Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Wilcza godzina

Wilcza godzina

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65836-53-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wilcza godzina

Wilno A.D. 1905

Wynalazek alchemików z Uniwersytetu Wileńskiego wywrócił życie w Europie do góry nogami. Teraz między miastami Aliansu latają potężne sterowce, po ulicach jeżdżą karety parowe, porządku pilnują golemy, a mechanicy konstruują automatony.

Wilno wyrwało się ze szponów Imperium Rosyjskiego i stało się wolnym miastem – ośrodkiem postępu, nauki i mistyki. A teraz grozi mu niebezpieczeństwo.

Tajemnice alchemiczne, przebiegli szpiedzy, tajne organizacje, miłosne intrygi, przerażające morderstwa, okrutne potyczki w wileńskiej przestrzeni powietrznej, ponure podziemia i dobrze znane postaci historyczne przedstawione w nowym świetle. Przygotujcie się na grozę i niebezpieczeństwa w pierwszej litewskiej powieści steampunkowej!

Śledźcie wydarzenia i czekajcie, aż wybije… Wilcza godzina

Do niezwykle barwnych realiów przełomu XIX i XX wieku Tapinas dokłada jeszcze kilka kolorów. W jego powieści spotykają się technika i alchemia, mistyka, magia i wielka polityka. Wyrazista, steampunkowa mozaika, podkreślająca charakter ówczesnej Europy.
Wioletta Myszkowska, Program III Polskiego Radia

Niezwykłe wynalazki, sterowce, automatony i Kraków pod panowaniem Potockich, zaprzęgający fabryczną Nową Hutę do trybów przemysłowej rewolucji – to wszystko składa się na fantastyczne otwarcie świetnej steampunkowej sagi.
Krzysztof M. Maj, redaktor naczelny „Creatio Fantastica“

Wilcza godzina jest wspaniałą steampunkową powieścią awanturniczą. Mamy tu wszystko, co potrzeba, a nawet jeszcze więcej. Pełna rozmachu wizja alternatywnej Europy z Wilnem jako kosmopolitycznym miastem-państwem zachwyca od pierwszych stron.
Adam Wieczorek, Interia

Polecane książki

Celem niniejszej książki jest nie tylko wskazanie możliwości wykorzystania Internetu w kształtowaniu konkurencyjności współczesnego banku w Polsce (głównie w obszarze bankowości detalicznej), ale przede wszystkim dobitne podkreślenie, iż sieć ma dla bankowości znaczenie pierwszoplanowe. Pa­trząc na ...
Najefektywniejsze wykorzystanie potencjału poszczególnych pracowników gwarantuje zorganizowanie ich w zespół. Lektura niniejszej publikacji podpowie Ci, jak zwiększyć efektywność pracy indywidualnej przez współpracę zespołową, jak wykorzystać jej efekty i w jaki sposób zbudować zespół?...
Monografia znakomitego poety, człowieka, którego życie było swoistym sejsmografem, rejestrującym jawne i podskórne prądy ideowe ubiegłego wieku. Życiorys Tuwima, jego twórczość oraz mit, który funkcjonuje w naszej świadomości, stały się w tej książce podstawą do rozważań nad minionym stuleciem, i na...
Znany na całym świecie lekarz francuskich gwiazd i celebrytów – m.in. Sophie Marceau, François Hollande’a, Claude’a Leloucha, Alaina Delona, Isabelle Adjani, Christophe’a Lamberta – proponuje nowy sposób myślenia o zdrowiu i medycynie. Jego teza brz...
Marianna tarła ziemniaki na placki, gdy mąż jej powiedział, że odchodzi. Po trzydziestu latach drętwego małżeństwa mają prawo być sobą zmęczeni. Odchodzi… Bez żalu i pretensji. A na dodatek z pytaniem o małą pomoc wpada nielubiana siostra Lilka. Bohaterka powieści musi spojrzeć na swe życie w zup...
Konie i deszcz to drugi, po Słońcu i koniach, zbiór opowiadań Magdaleny Madej, których wspólnym tematem są konie i ludzie z nimi związani. Pierwsze, najdłuższe, to historia Patrycji i Magdy (18 i 21 lat), które realizując swoją pasję, spędzają w Bieszczadach wakacje w siodle. Bohaterki przywożą dwa...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Andrius Tapinas

Dedykuję swoim rodzicom, Violecie i Laimonasowi, oraz babci Valeriji – którzy bardzo wcześnie pomogli mi zrozumieć, jaką radością jest czytanie.

Dziękuję też innym członkom rodziny – Rasie, Vasarze i Vakarasowi, którzy wierzyli we mnie nawet wtedy, gdy sam zaczynałem wątpić.

Drogi czytelniku,

może właśnie stoisz w księgarni, a może już jesteś w domu, wygodnie usadowiłeś się w przytulnym kąciku i jesteś gotowy, by przewrócić pierwszą stronę.

W obu przypadkach czuję się w obowiązku cię ostrzec.

Wilcza godzina NIE JEST powieścią historyczną.

Jedni bohaterowie są wymyśleni, inni wyglądają inaczej niż w szkolnych podręcznikach, a trzeci mówią i ubierają się, jakby zstąpili z ulic początku XX wieku. Większość wydarzeń jest fikcyjna, a jakiekolwiek podobieństwo do aktualnych w tamtym czasie sytuacji to przypadek, jednak kto mógłby zanegować, że historia się powtarza?

Wilcza godzina to powieść fantastyczna. Alternatywne Wilno 1905 roku jest takie, jakie moje najukochańsze miasto mogło wtedy być: wolne, dumne, otwarte, romantyczne i pełne mrocznych tajemnic. Dzielę się z Tobą historią o takim Wilnie, powinieneś się więc pogodzić z tym, że tu wszyscy mówią po litewsku, że nad głowami fruwają wielkie sterowce, generałowie carskiej armii, którzy otoczyli miasto żelaznym pierścieniem, zgrzytają z bezsilności zębami, a w podziemiach i w drewnianym dworku w Markuciach snuje się spiski i intrygi.

Ile jest w powieści fantazji, a ile faktów, możesz sprawdzić, odwiedzając poświęconą książce stronę internetową: www.vilkovalanda.ltoraz mój profil na Facebooku.

Ostrzegłem? Nie wystraszyłem?

Znaczy, że wypełniłem swój obowiązek. A teraz naprzód – przygody w wolnym Wilnie czekają!

Dramatis personea

Alchemicy i mechanicy

Jan BASANOWICZ (lit. Jonas Basanavičius), kierownik katedry alchemii Dominium Uniwersytetu Wileńskiego, radny alchemii

Nikodem Franciszek TWARDOWSKI (lit. Nikodemas Pranas Tvardauskis), uczony odludek

MIŁA, przybrana córka Twardowskiego

KOLOMBINA, PIERROT, SKARAMUSZ, zabawki Miły

MARTA, gospodyni Twardowskiego

Piotr WILEJSZYS (lit. Petras Vileišis), przewodniczący Gildii Mechaników, radny pary

Legion Wileński

Antoni SREBRO (lit. Antanas Sidabras), legat wileński, radny porządku

Alojzy NUNEWICZ (lit. Alijošius Nunevičius), nadzorca maszyny nr 5 Legionu Wileńskiego

Teofil RADZIŃSKI (lit. Teofilis Radzinskis), ekspert medycyny

Justyn WAGNER (lit. Justas Vagneris), porucznik Legionu Wileńskiego

Michał WIELHOLSKI (lit. Michalas Vielholskis), porucznik Legionu Wileńskiego

Rada Wileńska i radni

Witold WENSŁAWSKI-WENSKUS (lit. Vytautas Venslauskis-Venskus), burmistrz Wilna

Faina FRYZEL, radna wędrowców

Stanisław GIMBUTT (lit. Stanislovas Gimbutas), rektor Dominium Uniwersytetu Wileńskiego, radny oświaty

Prałat Teodor MASALSKI (lit. Teodoras Masalskis), przywódca Rycerzy Katedry, radny ducha

Gerhard von OTTO, poseł Rothschildów w Wilnie, radny finansów

Roman RYMKIEWICZ (lit. Romanas Rimkevičius), radny zdrowia

Fiodor SZCZERBAKOW (lit. Fiodoras Ščerbakovas), radny kierunku

Pobyt tymczasowy w Wilnie i okolicach

Waneczka SKORYK, albo Iwan SKOROCHODOW, ślusarz czwartej kategorii

Milton MABREY, kapitan korwety „Gwiazda Świętego Jerzego”

Charles FINLEY, kadet Akademii Sandhurst

EdwardO’Braitis, kadet Akademii Sandhurst

Aleksander Ignatiewicz GOLICYN, rzeczywisty radny państwa rosyjskiego

EMILIA, agentka i kochanka Golicyna

Michaił SUSŁOW, prowodyr zamieszek

Stefan RICKUS (lit. Stepas Rickus), podniebny pirat, kapitan sterowca „Pogrzebacz”

Gaston TYSZKUS (lit. Gastonas Tiškus), podniebny pirat, prawa ręka Rickusa

KUZAWA, ZARĘBA, CZECZKO, JAKUB, podniebni piraci

MIKELIS i SIMUTIS, dzielne chłopaki z Pernarowa

Wskrzesiciele

Konrad von WITTGENSTEIN, Wielki Mistrz Praskiej Loży Wskrzesicieli

STARSZY (lit. Vyresnysis), brat URT, brat GUSTAW, członkowie Wileńskiej Loży Wskrzesicieli

Franciszek BALTRUS (lit. Pranciškus Baltrus), naukowiec

Tomasz UJEJSKI (lit. Tomašas Ujeiskis), finansista wileńskich wskrzesicieli

Uczestnicy Szczytów

Teofil DELCASSÉ, francuski minister spraw zagranicznych

Karl von EINEM, pruski minister wojny

Władimir LAMSDORF, rosyjski minister spraw zagranicznych

Izzet PASZA AL ABED, sekretarz sułtana Imperium Osmańskiego

Henry PETTY-FITZMAURICE, minister spraw zagranicznych imperium brytyjskiego

Natan ROTHSCHILD, zarządca miast Aliansu

László SZŐGYÉNY-MARICH, ambasador Austro-Węgier w Aliansie

Hayashi TADASU, ambasador Japonii w imperium brytyjskim

Wilnianie

Małgorzata BERG (lit. Margarita Berg), kierowniczka sierocińca na Biedach

EFRAIM, stary wileński Żyd, szewc i gawędziarz

Chaja FEIGELSON, właścicielka domu pobłażliwości

Maciej LEWY (lit. Motiejus Kairys), król wileńskich zbrodniarzy

Salomon KLEIN, graficiarz

KNIAŹ, albo FÜRST, zegarmistrz z Czerni

Anton KOLWA (lit. Antonas Kolva), Jan KRAŻAS (lit. Jonas Kražas), Eustachy PUGIS (lit. Eustachijus Pugys), liderzy wspólnot pracowniczych

Piotr KORSZUN (lit. Petras Koršunas), dziennikarz „Wileńskiej Prawdy”

Siostra ŁUCJA, zakonnica z sierocińca

Icek LUPETA, właściciel domów pobłażliwości

Mariusz PELIKAN (lit. Marijus Pelikanas), prognostyk pogody z Dominium Uniwersyteckiego

Feliks PORCYJANKO (lit. Feliksas Porcijanka), księgowy z Paromieścia

RÓŻA Z BIED (lit. Bėdų Rožė), szalona wileńska żebraczka

MARIJOSZIUS, NARIMANTAS, RYKS, karczmarze

Jan SYMASZKO (lit. Jonas Simaška), lider wspólnoty Promiennych

Bracia WĘGRZY, krętacze

Leib WOŁYŃSKI (lit. Leibas Volynskis), redaktor „Wileńskiej Prawdy”

Jadwiga ZAIC (lit. Jadvyga Zaic), Girsza SZYBUK (lit. Girša Šibukas), CYPA (lit. Cipa), uczestnicy zamieszek

Inni

Wasyl CHARDIN, starszy lekarz Szpitala Psychiatrycznego w Nowowilejsku

CZARNA KRAWCOWA (lit. Juodoji Siuvėja), ostatnia praska wyrocznia

I

Sankt Petersburg

marzec 1870 roku

Marszałek Rady Państwowej imperium rosyjskiego wielki książę Konstanty Nikołajewicz ciężko westchnął. Ściągnąwszy binokle, potarł ściśnięty przez nie nos, odwrócił się od okna i spojrzał na mężczyzn siedzących w miękkich fotelach.

– Co jeszcze, Dymitrze Martynowiczu? – zwrócił się do sekretarza państwowego, długobrodego Solskiego. – Muszę się śpieszyć na posiedzenie Rady, już się niecierpliwią.

– Ostatnie pytanie, Wasza Imperatorska Wysokość – pośpieszył z odpowiedzią Solski – ostatnie, ale najbardziej… – Doświadczony dyplomata w samą porę się zamknął i nie wypaplał czegoś niepotrzebnego. Skierował wzrok na Michaiła Christoforowicza Reiterna, ministra finansów imperium, beztrosko bawiącego się srebrnym otwieraczem do listów. Lepiej, żeby on mówił.

Minister Reitern podniósł głowę, odłożył srebrną zabawkę i poprawił białą muszkę dopasowaną do swojej śnieżnobiałej koszuli.

– Wciąż nieomówione pozostało zagadnienie przekazania miast, Wasza Imperatorska Wysokość – przemówił spokojnym głosem. – A to ważne, już dłużej tego odkładać nie możemy.

– Czyżby? – zagrzmiał groźnie wielki książę, ciężko siadając na krześle. – My, imperium, czegoś nie możemy? Ktoś nam, imperium, nie pozwala? Wstrzymuje naszą rękę? I kto jest tym nikczemnikiem?

Poza Konstantego Nikołajewicza wskazywała, że jest bardzo niezadowolony. Jakby przytakując gospodarzowi, ukochany spaniel księcia, przeciągnąwszy się na miękkim perskim dywanie, uniósł łeb i szczeknął.

Siedzący w fotelach mężczyźni drgnęli z niepokojem. Jedynie minister Reitern zachował spokój. Już prawie dwadzieścia lat był jednym z najbliższych i najbardziej zaufanych ludzi wielkiego księcia i wiedział, kiedy należy milczeć, a kiedy można otworzyć usta.

– Ruble, Wasza Imperatorska Wysokość, ruble – powiedział. – A jeśli pozwolicie sprecyzować, to ich brak nie pozwala nam działać. Wszyscy tu obecni doskonale wiedzą, że reformy ekonomiczne Jego Imperatorskiej Mości Cara Aleksandra II, niech go chroni Bóg, kosztowały kraj całkiem… niemało. Nasz handel chyli się ku upadkowi i jeśli szybko nie wspomożemy rubla, wkrótce nic z niego nie zostanie. Dług państwowy jest nie do udźwignięcia. Póki co zagraniczne banki jeszcze udzielają nam pożyczek, ale do rąk własnych otrzymujemy jedynie połowę sumy, a procent płacimy od całości. Produkcja…

– Ykhm… – chrząknął z niezadowoleniem minister spraw wewnętrznych Aleksander Jegorowicz Timaszew. W przeciwieństwie do Reiterna nie odznaczał się ani taktem, ani skromnością. I obecnie, naśladując wielkiego księcia, siedział w fotelu z piersią obwieszoną migoczącymi orderami. – Pozwólcie spytać, Wasza Imperatorska Wysokość, kto jest za to odpowiedzialny? – Timaszew skrzywił się półgębkiem. – Czyż nie minister finansów? Czy to nie on miał zadbać, by w skarbcu nie zabrakło pieniędzy?

Reitern puścił tę uwagę mimo uszu.

– Możliwości produkcyjne maleją – powiedział spokojnie. – A nasze przereklamowane koleje żrą pieniądze jak chłop, który nie jadł od trzech dni.

– A co nie będzie żreć, gdzie nie będą! – przerwał mu znów Timaszew i podskakując długimi susami, zaczął przemierzać gabinet.

Wielki książę Konstanty Nikołajewicz podążył wzrokiem za stawiającym wielkie kroki mężczyzną. Sekretarz państwowy Solski schował się za stosem papierów, tylko Reitern wydał z siebie jakikolwiek dźwięk – delikatnie zakaszlał i przyłożył do ust serwetkę, tym samym pokazując, iż jego przemowę przerwał napad kaszlu, a nie ten parweniusz, minister spraw wewnętrznych.

– A gdzie nie będą, jeśli każdy urzędas jest akcjonariuszem jakiejś kompanii i pobiera państwowe pieniądze – zaryczał Timaszew. – Co tam urzędas! – Zatrzymał się naprzeciw Reiterna. – Może zapomnieliście aferę Łamańskiego, ministrze? Przewodniczący Banku Państwowego staje się jednym z założycieli w kilku przedsiębiorstwach kolejowych, następnie rozdziela im kredyty państwowe. Tak zachowuje się głowa Banku Państwowego! Któż to widział? W kilku firmach się urządził, prawda? W pięciu? W siedmiu?

Reitern ukradkiem spotkał się spojrzeniem z przewodniczącym Państwowego Departamentu Gospodarki, uczestnikiem spotkania, który póki co nie zabrał głosu. Obaj mężczyźni zanurzyli łapy w rwącej rzece pieniędzy, jak zresztą wielu innych urzędników. Dlatego ze skarbca wypływały setki milionów rubli przeznaczonych na przedłużanie trakcji kolejowej, skup zbóż z urodzajnego Krasnodaru i tym podobne priorytetowe inwestycje. Grupa zgromadzona przez Reiterna i Abazę zwinnie dzieliła koncesje państwowe i dbała o budowę osiemnastu nowych linii kolejowych. Jednak wystarczyło im rozumu, by działać za pośrednictwem protegowanych, a niejaki Łamański, kompletny gamoń, nie zechciał się dzielić pieniędzmi, postanowił na wszystkim położyć łapy sam – i wpadł.

– Złodziej, bez wątpienia, będzie gnić w więzieniu – znalazłszy okazję, dumnie odrzekł Reitern. – A kto jest za to odpowiedzialny? Czyż nie wy sami, ministrze? Zresztą nie zbaczajmy z tematu… Jak już mówiłem, skarbiec jest pusty.

– A pieniądze z Alaski? – zaburczał Timaszew. – Od mateczki Rosji oderwali część ziem i sprzedali jankesom. Gdzie zaprzepaściliście zarobione wtedy dolary? Całe siedem milionów!

Reitern zacisnął zęby i uśmiechnął się kącikiem ust. Aktywnie uczestniczył w sprzedaży Alaski, jednak powrót do tego tematu nie był mu na rękę.

– Dolary zyskane i już wydane – odparł oschle. – I nie zapominajmy o państwowych projektach. Nowa rezydencja rodziny carskiej jedynie w tym roku uszczupliła skarbiec…

Wielki książę Konstanty Nikołajewicz poruszył się w krześle.

– Dość, dość, wszystko jasne – zaburczał, zupełnie jakby sam narzekał na przepych, choć osobiście zatroszczył się o budowę swojej rezydencji. – Co mam więc powiedzieć Radzie?

Minister finansów wstał. Znalazł się bardzo blisko największego sukcesu swojego życia. Wszystko zostało już omówione, postanowione i uzgodnione, ale jeśli wielki książę chciał jasności… Reitern zakaszlał i przemówił:

– Kilka lat temu, gdy była mowa o zaciągnięciu nowych kredytów dla imperium rosyjskiego, korporacja Rothschildów zaproponowała ciekawy sposób finansowania. Uwzględniono nasze doświadczenie z… – zerknął na Timaszewa i znów zwrócił się do wielkiego księcia – z Alaską. Rothschildowie pielęgnują dziwną ideę, chcą złączyć kilka miast w sojusz, Alians[1], i tam prowadzić badania naukowe, zajmować się alchemią[2] i inną abrakadabrą. Szaleństwem, krótko mówiąc. Interesują ich Rewel[3] i Wilno. W zamian za nie obiecują wymazanie wszystkich długów imperium i gwarantują zerowe oprocentowanie od kredytów przez najbliższe trzydzieści lat. Rothschildowie planują połączyć Rewel i Wilno z Krakowem, który i tak uznaje się za wolne miasto. Z Austriakami już się dogadali co do Pragi, a z Imperium Osmańskim co do możliwości częściowego panowania nad Konstantynopolem.

Minister Timaszew zmarszczył brwi.

– Mówiłem to już nie raz i jeszcze powtórzę: to NIE-MOŻ-LI-WE! – ryknął przez cały pokój. – Jeśli uwolnimy te miasta, będzie to równoznaczne z otwarciem drogi do rewolucji.

– Jeszcze kilka lat posiedzimy tak bez pieniędzy i rewolucja wybuchnie sama z siebie – odrzekł Reitern, a Abaza przychylnie skinął głową. – Jakich miast tak bronicie, Wasza Wysokość? Komu potrzebny Rewel, gdy nad morzem mamy Petersburg? Po co nam Kraków, gdy jest Warszawa? Po co nam wynędzniałe Wilno z zamkniętym uniwersytetem i szlachtą w walących się chatach? Alaskę sprzedaliśmy jankesom i nic złego się nie stało. Alaskę, panowie! A tu co? Dwa marne miasta. – Odwrócił się do ministra spraw wewnętrznych. – Może obawiacie się tego tworu Żydów, Aliansu? Przecież obiecali zadbać o to, żeby w Wilnie i Krakowie nie wybuchły zamieszki. Wcale nie tak dużo czasu minęło od ostatniego powstania Polaków. I może zapomnieliście, że wszystkie ziemie dookoła tych miast są nasze? Nie mnie was pouczać, Aleksandrze Jegorowiczu, ale jeśli będzie trzeba, ściągniecie wojsko i otoczycie ten cały Alians żelaznym pierścieniem, tak że nawet nie pisną. Odetniecie wszystkie drogi, wszystkie tory. Pozwólcie, że spytam, jak oni wtedy będą się przemieszczać do innych miast czy państw? Może w powietrzu? – Reitern roześmiał się demonstracyjnie.

Abaza poparł go milczącym gestem, poruszyły się wąsy wielkiego księcia. I nagle ta jeszcze przed chwilą oburzająca myśl stała się już możliwa do zaakceptowania. W końcu Rosji (i wielkiemu księciu) pieniądze są bardzo potrzebne. Bardzo!

Timaszew nieco rozwarł usta, ale zaraz je zamknął, runął na krzesło i chusteczką do nosa zaczął polerować order. Domyślał się, jaka decyzja zostanie podjęta, ale chciał dogryźć Reiternowi, swojemu znienawidzonemu konkurentowi, i jeszcze raz mu pokazać, że on, Timaszew, zawsze jest nastawiony przeciw niemu i chronionym przez niego układom. „A żeby tylko Reitern się potknął, już ja zadbam, by wyszedł na głupka”, pomyślał Timaszew.

– Niech będzie – rzekł wielki książę. – Najpierw zatwierdzimy tę sprawę w Radzie, następnie dam ją do podpisania carowi. On i tak ma teraz co innego na głowie.

Sekretarz państwowy Solski, do tej pory siedzący cicho za papierami, nagle ożył.

– Wszystkie dokumenty są już przygotowane, Wasza Imperatorska Wysokość – przemówił cienkim głosem. – Przedstawiciel Rothschildów Chaim Rivkind czeka na dole. Gdy tylko Rada zatwierdzi decyzję Waszej Wysokości, będzie można go zaprosić, żeby odebrał…

– Na pewno nie będzie można! – zagrzmiał Konstanty Nikołajewicz i tak mocno uderzył pięścią w stół, że podskoczył nawet masywny granitowy kałamarz. – Być może lizusy Rothschildów liczą na to, że zagoniły Rosję w kozi róg, ale Rosja nigdy się nie poniża! – Wstał i spojrzał na portrety ojców państwa w złotych ramach zawieszone na ścianach. – Nikt, kto popiera Żydów, nigdy nie wkroczy do sali Wielkiego Ermitażu. Sień to wszystko, co zobaczy. Jego miejsce jest w stajniach! – Książę odwrócił się do sekretarza państwowego. – Decyzję zatwierdzimy, a papier niech mu ktoś ciśnie w ryj!

Zawsze zachowujący zimną krew Reitern o mało nie złapał się za głowę, nie spodziewał się tak gwałtownej reakcji – wielki książę znany był jako wyśmienity dyplomata. W mgnieniu oka zapomniawszy o niezgodzie, ministrowie spojrzeli po sobie zmieszani. Niespodziewanie na pomoc przybył sekretarz państwowy Dmitrij Martynowicz.

– Jeśli Wasza Imperatorska Wysokość pozwoli, znam doskonałe miejsce, gdzie moi czynownicy mogliby przekazać dokumenty posłańcowi Rothschildów. – Solski podkreślił słowo „czynownicy” i zrobił odpowiednią pauzę. – Myślę, że do tego najlepiej się nada Pałac Aleksandrowski.

Wielki książę przez kilka chwil wpatrywał się w sekretarza, próbując zrozumieć, co ten ma na myśli, po czym gromko się roześmiał.

– Może i jest z ciebie gryzipiórek, Dmitriju Martynowiczu, ale głowę na karku masz z pewnością – pochwalił mężczyznę, z lekka odzyskując dobry nastrój. – Naszemu ukochanemu carowi Aleksandrowi ta myśl bardzo się spodoba. – Zachichotał. – Niech chłopczyk Rothschildów poczuje, czym pachną pieniądze. No dobrze, wyrzuć go stąd, niech idzie do Pałacu Aleksandrowskiego. Tylko zadbaj o to, by dokumenty przekazała mu jakaś miernota.

Sekretarz Solski ukłonił się, pokazując, że wszystko świetnie zrozumiał. Wielki książę wstał i poprawił wiszące na piersi ordery.

– Cóż, panowie, wszystko dla Rosji i dla Jego Imperatorskiej Wysokości – bąknął. – Wy jesteście wolni, a na mnie czeka Rada. – Obrócił się w stronę sekretarza. – Solski, bierz papiery i idziemy!

Na te słowa mężczyźni podskoczyli, ukłonili się, a wielki książę udał się do Białej Sali, gdzie z niecierpliwością wyczekiwali go członkowie Rady. Za księciem, niosąc stos papierów, pośpieszył sekretarz Dmitrij Martynowicz.

Gdy wyszli, minister spraw wewnętrznych wbił wzrok w Reiterna, który z trudem ukrywając radość, wpatrywał się w portrety przodków księcia.

– No, Michaile Christoforowiczu, wygraliście bitwę – chrząknąwszy, przerwał ciszę Timaszew.

– Jaka tam wygrana, Aleksandrze Jegorowiczu – odpowiedział Reitern. – Po prostu okoliczności zmuszają wybierać mniejsze zło. Jak powiedział wielki książę, to dla Rosji i dla Jego Imperatorskiej Wysokości – rzekł, ale pomyślał coś innego: „Chciałeś sobie ogrzać ręce, gołąbku, oj chciałeś, ale rozum zbyt mały. Umiesz tylko anarchistów za kołnierz trzepać, nic więcej”.

Ministrowie spojrzeli jeden na drugiego, prawie niezauważalnie przytaknęli i jednocześnie ruszyli ku drzwiom, które usłużnie niczym lokaj otworzył na oścież Aleksander Abaza, ziemianin mołdawski, przewodniczący Departamentu Gospodarki Państwowej, który przez całą rozmowę nawet nie otworzył ust. Chwilę później w gabinecie siedział już tylko spaniel wielkiego księcia. Leniwie ziewnął, okazując tym samym całkowitą obojętność na wydarzenia wagi państwowej, których był właśnie świadkiem. Wskoczył na fotel, zwinął się w kłębek i błogo zasnął.

Gdy ministrowie opuścili salę obrad, doskoczyli do nich adiutanci, do tej pory cierpliwie oczekujący w przestronnym, wyłożonym marmurowymi płytami holu Wielkiego Ermitażu w Sankt Petersburgu.

Minister Timaszew, w obstawie dwóch ordynansów, skierował się do potężnych drzwi prowadzących na wewnętrzne podwórze, gdzie zostawił karetę. Póki przemierzał korytarze, ciężko rozmyślał, ale znalazłszy się na podwórzu, machnął jednemu ze swoich adiutantów i szepnął mu coś na ucho. Ten stanął na baczność i stuknął piętami.

– Tak jest, Wasza Dostojność!

– W Petersburgu nie jest zbyt bezpiecznie dla przybyszów – dodał sucho Timaszew. – Umowy już nie odwołasz, ale przynajmniej na świecie będzie o jednego żydka mniej. Tylko pamiętaj, to ma wyglądać na nieszczęśliwy wypadek.

– Oczywiście, Wasza Dostojność!

Minister spraw wewnętrznych kiwnął podkomendnemu i wślizgnął się do karety.

Reitern i Abaza postanowili zatoczyć koło i zejść innymi schodami, znajdującymi się po tej samej stronie, gdzie ulokowała się Rada Państwowa.

– Gratuluję, Michaile Christoforowiczu – zamruczał Abaza, stawiając niemal bezszelestne kroki.

– Dziękuję, mój drogi – rzekł Reitern i spojrzał na przewodniczącego Departamentu Gospodarki Państwowej. – Sam też mogłeś zabrać głos zamiast odgrywać postać z teatru mimów. – Zobaczywszy, że Abaza z poczuciem winy wlepił wzrok w buty i o mało nie zahaczył o dywan, dodał z pobłażaniem: – Dobrze, było, minęło. Jak najprędzej przekaż wiadomość Rothschildom. Powiedz, że wszystko idzie według planu, pociąg ruszył. Przypomnij im, żeby się pośpieszyli i oddali nam naszą część. I jeszcze ostrzeż tego miernotę, jak mu tam… Chaima, że Pałac Aleksandrowski jest… – Minister nagle zamilkł i machnął ręką. – Nieważne, wystarczy, nie zawracaj sobie głowy.

Dwaj najpotężniejsi przedstawiciele rosyjskiej gospodarki zeszli po schodach ozdobionych marmurem i kolumnami, wyszli z Wielkiego Ermitażu, nawet nie spojrzawszy na samotną postać siedzącą u dołu schodów i podpierającą twarz na dłoniach.

Poseł Chaim Rivkind zdążył się już przyzwyczaić do czekania. Zajmując się sprawami korporacji Rothschildów i układając mozaikę Aliansu, przyszło mu czekać wszędzie – i w Pałacu Beylerbeyi w Konstantynopolu, i w wiedeńskim Ballhaus przy rezydencji Habsburgów, i w poczekalni w Londynie, u sekretarza państwowego hrabiego Granville’a. Cichy, przygarbiony człowieczek, podobny do wymęczonego kruka, cierpliwie czekał na odpowiedź – czasami przez wiele godzin, a niekiedy nawet kilka dni. Tak więc teraz, w Ermitażu, umościł się w kąciku holu, obok, na krześle, położył czarny melonik i zmrużywszy oczy, zachwycał się szerokimi dwustronnymi schodami z białego marmuru ozdobionymi potężnymi kolumnami wydrążonymi z czerwonego porfiru, podziwiał grube purpurowe dywany, poręcze wykute przez wspaniałych mistrzów, antyczne rzeźby na szczycie i po bokach schodów.

Zobaczywszy przewodniczącego Departamentu Gospodarki i ministra finansów schodzących po schodach, uniósł głowę, ale ani trochę się nie zraził, gdy ci dwaj przeszli obok, nawet nie spoglądając w jego stronę. Obu rosyjskich finansistów poznał jako obszarpańców i starał się przypomnieć sobie, kiedy i ile pieniędzy zostało przelanych na osobiste konto ministra Reiterna w szwajcarskim banku, a ile jeszcze trzeba będzie przelać.

Owych płatności było wcale niemało, dlatego w trakcie liczenia Chaim nieco stracił poczucie czasu. W głowie posła z początku układały się sumy rzędu dziesiątków tysięcy, następnie setek tysięcy, ale nagle ćwiczenia pamięci przerwało suche kaszlnięcie. Chaim Rivkind wzdrygnął się i podniósł wzrok. Stał przed nim sekretarz Solski.

– Kancelaria Państwowa cieszy się, mogąc poinformować, że zgadza się na waszą prośbę – wystrzelił Solski. – I jednocześnie żałuje, że nie może zaprosić was do siebie. Rada i jej przewodniczący są bardzo zajęci. – Solski pomachał Rivkindowi przed nosem papierkiem, który trzymał w ręce. – Dokumenty zatwierdzające naszą decyzję zostaną wam przekazane w miejscu szczególnie odpowiednim dla takiego szanownego gościa. Oto adres.

Solski wypuścił papierek z ręki, a ten, powiewając, spadł Rivkindowi na połę marynarki. Sekretarz zwinnie obrócił się na pięcie i bez pożegnania udał się w swoją stronę.

Chaim odprowadził go wzrokiem i nie spiesząc się, przeczytał adres. Wstał, poprawił surdut, założył melonik, po raz ostatni zerknął na wytworne schody i przez stróżówkę wyszedł na plac Pałacowy; dopiero wtedy cicho zachichotał. Rosjanie wydawali mu się jeszcze śmieszniejsi od Turków czy Austriaków.

Chaim Rivkind rozejrzał się i skręcił w lewo. Miał niespotykaną pamięć wzrokową. Wystarczało mu pół godziny dokładnego studiowania mapy nieznanego miasta, by po przybyciu do niego czuć się jak w domu. Osłaniając się od dość ostrego wiatru wiejącego od Newy, skierował się Nabrzeżem Pałacowym w stronę mostu Troickiego. Celem posła był budynek znajdujący się na skrzyżowaniu prospektów[4] Kamiennoostrowskiego i Kronwerskiego.

Po niedługim czasie Rivkind doszedł do zielonego skweru, gdzie powinien się znajdować Pałac Aleksandrowski, i nagle stanął jak wryty. Pałac był wytworny, ale w porównaniu z innymi wręcz miniaturowy, nad głównymi drzwiami widniał napis: „Willa wspólnego użytku”, jak określano publiczną toaletę.

Oprzytomniawszy, zachował się dokładnie tak jak w Ermitażu: wszedł do małej poczekalni, rozejrzał się i usiadł w kąciku na twardym krześle. Zapachy nie należały do najprzyjemniejszych, w tę i z powrotem biegali mężczyźni w kapeluszach, lecz poseł nie zwracał na nich uwagi. Nigdy wcześniej nie był w tym budynku. Dopiero teraz przypomniał sobie krążące o nim plotki.

Przed kilkoma laty petersburska arystokracja, pokładając się ze śmiechu, dyskutowała o romansie Aleksandrowa, kupca pierwszej gildii, niezwykle bogatego człowieka, właściciela między innymi domu uciech. Aleksandrow po uszy zakochał się w baronowej Gonczarowej i obsypywał ją podarunkami. Ona zaś chętnie przyjmowała prezenty, ale zakochanemu kupcowi pozwalała tylko pocałować swą rączkę. Aleksandrow długo skakał wokół pociągającej kobiety, lecz koniec końców cierpliwość mu się skończyła. Przycisnął damę do muru – zażądał szczególnej uwagi względem własnej osoby. Gonczarowa odrzekła na to: „Tyś prostak, a ja baronowa. Możesz pocałować rękę, nic więcej”. Wściekły kupiec obiecał się zemścić na grymaśnej pani. Niedługo potem pod oknami pałacu baronowej wyrósł śliczny zameczek z wieżyczkami i ozdobnymi daszkami – kopia letniej willi Gonczarowej, do której baronowa wpuszczała tylko gości z najwyższych sfer. W tym miniaturowym pałacyku Aleksandrow urządził publiczną toaletę, którą nazwał „Willą wspólnego użytku”. Dogłębnie urażona baronowa przeprowadziła się do innego pałacu, lecz za sprawą kupca w nowym miejscu również wyrosła identyczna willa. Gonczarowa przeprowadziła się po raz trzeci, jednak Aleksandrow nie odpuszczał – postawił trzeci szalet. Jak zakończyła się ta historia, tego Chaim nie wiedział, ale dopiero teraz pojął, że Pałac Aleksandrowski to owa publiczna toaleta. Do takiego miejsca sekretarz Solski skierował jego – posła Rothschildów.

Do tego przyszło mu znowu długo czekać. Gdy do willi zawitał rejestrator kolegium w towarzystwie żandarma, za oknami zapadał już zmierzch. Urzędnik podszedł do posła Rothschildów, ale nawet nie raczył się przywitać. Chaim Rivkind nie spieszył się więc, by wstać.

– Fuj, ale miejsce sobie wybraliście. – Rejestrator wykrzywił się, rozwiązując sznurki grubego skoroszytu. Puścił oczko do żandarma i obaj mężczyźni głośno się roześmiali. – Ale waćpan chyba już przyzwyczajony – dodał. – Jak to się mówi, pachnie domem, czyż nie?

Rivkind uśmiechnął się delikatnie.

– Pecunia non olet – wypowiedział cicho.

Rejestrator zmarszczył brwi.

– Słucham? – Wysunął ku posłowi skoroszyt z dokumentami. – Proszę, weźcie. Podpiszcie, że otrzymaliście, i przypieczętujcie.

Chaim wziął papiery i niespiesznie zaczął je czytać, przesuwając palcem po papierze, sprawdzał każde słowo, każdą linijkę, niemal wodząc nosem po tekście, badał każdy podpis i każdą pieczęć.

– Panie, można szybciej? – Rejestrator nie wytrzymał. – Trochę tu, że tak powiem, cuchnie.

Jednak Chaim sprawiał wrażenie, jakby w ogóle Rosjanina nie usłyszał. Dopiero gdy się upewnił, że wszystko zostało spisane poprawnie, a niezbędne podpisy znalazły się na swoich miejscach, wyciągnął zza pazuchy pudełeczko z pieczęcią, podmuchał na nie i niespiesznie zaczął składać pieczęć z herbem Rothschildów – pięść na czerwonej tarczy ściskającą pięć strzał. Skończywszy, schował pieczęć ponownie za pazuchą. Dopiero wtedy wstał i zwrócił Rosjaninowi umowy, zostawiwszy dla siebie ich kopie.

– Pecunia non olet – powtórzył. – Pieniądze nie śmierdzą. Tak mawiał cesarz rzymski Wespazjan. Ten, który opodatkował rzymskie toalety publiczne – dodał z uśmiechem, po czym odwrócił się i zostawił osłupiałych Rosjan samych w Pałacu Aleksandrowskim.

Zatrzymał się w motelu Zorza Polarna znajdującym się nieopodal, nad Małą Newą. By się tam znaleźć, musiał przejść niewielki odcinek przez Park Aleksandrowski. Nadeszła już noc, park wydawał się pusty i nieprzyjazny, ale poseł pewnym krokiem, nie oglądając się na boki, maszerował żwirową ścieżką. Ledwo zdążył wkroczyć do parku, z jednej z bram wyłoniły się cztery ciemne postacie.

– Trochę się zasiedział – wyszeptał któryś z nadchodzących mężczyzn.

– Dobrze, że już się ściemniło – wymamrotał drugi. – Dobrze dla nas. Widzisz, jak jakiś głupek spokojnie sobie idzie przez park. Bierzemy go, a potem do kanału, koniec, kropka.

– Tylko nie zapomnijmy zabrać papierów – przypomniał trzeci typ. – Działajmy po cichu.

– Panowie, rozdzielamy się – odezwał się znów pierwszy. – Spotykamy się w środku parku.

Postacie znacząco po sobie spojrzały, rozproszyły się w różne strony i zniknęły w cieniach drzew.

„Rosjanie są jeszcze bardziej prymitywni niż Turcy”, pomyślał Chaim, zmierzając w głąb parku. Zatrzymał się. Schylił się, po czym podniósł z ziemi bryłkę gliny i zaczął ją obracać w dłoni. „Tamci przynajmniej zachowali się elegancko: wykwintna uczta, zatrute wino, a ci… Ech, jaskiniowcy. Bandytów z nożami wysłali. Dziki kraj. Czego się spodziewałem po barbarzyńcach?”

Chaim Rivkind był doświadczonym posłem: z jednej strony domyślał się, co go czeka, ale z drugiej sam lubił reżyserować wydarzenia. Dlatego przybywszy do Petersburga, każdemu, kto się nim zainteresował, tłumaczył, że mieszka w Zorzy Polarnej i lubi spacerować po Parku Aleksandrowskim. Odsiadka w „Willi wspólnego użytku” była mu na rękę – w ciemności napastnicy mogli jeszcze bardziej uwierzyć w swoje siły.

Skręcił odrobinę w lewo i po chwili znalazł się w zmierzającej do środka parku alei obrośniętej gęstymi, wysokimi krzakami. Mgła delikatnie się wzniosła, otuliła blado świecące gazowe latarnie. Rivkind popatrzył na nie z zachwytem i się uśmiechnął.

Nagle krzaki zaszeleściły, a zza nich wyszły dwie postacie. Pochyliwszy głowę, Chaim zauważył dwie kolejne. Jeśli spróbuje ratować się ucieczką, zastąpią mu drogę. Cienie niespiesznie się zbliżały. Samotny podróżnik w parku tonącym w półmroku wydawał im się łatwą zdobyczą.

Chaim zatrzymał się i westchnął. Rozkruszył w dłoni bryłkę gliny, po czym wymówił cicho:

– Im ba l’hargekha, hashkem l’hargo.

Krzaki znów zaszeleściły. Napastnicy zatrzymali się wstrząśnięci. Oczy rozszerzyły im się z podziwu, a szczęki jednocześnie opadły.

Zza drzew wyłoniły się dwie olbrzymie postacie, zbliżyły się do posła i stanęły po obu jego bokach. Były całkiem nagie, nie posiadały jakichkolwiek cech płciowych, a ich skóra miała kolor ochry. Na ciałach błyszczało po kilka metalowych płytek, które z daleka wyglądały jak łaty. Nie miały ani nosów, ani ust, tylko oczy jarzyły im się czerwonym ogniem. Golemy – prezent dla Rothschildów od praskich wskrzesicieli.

– Im ba l’hargekha, hashkem l’hargo – powtórzył Chaim. – Jeśli ktoś przychodzi, by cię zabić, wstań wcześniej i zabij go pierwszy.

Wreszcie jeden z napastników oprzytomniał, doskoczył do olbrzyma chroniącego Chaima i wbił mu nóż w klatkę piersiową. Ostrze z łatwością wbiło się aż po sam trzonek, ale golem stał, jakby tego nie zauważył. Podniósł ogromną pięść z wykutymi z metalu knykciami i uderzył bandytę prosto w głowę. Dłoń potwora w mgnieniu oka zanurzyła się w przesiąkniętą krwią kaszkę zmiażdżonych kości i mózgu. Golem odwrócił się w stronę kolejnych dwóch drabów próbujących podkraść się od tyłu i wyciągnął rękę. Coś grzmotnęło i niewielki iskrzący się pocisk, który wyleciał z przytwierdzonego do ręki miniaturowego działa, trafił w jednego z napastników. Ten zaskoczony łypnął na otwierającą się w klatce piersiowej dziurę wielkości pięści i nie zdążywszy nawet jęknąć, osunął się na ziemię. Golemy zwróciły się w stronę dwóch pozostałych mężczyzn i zaczęły kroczyć w ich kierunku. Gdy stawiały kroki, żwir rozpryskiwał się na boki jak woda. Bandyci nie czekali chwili dłużej, puścili się biegiem, skąd przyszli, i zniknęli w ciemności, pozostawiając po sobie jedynie szelest liści.

Kiedy park na powrót otuliła cisza, golemy wróciły do Rivkinda. Jedyne, co im pozostało, to odprowadzić posła na koniec parku, kryjąc się w cieniach, a następnie – zastygnąć między drzewami. Rano służący Chaima zapakują je w wielkie skrzynie, które opiszą czerwoną farbą „Ostrożnie! Szkło!”, i wyślą do Pragi.

Rivkind zerknął na dwa leżące na ścieżce zmasakrowane trupy.

– Petersburskich żandarmów czeka zagadka nie do rozwiązania, mnie podróż do domu i krótki odpoczynek, a Rothschildów największa awantura stulecia – zamruczał do siebie.

Rothschildowie od dawna marzyli, by przyłączyć Wilno i Rewel do Aliansu, stworzyć wielki łuk miast: Rewel – Wilno – Kraków – Praga – Konstantynopol.

– Abducet praedam, qui occurrit prior[5] – szepnął Chaim Rivkind i ruszył w stronę motelu Zorza Polarna.

II

Wilno,

późny wieczór i noc

21.04.1870

Waneczka Skoryk bardzo chciał wrócić do domu. Wiadomo, nie do tej chałupy w królikarni, którą utrzymywała Zofia, gdzie wiecznie śmierdziało kocim moczem, przypalonymi ziemniakami i potem, a szczególnie – parą. Tak, nią najbardziej.

Waneczka tak naprawdę nie miał nic przeciwko niej – w domu często chadzał do sauny i rozciągnąwszy się na drewnianym leżaku, cieszył się gorącą parą. Stary sauniarz Matwiejus rozsypywał na podłodze drobno porąbane sosnowe gałęzie, na rozgrzane kamienie lał wodę, a dookoła rozprzestrzeniały się kłęby pary. Ach, cudowna rosyjska sauna! Obcokrajowcy, którzy przybyli do Rosji, gapili się na nią z rozdziawionymi ustami, a po powrocie do siebie czym prędzej otwierali podobne. Tylko tej wileńskiej pary Waneczka wprost nienawidził. Gdy wzmógł się wieczorny wiatr, nad Paromieściem rozprzestrzeniały się szare kłęby cuchnące metalem, sadzą, olejem i przekleństwami dozorców. Nad Czerniami powiewał ledwie wyczuwalny opiumowy czad, a nad Dominium Uniwersyteckim – siarka. Obłoki pary tułały się ponad miastem i w końcu, ociężałe od ogromniej ilości komponentów, osiadały na Biedach. A tam, według krętaczy, miejscowi, nabrawszy ich w gary, gotowali z nich zupę.

– Ej, rusku, znowu połowę śrub zniszczyłeś! To zaboli twoje kopiejki na koniec tygodnia – wrzasnął jeden z podmistrzów, przekrzykując dudniące maszyny, ale Waneczka udał, że nie usłyszał tej drwiny.

Nienawidził swojej pracy. Gdyby tylko podmistrzowie wiedzieli, kim tak naprawdę jest Waneczka Skoryk, samouk, ślusarz czwartej kategorii, natychmiast ugryźliby się w język. Ale póki co harował w Odlewni Żeliwa Zimmermanna sterczącej w samym centrum wileńskiego rejonu przemysłowego nazywanego Paromieściem, nieumiejętnie szlifował śruby i cierpliwie znosił drwiny starszych podmistrzów.

Po hali rozeszło się wycie syreny oznaczające koniec zmiany i wielkie żelazne tłoki, które cały dzień kiwały głowami w górę i w dół, zaczęły zwalniać, aż całkiem zastygły w bezruchu. Waneczka tylko na to czekał – od razu rzucił robotę i wyślizgnął się na ulicę z mroku hali produkcyjnej. Zmrużywszy powieki, stał na niej przez chwilę, dopóki oczy nie przyzwyczaiły się do światła słonecznego, po czym popatrzył w niebo. Choć do zachodu słońca zostało już niewiele czasu, uznał, że zdąży załatwić swoje sprawy.

Szedł przez obce miasto, rozglądając się na boki, z trudem krył obrzydzenie na widok biegających po ulicy Litwinów i Polaków oraz Żydów sterczących w drzwiach sklepików i zachwalających swoje towary.

– Obrzydliwe! – burknął i splunął na bruk. – Pomyśleć tylko! Wolne miasto Aliansu. Raczej anegdota. Nie ma już porządku na świecie, jeśli ci bogacze, Żydzi, mogą bezkarnie odebrać carowi trzy miasta, zawalić je fabrykami, wypuścić w powietrze straszydła i jeszcze bezczelnie nazywać siebie wolnymi. Ech, ani porządku, ani rozumu.

Zerwał z siebie brudną chustę pracowniczą i cisnął ją pod krzak. Do diabła z nią, niech ją odliczą od wypłaty.

Skoryk mieszkał w Wilnie od trzech miesięcy. To był drugi raz, gdy miał coś do załatwienia w tym mieście. Za pierwszym jeszcze jako młody chłopiec przyjechał tutaj przed prawie czterdziestoma laty, gdy miasto, które dopiero się uspokoiło po powstaniu, raczył odwiedzić Jego Imperatorska Wysokość Car Wszechrusi Aleksander II. Wtedy wszędzie trzepotały flagi z dwugłowymi orłami, oko cieszyły wypisane cyrylicą slogany z pozdrowieniami, a wymusztrowani mieszczanie gromko skandowali: „Hura!”. Jeśli wówczas ktoś odważyłby się nazwać Waneczkę ruskiem, koledzy Skoryka z pewnością zgotowaliby takiemu śmiałkowi kilka lat piekła. „Cała odwaga zaraz by wyparowała z tych nieudaczników”, pomyślał Waneczka i uśmiechnął się z satysfakcją.

Szybkim krokiem skierował się Ósmą Ulicą aż do porzecza i rozejrzał. Po lewej, plując jasnymi kłębami pary, buchały Wielkie Sauny Paromieścia, w których pracownicy z fabryk mogli się umyć raptem za trzy kopiejki, a jeśli rzucili o dwie więcej, dostawali nawet własną miotełkę z liści. Jeszcze dalej, za saunami, dniami i nocami stali przybysze i uchodźcy szukający pracy w wolnym Wilnie. Oficjalna giełda pracy na Paromieściu odbywała się gdzie indziej, ale to tutaj składali podania o papiery i wypytywali o nieprzyjemne sprawy.

Zamiast wejść do sauny Waneczka zszedł nad Wilię, starannie umył brudne od smaru ręce i dołączył do licznej grupki pracowników zmierzających z Paromieścia w stronę Zielonego Mostu. Nie było mu szkoda trzech kopiejek dla sauniarza, tylko czasu.

Po długim dniu w fabryce ludzie snuli się z opuszczonymi głowami, marząc jedynie o ciepłej kolacji i kuflu piwa w którejś z oberży w pobliżu domu. Waneczka jako jedyny wyróżniał się w tym tłumie wyglądem. Elastyczny chód Skoryka, wyprostowane barki i podniesiona głowa świadczyły, że dla niego dzień dopiero się zaczynał. Osoba postronna, rzuciwszy na niego okiem, nie dałaby mu więcej niż czterdzieści lat, ale siwe skronie i głębokie zmarszczki dookoła oczu świadczyły, że Waneczka widział w życiu znacznie więcej wiosen. Jego imię zupełnie do niego nie pasowało, ale tak go przezwała staruszka Zofia, a z nią wolał się nie spierać.

Niedaleko mostu tłum się przerzedził. Więcej zarabiający i najbardziej zmęczeni pracownicy wskoczyli do parowego tramwaju, inni sunęli powoli przez Zielony Most, a następni – między nimi i Skoryk – skręcili w zawiłe uliczki Śnipiszek, które wydawały się takie, gdy się tam trafiło po raz pierwszy, ale w porównaniu do labiryntu na Biedach stawały się zwykłymi prospektami. Skoryk nie czuł się w tym miejscu nowicjuszem, szybkim krokiem przeszedł kilka brudnych chodników, skręcił w lewo i rozejrzawszy się, czy nikt go nie śledzi, wszedł do drewnianego domu przez drzwi, nad którymi bujał się obszarpany szyld „Enzelman. Tabaka i cukiernia”.

Po chwili wkroczył do niewielkiego pomieszczenia z brudnym oknem, drewnianą ladą, półkami przy jednej tylko ścianie i stosem skrzyń przy drugiej. Żadnego zapachu tortów ani ciasteczek posypanych cukrem. Zamiast tego przestrzeń wypełniały różnorakie torebeczki i pudełeczka sterczące na półkach. Całe pomieszczenie cuchnęło tabaką – przez lata ten zapach wsiąknął w ściany. Za wytartą ladą siedział rosły, acz zgarbiony staruszek i pieczołowicie skręcał sobie papierosa. Skoryk skinął staremu milcząco, a ten w odpowiedzi zwinnie położył na ladzie niewielki klucz. Wziąwszy go, Waneczka skierował się do stosu skrzyń. Za nimi znajdowały się ukryte drzwi, a za drzwiami – schody.

Wszedł na pierwsze piętro. Ciągnął się tu długi korytarz z drzwiami po obu stronach, panowała w nim niemal całkowita ciemność, niewielka strużka światła wpadała tylko przez okienko na końcu holu, ale Waneczka doskonale wiedział, których drzwi szuka. Otworzywszy je, wszedł do szarego od pleśni pokoju bez okien. Na półkach stało tu mnóstwo skrzynek i skrzyneczek. Klienci Enzelmana chowali w nich swoje skarby, które przeważnie zdobywali w sposób daleki od praworządności.

Stary sklepikarz miał dwie zalety: przyjmował na przechowanie obcy majątek, nie zadawając żadnych pytań, i wiedział, ile dać w łapę drobnym strażnikom porządku. A Legionu Wileńskiego, odpowiedzialnego za bezpieczeństwo w mieście, przemytnicy nie obchodzili.

Z masy chowanych tu skrzyneczek kilka należało do Waneczki Skoryka. Pozostałą część swojego majątku poukrywał w podobnych sklepikach w różnych częściach miasta, wedle przysłowia mówiącego, że niemądrze trzymać wszystkie jaja w jednym koszyku – prędzej się stłuką, niż usmażysz omlet.

Waneczka zdjął z półki jedną skrzyneczkę, z kieszeni wyciągnął kilka kluczy i sprawnie znalazł ten właściwy. Odblokował zamek, otworzył pudełko, po czym wyjął i położył z boku jakieś papiery z przypiętymi do nich wyblakłymi zdjęciami, w końcu wyciągnął kupkę czerwońców (w Wilnie wciąż były w obiegu ruble) i polizawszy sobie czubki palców, ze skupieniem zaczął liczyć pieniądze: dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt… Odliczywszy setkę czerwonych banknotów – trzyletnią pensję ślusarza czwartej kategorii – upchnął pieniądze w materiałową sakwę i schował za pazuchą. Pozostałe ponownie ukrył w skrzynce pod dokumentami.

Po kilku minutach spędzonych na górze Waneczka zszedł po schodach, wkroczył do sklepiku i cisnął klucz na ladę. Staruszek Enzelman jak siedział wcześniej, tak siedział i teraz, tylko dodatkowo z błogością palił papierosa, wypuszczając z ust szary cuchnący dym. Skoryk łypnął na starego i nie powiedziawszy ani słowa, opuścił cukiernię.

Znalazłszy się na ulicy, poprawił wilgotną marynarkę uszytą z materiału szarego jak mysz i jak gdyby nigdy nic ruszył z powrotem w stronę Zielonego Mostu. Po załatwieniu sprawy na Śnipiszkach czekał go marsz w jeszcze mniej przyjemny rejon.

Nie śpieszył się. W okolicy kościoła Świętego Rafała kupił sobie za trzy kopiejki gorące ciastko z mięsem, a dołożywszy jeszcze jedną kopiejkę – szklankę kwasu chlebowego. Wkroczył na Zielony Most, oparł się o barierkę i zaczął jeść, obserwując dzieciaczki i kilku dorosłych pluskających się w niezwykle ciepłej jak na koniec kwietnia Wilii. Z Paromieścia, znajdującego się nieco wyżej, spływało rurami do Wilii nie mało różnorodnych odpadów, ale wilnianie kąpali się bez obaw, bowiem niedaleko Zielonego Mostu alchemicy Dominium Uniwersyteckiego postawili mechaniczne sieci, które czyściły Wilię z niepożądanych prezentów Paromieścia.

Powoli zaczynało się ściemniać. W wieży nawigacyjnej na Górze Giedymina zapaliły się światła. Mieszczące się tam centrum kontroli nawigacji statków powietrznych różnokolorowymi sygnałami świetlnymi wskazywało drogę niezdarnie poruszającemu się sterowcowi ładunkowemu lądującemu w Wyścigowym Porcie Lotniczym. Ciężki cień padał na miasto, ale mało który wilnianin uniósł głowę – przez kilka dziesiątek lat przyzwyczaili się do tych cudownie wyglądających maszyn.

Waneczka skończył żuć ostatni kęs, wytarł w marynarkę obtłuszczone palce i ruszył do centrum miasta na piechotę. Zwykle natrętni kierowcy parowych dyliżansów nie zainteresowali się nim, sądząc, że robotnik nie może sobie pozwolić na luksus przejażdżki ich pojazdem.

Wzdłuż ulicy Wileńskiej zapaliły się gazowe latarnie. Ich niebieskie płomyczki przypominały silnego młodego mężczyznę opróżniającego kufel piwa Šopenas. Owe latarnie – wynalazek wileńskich alchemików – niegdyś przyciągały tłumy gapiów, a pieniądze producentów piwa sączyły się do miejskiego skarbca. Ale te czasy odeszły w zapomnienie, teraz płomyczkami zachwycali się chyba tylko turyści. Waneczka, nie oglądając się na boki, szybkim krokiem przemierzał ulicę Wileńską. Przechodząc przez prospekt Świętego Jerzego, zaklął półgłosem, gdy o mało co nie potrącił go monocykl.

Niedaleko Teatru Wielkiego, w którym w tych dniach dawał przedstawienia słynny wędrujący cyrk konny Baumana, stanął na skrzyżowaniu. Z lewej strony biegła w stronę placu Pałacowego ulica Odlewnicza, ale Waneczka skręcił w prawo – na Pohulankę.

Tam zawsze było wesoło – przy popularnej restauracji Harmonia grała orkiestra, a kelnerzy ledwo nadążali obsługiwać ogródkowe stoliki okupowane przez grono głodnych i spragnionych gości. Dziś pogoda dopisywała, dlatego we wszystkich pohulankowych gospodach dało się słyszeć gwar, nawet w godnej pożałowania Dolnej Karczmie, o której rozwodnionym piwie i jedzeniu wartym nocnika krążyły po całym Wilnie anegdoty. Przy stołach na zmianę brzmiały języki polski, rosyjski, niemiecki i nawet angielski, jednak większość rozmawiała po litewsku. Z zarządzenia Aliansu w Wilnie był to język urzędowy, a rektor Dominium Uniwersyteckiego Stanisław Gimbutt z przyjemnością dbał o to, żeby wypełniano to rozporządzenie. Były wileński generał-gubernator Murawjow przewróciłby się w trumnie na taką wiadomość.

Waneczka zdążył się już najeść, dlatego minął gospody i niedługo potem znalazł się na samym skraju Wilna. Przy Białych Słupach Pohulanki stali dwaj znudzeni mężczyźni ubrani w niebieskie uniformy Legionu Wileńskiego. Legat miasta nie raz zaznaczał: „My odpowiadamy tylko za bezpieczeństwo w Wilnie, a Wilno kończy się przy Białych Słupach Pohulanki”.

A za nimi… Za nimi zaczynały się Biedy.

Jak mawiał legat, Biedy to już nie wileńska bieda. A ci dwaj legioniści stali tu tylko po to, by przestrzec przechodniów, że za chwilę wkroczą do najniebezpieczniejszej dzielnicy miasta, a właściwie na jego przedmieścia. Lecz wilnianie sami doskonale wiedzieli, czego można się spodziewać po Biedach, dlatego strażnicy lenili się, czekając na koniec zmiany.

Zaraz za Słupami krajobraz kompletnie się zmieniał. Na początku Bied rozciągał się niebrukowany Mokry Plac, który zimą i latem zalewały wielkie, głębokie kałuże. Z tego miejsca niczym ostre promienie w głąb Bied wbijało się pięć ulic. Obok placu rozmieściło się kilka gospód, w których dało się coś szybko przekąsić lub dla odwagi wypić jednego czy dwa głębsze. Poza tym na Mokrym Placu zawsze kręcili się proponujący swoje usługi krętacze. Chcesz trafić do najbliższego kasyna – zwróć się do krętacza, chcesz do domu pobłażliwości, ale boisz się zarazić syfilisem – i tu krętacze pomogą wybrać przyzwoitszą instytucję. Chcesz poczuć wiatr we włosach i poszaleć na Biedach, ale boisz się, że stracisz zarówno włosy, jak i portfel – kilku umięśnionych krętaczy za drobną opłatą będzie cię ochraniać przez całą noc, a nad ranem na rękach zaniosą cię pod Białe Słupy i nawet zadbają o to, żeby parowy dyliżans bezpiecznie dostarczył do domu twoje bezwładne ciało. Niegdyś kilku przedsiębiorczych krętaczy założyło tu spółkę o nazwie Tramwaj Wykrętu. Otwartym tramwajem wozili przybyszów po najciekawszych biedowskich miejscach, ale Rada Wileńska szybko to przedsięwzięcie ukróciła, ponieważ przez pierwsze dwa tygodnie wycieczkowicze zostali czterokrotnie obrabowani. Krążyły plotki, że właściciele pojazdu osobiście maczali w tym palce.

Krętacze byli dla miasta prawdziwym wrzodem na tyłku. Rada długo rozważała, jak zmusić ich do okazania wiarygodnych papierów i płacenia podatków, ale ostatecznie urzędnicy machnęli na to ręką. Tak więc wraz ze zwiększającą się liczbą mieszkańców Wilna kwitły i nielegalne interesy krętaczy.

Waneczka wkroczył na Biedy z tysiącem rubli w kieszeni marynarki, ale skorzystać z usług krętaczy nie zamierzał. Zresztą nawet najbardziej wnikliwemu cwaniakowi nie przyszłoby na myśl, żeby obrabować takiego łachmytę.

Skręcił w Zaułek Żarłoków, gdzie rozstawiono wiele lad, na których ich właściciele całą dobę coś siekali, warzyli, dusili, marynowali i głośno zachwalali swoje potrawy. Postronnemu przechodniowi krętacze (oczywiście za opłatą) podszeptywali, które pieczenie są z prawdziwej baraniny, a które ze szczurów złapanych dziś rano przez żwawych biedowskich chłopców, ale i to mogło się okazać krętactwem – nie należało ślepo wierzyć w udzielane tu rady.

Zaułek Żarłoków znany był z jednej dobrej cechy – tutaj nie trzymano się typowej na Biedach tradycji wylewania na głowę przechodnia zawartości nocnika z okrzykiem „Uwaga, śmierdzielu!”. Z drugiej strony uliczkę bardzo upodobali sobie kieszonkowcy, dlatego Waneczka przezornie przycisnął rękę do serca w miejscu, gdzie za pazuchą ukrył swój majątek.

Za zaułkiem rozciągały się prawdziwe Biedy – dziesiątki błędnie przeplatających się uliczek, w jednym miejscu łączących się, w innym prowadzących na dziwne podwórza, a czasami kończących się zupełnie niespodziewanie. Waneczka nie należał do znawców biedowskiego labiryntu, ale drogi do wyznaczonego miejsca spotkania nauczył się z mapy, dlatego bez żadnych wątpliwości skręcił w lewo i zwinnie przeciął drogę dwóm pijanym pracownikom żeglugi rzecznej, łypiąc na solidnego jegomościa prowadzonego przez krętacza do palarni niealchemicznego opium. Mężczyzna miał rozpięty kołnierz koszuli i Waneczka zauważył złoty łańcuszek. Mógłby się założyć, że następnego ranka świecidełko będzie już w rękach krętacza. W końcu Skoryk znalazł się pod szyldem przedstawiającym nastroszonego puchacza żłopiącego piwo.

W gospodzie zabawiała się ta sama kompania co zazwyczaj.

– Nu wot i ja jej mówię: gdzie twój, rozum, babo? – mówił głośno zadowolony z uwagi Icek Lupeta[6], stały bywalec Żelaznego Puchacza i właściciel kilku domów pobłażliwości. – Po co werbowałaś szlundry[7] koło studni na wprost okien posterunku? Jakby w mieście nie było innych miejsc, gdzie się gromadzą te kury.

Słuchacze zarżeli tak przenikliwie, że zadrżały kufle piwa. Icek pokazał swoje dziurawe zęby i opowiadał dalej:

– Jasne, zaraz wylazł ten ponurak prystaw[8] Smutkiewicz, widzę, już przymierza się zgarnąć moją Malkę. Mówi: „Pani Knopp, jest pani aresztowana za nielegalną próbę zatrudnienia dziewcząt”. Myślę sobie, może tę głupią Malkę naprawdę zostawić na parę dni w ciupie, żeby nabrała rozumu? – Icek oparł się o stół, siorbnął piwa i rozłożył ręce. – Ale przecież wy mnie znacie, ja mam miękkie serce. No to co, trzeba babę ratować. Wyciągnąłem nożyk, zaszedłem go od tyłu i mówię: „Smuteczku, czego się tu pań czepiasz, życie ci się znudziło?”.

– A on co? – zapytało kilka głosów jednocześnie.

– Co on… – Lupeta wzruszył ramionami i się wyszczerzył. – Z czym ten Smutniałek do prawdziwego mężczyzny? Wymamrotał coś i puścił moją Malkę. Jeszcze chciałem zażądać, żeby przeprosił damę, ale nie miałem czasu. A was wszystkich zapraszam do wypróbowania moich nowych ślicznotek. Dla klientów Puchacza taniej, dacie pół rubla i dziewczynki są wasze.

Kompani od kieliszka, przytakując, rąbali kuflami nad stołem, a Icek po cichu się cieszył, że żaden z nich nie był wtedy przy studni i nie wie, dlaczego nagle mu zabrakło czasu. Po tym, jak pokazał się jeden z wileńskich legionistów, i Malka, i on sam odwrócili się na pięcie i galopkiem, najszybciej, jak się dało, uciekli przez podwórka i ogródki. Z legionistami nie ma żartów.

Niespodziewanie drzwi gospody otworzyły się i do środka wszedł nigdy wcześniej niewidziany tu człowiek. Lupeta od razu wbił w niego wzrok i wyszczerzył zęby, przez co przypominał szczura. W Żelaznym Puchaczu nieznajomi byli nieszczególnie pożądanymi gośćmi.

Przybysz stanął w progu i rozglądał się, jakby kogoś szukał. Jedną rękę trzymał w kieszeni, druga zwisała mu przy boku. Icek zmierzył wzrokiem przybłędę – jego wyliniałą marynarkę i tanie buty, po czym ześlizgnął się z krzesła.

– Ej, wujaszku, pyle marny, czy przypadkiem nie zabłądziłeś? – zagrzmiał, zbliżając się do Waneczki Skoryka nadal tkwiącego przy wejściu. – To porządny zajazd, plebs nie jest tu mile widziany, czyż nie, panowie?

– Jo, jo! – zaskandowali towarzysze Icka, a ten, zagrzany przez entuzjastyczne wsparcie, podszedł do Waneczki i mocno pchnął go w klatkę piersiową. I o mało co nie zaskomlał z bólu, gdy jego łokieć błyskawicznie znalazł się w stalowym uścisku. Icek nawet nie zdążył zakląć, a Skoryk pochylił się i coś mu szepnął do ucha. Dobrze wiedział, jak się obchodzić z takimi osobnikami.

Nagle twarz Lupety się zmieniła – cała odwaga zaraz z niego wyparowała, a w jej miejsce pojawiło się lękliwie spojrzenie utkwione na ściśniętym łokciu. W gospodzie zapanowała cisza.

Waneczka znów się pochylił i wyszeptał Lupecie do ucha:

– Jeśli nie chcesz, żeby wszyscy się dowiedzieli, że żaden z ciebie chojrak, a na widok byle legionisty bierzesz nogi za pas, teraz głośno się zaśmiej, poklep mnie po plecach, nazwij kumplem i poproś, żebym się poczęstował piwem. – Zwolnił uścisk.

Icek natychmiast posłuchał. Mimowolnie pocierając łokieć, zarżał niczym koń, zarzucił Skorykowi łapska na barki i zawołał:

– Ej, kolego! A niech cię! Nie poznałem cię. Ja tu tak… Chyba będziesz bogaty. No, chodź, napij się piwka.

Skoryk odwrócił się do karczmarza i podniósł dwa palce, po czym obaj, wraz z Lupetą, usadzili się przy jednym z ustronniejszych stolików. Goście gospody wzruszyli ramionami i wrócili do swoich spraw. Po kilku minutach karczmarz postawił przed Waneczką dwa kufle i miskę solonych obwarzanków. Nie wiedząc, jak się zachować, Icek zezował to na piwo, to na Skoryka. Ten pochylił się ku niemu.

– Teraz na dwa hausty wypij piwo i zniknij mi z oczu – szepnął do Icka. – Jeśli tego wieczoru zobaczę cię snującego się w Puchaczu lub w pobliżu, zabiję cię – uprzedził uprzejmie.

Biedy odwiedzały dwa rodzaje ludzi – ci, których można popychać, i ci, którzy popychają innych. Waneczka Skoryk bez dwóch zdań należał do tych drugich, Lupeta – do pierwszych, tak więc szybko opróżnił kufel, jakby pił wodę, i grzecznie usunął się z gospody.

W mgnieniu oka zapomniawszy o problemach, Waneczka popijał piwo i wcinał obwarzanki. Wtedy znów zaczęła go gryźć tęsknota za domem. Kiedy w końcu będzie mógł wrócić do rodzinnej Moskwy i być prawdziwym sobą?

Waneczka Skoryk tak naprawdę nie był żałosnym ślusarzem, a żołnierzem carskiej armii, filerem[9] Trzeciego Departamentu Zwiadu, tajnym agentem: Iwanem Skorochodowem, przed trzema miesiącami wysłanym do Wilna. Po prawdzie ta misja szpiegowska nieszczególnie go cieszyła, ale wojskowi nie kwestionują rozkazów. Skorochodow dość dobrze mówił po polsku, ponieważ już nie raz bywał w Wilnie. Przybył tu, udając zbiegłego carskiego rekruta (jak wielu innych), przedstawiał się jako ślusarz samouk Waneczka Skoryk. Skorochodowowi obiecano, że to jego ostatnie miejsce przydziału. „Od serca odpracuj co twoje dla cara i ojczyzny, a potem jedź na zasłużony odpoczynek i rób, co tylko zechcesz – słuchaj słowików albo rozmyślaj pod chwiejącymi się brzozami Zamoskworzecza, twoja sprawa”. Filera zazwyczaj odwoływano, wyłącznie gdy ten dokonał czegoś niezwykle ważnego – tylko w takich sytuacjach pilnie wyciągano go z obcego miasta. A jeśli okazywał się bezużyteczny, siedział na misji i kilka lat.

Tak więc w Wilnie Skorochodow próbował znaleźć bryłę złota – intensywnie szukał czegoś szczególnie ciekawego, a pracował w pocie czoła. Niektóre kontakty dostał od odwołanego już filera, innych ludzi zwerbował sam. Był na tyle inteligentny, by nie kręcić się legionistom pod nosem.

Miał się zająć pewnym anarchistą, który znalazł azyl w Aliansie, co wywoływało niepokój Trzeciego Departamentu. Teraz karmił rybki w stawie w Kolonii Wileńskiej. Ale wielkie szczęście uśmiechnęło się do rosyjskiego szpiega całkiem niedawno. Iwan wywęszył co nieco o grzesznym związku pewnej pary i teraz oba gołąbki trzymał na krótkiej smyczy, grożąc upublicznieniem ich skandalicznych stosunków, czym zyskał nowych agentów na swoich usługach. Wolne Wilno było wyrozumiałym miastem, ale i tu sodomici nie mieli lekko. Całkiem niedawno jedno z tej parki, może mąż, a może żona (już tylko na myśl o tym Iwan się krzywił), poinformowało, że jest w stanie zdobyć ściśle tajne szkice pewnych projektów. W zamian zażądało pieniędzy i zostawienia go w spokoju. Iwan się ucieszył – bryła złota sama wpadła mu w łapy. A Trzeci Departament cholernie się zaciekawił, jakież to szkice kreślone są w mieście mechaników i alchemików.

Iwan Skorochodow bardzo chciał wrócić do domu i właśnie znalazł się blisko swego celu. Teraz z niepokojem wyczekiwał i snuł domysły: przyjdzie, nie przyjdzie, przyniesie szkice czy nie przyniesie? W Puchaczu wszyscy, poza karczmarzem, zdążyli już o nim zapomnieć.

Iwan wziął piwo i obwarzanki, ruszył w głąb sali, po czym usadowił się przy dogodniejszym jego zdaniem stoliku. Dwie ozdobione rzeźbą poczerniałe drewniane kolumny nie tylko chowały go przed wzrokiem postronnych, ale i chroniły przed fruwającymi kuflami czy szalonymi gośćmi lokalu. Bójki w Puchaczu to chleb codzienny, tradycja.

Iwan mimowolnie wsadzał rękę w wewnętrzną kieszeń marynarki, gdzie trzymał imienny zegarek z pozłacanym cyferblatem, ale oprzytomniawszy, krzywo się uśmiechnął. Rosyjski agent Skorochodow, który zasłużył sobie na wysoki stopień wojskowy, mógł się chełpić zegarkiem, ale skromny ślusarz Waneczka Skoryk wyglądałby z nim bardzo dziwnie i zaraz zwróciłby czyjąś uwagę.

Do Puchacza zaszedł dużo wcześniej, niż się umówił, dlatego zanurzył się w rozmyślaniach i wolno popijał piwo. Gospoda była przepełniona, zamawiający piwo goście starali się przekrzyczeć jeden drugiego, ale bójka jeszcze nie wisiała w powietrzu. W takich sprzyjających okolicznościach, choć lekko spóźniony, pojawił się człowiek, na którego z niecierpliwością czekał Iwan.

Wkroczywszy do Puchacza, paromiejski księgowy Feliks Porcyjanko chwilę podreptał przy drzwiach i kręcąc głową, zaczął przedzierać się przez tłum. Zagapiwszy się kilkakrotnie, potrącał obsługę, która podnosiła wysoko kufle i zwinnie lawirowała między stołami. Księgowy energicznie przedzierał się przez zastępy pijaków, aż w końcu zauważył Iwana. Skinął mu i po chwili runął na krzesło przed Skorochodowem.

– Strzeż nas, panie, przed takimi miejscami – westchnął z niezadowoleniem księgowy. – Czy nie mogliśmy się spotkać gdzieś indziej? Nie na Biedach, a w przyzwoitszym rejonie?

Iwan nie miał ochoty słuchać skomlenia.

– Może w stołówce w twojej gildii? – odburknął. – Mógłbyś przedstawić mnie swoim kolegom. I ich wciągnęlibyśmy w nasze interesy. Jak ci się podoba taki plan, co? – Łypnął na rozmówcę. – Chcesz ukryć drzewo, wyhoduj las, chcesz się ukryć między ludźmi, idź na Biedy, jasne? Nikogo tu nie obchodzisz, nikt cię tu nie zna – dodał, specjalnie przemilczając incydent z Ickiem Lupetą.

Porcyjanko z poczuciem winy wymalowanym w oczach spuścił głowę, chwyciwszy przyniesiony przez obsługę dzban, nalał pełny kufel piwa i zaczął je zachłannie siorbać.

Iwan spojrzał na mężczyznę: otyły, z bujnymi czarnymi wąsami, cały wypachniony, z kieszeni marynarki wystawała mu chustka do nosa, zupełnie nie pasował do środowiska Puchacza. Bardzo się pocił, zapewne ze strachu, a aromat jego wody kolońskiej mieszał się z paskudnym zapachem potu. Mimo to dla Skorochodowa ten człowiek był jak manna z nieba. Feliks Porcyjanko za dnia zajmował się porządkowaniem rachunków Gildii Mechaników, a nocą dzielił łóżko z Tomaszem Ujejskim, jednym z finansistów wileńskich wskrzesicieli. Niełatwo znaleźć tak użytecznego człowieka, ale gdy się już miało takiego w garści, wszystko szło jak po maśle. Iwan wybrał Żelaznego Puchacza nieprzypadkowo – takie miejsce miało nastraszyć rozpieszczonego Feliksa. A im więcej będzie rozmyślał i im bardziej będzie drżał w obawie o swoją skórę, tym mniej będzie z nim problemów.

Skorochodow chwycił dzbanek i nalał piwa aż po sam czubek w dopiero co opróżniony przez Porcyjankę kufel.

– Nie martw się, Feliksie, wszystko w porządku – uspokajał grubaska.

– Na pewno? – spytał księgowy z niedowierzaniem.

Iwan skinął głową.

– Tak. Pieniądze mam ze sobą. Poza tym jutro wyjeżdżam do Rosji, więc więcej mnie nie zobaczysz, a twoje sprawy łóżkowe nie będą już nikogo interesować. Ale, Feliksie… – głos Skorochodowa nagle zabrzmiał jak stal – pod jednym warunkiem.

Grubasek wytrzeszczył oczy.

– Jakimże? – Wypuścił powietrze z płuc.

– Jeśli nie przyniosłeś kopii szkiców, biada ci. – Iwan wymówił te słowa powoli, by mocno podkreślić ich wydźwięk.

– Przyniosłem, przyniosłem! – Porcyjanko pokiwał głową.

Postawił kufel i zza pazuchy wyciągnął plik papierów złożonych kilka razy. Przebierał po nich drżącymi palcami.

Skorochodow wyciągnął rękę.

– No daj – zachęcał go. – Nie bój się, obaj nikogo tu nie obchodzimy.

Feliks obejrzał się i podał szkice. Skorochodow wziął je, rozłożył i rzucił na nie okiem.

Na szczęście księgowy nawet się nie domyślał, że ten moment to słaby punkt w planie Iwana Skorochodowa. Feliks mógł mu przecież wcisnąć szkice opakowań pasty do butów Zaks z opisem jej produkcji, a Rosjanin nie odróżniłby ich od tajnych szkiców, które miał nadzieję dostać. Czytał bardzo kiepsko, choć nigdy by się do tego nie przyznał. Szczególnie siedzącemu naprzeciw beznadziejnemu mięczakowi.

Żeby się nie zdradzić, Iwan jak zwykle wykorzystał psychologiczny chwyt. Podniósł wzrok znad kopii dokumentów i chłodno zapytał:

– Alians naprawdę może to stworzyć?

Porcyjanko nie opanował się i parsknął w złożone dłonie.

– Alians? Rothschildowie jedynie opłacają rachunki, to wskrzesiciele tworzą.

Wskrzesiciele… Oto jeszcze jeden powód, dla którego Waneczka Skoryk, a właściwie Iwan Skorochodow, nienawidził Wilna. Tak jak wszystkie wolne miasta Aliansu, to także było gniazdem os pełnym intryg, w którym każdy walczył o wpływy i pieniądze. Wskrzesiciele, alchemicy, mechanicy, hipnomanci, Rycerze Katedry, Legion Wileński… Tak dużo trutni, że trudno się w tym połapać.

Skorochodow poczuł na sobie wzrok Feliksa, zrozumiał, że palnął głupotę.

– Która to kopia? – zapytał.

– Trzecia. Pierwsza jest w siedzibie loży wileńskich wskrzesicieli, druga w Pradze, u ich Wielkiego Mistrza.

„To znaczy, że tajemniczy wynalazek to naprawdę poważna sprawa. Carscy inżynierowie będą mieli co robić”, pomyślał Iwan i skinął głową.

– Dobra. Transakcja się dokonała. Dostajesz tysiąc rubli i święty spokój. Jutro wyjeżdżam i już nikt się nie zainteresuje, komu pokazujesz swoją dupę – zapewnił go, krzywo się uśmiechnąwszy.

– A gwarancja?

– Słowo carskiego żołnierza. Nikt ci lepszej nie zaproponuje.

Skorochodow wyciągnął zza pazuchy materiałową sakiewkę, położył ją na stole i pchnął w stronę księgowego. Ten chwycił zapłatę i już zamierzał przeliczyć pieniądze, ale Rosjanin go powstrzymał.

– Na twoim miejscu bym tego nie robił – rzekł. – Goście Puchacza wyczują nawet rubla, a co dopiero kupkę czerwonolicych piękności.

Feliks zarumienił się i pospiesznie schował sakwę za pazuchę. Sięgnął po kufel.

– Jeszcze jedna rada – kontynuował leniwym głosem Skorochodow, patrząc na salę. – Lepiej pośpiesz się z wyjściem, bo zaraz się zacznie bójka.

Porcyjanko w mgnieniu oka zapomniał o piwie, podskoczył jak poparzony i huknął głową o żeliwny świecznik wiszący nad stołem. Chwilę potem był już przy karczmarzu, zamienił z nim kilka słów, po czym piorunem wmieszał się w tłum i bez uszczerbku wymknął się z Żelaznego Puchacza.

Skorochodow wyrównał dłonią pogięte szkice. Oczywiście, można było zadbać i o to, by Feliks został na Biedach na zawsze, nieszczęśliwe wypadki to tutaj codzienność, a sakiewka wróciłaby do skarbca Trzeciego Departamentu Zwiadu. Ale departamentowi pieniędzy nie brakowało, a poza tym nie warto zarzynać kury, jeśli możesz w przyszłości spodziewać się jeszcze jednego czy drugiego złotego jajka. Z usług Porcyjanki Skorochodow oczywiście już nie skorzysta, ale może grubasek będzie przydatny agentowi, który zastąpi Iwana.

Mężczyzna wsadził szkice do wewnętrznej kieszeni marynarki i rozejrzał się po Puchaczu. Pewien miejscowy watażka trzęsący okolicą już się zabawiał – pchał jakiegoś biedaka i wrzeszczał:

– A ty Finka znasz?!

Skorochodow rzucił na stół wyłowione z kieszeni kilka hrywien za piwo i pewnym krokiem ruszył w stronę drzwi. Zdecydował się na opuszczenie tego przybytku w samą porę – ledwo zamknął za sobą drzwi, w gospodzie rozpoczęła się istna walka kogutów.

Zrobiło się już późno, księżyc górował na gwieździstym niebie. Po paru metrach Skorochodow zatrzymał się zamyślony. Do motelu mógł wrócić dwiema drogami: albo przez Białe Słupy, ale wtedy nadrobiłby spory kawałek, albo krótszą trasą – przez Cmentarz Cholery.

– Drogi panie, może bylibyście tak mili i dali kopiejkę starej biedaczce?

Usłyszawszy skrzypiący głos, Skorochodow aż się wzdrygnął. Nawet nie zauważył, jak podeszła do niego nieznajoma trzymająca w ręku obdarty biały parasol. Jaskrawa spódnica staruszki i policzki zaróżowione tanimi kosmetykami świeciły nawet w półmroku. Iwan łypnął na żebraczkę przez miejscowych nazywaną Różą Bied i nie powiedziawszy ani słowa, skręcił w stronę cmentarza. Teraz zależało mu tylko na tym, by jak najszybciej ukryć szkice w bezpiecznym miejscu, dlatego wybrał krótszą drogę, która większości wydawałaby się tą gorszą.

Wilno już nie raz cierpiało z powodu epidemii. Tylko w dziewiętnastym wieku spustoszyły je trzy, a po nich, niczym ropniaki na ciele miasta, powstały trzy cmentarze cholery. Śmierć kosiła ludzi tysiącami, na nic się zdała wydana przez profesora Strawińskiego książeczka Dla biednych ludzi, jak się trzeba chronić przed cholerą. Gdy Wilno wyrwało się z uścisku Rosji i stało się częścią Aliansu, nowa władza miasta – Rada Wileńska – zaczęła poważnie walczyć z chorobami: nie żałując pieniędzy, przebudowała wodociągi, zatrudniła najlepszych zagranicznych specjalistów, zdołała nawet zmienić nawyki higieny u mieszczan. Gdy epidemie się skończyły, pierwszy cmentarz został zrównany z ziemią, a działkę sprzedano budowlańcom, na drugim pomyślnie utworzono wytwórnię piwa Šopenas. Natomiast trzeci – Cmentarz Cholery – znajdujący się między Biedami a niespokojnym Nowym Światem, w którym gromadzili się przybysze, uchodźcy i poszukiwacze lepszego życia, pozostał nienaruszony. Krążyły plotki, że na cmentarzu straszy, dlatego ludzie nawet w dzień starali się obchodzić go łukiem, a w nocy nikt by się nie odważył postawić na nim stopy.

Skorochodow nie zwracał jednak uwagi na plotki i wymysły. Dobrze znał najkrótszą drogę na Nowy Świat, pod jednym nagrobkiem zrobił sobie nawet schowek na broń.

Po dziesięciu minutach Iwan niczym duch przemknął przez zardzewiałą żelazną bramę cmentarza i teraz lawirował między pomnikami. Nad głową czerniło się niebo, dookoła na piaskowych kopcach migały wykrzywione, spróchniałe drewniane krzyże, na których w dzień dało się dojrzeć wyryte liczby, świadczące o tym, ilu ludzi zostało wrzuconych w grobową dziurę. Żadnych imion i nazwisk, tylko liczby.

Z przodu coś się poruszyło i zaszeleściło, ale Skorochodow nie zwalniał tempa. Wiedział, że to poruszane przez wiatr wierzby smagały wyższe krzyże. Najważniejsze to nie zboczyć ze ścieżki ledwo widocznej między pokrzywami sięgającymi do pasa i nie wlecieć w jakiś dół. Podczas ostatniej epidemii władza carska z początku paliła zmarłych, ale wiatr niósł cuchnący dym w stronę miasta i wilnianie zaczęli się temu sprzeciwiać. Dlatego trzeba było wrócić do starej tradycji – kopać głębokie doły i zakopywać w nich truchła. I to wiązało się z kolejną niestworzoną historią. Mówiło się, że niektóre doły wcale nie zostały wykopane na pochówek ofiarom cholery, że można przez nie trafić do podziemnego labiryntu tuneli ciągnącego się od samej katedry.

Gdy Skorochodow pokonał połowę drogi, w oddali zamigotały latarnie Nowego Świata. Nagle zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. To, co usłyszał, nie było szelestem drzew. Ktoś poza nim przedzierał się między pomnikami. Rosjanin rozejrzał się, a palce natychmiast zacisnął na schowanym pod marynarką, wiszącym u pasa niedługim, ale ostrym nożu. Czyżby śledził go jakiś odważniak z Bied skuszony łatwym łupem?

Przyśpieszył kroku. Przeczucie mu podpowiadało, że Biedy przygotowały mu prezent na pożegnanie. Tylko że prezencik boleśnie się zawiedzie, poczuwszy ostre zęby planowanej zdobyczy. Choć Iwan kończył już szóstą dekadę życia, siłą i wigorem przewyższał niejednego młodzika. Miał przed sobą wąwóz – doskonałe miejsce na zasadzkę. Przemknął przez ostatnie piaskowe kopce z krzyżami, zsunął się po cichu do pustego dołu i przytulił do jednej z jego ścian.

Kilka chwil i nad głową dało się słyszeć ciężkie kroki. Dochodzący go dźwięk wydawał się jakiś taki dziwny, ale przez odgłosy nocnych cykad Iwan nie mógł go dokładnie dosłyszeć. Coś było nie tak. Jednak Rosjanin nie miał czasu się zastanawiać. Zwinnie wysunął ostrze i wsparłszy się na ręce o skraj dołu, wyłonił się z dziury, mając nadzieję, że zaskoczy nieprzygotowanego przeciwnika.

– A to co? – Osłupiał i rozdziawił usta, zobaczywszy wbite w siebie świecące oczy. Zawahał się, chciał biec i wrzeszczeć, coś zrobić, jakoś się obronić, ale nogi miał jak z ołowiu.

Napastnik podciął mu gardło. Wytrzeszczywszy oczy, Iwan obiema rękoma złapał się za szyję, jakby miał nadzieję, że powstrzyma tryskającą krew. Pociemniało mu przed oczami i osunął się na ziemię.

Waneczka Skoryk bardzo chciał wrócić do domu, ale nie było mu to przeznaczone.

Gdy po półgodzinie na Cmentarzu Cholery pojawiła się samotna postać pchająca taczkę, po tajemniczym napastniku nie pozostał nawet ślad. Postać spojrzała na trupa i choć widok ten nie należał do najprzyjemniejszych, niewzruszona oskubała go do ostatniej nitki. Chwilę później zjawiły się jeszcze dwie osoby i rozglądając się na boki, pospiesznie obmacywały kieszenie nieszczęśnika, ale niczego już nie znalazły.

III

Wilno,

ten sam dzień, troszkę wcześniej

21.04.1905

Warsztaty i audytoria katedry Dominium Uniwersytetu Wileńskiego opustoszały wyjątkowo wcześnie, studenci pośpieszyli skorzystać z wiosennego ocieplenia. W hałaśliwej dzielnicy Niechrzty, znajdującej się za Wilenką, karczmarze wytaczali z piwnic beczki z piwem, zwinnie wynosili na dwór stoliki, które natychmiast zajmowali klienci.

W kwartale żydowskim na Czerniach dzieci w podskokach podążały za starym długobrodym Żydem Efraimem, mistrzem wileńskich gawędziarzy i bujd. Pomiaukując jak kociaki, domagały się kolejnej fantastycznej historii. Jednak Efraim tylko się uśmiechał i kręcił głową – starzec o czcigodnym wieku musiał wracać do swej małej budki, w której wieczorami naprawiał buty.

Na Starówce, na placu Katedralnym, wyrosło szapito. Chcący zobaczyć wieczorny występ w cyrku tłoczyli się w długiej kolejce. Mieszczanie, wzbudzając niesamowity zgiełk, dzielili się ostatnimi pogłoskami o zbliżającym się Szczycie – szczególnie ważnym alianckim wydarzeniu. To jeden, to drugi machali zwinnym żydowskim kupcom szalejącym dookoła na monocyklach z wielkimi koszykami na przedzie załadowanymi lodami, kanapkami z kiełbasą, frytkami i szczególnie lubianymi przez wilnian zimnuszkami, które bulwarowe czasopismo „Wileńska Prawda” nazwało największym wynalazkiem wszech czasów, stworzonym przez alchemików Aliansu i Dominium Uniwersyteckiego. W puszkach wielkości kubka chlupotało schłodzone parą piwo. Handlujący kefirem i owocami w rozstawionych dookoła pawilonach nie byli zachwyceni, że sprzedaje się tu zimnuszki.

Nagle zza katedry wyłonił się pułk mężczyzn ubranych na czarno, a zgromadzeni na placu wilnianie jak na komendę ucichli i się zachmurzyli. Dobry nastrój rozwiał wiatr. Rycerze Katedry – fanatycy religijni, ciężka pięść Kościoła. Dwunastu mężczyzn szło w szeregu po trzech, noga w nogę niczym w wojsku, a wiatr trzepotał ich sięgającymi do ziemi płaszczami. Każdy miał zawieszony na szyi wielki biały krzyż, głowy zgolono im na łyso. Na czele pułku kroczył rosły rycerz o wielkim krzywym nosie – surowy prałat Masalski, sprawujący w Radzie Wileńskiej obowiązki radnego ducha. Kręcił głową we wszystkie strony jak jastrząb szukający ofiary. Przechodnie na ich widok pośpiesznie spuszczali wzrok i udawali, że niezwykle interesuje ich brukowa kostka. Żydki na monocyklach nagle wyparowały.

– Alkohol to grzech! – ryknął prałat, nie zwalniając kroku. Jego gromki głos rozszedł się po placu niczym uderzenie miedzianego dzwonu. – A pijaństwo w świętym miejscu to na dodatek przestępstwo.

Zimnuszki w mgnieniu oka ukryły się w kieszeniach wilnian. I tylko dwaj mężczyźni w niebieskich uniformach, stojący niedaleko szapito, nachalnie gapili się na prałata Masalskiego.

– Ej, łysole, patrzcie pod nogi, nie nadepnijcie na trawę! – wrzasnął jeden z nich. – Wtedy to naprawdę będzie przestępstwo i trzeba was będzie zaaresztować.

Konflikt między Legionem Wileńskim i Rycerzami Katedry był stary jak świat i nigdy niegasnący. Prałat udał, że nie widzi i nie słyszy legionistów, by nie doszło do bijatyki. Białokrzyżowcy przeszli plac i pomaszerowali w stronę kościoła Świętej Anny. Ale legionistom udało się najwyraźniej sprowokować przywódcę rycerzy, bo specjalnie przecięli drogę linii tramwajowej numer dwa. Rozwścieczony, że musi czekać, motorniczy tramwaju zagwizdał parowym gwizdkiem tak głośno, że dźwięk zagłuszył nawet zegar dzwonnicy katedralnej, która zaczęła wybijać godzinę szóstą. Jednak gwizdkowi szybko zabrakło pary i na ulicach Starego Miasta znów królowały uderzenia dzwonów.

Kierownik katedry alchemików Dominium Uniwersyteckiego Jan Basanowicz zerknął na cyferblat parometru i pokiwał głową. Dostał go z okazji jubileuszu, był z niego bardzo dumny i wielokrotnie podkreślał, że tylko ten przyrząd pokazuje prawidłowy czas, a dzwony to już przeżytek, być może wystarczający mieszczanom za czasów Stefana Batorego, ale nie teraz, a na pewno nie tu – w wolnym Wilnie. Obecnie parometr pokazywał, że do godziny szóstej zostało jeszcze kilka minut, a dzwony już się drą jak stare prześcieradło. Basanowicz od dawna próbował namówić Radę Wileńską, by zleciła Gildii Mechaników stworzenie największego w Europie parometru i zainstalowanie go na dzwonnicy katedralnej, ale sprzeciwił się temu prałat Masalski, czcigodny radny ducha.

– Nauka i brudne od smaru wynalazki to jedno – zaznaczał – a odwieczne duchowe wartości to zupełnie co innego.

– Nie całkiem, nie całkiem – odpowiadał Basanowicz i pstryknąwszy pokrywą, wciskał parometr do specjalnie w tym celu przyszytej kieszeni w surducie.

Alchemik sprawdził, czy na pewno zamknął główne drzwi swojego laboratorium. Zamek zasyczał i czerwona lampeczka zamrugała, dając znak, że jego świątynia jest bezpieczna.

Wyszedł przez tylne drzwi na niewielki korytarz. Tam znajdowały się kręte drewniane schody, tak stare i skrzypiące, że chodząc po nich, za każdym razem obiecywał sobie, że dopieści je na starość – wysmaruje przywiezioną z Paromieścia oliwą najwyższej jakości. Ale złożywszy przyrzeczenie, zaraz o tym zapominał. A może po prostu podobało mu się to skrzypienie, było niezwykłe, zupełnie inne niż u najnowszych mechanicznych i alchemicznych arcydzieł.

Schody kończyły się przy włazie. Przez niego Basanowicz przeszedł na płaski dach. Tutaj założył sobie niewielką prywatną cieplarnię alchemiczną, w której otoczone troskliwą opieką rosły werbeny, nagietki, wilcze jagody, uczepy, wilcze aloesy oraz tak egzotyczne rośliny jak mandragory. Oczywiście w porównaniu z wielkim uniwersyteckim ogrodem alchemików ten wydawał się karłowaty, jednak Basanowiczowi w zupełności wystarczał. Niemniej tym razem jego oczy odwróciły się od roślin i skierowały gdzie indziej. Na dachu stał najnowszy twór Basanowicza – wielki trzepotacz, czule nazywany „Ważką”, z wielką literą B na ogonie (Basanowiczowi, jak i większości alchemików, nieobca była próżność).

Przez kilka dziesiątków ostatnich niespokojnych lat wilnianie przyzwyczaili się do wielu rzeczy, ale na pewno nie z wszystkich byli zadowoleni. Gdy „Ważka”, trochę podobna do wozu, po raz pierwszy wzniosła się na próbny lot, w mieście wybuchła panika – kobiety, wrzeszcząc przeraźliwie, chowały się w bramach, a mężczyźni zdenerwowani pokrzykiwali: „Gdzie ci przeklęci legioniści? Diabeł wie, co się dzieje w mieście, a oni nic nie widzą”. Tylko dzieci, zobaczywszy lecącą w powietrzu maszynę podobną do gigantycznego owada, radośnie machały do pilota. Kilkoro mieszczan napisało listy z zażaleniami do Rady Wileńskiej, prosząc, by w końcu zdyscyplinować tego „szaleńca Basanowicza” i jego alchemików, bo w Wilnie nie da się już normalnie żyć przez te ich straszydła. Jednak Rada nie zwracała na te skargi najmniejszej uwagi, a jakby tego było mało, alchemikom i mechanikom Dominium Uniwersyteckiego przyznała niemały fundusz, ponieważ Alians chciał czym prędzej zacząć masową produkcję samolotów przystosowanych do lotów wewnętrznych. A i legat wileński naciskał Radę, by szybciej zakończyć prace, gdyż od dawna marzył o mobilnej latającej kompanii legionistów. Jednak póki co osiągnięcia przedstawiały się raczej marnie – „Ważka” ledwo unosiła jednego człowieka, do tego bez lądowania przelatywała tylko dwadzieścia wiorst. Takie osiągi umożliwiały baterie w postaci butli z parą. Mechanicy zachęcani do szybszej pracy walili do alchemików drzwiami i oknami, a ci rozkładali ręce. Nadzieje na przyspieszenie produkcji najwytrwalsi pokładali w cudownym prometylu napędzającym wielkie sterowce, lecz na ich małe samolociki był za drogi, a i używanie go zbyt skomplikowane. Tak więc w Wilnie na razie został wyprodukowany zaledwie jeden trzepotacz – „Ważka”. Latał nim sam Jan Basanowicz, twierdząc, że ma alergię na tramwaj parowy.

Prawda, po tym jak „Ważka” została wykorzystana do ugaszenia pożaru na Pohulance, złość mieszczan trochę zmalała. Ale jak będzie w przyszłości, nie wiadomo, gdyż maszyna latała tuż przy ziemi. Sterowce wznosiły się wysoko, stawały się widoczne, dopiero gdy lądowały w Wyścigowym Porcie Lotniczym, a unoszącej się „Ważki” prawie dało się sięgnąć ręką.