca. Proszę wskazać mi jakieś punkty orientacyjne, dzięki którym mógłbym odnaleźć drogę do domu – nie większe mam pojęcie o tym, jak mógłbym tam dotrzeć, niż pani wiedziałaby, jak dostać się do Londynu!

– Wróć pan, jak żeś przyszedł – odpowiedziała, zagłębiając się w krześle, ze świecą i książką otwartą przed sobą. – To prosta rada, ale najlepsza, jaką mogę dać.

– A więc, dowiedziawszy się, że znaleziono mnie martwym w bagnie albo w dziurze pełnej śniegu, sumienie pani nie wyszepcze, że to trochę pani wina?

– A czemu niby? Nie mogę przecież pana odprowadzić. Nie pozwoliliby mi dojść nawet do końca ogrodu.

– Pani! W taki wieczór jak dziś byłoby mi przykro prosić ją nawet o przekroczenie progu z mojego powodu! – wykrzyknąłem. – Chciałem, żebyś mi pani powiedziała, jak mam rozpoznać drogę, nie zaś byś mi ją pokazała; albo żebyś raczyła przekonać pana Heathcliffa, aby dał mi jakiegoś przewodnika.

– Kogo? Tu jest on, Earnshaw, Zillah, Joseph i ja. Kogo pan wybiera?

– A nie ma jakichś parobków na folwarku?

– Nie, nikogo więcej.

– Cóż, to znaczy, że będę musiał zostać tutaj.

– To już musi pan uzgodnić z gospodarzem. Ja nie mam nic do tego.

– Mam nadzieję, że będzie to dla pana nauczka, żeby więcej nie podejmować pochopnych wypraw po tych wzgórzach! – od wejścia kuchennego surowym głosem zawołał Heathcliff. – A co do zostania tutaj – to ja nie trzymam kwater dla gości – jeśli więc chce pan zostać, to będzie pan musiał dzielić łóżko z Haretonem albo z Josephem.

– Mogę spać tutaj na krześle – odpowiedziałem.

– Ooo nie, nie! Obcy to obcy, biedny czy bogaty – nie pozwolę nikomu panoszyć się tutaj, kiedy nie mam go na oku – rzekł ten arogancki łajdak. Z tą zniewagą skończyła się moja cierpliwość. Wyraziłem swoje oburzenie i ruszyłem na podwórze, w pośpiechu wpadając na Earnshawa. Było tak ciemno, że nie wiedziałem, jak stamtąd wyjść, i kiedy tak błądziłem, dosłyszałem kolejny przykład ich uprzejmego zachowania względem siebie. Z początku wydawało się, że młody człowiek chce przyjść mi z pomocą.

– Pójdę z nim do końca parku – powiedział.

– Pójdziesz z nim do diabła! – wykrzyknął jego pan (czy kim on tam był dla niego). – A kto się zajmie końmi, hę?

– Życie człowieka jest ważniejsze niż zaniedbanie koni przez jeden wieczór – ktoś musi pójść – wykrztusiła pani Heathcliff łagodniej, niżbym się tego spodziewał.

– Nie na twój rozkaz! – odciął się Hareton. – Jak ci na nim zależy, to lepiej siedź cicho.

– No to mam nadzieję, że jego duch będzie cię straszył; i mam też nadzieję, że pan Heathcliff nie znajdzie nowego dzierżawcy, nim Thrushcross Grange nie obróci się w ruinę – odpowiedziała ostro ona.

– Suchojcie, suchojcie, una ik wyklino! – wymamrotał Joseph, w którego stronę zmierzałem.

Siedział niedaleko, dojąc krowy przy świetle lampy, którą złapałem bez ceregieli i wykrzyknąwszy, że jutro ją odeślę, ruszyłem do najbliższej furtki.

– Ponie, ponie, un ukrod lampe! – wrzasnął stary, ruszając za mną w pościg. – Hej, Zgzytok! Hej, piesku! Hej, Wilk, łopcie go, łopcieee gooo!

Kiedy otwierałem bramkę, dwa włochate monstra rzuciły mi się do gardła, powalając mnie na ziemię i gasząc lampę, podczas gdy połączony rechot Heathcliffa i Haretona stał się zwieńczeniem mego upokorzenia i wściekłości. Na szczęście bestie owe wydawały się bardziej zainteresowane przeciąganiem łap, rozdziawianiem pysków i machaniem ogonami niż pożarciem mnie żywcem; zmartwychwstania jednakże nie byłyby w stanie znieść – i tak zmuszony zostałem leżeć tam dotąd, dopóki ich złośliwym panom nie spodoba się mnie uwolnić, przeto – pozbawiony kapelusza i drżący ze złości – nakazałem szubrawcom, aby to zrobili, grożąc, że jeśli będą mnie tak trzymać jeszcze przez minutę dłużej – i tu nastąpiła seria niespójnych zapowiedzi zemsty, które w nieokreślonej głębi swej jadowitości trącać musiały Królem Learem.

Gwałtowność tego wzburzenia wywołała u mnie obfite krwawienie z nosa; i tak Heathcliff wciąż się śmiał, a ja nadal złorzeczyłem. Nie wiem, jak mogłaby się zakończyć ta scena, gdyby w pobliżu nie znalazła się osoba bardziej rozsądna ode mnie i bardziej życzliwa niż on. Była to Zillah – tęga gospodyni, która w końcu wynurzyła się z domu, aby poznać przyczynę całej tej wrzawy. Myślała, że to któryś z nich rzucił się na mnie, i nie mając śmiałości, by zaatakować pana domu, zwróciła ogień swej wokalnej artylerii przeciwko młodszemu łajdakowi.

– No, panie Earnshaw – zawołała – zastanawiam się, co też pan niebawem wymyśli? Czy będziemy mordować ludzi na naszym progu? Widzę, że ja do tego domu nigdy nie przywyknę – no popatrzcie tylko na tego biedaka – on po prostu się dławi! Ciii, ciii; nie może pan tak pójść. Proszę wejść, coś na to poradzimy – no już dobrze, proszę się uspokoić.

I z tymi słowy nagle wylała mi na kark garnuszek lodowatej wody, po czym zaprowadziła mnie do kuchni. Pan Heathcliff przyszedł za nami, a jego chwilowa wesołość zgasła szybko w zwykłym dlań stanie przygnębienia.

Miałem okropne nudności, kręciło mi się w głowie, byłem omdlały, z konieczności więc zmuszony zostałem przyjąć gościnę pod jego dachem. Powiedział swej gospodyni, by dała mi trochę brandy, a potem udał się do innego pokoju, podczas gdy ona pocieszała mnie w moim smutnym położeniu i wypełniwszy jego polecenie – dzięki czemu nieco się ożywiłem – zaprowadziła mnie do łóżka.

ROZDZIAŁ III

Prowadząc mnie na górę, poleciła, bym zgasił świecę i nie robił hałasu, gdyż jej pan ma dość szczególne wyobrażenia na temat pokoju, do którego zmierzamy i nigdy nie pozwala nikomu tam spać. Zapytałem o powód. Nie znała go; odpowiedziała, że mieszka w tym domu dopiero od roku albo dwóch, a oni tutaj mają tak wiele osobliwych pomysłów, że przestała się już czemukolwiek dziwić.

Sam również zbyt byłem oszołomiony, by sobie zaprzątać tym głowę, zamknąłem więc drzwi za sobą i począłem szukać łóżka. Umeblowanie składało się z krzesła, komody na ubrania i wielkiej dębowej skrzyni z wyciętymi u góry prostokątnymi otworami przypominającymi nieco okna powozu. Zbliżywszy się do tej struktury, zajrzałem do środka i spostrzegłem, że był to rodzaj staromodnego łoża, zaprojektowanego bardzo wygodnie – tak aby zapobiec konieczności posiadania przez każdego z członków rodziny osobnego pokoju. W istocie mebel ten tworzył jakby mały gabinet, a parapet okna, który doń przylegał, służył jako stół. Trzymając świecę, wśliznąłem się za rozsuwane ścianki przepierzenia, zamknąłem je za sobą i poczułem się zabezpieczony przed kuratelą Heathcliffa i wszystkich innych.

Farba na parapecie, gdzie postawiłem świecę, pokryta była wydrapanymi napisami, a w jednym rogu leżało kilka ułożonych w stos zapleśniałych książek. Te napisy jednakże były tylko nazwiskiem powtarzanym we wszystkich kształtach liter dużych i małych – Catherine Earnshaw, tu i tam zmienionych w Catherine Heathcliff, a potem znowu w Catherine Linton.

W jałowym zobojętnieniu oparłem głowę o okno i niezmordowanie odczytywałem: Catherine Earnshaw – Heathcliff – Linton, aż w końcu oczy same mi się zamknęły. Nie odpoczywały jednak nawet pięciu minut, kiedy blask białych liter obwieszczających owe postaci wytrysnął z ciemności tak żywy jak ich widma – powietrze aż zaroiło się od nich. Podrywając się, aby rozproszyć natrętne imię, odkryłem, że kawałek knota świecy spadł na jeden ze starożytnych tomów, napełniając pokój wonią pieczonej skóry cielęcej. Zgasiłem go i, zdenerwowany pod wpływem zimna i uporczywych nudności, usiadłem i rozłożyłem uszkodzoną księgę na kolanach. Był to Nowy Testament, nędznie wydrukowany i okropnie cuchnący pleśnią. Czysta karta na początku nosiła taką oto inskrypcję: Catherine Earnshaw, jej książka i datę mniej więcej sprzed ćwierć wieku. Zamknąłem ją i brałem po kolei następne, aż przejrzałem wszystkie. Biblioteka Catherine była dobrze dobrana, a stan jej rozpadu świadczył, że była też nieźle używana, choć nie całkiem do prawowitych celów: rzadko bowiem zdarzało się, by jakiś rozdział uniknął dopisanych piórem komentarzy – a przynajmniej na takie wyglądających zapisków – pokrywały one każdy kawałek przestrzeni, który drukarz pozostawił pusty. Niektóre były oderwanymi zdaniami, inne fragmenty zaś przybierały formę regularnego pamiętnika, nabazgranego nieforemnym, dziecięcym pismem. Na górze zupełnie niezadrukowanej strony (cóż to musiał być za skarb, kiedy go odkryto!) z rozbawieniem dostrzegłem trafną karykaturę naszego przyjaciela Josepha – kostropatą, ale też i znakomicie narysowaną. Owa nieznana Catherine wzbudziła natychmiast moje zainteresowanie i spróbowałem odczytać jej wyblakłe hieroglify.

„Co za okropna niedziela – rozpoczynał się akapit – tak bym chciała, żeby ojciec znów był z nami! Hindley jest obmierzłym zastępcą, jego postępowanie wobec Heathcliffa jest okrutne. H. i ja mamy zamiar się zbuntować – dziś wieczór podejmiemy pierwsze kroki.

Przez cały dzień lał deszcz, nie mogliśmy pójść do kościoła, więc Joseph musiał zwołać kongregację na poddaszu i podczas gdy Hindley i jego żona wygrzewali się na dole przed buzującym ogniem, robiąc wszystko oprócz czytania Biblii – za to ręczę – Heathcliff, ja i nieszczęsny chłopak od koni zostaliśmy zmuszeni, by wziąć nasze modlitewniki i pójść na górę. Usadzono nas w rzędzie, na worku z ziarnem – marudnych i trzęsących się z zimna – mieliśmy nadzieję, że Joseph też będzie się trząsł i przez wzgląd na samego siebie uraczy nas krótką homilią. Płonne nadzieje! Nabożeństwo trwało dokładnie trzy godziny, a mimo to, kiedy mój brat zobaczył, że schodzimy na dół, miał taką minę, jakby chciał powiedzieć: Co, już skończone? Zwykle w niedzielne popołudnia pozwalano się nam bawić, jeśli nie robiliśmy zbyt wiele hałasu, a teraz najmniejszy nawet chichot jest powodem, aby posłać nas do kątów.

– Zapominacie, że macie tu pana! – powiada ten tyran. – Rozwalę pierwszego, kto wyprowadzi mnie z równowagi! Żądam absolutnego spokoju i ciszy. O, chłopcze – czy to ty? Frances, kochanie – pociągnij no go za włosy – słyszałem, że trzaskał palcami.

Frances żwawo go pociągnęła, a potem usiadła na kolanach małżonka, i tak tam siedzieli jak dwoje dzieci – całując się i gadając głupoty przez godzinę – idiotyczna paplanina, której my byśmy się wstydzili. Ułożyliśmy się pod kredensem na tyle wygodnie, na ile to było możliwe. Spięłam nasze fartuszki razem i powiesiłam je w charakterze zasłony, aż tu nagle przychodzi Joseph, który był po coś w stajni. Rozerwał moje dzieło, dał mi w ucho i zakrakał:

– Pon dopiro co pochowony i świynty dziyń nie skońcony, słowa Jewangielji jesce w usoch mocie i juz se bedziecie zabowy uzondzoć! Stydu ni mocie? Siadoć mi tu, wy dzieciska psebzydłe! Doś tu dobryk ksionzków mocie, ino co byście ik cytoć kcieli; siadnijcie se i pomyście o dusoch wasych!

Mówiąc to, zmusił nas do takiego ułożenia się, aby mógł nas dosięgnąć słaby płomień z odległego paleniska i oświetlić tekst z tomiszczy, którymi nas przywalił. Nie mogłam tego znieść. Chwyciłam za grzbiet obdartą księgę i wrzuciłam ją do psiej budy, zarzekając się, iż nie cierpię pobożnych książek, a Heathcliff tak kopnął swoją, że trafiła w to samo miejsce. Toż to był dopiero wrzask!

– Ponie Hindley! – krzyczał nasz kapelan. – Ponie Hindley, pódźcies wy tu! Ponna Cathy uodłupoła tył uode Psyłbicy Zbawienio, a Heath­cliff kopnoł piyrsom cyńść Syrokiyj Drogi do Zatraceniooo! To juz jes całkiem uobmierzłe, ze wy jem pozwolocie na takie breweryje. Eeech! Starsy pon to by jem za to spuścił boty – ale juz ci go ni ma!

Hindley przybiegł zaraz ze swego raju przy palenisku i chwytając jedno z nas za kołnierz, a drugie za ramię, wrzucił oboje do zmywalni, gdzie – jak to uroczyście oświadczył Joseph: «Stary Biys weźnie wos jak amen w pacizu» – i tak pocieszeni musieliśmy poszukać sobie osobnych kątów, aby tam oczekiwać przybycia tego ostatniego. Ja znalazłam tę książkę, dosięgłam z półki kałamarz, uchyliłam nieco drzwi, aby mieć trochę światła, i na dwadzieścia minut zajęłam się pisaniem, ale mój towarzysz jest niecierpliwy i zaproponował, abyśmy wzięli płaszcz dojarki i pod jego osłoną poszli się przejść po wrzosowiskach. Niezły pomysł – i tak, kiedy ten zrzędny staruch przyjdzie tu z powrotem, będzie mógł sądzić, że jego proroctwo się spełniło – a nam nie może być bardziej zimno i wilgotno tam na deszczu, niż jest tutaj”.

* * *

Przypuszczam, że Catherine wypełniła swój zamysł, albowiem następne zdanie przybrało już inny ton – stał się on płaczliwy.

„Nigdy bym nie przypuściła, że Hindley kiedyś spowoduje, że będę tak gorzko płakać! – napisała. – Głowa boli mnie tak, że nie jestem w stanie złożyć jej na poduszce i wciąż nie mogę przestać. Biedny Heathcliff! Hindley nazywa go przybłędą i nie pozwala mu siedzieć z nami, ani z nami jeść, i mówi, że Heathcliff i ja nie możemy się już razem bawić, grozi też, że wyrzuci go z domu, jeśli złamiemy te nakazy. Wini naszego ojca (jak śmie!?) za to, że traktował Heathcliffa zbyt pobłażliwie, i przysięga, że pokaże mu, gdzie jest jego miejsce…”.

* * *

Zacząłem trochę przysypiać nad tą zamazaną stroną – moje oczy wciąż przebiegały od pisma ręcznego do drukowanego. Zobaczyłem czerwony, ozdobny tytuł: Siedemdziesiąt Razy Siedem i Pierwszy z Siedemdziesięciu Jeden.[1]Nabożny dyskurs dany przez Wielebnego Jabeza Branderhama w Kaplicy w Gimmerden Sough. I podczas gdy na wpół świadomie łamałem sobie głowę nad tym, co też Wielebny Branderham może wydobyć ze swego tematu, opadłem na łóżko i zasnąłem. Niestety – jakież mogą być skutki złej herbaty i złego nastroju! Bo cóż innego mogło spowodować, bym miał aż tak okropną noc? Nie pamiętam innej, którą mógłbym z tamtą porównać – i to odkąd w ogóle stałem się zdolny do odczuwania cierpienia.

Zacząłem śnić, niemal zanim jeszcze przestałem czuć, gdzie się znajduję. Wydawało mi się, że jest już rano i wybrałem się w drogę powrotną do domu z Josephem jako przewodnikiem. Śnieg leżał na drodze głęboki na jard i kiedy tak się w nim zapadaliśmy, mój towarzysz zamęczał mnie nieustannymi wymówkami, że nie wziąłem ze sobą laski pielgrzyma, mówiąc, że bez niej nie dostanę się do domu, i chełpliwie wymachując ciężką i grubą maczugą, którą jak rozumiałem, nazywał właśnie laską pielgrzyma. Przez moment uznałem za absurd, że będę potrzebować aż takiej broni, aby wejść do własnego domu. I wtedy przyszła mi do głowy nowa myśl – nie szedłem do swojego domu – zmierzaliśmy do miejsca, gdzie nauczał słynny Jabez Branderham – ten od tekstu „Siedemdziesiąt Razy Siedem”, i gdzie ktoś z nas, kto popełnił ów „Pierwszy z Siedemdziesięciu Jeden” – nie wiedziałem czy Joseph, czy kaznodzieja, czy może ja sam – ma zostać publicznie napiętnowany i wykluczony ze wspólnoty wiernych.

Doszliśmy do kaplicy. Trafiłem do niej zresztą kiedyś na jawie – podczas przechadzek po okolicy – zdarzyło się to nawet dwa czy trzy razy. Leży ona w zagłębieniu pomiędzy dwoma wzgórzami, jest to jakby wzniesione zagłębienie, niedaleko bagna, którego torfowa wydzielina znakomicie spełnia – jak mawiają – zadania balsamizacji – przynajmniej na tych kilku trupach, które tam znaleziono. Dach zachował się do dziś w całości, ale jako że pensja duchownego wynosi zaledwie dwadzieścia funtów per annum, a dom składa się z dwóch pokoi, które grożą rychłym połączeniem się w jeden, nikt nie chce podjąć obowiązków pastora – tym bardziej że jak się o tym mówi ostatnio – jego trzódka pozwoliłaby mu raczej umrzeć z głodu, niżby miała powiększyć jego dochód choćby o jeden pens z własnej kieszeni.

Jednakże w moim śnie Jabez miał pełne, uważne audytorium i wygłaszał – o dobry Boże! – jakież kazanie – podzielone na czterysta dziewięćdziesiąt części, a każda z nich równa była zwykłej przemowie z ambony, i każda omawiała osobny grzech! Gdzie tych grzechów szukał, nie umiałbym powiedzieć. Miał własny sposób interpretacji biblijnego wersetu i wydawało się konieczne, aby bracia jego zmuszeni byli przy każdej okazji popełniać inne grzechy. Były one najdziwaczniejszego rodzaju – kuriozalne przewiny, jakich wcześniej nawet sobie nie wyobrażałem.

Och, jakże byłem już zmęczony. Jak się wierciłem, ziewałem, drzemałem i znowu się budziłem! Jak się szczypałem i kłułem, i tarłem oczy, i wstawałem, i siadałem, i szturchałem Josepha, żeby dał mi znać, jeśli kaznodzieja w ogóle kiedyś skończy. Zostałem zmuszony, by wysłuchać wszystkiego do końca – wreszcie osiągnął ów Pierwszy z Siedemdziesięciu Jeden. W tym przełomowym momencie poczułem nagłe natchnienie, by wstać i zdemaskować Jabeza Branderhama jako grzesznika, który popełnił grzech, dla jakiego nie ma wybaczenia.

– Szanowny Bracie! – krzyknąłem. – Siedząc tutaj, w tych czterech ścianach, za jednym posiedzeniem przecierpiałem i wybaczyłem czterysta dziewięćdziesiąt części twojego kazania. Siedemdziesiąt razy po siedem razy zabierałem swój kapelusz, aby stąd wyjść – siedemdziesiąt razy po siedem razy ty niedorzecznie zmuszałeś mnie, bym pozostał. Czterysta dziewięćdziesiąty raz to już jest za dużo! Bracia w męczeństwie – na niego! Ściągnijcież go stamtąd i zmiażdżcie na atomy, żeby miejsce, które go zna, już go nie poznało!

– Tyś jest ten człowiek! – krzyknął Jabez po uroczystej pauzie, pochylając się nad swą poduszką. – Siedemdziesiąt razy po siedem wykrzywiałeś i rozdziawiałeś swoją fizjonomię – siedemdziesiąt razy po siedem razy radziłem się duszy swojej – oto i niemoc ludzka, mówiłem sobie – to też może być wybaczone! Ale Pierwszy z Siedemdziesięciu Jeden grzech został popełniony. Bracia – wykonajcie na nim wyrok, jako napisano. To jest chwałą wszystkich Jego świętych!

Kiedy to polecenie zostało wydane, całe zgromadzenie ruszyło na mnie ławą, wznosząc swe laski pielgrzymie, a ja nie mając nic do obrony, zacząłem się mocować z Josephem – najbardziej zawziętym i najbliższym napastnikiem – próbując wyrwać mu jego laskę. W trakcie przepychania się tłumu kilka pałek zostało skrzyżowanych, a kilka ciosów, wycelowanych we mnie, spadło na inne łby. Niebawem już cała kaplica rozbrzmiewała od wymiany ciosów – ręka każdego była przeciwko sąsiadowi, a Branderham, niechętnie pozostając biernym, wylewał swój zapał w potokach głośnych uderzeń w ambonę, która odpowiadała tak żwawo, że w końcu – ku mojej niewysłowionej uldze – obudziła mnie. I cóż to było, co spowodowało ten przerażający zgiełk? Co zagrało rolę Jabeza w całej tej awanturze? Po prostu gałąź jodłowa, która kiedy zadął wiatr, dotykała kraty okna i tłukła suchymi szyszkami o szyby! Nasłuchiwałem podejrzliwie przez chwilę, a wykrywszy winowajcę, odwróciłem się i zasnąłem, i śniłem znów – rzeczy jeszcze gorsze niż poprzednio – jeśli to tylko możliwe.

Tym razem pamiętałem, że leżę w dębowej skrzyni i słyszałem wyraźnie porywisty wiatr i zacinanie śniegu, słyszałem też, że gałąź jodły znów zaczęła wydawać swój drażniący dźwięk i przypisałem go właściwej przyczynie, ale irytował mnie tak bardzo, że postanowiłem go uciszyć, jeśli tylko będzie to możliwe. Wydawało mi się, że wstałem i próbowałem otworzyć okno. Haczyk był jednak przylutowany do skobla – okoliczność tę zauważyłem na jawie, ale we śnie zapomniałem o niej.

– Tak czy siak muszę to przerwać! – wymamrotałem, wypychając jedną szybkę i wyciągając rękę, aby pochwycić złośliwą gałąź, ale zamiast na niej moje palce zacisnęły się na palcach małej, lodowatej dłoni! Przenikająca groza koszmaru spadła na mnie – próbowałem wycofać rękę, ale ta mała dłoń przyczepiła się do niej i bardzo smutny głos łkał:

– Wpuść mnie, wpuść mnie!

– Kim jesteś? – zapytałem, próbując się uwolnić.

– Catherine Linton – odpowiedział drżący głos (i dlaczegóż to akurat – Linton? – widziałem wszak nazwisko Earnshaw dwadzieścia razy częściej). – Wracam do domu – zgubiłam się na wrzosowiskach!

Po tych słowach niejasno dostrzegłem zaglądającą przez szybę dziecięcą twarzyczkę. Strach uczynił mnie okrutnym – zrozumiawszy, że bezcelowym jest starać się wyrwać z jej uścisku, pociągnąłem ją za nadgarstek ku rozbitej szybie i zacząłem trzeć tam i z powrotem, aż krew trysnęła na pościel. Ale ona nie przestawała jęczeć:

– Wpuść mnie! – i wciąż utrzymywała swój żelazny chwyt, wprost doprowadzając mnie do szaleństwa ze strachu.

– Jak mam to zrobić? – zapytałem w końcu. – Uwolnij mnie, jeśli chcesz, żebym cię wpuścił!

Jej palce się rozluźniły, a ja natychmiast wyrwałem rękę, szybko ułożyłem książki w piramidę, żeby zasłonić dziurę w oknie, i zatkałem uszy, aby nie słyszeć jej żałosnych próśb.

Wydawało mi się, że trzymałem je zatkane przez ponad kwadrans, ale w chwili kiedy otworzyłem je ponownie, posępny jękliwy płacz rozlegał się nadal!

– Odejdź! – krzyknąłem. – Nigdy cię nie wpuszczę, choćbyś błagała przez dwadzieścia lat.

– To już jest dwadzieścia lat – łkał głos – dwadzieścia lat. Błąkam się już od dwudziestu lat!

Wtedy sterta książek poruszyła się, jakby pchnięta do przodu przez słabe drapanie z zewnątrz. Chciałem skoczyć na równe nogi, ale nie mogłem się poruszyć, więc w obłędzie przerażenia zacząłem wyć na cały głos. Ku mojemu zmieszaniu odkryłem, że wyłem nie tylko w śnie – pośpieszne kroki zbliżyły się do drzwi mojego pokoju, ktoś otworzył je krzepką dłonią i światło zamigotało w otworach u góry łóżka. Usiadłem – wciąż drżąc i ścierając pot z czoła – intruz zdawał się zastanawiać i coś do siebie mamrotał. W końcu na pół szeptem zapytał, najwyraźniej nie spodziewając się żadnej odpowiedzi:

– Jest tu kto?

Uznałem, iż lepiej będzie ujawnić swą obecność – poznałem bowiem głos Heathcliffa i bałem się, że będzie kontynuował swoje poszukiwania, jeśli zachowam milczenie. Z taką intencją odwróciłem się i rozsunąłem ścianki łoża. Nieprędko zapomnę efekt, jaki tym wywołałem.

Heathcliff – w koszuli i w spodniach – stał obok wejścia, ze świecą kapiącą mu na palce i twarzą tak białą jak ściana za nim. Pierwszy zgrzyt dębowego przepierzenia poraził go niczym wstrząs elektryczny – świeca wypadła z jego rąk i potoczyła się na odległość kilku stóp, a jego poruszenie było tak wielkie, że ledwie zdołał ją podnieść.

– To tylko ja, pański gość! – zawołałem, nie chcąc, aby nadal się upokarzał, okazując tchórzostwo. – Miałem nieszczęście krzyczeć przez sen, z powodu koszmaru. Przepraszam, jeśli pana zaniepokoiłem.

– Och, żeby pana diabli, panie Lockwood! Idź pan do… – zaczął mój gospodarz, stawiając świecę na krześle, gdyż nie był w stanie utrzymać jej prosto. – Kto pana zaprowadził do tego pokoju? – pytał dalej, wbijając paznokcie w dłonie i zgrzytając zębami, aby opanować konwulsje szczęk. – Kto to zrobił? Wywalę ich wszystkich z domu, natychmiast!

– Pańska służąca, Zillah – odpowiedziałem, wyskakując z łóżka i szybko wdziewając ubranie. – Nie dbam o to, co pan z nią zrobi, panie Heathcliff – w pełni na to zasłużyła. Przypuszczam, że moim kosztem chciała mieć kolejny dowód, że pokój ten jest nawiedzony. Tak – jest – roi się tu od duchów i upiorów! Miał pan rację, zamykając go na klucz, zapewniam pana. Nikt by panu nie podziękował za spoczynek w takiej norze!

– Co pan przez to rozumie? – zapytał Heathcliff. – I co pan robi? Niechże się pan kładzie, skoro już pan tu jest – noc się jeszcze nie skończyła – ale na miłość boską niech pan już więcej nie wydaje tych ohydnych wrzasków; nic nie może tego usprawiedliwić, chyba żeby panu gardło podrzynali!

– Jeśliby ten mały diabeł dostał się tu przez okno, niechybnie by mnie udusił! – odpowiedziałem. – Nie będę więcej znosił prześladowań ze strony pańskich gościnnych przodków. Czy Wielebny Jabez Branderham nie był czasem krewnym pańskim ze strony matki? A ta jędza Catherine Linton, Earnshaw czy jak jej tam – toż to dopiero musiał być odmieniec – przeklęta grzesznica! Powiedziała mi, że błąka się po ziemi już od dwudziestu lat – stosowna kara za śmiertelne grzechy – nie wątpię!

Zaledwie wypowiedziałem te słowa, przypomniałem sobie, że nazwiska Heathcliffa i Catherine były w owej książce połączone ze sobą, co aż do tej chwili kompletnie umknęło mi z pamięci. Zawstydziłem się swojej nieuprzejmości, ale nie pokazując po sobie, że mam świadomość popełnienia obrazy, śpiesznie dodałem:

– Prawda jest taka, że spędziłem pierwszą część nocy na… – i tu się zatrzymałem – już miałem bowiem powiedzieć: na przeglądaniu tych starych ksiąg – a to mogłoby zdradzić moją wiedzę na temat tak drukowanej, jak i ręcznie dopisanej ich zawartości. Tak więc poprawiwszy się, ciągnąłem: – Na odczytywaniu imion wydrapanych na parapecie. Monotonne zajęcie, obliczone na to, by zapaść w sen, jak liczenie albo…

– A cóż pan sobie myśli, przemawiając do mnie w ten sposób? – z dziką gwałtownością zagrzmiał Heathcliff. – Jak… jak pan śmie, pod moim dachem? Boże! On chyba zwariował! – I tu z wściekłością walnął się w czoło.

Nie wiedziałem, czy mam się o ten język obrazić, czy też kontynuować wyjaśnienia, ale on zdawał się być tak bardzo poruszony, że aż zrobiło mi się go żal, i opowiadałem dalej o swoich snach, zapewniając, iż nigdy wcześniej nie słyszałem nazwiska Catherine Linton, ale że wielokrotne przeczytanie go stworzyło obraz, który ucieleśnił się, kiedy nie miałem już wyobraźni pod kontrolą. Kiedy tak mówiłem, Heathcliff stopniowo jakby się osuwał i w końcu siedział niemal zupełnie ukryty za łóżkiem. Jednakże z jego nieregularnego, przerywanego oddechu wnosiłem, że stara się przezwyciężyć nadmiar gwałtownych wzruszeń. Nie chcąc pokazać mu, że słyszę tę walkę, ubierałem się raczej głośno, patrząc na zegarek i mówiąc do siebie:

– Jeszcze nie ma trzeciej! Przysiągłbym, że to już szósta. Czas stoi tutaj w miejscu – bo ani chybi, musieliśmy pójść spać o ósmej!

– W zimie zawsze o dziewiątej, a pobudka o czwartej – powiedział mój gospodarz, powstrzymując jęk, i jak mi się zdawało z ruchu jego ramienia – ocierając z oka łzę. – Panie Lockwood – dodał – może pan pójść do mojego pokoju – będzie pan tylko zawadzał, schodząc na dół tak wcześnie, a przez pańskie dziecinne krzyki mój sen poszedł już w diabły.

– I mój także – odparłem. – Pochodzę sobie do świtu po podwórzu, a potem pójdę, i może się pan już więcej nie obawiać mojego najścia. Zostałem na dobre wyleczony z szukania przyjemności w towarzystwie, tak na wsi, jak i w mieście. Rozsądny człowiek winien znajdować wystarczającą kompanię w sobie samym.

– Wyśmienita kompania! – mruknął Heathcliff. – Bierz pan świecę i idź pan, gdzie się panu podoba. Niebawem do pana dołączę. Ale niechże się pan trzyma z dala od podwórza – psy są spuszczone, a w dużej izbie – tam Juno trzyma straż – cóż, nie pozostaje panu nic, jak tylko kręcić się po schodach i korytarzach. Ale idź pan już stąd! Ja przyjdę za dwie minuty!

Posłuchałem go – na tyle przynajmniej, by opuścić pokój. Kiedy stałem nieruchomo za drzwiami – nie wiedząc, dokąd prowadzą wąskie korytarze – stałem się mimowolnym świadkiem manifestacji zabobonu ze strony mego gospodarza, która w osobliwy sposób przeczyła okazywanemu przezeń zdrowemu rozsądkowi. Wszedł bowiem na łóżko i szarpnięciem otworzywszy kratę okienną, wybuchnął niepohamowanym płaczem.

– Przyjdź! Przyjdź! – łkał. – Cathy, proszę cię przyjdź. Och, przyjdź – raz jeszcze! Ooo, ukochanie serca mego, usłysz mnie w końcu, o Catherine!

Duch jednak – jak to duch – okazał się kapryśny i nie dał znaku swego istnienia, i tylko śnieg i wiatr zawirowały dziko na wskroś pokoju, dosięgając nawet miejsca, gdzie stałem, gasząc moją świecę.

Taka była udręka w wybuchu żalu, który towarzyszył tym majaczeniom, że współczucie nakazało mi nie zważać na ich oczywiste szaleństwo i wycofałem się, na poły wściekły, że w ogóle je usłyszałem i zirytowany tym, iż opowiedziałem mu swój śmieszny koszmar – który musiał być powodem tych męczarni – nie rozumiałem jednak zupełnie, dlaczego tak było. Zszedłem ostrożnie ku niższym regionom i wylądowałem w kuchni, gdzie resztka starannie zgarniętych w jedno miejsce popiołów pozwoliła mi na nowo rozpalić świecę. Nic się nie poruszało oprócz cętkowanego, szarego kota, który z tych popiołów wypełzł i pozdrowił mnie płaczliwym miauknięciem.

Obok paleniska stały dwie półokrągłe ławy, na jednej z nich wyciągnąłem się sam, drugą zaś zajęło kocisko. Obaj zdążyliśmy się już trochę zdrzemnąć, zanim ktoś wtargnął do naszej kryjówki – a był to Joseph, spuszczający przez drzwiczki u góry drewnianą drabinę, której drugi koniec ginął gdzieś w głębi dachu – jak przypuszczałem, był to właz na jego stryszek. Rzucił złowrogie spojrzenie na mały płomień, który sobie rozpaliłem, zrzuciwszy kota z jego podwyższenia, siebie samego ustanowił na tym miejscu i rozpoczął operację nabijania tytoniem trzycalowej fajki. Moja obecność w jego sanktuarium musiała niewątpliwie zostać uznana za akt zuchwalstwa zbyt haniebny, by w ogóle go zauważyć – Joseph w ciszy przytknął ustnik do warg, skrzyżował ramiona i wypuścił dym. Pozwoliłem mu cieszyć się tą rozkoszą w spokoju. Kiedy pociągnął ostatnią chmurę dymu, wydał z siebie głębokie westchnienie i oddalił się tak dostojnie, jak przyszedł.

Następnie dało się słyszeć nieco bardziej sprężysty krok – i tym razem otworzyłem już usta, aby powiedzieć „dzień dobry” – zaraz jednak je zamknąłem, nie wyrzekłszy pozdrowienia, oto bowiem Hareton Earnshaw spełniał swą cichą poranną modlitwę w serii przekleństw skierowanych przeciwko wszystkim obiektom, jakie napotykał, poszukując łopaty czy też szufli do odgarniania śniegu. Rzucił spojrzenie na ławę, rozszerzył nozdrza i chyba nie więcej myślał o wymianie grzeczności ze mną, co z moim towarzyszem kotem. Z jego poczynań wywnioskowałem, że wolno już wyjść, i porzucając swoje twarde posłanie, zrobiłem ruch w jego kierunku. Zauważył to i uderzył końcem szufli w wewnętrzne drzwi, za pomocą nieartykułowanego pomruku dając do zrozumienia, że to tam właśnie powinienem się udać, jeśli chcę zmienić miejsce swego pobytu.

W pomieszczeniu, do którego prowadziły drzwi, kobiety były już na nogach – Zillah kolosalnym miechem zmuszała iskry do podjęcia drogi w górę komina, a pani Heathcliff, klęcząc przy kominku, czytała książkę oświetlaną przez rozpalający się płomień. Trzymała rękę pomiędzy oczami a ogniem dobywającym się z pieca i wydawała się bardzo pochłonięta swoim zajęciem, porzucając je tylko po to, by zbesztać służącą za to, że obsypała ją iskrami, albo by od czasu do czasu odepchnąć psa, który zbyt zuchwale wpychał nos prosto w jej twarz. Zdziwiłem się, gdy ujrzałem tam również Heathcliffa. Stał przy ogniu plecami do mnie, kończąc właśnie burzliwą scenę z biedną służącą, która raz po raz przerywała swą robotę, by szarpnąć za rąbek fartucha i wydać odgłos pełen oburzenia.

– A ty… ty nędzna…! – krzyczał, kiedy wszedłem, zwracając się do swojej synowej i używając określenia tak nieszkodliwego jak „kaczka” albo „owca”, a jednak zazwyczaj zastępowanego przez trzy kropki. – Ty znowu z tymi swoimi głupimi sztuczkami? Oni wszyscy zarabiają na swój chleb, a ty żyjesz z mojej łaski! Odłóż te śmieci i znajdź sobie jakieś zajęcie. Zapłacisz ty mi za to, że muszę cię mieć wiecznie przed oczami – słyszysz, jędzo przeklęta?

– Odłożę swoje śmieci, dlatego że gdybym odmówiła, możesz mnie do tego zmusić – odparła młoda dama, zamykając książkę i rzucając ją na krzesło. – Ale nie będę robić nic, prócz tego, na co będę miała ochotę, choćbyś sobie język od przekleństw wykręcił!

Heathcliff podniósł rękę, ona zaś – najwidoczniej zaznajomiona już z jej wagą – odskoczyła na bezpieczną odległość. Nie mając ochoty na oglądanie widowiska w postaci zapasów psa z kotem, żywo postąpiłem naprzód – jakbym koniecznie chciał wraz z nimi skorzystać z ciepła paleniska i jakbym zupełnie nic nie słyszał z przerwanej właśnie dysputy. Oboje mieli na tyle przyzwoitości, by zawiesić dalsze kroki wojenne, Heathcliff umieścił swoje pięści w miejscu chronionym od pokusy, czyli we własnych kieszeniach, a pani Heath­cliff wykrzywiła szyderczo usta i odeszła w stronę oddalonej ławy, gdzie trzymając się danego słowa, odgrywała rolę posągu przez resztę czasu, który tam spędziłem – a ten nie był długi. Odmówiłem przyłączenia się do ich śniadania i wraz z pierwszym blaskiem świtu skorzystałem ze sposobności wyjścia na świeże powietrze, które było teraz czyste, nieruchome i zimne niczym lód.

Zanim jeszcze doszedłem do granicy ogrodu, mój gospodarz zawołał, bym się zatrzymał, i zaproponował, że przeprowadzi mnie przez wrzosowiska. Dobrze, że to zrobił, albowiem całe zbocze wzgórza było teraz jednym białym, pokrytym bałwanami oceanem, a skarpy i doły bynajmniej nie wskazywały odpowiadających im wzniesień i obniżeń terenu. Wiele wykopanych w ziemi jam[2] było teraz wypełnionych równo z powierzchnią, a całe pasma ułożonych z kamieni kopców, będących pozostałością niegdysiejszego wydobycia, zostały wymazane z mapy, którą wczorajsza przechadzka pozostawiła w mej pamięci. Zanotowałem wówczas ciągnące się po jednej stronie drogi, oddalone od siebie o sześć, siedem jardów, płyty kamienne, które rozmieszczono wzdłuż całego tego pustkowia; były one ustawione pionowo i pomazane wapnem, aby służy jako punkty orientacyjne w ciemnościach, a także gdy opady takie jak wczorajszy powodowały, że nietrudno byłoby zboczyć z bezpiecznej drogi wprost w głębokie bagna. Dziś jednak, oprócz pojawiających się tu i ówdzie niewyraźnych punktów, wszystkie ślady ich istnienia zostały wymazane i mój towarzysz uznał za konieczne ostrzegać mnie nierzadko, bym skierował się w prawo albo w lewo, kiedy ja właśnie wyobrażałem sobie, iż dokładnie śledzę przebieg krętej drogi.

Niewiele słów wymieniliśmy po drodze, a kiedy dotarliśmy do bramy parku Thrushcross Grange, on zatrzymał się i powiedział, że tu już nie zabłądzę. Nasze pożegnanie sprowadziło się do pośpiesznego ukłonu, po czym ruszyłem dalej, zdany już tylko na własne siły, jako że domek stróża nie był jak dotąd obsadzony. Odległość od bramy do folwarku wynosi dwie mile, ale sądzę, że udało mi się zrobić z nich cztery – a to gubiąc się pośród drzew i zapadając po szyję w śniegu – perturbacje takie oszacować może ten tylko, kto sam ich kiedy doświadczył. Jakiekolwiek by jednak były te moje wędrówki, zegar bił dwunastą, kiedy wchodziłem do domu, a to dawało dokładnie godzinę na każdą milę zwykłej drogi z Wuthering Heights.

Gospodyni oraz jej satelici[3] wylegli, aby gromko mnie powitać – całkowicie już spisanego na straty – wszyscy bowiem przypuszczali, że zginąłem ostatniej nocy i zastanawiali się, jak też mają się zabrać do poszukiwania moich szczątków. Poprosiłem, żeby się uspokoili, skoro widzą, iż wróciłem, i zdrętwiały na kość dowlokłem się na górę, gdzie zmieniwszy ubranie, chodziłem w kółko przez trzydzieści albo i czterdzieści minut, żeby przywrócić krążenie, po czym udałem się do gabinetu – słaby jak kocię – niemal za bardzo, by móc cieszyć się wesoło trzaskającym ogniem i dymiącą kawą, którą służąca przygotowała mi dla pokrzepienia.