Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Władcy chaosu

Władcy chaosu

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788365904393

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Władcy chaosu

Epickie zmagania polskich Wojsk Specjalnych w nowym wymiarze.

 

Wojna skończona. Obcy z innego świata wycofali się. Zmasakrowana ludzkość może odetchnąć z ulgą. Ale nie może świętować zwycięstwa – zagrożona powrotem wroga, głodem i chaosem na swojej planecie.

 

Na terenie Polski pozostał jedyny na świecie portal do innej rzeczywistości. Czy jest to wymarzona szansa, czy uchylone drzwi do piekła?

 

Ciąg dalszy epopei Wentyla i jego drużyny – w boju o przyszłość wielu światów i jednej ojczyzny.

 

Tom 1 Pierwsze starcie

Tom 2 Władcy chaosu

 

Polecane książki

Coraz trudniejsza sytuacja jednostek oświatowych, której przyczyną w dużej mierze jest niż demograficzny, wymaga od zarządzających tymi placówkami podjęcia działań zmierzających do pozyskiwania dodatkowych środków dających możliwość ich właściwego funkcjonowania. Celem niniejszego opracowania jest p...
Jaya Powers musi pojechać do Marsylii, by zaopiekować się chorą kuzynką. Jej pożegnalne spotkanie z szefem Theem Makricostą przeradza się w miłosną noc. Potem jednak Theo nie odbiera od Jayi telefonów. Odzywa się dopiero po kilkunastu miesiącach, gdy bardzo potrzebuje jej pomocy przy opie...
Autorka opisuje wyobrażenia Sofii – upersonifikowanej Mądrości Bożej, charakterystyczne dla kultury duchowej wschodniego chrześcijaństwa, zwłaszcza zaś Bizancjum  i obszaru Slavia Orthodoxa. Stara się znaleźć odpowiedź na pytanie, kim, zdaniem średniowiecznych twórców bizantyńskich i słowiańskich, b...
„Tołstoj żyje! W USA. Jonathan Franzen, tylko on ma ambicję tworzenia wielkich powieściowych fresków, w których «na gorąco» bada puls narodu”. Gazeta Wyborcza „Kapitalna”. Barack Obama Jedno z najważniejszych współczesnych wydarzeń literackich w USA! Wnikliwe i wciągające studium rozpadu uczuć N...
Komisarz Michał Grosz bada okoliczności śmierci młodej dziewczyny i zniknięcia jej zwłok. Trop prowadzi do niedoszłego samobójcy, wikarego parafii pod wezwaniemświetej Doroty. W trakcie śledztwa Grosz odnajduje ciało kobiety łudząco podobnej do średniowiecznej patronki kościoła. Tymczasem wikary uci...
Pułkownik Graham uważa, że Bart Cavanagh to idealny kandydat na męża dla jego wnuczki Abbie. Ona ma na ten temat odmienne zdanie, zwłaszcza po tym, co towarzyszyło oświadczynom Barta przed kilku laty. Poza tym chce sama o sobie decydować i wyrwać się spod opieki autokratycznego dziadka. Zaproponowan...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Vladimir Wolff

VLADIMIR WOLFF

Władcy chaosu

 

 

© 2019 Vladimir Wolff

© 2019 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny

 

eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, atelier@duchateaux.pl

 

Ilustracja na okładce: Jan Jakub Jasiński

Okładka: Paweł Gierula

 

Fragment „Piosenki amerykańskiego żołnierza” Bułata Okudżawy w tłum. Wiktora Woroszylskiego (Kraków: Wydawnictwo Literackie, 1984).

 

ISBN 978-83-65904-39-3

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl

Rozdział pierwszy 1:

Ad­mi­rał Wik­tor Usza­kow z cięż­kim ser­cem spoj­rzał na przy­cu­mo­wa­ny przy pir­sie wrak.

Jesz­cze do nie­daw­na był to je­den z naj­no­wo­cze­śniej­szych okrę­tów ra­kie­to­wych Flo­ty Pół­noc­nej, a dziś… Aż dziw, że do­pły­nął do por­tu. Przez dziu­ry w po­szy­ciu do środ­ka ka­dłu­ba wle­wa­ły się tony wody. Wlókł się ty­dzień z pręd­ko­ścią pię­ciu wę­złów przez Mo­rze Ba­rent­sa aż do bazy flo­ty w Po­lar­nym. Wy­czyn nie lada. Inni mie­li zde­cy­do­wa­nie mniej szczę­ścia.

Flo­ta jako taka nie ist­nia­ła. Po­zo­sta­ło tyl­ko parę jed­no­stek, więk­szość w sta­nie nie­wie­le lep­szym od tej sko­ru­py, któ­rą miał przed sobą. Z okrę­tów pod­wod­nych oca­la­ły dwa ato­mo­we i trzy o na­pę­dzie kon­wen­cjo­nal­nym. Resz­ta wy­kru­szy­ła się w wal­kach, zwłasz­cza w de­cy­du­ją­cej bi­twie na Mo­rzu Nor­we­skim. Wy­gra­li. Ale ja­kim kosz­tem…

Kraj znaj­do­wał się w kom­plet­nej ru­inie. Mo­skwa i Pe­ters­burg prze­sta­ły ist­nieć, po­dob­nie dzie­siąt­ki mniej­szych miast. Wła­dze prze­nio­sły się do Ulia­now­ska. Tak sły­szał – ale czy to praw­da, nie wie­dział. Na ra­zie nie otrzy­mał żad­nych roz­ka­zów, mimo że wciąż pró­bo­wał na­wią­zać kon­takt z kimś z Mi­ni­ster­stwa Obro­ny. Do­stał ogól­ne wy­tycz­ne od do­wód­cy okrę­gu, że ma przy­wró­cić spraw­ność jak naj­więk­szej licz­bie okrę­tów i mieć ba­cze­nie na ko­smi­tów. Zda­je się, że w do­wódz­twie mie­li waż­niej­sze pro­ble­my na gło­wie. O ja­kiej­kol­wiek po­mo­cy mógł za­po­mnieć. Mu­siał ra­dzić so­bie za po­mo­cą tego, co znaj­do­wa­ło się na miej­scu.

Mur­mań­ska i Ar­chan­giel­ska nie do­się­gły nisz­czy­ciel­skie cio­sy. Co za nie­wia­ry­god­ne szczę­ście – jak głów­na wy­gra­na na lo­te­rii. Ina­czej nikt nie po­tra­fił tego wy­tłu­ma­czyć. Tyl­ko co z tego, że tylu prze­ży­ło, sko­ro ich mę­żo­wie, sy­no­wie i bra­cia nie wró­cą już z mo­rza. Trau­ma po­zo­sta­nie na za­wsze. Uko­je­nia nie da­wa­ła prze­cież świa­do­mość, że wy­gi­nę­ła pra­wie po­ło­wa ludz­ko­ści. Na­wet gdy wi­dzisz zmiaż­dżo­ne i wy­pa­lo­ne mia­sta, to co cię ob­cho­dzą ci inni? Twój ból jest kon­kret­ny, nie­waż­ne, że resz­ta ma tak samo albo i go­rzej.

Sto­ją­cy obok ad­mi­ra­ła pierw­szy ofi­cer uszko­dzo­nej kor­we­ty miał taką minę, jak­by chciał się roz­pła­kać. Do­ro­sły fa­cet, a trząsł się i po­cią­gał no­sem. Do sa­ni­ta­rek pa­ko­wa­no tych ran­nych, któ­rym uda­ło się prze­żyć, ich to­wa­rzy­szy, któ­rym mniej się po­szczę­ści­ło, mię­dzy in­ny­mi ka­pi­ta­na, wy­rzu­co­no za bur­tę zgod­nie z ma­ry­nar­ski­mi zwy­cza­ja­mi. Taki już los tych, któ­rzy wy­bra­li za­szczyt­ną służ­bę na mo­rzu.

– Obej­mie­cie do­wódz­two.

– Tak jest.

– Do­pro­wa­dzi­cie okręt do stocz­ni – za­rzą­dził Usza­kow. – Re­mont roz­pocz­nie się na­tych­miast. Za ty­dzień ma­cie być go­to­wi do służ­by pa­tro­lo­wej.

– Nie wiem, czy damy radę. – Ofi­cer z wiel­kim tru­dem do­cho­dził do sie­bie. – Nie mam po­ło­wy za­ło­gi.

– Przy­ślę no­wych. A wy się ogar­nij­cie. Da­je­cie zły przy­kład.

Usza­kow nie na­le­żał do tych, któ­rzy nie wie­dzą, co to współ­czu­cie, ale w tym mo­men­cie nie moż­na było po­zwo­lić so­bie na sła­bość. Ad­mi­ra­ła po­wo­li za­czy­na­ła ogar­niać złość. Cie­nias urzą­dzał sce­nę. To mu­sia­ło się na­tych­miast skoń­czyć.

– Za­cho­wu­je­cie się nie­god­nie i ubli­ża­cie ho­no­ro­wi ofi­ce­ra flo­ty. Jesz­cze raz zo­ba­czę was w ta­kim sta­nie, to od­bio­rę do­wódz­two.

Dość tego cyr­ku i niań­cze­nia nie­wy­da­rzo­nych mię­cza­ków. Cze­ka­ła go masa ro­bo­ty. I po­my­śleć, że ty­dzień temu wal­czy­li o prze­trwa­nie. Wła­ści­wie zmie­rza­li w ot­chłań bez moż­li­wo­ści po­wro­tu.

Cud uchro­nił ich przed naj­gor­szym. Cud. Nic wię­cej. Obcy się wy­co­fa­li, bo ra­czej nie zo­sta­li po­ko­na­ni. Po­nie­śli stra­ty, ale nie ta­kie, któ­re po­win­ny de­cy­do­wać o lo­sach woj­ny.

Naj­lep­szym po­my­słem oka­za­ło się za­ata­ko­wa­nie ko­puł czy por­ta­li, z któ­rych wy­szły te be­stie. Praw­do­po­dob­nie to za­de­cy­do­wa­ło o wy­ni­ku star­cia. Moż­li­we też, iż wy­co­fa­li się w celu prze­gru­po­wa­nia i wró­cą przy pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji.

Ko­lej­ne­go na­jaz­du ludz­kość nie prze­trzy­ma. Tego ad­mi­rał był pe­wien. Prze­ciw­nik gó­ro­wał nad nimi w spo­sób nie­wy­obra­żal­ny. Już same ude­rze­nia z ko­smo­su, ruj­nu­ją­ce naj­więk­sze mia­sta, spro­wa­dzi­ły lu­dzi na kra­wędź za­gła­dy, a póź­niej było tyl­ko go­rzej. Na­jeźdź­ca roz­pełzł się po pla­ne­cie, nisz­cząc to, co zo­sta­ło. Za­so­by na­tu­ral­ne mało go ob­cho­dzi­ły, nie gar­dził za to nie­wol­ni­ka­mi. Star­cia z nim były nie­zwy­kle krwa­we i wy­cień­cza­ją­ce dla lu­dzi. Do­pie­ro współ­dzia­ła­nie wie­lu państw przy­nio­sło efekt.

Ze zwy­cię­stwa cie­szy­ło się nie­wie­lu. Co to za triumf, sko­ro nie ma z kim świę­to­wać?

Usza­kow ostat­ni raz ob­rzu­cił spoj­rze­niem na­brze­ża, doki i ba­ra­ki. Sią­pił drob­ny deszcz i było cho­ler­nie zim­no. Lato prze­cież mia­ło do­pie­ro na­dejść. Nie­ste­ty, w at­mos­fe­rze zna­la­zło się tyle pyłu, że Zie­mi gro­zi­ła epo­ka lo­dow­co­wa. Samo oczysz­cze­nie po­wie­trza zaj­mie de­ka­dy. Nie wia­do­mo, czy rol­nic­two wy­ży­wi tych, któ­rzy oca­le­li. Wie­lu po­ża­rów jesz­cze nie uga­szo­no. Ba, na­wet nie pró­bo­wa­no tego ro­bić. Mia­sta jesz­cze sta­ra­no się ra­to­wać, ale la­sów już nie. Wszę­dzie roz­pacz­li­wie bra­ko­wa­ło lu­dzi.

Pe­łen nie­we­so­łych my­śli ad­mi­rał wró­cił do wozu. Nie był to by­naj­mniej ja­kiś sta­ry UAZ, lecz cał­kiem wy­god­ny hy­un­dai san­ta fe, za­re­kwi­ro­wa­ny przez ar­mię lo­kal­ne­mu di­le­ro­wi sa­mo­cho­dów i prze­ka­za­ny do dys­po­zy­cji Usza­ko­wa. Po­dob­no prze­ję­to kil­ka­na­ście aut. Jak się do­brze nad tym za­sta­no­wić, to woj­sko zro­bi­ło di­le­ro­wi przy­słu­gę, bo jaki był­by z nich po­ży­tek w tych strasz­nych cza­sach? Luk­su­so­we­go wozu nikt od nie­go nie kupi. Ewen­tu­al­nie po­ła­ko­mi się na nie ja­kiś ban­dy­ta, ale i tak dłu­go nie po­jeź­dzi – do baku prze­cież moż­na co naj­wy­żej na­pluć. A tak po­słu­żą wyż­szym do­wód­com ar­mii, flo­ty i szy­chom z Fe­de­ral­nej Służ­by Bez­pie­czeń­stwa.

Na­stęp­ny punkt pro­gra­mu to wi­zy­ta w ba­zie Ole­nia. Na­le­ża­ło spraw­dzić, w ja­kim jest sta­nie. Z mel­dun­ków wy­ni­ka­ło, że nad lot­ni­sko nad­le­cia­ła jed­na z tych szy­bu­ją­cych bomb i de­to­no­wa­ła nad pa­sem star­to­wym. Zmio­tła wów­czas parę Tu-22M, Su-34 i ja­kiś dro­biazg.

A tak swo­ją dro­gą, to ci cho­ler­ni obcy roz­po­zna­nie mie­li fa­tal­ne. Z po­cząt­ku ata­ko­wa­li wiel­kie aglo­me­ra­cje, po­tem mniej­sze, na­to­miast bazy woj­sko­we, por­ty i lot­ni­ska tyl­ko oka­zjo­nal­nie, jak­by w ogó­le nie przej­mo­wa­li się ziem­ski­mi si­ła­mi zbroj­ny­mi lub nie wie­dzie­li, gdzie ich szu­kać.

W polu ma­sa­kro­wa­li całe od­dzia­ły. Kto sta­wał na dro­dze nisz­czy­ciel­skie­go mar­szu, naj­czę­ściej gi­nął. Nie­mniej – co wska­zy­wa­ły wia­ry­god­ne dane wy­wia­du – nad lot­ni­ska za­pusz­cza­li się naj­czę­ściej w po­ści­gu. Bar­dzo to za­gad­ko­we, ale nad sys­te­mem do­wo­dze­nia ob­cych gło­wi­li się mą­drzej­si od Usza­ko­wa i chy­ba bez skut­ku. Tak czy owak, wróg zo­stał wy­pchnię­ty, bo to chy­ba naj­od­po­wied­niej­sze sło­wo, w swój wy­miar.

A że wró­ci – to dla każ­de­go lo­gicz­nie my­ślą­ce­go czło­wie­ka nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści.

Sa­mo­chód mi­nął ostat­ni po­ste­ru­nek i przy­śpie­szył. Przed nimi je­chał GAZ-2330 Tigr z ob­sta­wą, z tyłu BTR-82 z dział­kiem ka­li­bru trzy­dzie­ści mi­li­me­trów w cha­rak­te­rze osło­ny ognio­wej.

Oczy ad­mi­ra­ła po­wo­li za­czę­ły się za­my­kać. Ewi­dent­nie był prze­mę­czo­ny. Za­nim do­pro­wa­dzi Flo­tę Pół­noc­ną do sta­nu sprzed woj­ny, miną lata. Skąd wziąć su­row­ce, stal, ty­tan, alu­mi­nium i całą resz­tę? Bez szer­szej współ­pra­cy się nie obej­dzie. Ro­sja­nie może i byli ludź­mi przy­zwy­cza­jo­ny­mi do wy­rze­czeń, ale sami nie po­do­ła­ją. Je­że­li chcą prze­trwać, mu­szą współ­pra­co­wać. Woj­na, taka, do ja­kiej się przy­go­to­wy­wa­li, nie wy­buch­nie. Czy to tak trud­no zro­zu­mieć? Był nowy wróg i wspól­nie mu­sie­li na­uczyć się z nim wal­czyć.

Ziew­nął i…

Hy­un­dai wy­le­ciał w po­wie­trze. Ad­mi­rał i kie­row­ca zgi­nę­li od razu. SUV prze­ko­zioł­ko­wał i za­trzy­mał się na po­bo­czu. Zdez­o­rien­to­wa­na ochro­na nie wie­dzia­ła, co ro­bić. Nikt do nich nie strze­lał i to nie po­cisk z gra­nat­ni­ka stał się przy­czy­ną śmier­ci do­wód­cy.

Nad­spo­dzie­wa­nie szyb­ko na miej­scu tra­ge­dii po­ja­wił się ka­pi­tan Piotr Gri­bow, re­pre­zen­tu­ją­cy wy­wiad woj­sko­wy GRU. Ofi­cer po­krę­cił się przy pło­ną­cym jesz­cze wra­ku z nie­prze­nik­nio­nym wy­ra­zem twa­rzy. Każ­dy wie­dział, że do­brze się zna­li z ad­mi­ra­łem, więc moż­na by się spo­dzie­wać oznak zwy­kłe­go ludz­kie­go współ­czu­cia. A tu nic, zero. Gri­bow za­cho­wy­wał wy­stu­dio­wa­ną obo­jęt­ność. W koń­cu od­szedł na bok, wy­cią­gnął te­le­fon i z kimś się skon­tak­to­wał. Tu, na pół­no­cy, sieć dzia­ła­ła cał­kiem spraw­nie. Tro­chę po­ga­dał i się roz­łą­czył, a póź­niej od­je­chał. I tyle było go wi­dać.

Ka­pi­tan miał wszel­kie po­wo­dy do za­do­wo­le­nia. Roz­kaz z cen­tra­li wy­ko­nał bez­błęd­nie. Ad­mi­rał ostat­nio za dużo so­bie po­zwa­lał. Po­moc po­lacz­kom w ostat­niej fa­zie bi­twy pod Po­zna­niem, kno­wa­nia ze szta­bow­ca­mi z NATO i bez­sen­sow­ne, zda­niem do­wódz­twa, wy­tra­ce­nie okrę­tów w cza­sie star­cia na Mo­rzu Nor­we­skim po­waż­nie nad­we­rę­ży­ły kre­dyt za­ufa­nia władz do nie­go. I może jako spraw­ne­mu ad­mi­ni­stra­to­ro­wi i szta­bow­co­wi te wy­bry­ki uszły­by mu na su­cho, lecz mir, ja­kim za­czy­nał się cie­szyć w ar­mii i spo­łe­czeń­stwie, już zde­cy­do­wa­nie nie. Wid­mo bo­ha­te­ra, któ­ry może rzu­cić wy­zwa­nie wła­dzy, było nie do za­ak­cep­to­wa­nia. Po­pu­lar­ny to mógł być pre­zy­dent Fe­de­ra­cji i nikt poza nim. Po­zo­sta­łych na­le­ży wy­eli­mi­no­wać. Czyż­by Usza­kow o tym nie wie­dział?

2:

– Wła­dek, do cho­le­ry, daj już spo­kój.

– Nie mogę. – Ge­ne­rał Wła­dy­sław Dwor­czyk, szef Szta­bu Ge­ne­ral­ne­go Woj­ska Pol­skie­go i jego do­wód­ca w cza­sie ostat­niej woj­ny, chciał się­gnąć po szlu­ga z wy­mię­to­lo­nej pacz­ki le­żą­cej na sto­le, ale po­wstrzy­mał od­ruch.

– Jak my­ślisz, dłu­go wy­trzy­masz na sa­mej ka­wie i pa­pie­ro­chach? W koń­cu pad­niesz i taki bę­dzie z cie­bie po­ży­tek – prze­strzegł ge­ne­rał bry­ga­dy Ro­man Cie­pliń­ski, spra­wu­ją­cy ko­men­dę nad pol­ski­mi jed­nost­ka­mi spe­cjal­ny­mi.

– Do­rad­ca się zna­lazł. – Dwor­czyk prze­tarł rę­ko­ma twarz.

Do­brze, że nie mu­siał oglą­dać jej w lu­strze. Raz to zro­bił i się prze­stra­szył. Wy­glą­dał jak zom­bie albo je­den z tych, co to ich nie­daw­no na­wie­dzi­li. Wszyst­ko przez zmę­cze­nie i nie­wy­obra­żal­ny stres. Już nie pa­mię­tał, kie­dy nor­mal­nie zjadł i się wy­spał. Wcze­śniej czy póź­niej bę­dzie mu­siał za to za­pła­cić. Pomp­ka nie wy­trzy­ma albo coś in­ne­go. Woj­na niby się skoń­czy­ła, ale po­zo­sta­wi­ła po so­bie taki ba­ła­gan, że nie po­sprzą­ta­ją tego przez lata.

Naj­gor­sze, że… nie wie­dział, jak to ina­czej ująć… roz­le­ciał się świat. Nie świat jako taki, fi­zycz­nie, lecz struk­tu­ry pań­stwo­we i spo­łecz­ne. In­for­ma­cje, któ­re do nie­go do­cie­ra­ły, wciąż były frag­men­ta­rycz­ne, wy­ni­ka­ło z nich jed­nak, że nad wiel­ki­mi ob­sza­ra­mi nikt nie spra­wo­wał kon­tro­li, i to nie tyl­ko w Afry­ce czy Azji, ale na­wet w Eu­ro­pie. Dzie­siąt­ki ty­się­cy uchodź­ców prze­miesz­cza­ły się w spo­koj­niej­sze re­jo­ny, gdzie lo­kal­ne wła­dze po­win­ny im za­pew­nić dach nad gło­wą i mi­chę żar­cia przy­naj­mniej raz dzien­nie.

Ła­two po­wie­dzieć, go­rzej zro­bić. Po­moc po­win­na być kom­plek­so­wa, a nie spro­wa­dzać się do roz­daw­nic­twa. Tych lu­dzi na­le­ża­ło zor­ga­ni­zo­wać i wska­zać im cel.

– Ga­da­łeś z pre­zy­den­tem? – spy­tał Cie­pliń­ski.

– Wczo­raj.

– Gdzie jest?

– Sie­dzi na Wa­we­lu. Orę­dzie pi­sze.

– To w jego sty­lu.

– Może. Przy­naj­mniej nie pró­bu­je ste­ro­wać ar­mią. Jego po­przed­ni­cy pró­bo­wa­li to ro­bić i za­wsze wy­cho­dził wiel­ki…

– Nie mu­sisz koń­czyć – par­sk­nął Cie­pliń­ski. – Sły­sza­łem, że rząd jest we Wro­cła­wiu.

– Do­brze sły­sza­łeś.

– Ma ja­kieś po­my­sły?

– A skąd ja mogę wie­dzieć? Pre­ze­sa spy­taj.

– Aż tak cie­ka­wy nie je­stem. Le­piej, jak się skon­cen­tru­je­my na na­szej ro­bo­cie.

– Wła­śnie. Wiesz, że są na cie­bie skar­gi? – Dwor­czyk w koń­cu uległ sła­bo­ści i za­pa­lił pa­pie­ro­sa. – Z po­wo­du tej ak­cji w Ham­bur­gu Niem­com zu­peł­nie od­bi­ło. Po­wie­dzieć, że są wście­kli, to nic nie po­wie­dzieć. Zresz­tą sam Ham­burg to jesz­cze nic, ale tego pie­kła, co im urzą­dzi­łeś póź­niej, to ci nie za­po­mną.

Star­cie pod Rat­ze­bur­giem to fak­tycz­nie było coś. Żoł­nie­rze Cie­pliń­skie­go bili się wów­czas z od­dzia­ła­mi gre­na­die­rów pan­cer­nych i strzel­ców gór­skich. Bój był wy­jąt­ko­wo za­żar­ty, stra­ty spo­re, nie­wie­le bra­ko­wa­ło, a zo­sta­li­by po­ko­na­ni. Tyl­ko wła­snej de­ter­mi­na­cji za­wdzię­cza­li, że nie zo­sta­li roz­bi­ci.

I po­my­śleć, że mia­ło to miej­sce tak nie­daw­no. Po bi­twie o por­tal jesz­cze zglisz­cza nie osty­gły. Dzia­ło elek­tro­ma­gne­tycz­ne, tak zwa­ny Młot Tho­ra, ja­koś się nie spraw­dzi­ło. Mu­sie­li po­pro­sić o po­moc Ro­sjan. Trud­no po­wie­dzieć, co za­dzia­ła­ło, w każ­dym ra­zie ob­cych się po­zby­li. Po­zo­stał pro­blem w po­sta­ci tej cho­ler­nej kur­ty­ny. Na ca­łym świe­cie por­ta­le zni­kły, a ten w Pol­sce nie.

Wszyst­kich przy­pra­wia­ło to o spo­ry ból gło­wy. To szan­sa czy prze­kleń­stwo? Co z tym szaj­sem zro­bić? Za­be­to­no­wać jak re­ak­tor w Czar­no­by­lu? Tak naj­pro­ściej. Pew­nie by się z tym upo­ra­li w rok, zwa­żyw­szy na pa­nu­ją­ce w kra­ju trud­no­ści. Nie od­bu­du­ją War­sza­wy, Po­zna­nia, Trój­mia­sta ani sze­re­gu mniej­szych ośrod­ków, ale wy­le­ją pięk­ną ko­pu­łę, któ­ra i tak przed ni­czym nie bę­dzie chro­nić. Prze­ciw­nik z taką prze­szko­dą po­ra­dzi so­bie prze­cież raz-dwa. Je­den dron i cały ten trud pój­dzie na mar­ne.

Co więc zro­bić? Od­po­wie­dzi nie uzy­ska­ją w ogól­no­na­ro­do­wym re­fe­ren­dum, sami mu­szą coś wy­my­ślić. Na ra­zie oko­li­cy pil­no­wa­li ci, któ­rzy przy­wieź­li Młot Tho­ra z Ham­bur­ga.

Przy­wieź­li, a do­kład­niej – ko­rzy­sta­jąc z nada­rza­ją­cej się oka­zji – po pro­stu świ­snę­li go Niem­com. To, że cynk do­sta­li od Ame­ry­ka­nów, to już zu­peł­nie inna spra­wa.

Nie­ste­ty, lu­dzi Cie­pliń­skie­go było nie­wie­lu. Więk­szość wy­kru­szy­ła się pod­czas walk. Z tych, któ­rzy po­zo­sta­li, utwo­rzo­no kom­pa­nię z do­dat­kiem KTO Ro­so­mak i Ra­ków, czy­li sa­mo­bież­nych moź­dzie­rzy ka­li­bru sto dwa­dzie­ścia mi­li­me­trów, i wy­sła­no im wspar­cie: tro­chę czoł­gów Le­opard 2A4 i PT-91 oraz BWP-1, któ­re wciąż jesz­cze znaj­do­wa­ły się w li­nii. Uzbie­rał się z tego ba­ta­lion, pół ty­sią­ca lu­dzi i ja­kieś osiem­dzie­siąt po­jaz­dów, po czę­ści uszko­dzo­nych. Była jesz­cze gru­pa ka­pi­ta­na Ste­fa­na Bo­row­skie­go, ka­dro­we­go ofi­ce­ra Bun­de­sweh­ry, któ­ry po wal­kach pod Rat­ze­bur­giem przy­łą­czył się do Po­la­ków wraz ze spo­rą gru­pą żoł­nie­rzy. Z cza­sem trze­ba bę­dzie ja­koś ure­gu­lo­wać praw­nie kwe­stię ich służ­by w pol­skiej ar­mii, tym­cza­sem naj­waż­niej­sze, że sprzęt, któ­ry wnie­śli w po­sa­gu, choć tro­chę ła­go­dził bra­ki Woj­ska Pol­skie­go. Le­opar­dy 2A7, ko­ło­we trans­por­te­ry opan­ce­rzo­ne Bo­xer, bo­jo­we wozy pie­cho­ty Lynx – tego nie moż­na było zlek­ce­wa­żyć. W tej woj­nie każ­dy ka­ra­bin się li­czył, a lu­dzie Bo­row­skie­go bez wąt­pie­nia zna­li się na swo­jej ro­bo­cie.

W su­mie na pa­pie­rze była to sil­na jed­nost­ka. Któ­rą przy pierw­szym kon­tak­cie obcy praw­do­po­dob­nie bły­ska­wicz­nie zgnio­tą.

– Do­bra, po­wiedz, cze­go nam bra­ku­je? – ode­zwał się po chwi­li mil­cze­nia do­wód­ca wojsk spe­cjal­nych.

– Wszyst­kie­go.

– To wiem.

– Amu­ni­cja i pa­li­wo, to po pierw­sze. Ja­ki­miś tam za­pa­sa­mi dys­po­nu­je­my, ale na dłu­go nie wy­star­czy. Do­sta­wy idą wy­jąt­ko­wo opie­sza­le. Nie wiem dla­cze­go. Fa­bry­ki aż tak bar­dzo nie ucier­pia­ły.

– Ja ci po­wiem… – Cie­pliń­ski znał po­wo­dy tego sta­nu rze­czy. – To jest tak: każ­dy do­wód­ca od sa­me­go po­cząt­ku tej roz­ró­by kom­bi­nu­je, jak tu zwią­zać ko­niec z koń­cem. W trak­cie nor­mal­ne­go kon­flik­tu NATO po­de­sła­ło­by nam po­trzeb­ny ekwi­pu­nek, wspo­mo­gło ra­cja­mi żyw­no­ścio­wy­mi, śpi­wo­ra­mi, mun­du­ra­mi i całą resz­tą. Nie sta­ło­by się tak od razu, ale do­sta­wy na pew­no by ru­szy­ły. Tyl­ko że to, z czym mie­li­śmy do czy­nie­nia, nie było ani tro­chę nor­mal­ne. NATO to już pu­sta sko­ru­pa. Je­że­li sami cze­goś nie wy­szar­pie­my, to ni­cze­go nie do­sta­nie­my.

– A wiesz, że my­śla­łem o tym sa­mym.

– Po pierw­sze za­tem mu­si­my się zor­ga­ni­zo­wać.

– Chcesz two­rzyć NATO-bis?

– Nie, do ja­snej cho­le­ry! – obu­rzył się Cie­pliń­ski. – Tam­ten pakt był do­bry do obro­ny przed ro­syj­ski­mi za­pę­da­mi. Dziś za­gro­że­nie ma inny cha­rak­ter i jest wy­mie­rzo­ne we wszyst­kich, obo­jęt­nie, gdzie miesz­kasz, czy na Gren­lan­dii, czy na wy­spach Fi­dżi.

– Wy­so­ko mie­rzysz – gwizd­nął Dwor­czyk.

– Nie od razu Kra­ków zbu­do­wa­no, ale z cza­sem kto wie? Na po­czą­tek mu­si­my zor­ga­ni­zo­wać się lo­kal­nie. Do­sta­łeś już chy­ba li­stę tego, co utra­ci­li­śmy?

– Tak.

– Po­każ.

Dwor­czyk za­czął prze­rzu­cać pa­pie­ry na biur­ku, aż w koń­cu zna­lazł wy­kaz, o któ­ry py­tał Cie­pliń­ski. Gdy go wcze­śniej prze­glą­dał, nie mógł się na­dzi­wić, że wy­szli z tej za­dy­my obron­ną ręką.

– Masz, czy­taj.

Cie­pliń­ski za­brał się do prze­glą­da­nia i onie­miał. Na sta­nie po­zo­sta­ło sto sie­dem­dzie­siąt czoł­gów i oko­ło trzy­stu BWP, dwie­ście sztuk KTO Ro­so­mak – resz­ta wy­kru­szy­ła się w boju. Po­zo­sta­ło też tro­chę MRAP-ów, Tu­ma­ków, BRDM-2 oraz Dzi­ków. Z ar­ty­le­rii hau­bi­ce sto dwa­dzie­ścia dwa mi­li­me­try Goź­dzik i sto pięć­dzie­siąt dwa mi­li­me­try Dana. No­wych Kra­bów i Kry­lów po… szko­da mó­wić, tak samo z ar­ty­le­rią ra­kie­to­wą, któ­rą obcy zwal­cza­li z wy­jąt­ko­wym upo­rem.

Lot­nic­two to już zu­peł­na tra­ge­dia. Dzie­sięć F-16, sie­dem MiG-29 i pięt­na­ście Su-22. Oca­la­ły wszyst­kie CASA 295 i Her­cu­le­sy C-130. Wszyst­kie śmi­głow­ce pola wal­ki ule­gły znisz­cze­niu. La­ta­ły je­dy­nie po­je­dyn­cze W-3 So­kół. Flo­ta oca­la­ła nie­mal w kom­ple­cie, oprócz ORP „Ko­ściusz­ko”, któ­ry brał udział w wal­kach na Mo­rzu Nor­we­skim i tam po­szedł na dno.

Sprzęt, choć cen­ny, to tyl­ko sprzęt. Z ludź­mi było jesz­cze go­rzej. Ar­mia po­nio­sła stra­ty się­ga­ją­ce trzy­dzie­stu ty­się­cy za­bi­tych, dwu­dzie­stu ty­się­cy ran­nych i trzech ty­się­cy za­gi­nio­nych. Sza­cun­ki do­ty­czą­ce cy­wi­lów mó­wi­ły o co naj­mniej pół­to­ra mi­lio­na ofiar.

Cen­trum kra­ju zo­sta­ło wy­pa­lo­ne nie­mal do cna. Im da­lej od ko­pu­ły, tym le­piej. Teo­re­tycz­nie moż­na by się za­brać do od­bu­do­wy, gdy­by nie ten wrzód pod Ko­ni­nem.

– Słu­chaj, Wła­dek, ja wi­dzę to tak… – Cie­pliń­ski po­tarł po­licz­ki, zbie­ra­jąc my­śli. – Po pierw­sze mu­si­my przy­pil­no­wać tego cze­goś.

– Sam wiem. Damy tam od­two­rzo­ną 17 Wiel­ko­pol­ską Bry­ga­dę Zme­cha­ni­zo­wa­ną do spół­ki z Pierw­szą War­szaw­ską Bry­ga­dą Pan­cer­ną.

– Mam lep­szy po­mysł. Te jed­nost­ki przy­da­dzą się nam gdzie in­dziej. Pod Ko­ni­nem zor­ga­ni­zu­je­my zu­peł­nie nową struk­tu­rę o du­żym na­sy­ce­niu ar­ty­le­rią i cięż­ki­mi po­jaz­da­mi. Wy­bie­rze­my do tego naj­lep­szych. Niech to bę­dzie bry­ga­da, ale tro­chę więk­sza od tych, któ­re mamy. Tak z pięć ty­się­cy lu­dzi. To naj­pil­niej­sza i naj­waż­niej­sza spra­wa. Tu­taj nie bę­dzie­my oszczę­dzać.

– Ty swo­ich wy­co­fasz.

– Tyl­ko na ra­zie. Mu­szą od­po­cząć i zor­ga­ni­zo­wać się na nowo. Zo­sta­wię wam to dzia­ło wraz z ob­słu­gą. Zresz­tą na­ukow­cy, któ­rych przy­gar­nę­li­śmy, nie­dłu­go za­bio­rą się za ba­da­nie tej struk­tu­ry.

– Na ra­zie nie do­pusz­czaj ich w po­bli­że – ostrzegł Dwor­czyk.

– Nie go­rącz­kuj się tak, mam ich pod kon­tro­lą. Po­cze­kaj tro­chę, a wy­my­ślą, jak zneu­tra­li­zo­wać to świń­stwo. Głu­pi nie są, ale mu­szą mieć moż­li­wość zba­da­nia tego por­ta­lu.

– Oby się to tyl­ko źle nie skoń­czy­ło.

– Bio­rę to na sie­bie, okej? Te­raz po­myśl­my, jak przy­go­to­wać się do ko­lej­nej run­dy. Nie wie­my, ile cza­su nam po­zo­sta­ło, i im szyb­ciej się za to za­bie­rze­my, tym le­piej.

– Masz ra­cję. Na gra­ni­cach robi się nie­spo­koj­nie. – Dwor­czyk roz­ło­żył na sto­le mapę i wbił w nią po­sęp­ne spoj­rze­nie. – Trud­no po­wie­dzieć, jak szyb­ko ukon­sty­tu­ują się nowe wła­dze Nie­miec, a… ni­g­dy bym nie po­my­ślał, że to po­wiem: im szyb­ciej tak się sta­nie, tym le­piej. Wła­dze lan­dów z tru­dem dają so­bie radę. Naj­go­rzej jest w Bran­den­bur­gii i Vor­pom­mern. Po­dob­no w Ber­li­nie i oko­li­cach zgi­nę­ło pra­wie czte­ry mi­lio­ny lu­dzi. Inne duże ośrod­ki też ucier­pia­ły. I po­my­śleć, że była to czwar­ta co do wiel­ko­ści go­spo­dar­ka świa­ta.

– Sko­ro jest tak źle, to kto ma nam za złe wy­ciecz­kę do Ham­bur­ga? – za­py­tał Cie­pliń­ski.

– W Lip­sku po­wo­ła­ny zo­stał nowy or­gan, wła­ści­wie po­wo­łał się sam. Na jego cze­le sta­nął je­den z wi­ce­mi­ni­strów spraw we­wnętrz­nych. Mają do­bre ukła­dy z jan­ke­sa­mi, tak przy­naj­mniej sły­sza­łem. To oni tak py­sku­ją. Po­dob­no na­ru­szy­li­śmy ich su­we­ren­ność.

– A ja my­śla­łem, że mie­li­śmy au­to­ry­za­cję NATO i na do­da­tek dzia­ła­li­śmy pod pre­sją wyż­szej ko­niecz­no­ści. To, że ura­to­wa­li­śmy rów­nież im tył­ki, nie ma dla nich więk­sze­go zna­cze­nia?

– Naj­wi­docz­niej nie. Tak mó­wisz, jak­byś ich nie znał.

– Jaką mają siłę? Mó­wię o tej re­al­nej.

– Mi­li­tar­ną nie za dużą. Po­li­tycz­nie są bar­dziej ak­tyw­ni. Tyl­ko mnie nie py­taj, czym się to skoń­czy, bo po­ję­cia nie mam. Czas pro­stych roz­wią­zań już mi­nął. Pew­nie je­że­li po­zwo­li­my im uros­nąć w siłę, za­czną sta­no­wić za­gro­że­nie.

– Atak pre­wen­cyj­ny?

– Daj spo­kój. Mu­si­my ich ob­ser­wo­wać. Zo­ba­czy­my póź­niej, jak ich zneu­tra­li­zo­wać.

– Cze­si?

– Pra­ga stoi, Brno też. Moż­na po­wie­dzieć, że prze­szli na dru­gą stro­nę su­chą nogą. Za to wy­pa­ro­wał Ki­jów. Na ra­zie nie bio­rą się tam jesz­cze za łby, bo są w szo­ku po tym, co się sta­ło, ale dłu­go to nie po­trwa.

– Po­win­ni­śmy się zjed­no­czyć.

– Nie ob­raź się, Ro­mek, ale ty chy­ba je­steś idio­tą. Oby się to tyl­ko nie skoń­czy­ło trze­cią woj­ną.

– Trze­cią już mie­li­śmy.

– Mie­li­śmy pierw­szą ko­smicz­ną czy też mię­dzy­wy­mia­ro­wą, a ja mó­wię o trze­ciej świa­to­wej. Te­raz każ­de­mu się wy­da­je, że jego prze­ciw­nik jest sła­by i oto jest oka­zja… – Dwor­czyk prze­je­chał kciu­kiem po gar­dle.

– Co więc mamy ro­bić?

– Po­trzeb­na jest nam obro­na to­tal­na, ro­zu­miesz? Od­dzia­ły obro­ny te­ry­to­rial­nej zo­sta­ną prze­nie­sio­ne do re­gu­lar­nej ar­mii. W każ­dym po­wie­cie zor­ga­ni­zu­je­my gru­py sa­mo­obro­ny. Jest WOPR, jest GOPR, a na­wet Ochot­ni­cza Straż Po­żar­na. Te­raz oprócz ga­sze­nia po­ża­rów będą się uczyć po­słu­gi­wa­nia au­to­ma­ta­mi. Ra­dom pra­cu­je na trzy zmia­ny, Ła­bę­dy i Sie­mia­no­wi­ce Ślą­skie też. Ręcz­nej bro­ni nam nie za­brak­nie. Gra­nat­ni­ki też mo­że­my pro­du­ko­wać wła­sne. Z całą resz­tą jest go­rzej. Ale spo­koj­nie, po­my­śli­my i o tym. W Szcze­ci­nie po­wsta­nie duży gar­ni­zon, w Świ­no­uj­ściu też. Na­stęp­nie w Ko­strzy­niu, Słu­bi­cach, Gu­bi­nie i Zgo­rzel­cu. Wszę­dzie co naj­mniej ba­ta­lion.

– Bę­dzie­my się bro­nić jak w trzy­dzie­stym dzie­wią­tym?

– Ja się nie chcę bro­nić, a je­dy­nie za­po­bie­gać za­gro­że­niu. Od stro­ny Czech i Sło­wa­cji mamy względ­ny spo­kój, ale po­zo­sta­je Prze­myśl, To­ma­szów, Chełm, Bia­ła Pod­la­ska i da­lej Haj­nów­ka, So­kół­ka, Sej­ny, Goł­dap, aż za­mknie­my kor­don na Mie­rzei Wi­śla­nej.

– No do­brze, a co z bro­nią cięż­ką? Część na pew­no da się wy­re­mon­to­wać, choć nie wszyst­ko. Cie­ka­wi mnie, jak chcesz po­sta­wić na nogi lot­nic­two?

– Mie­lec i Świd­nik.

– Nie na­sze.

– My­ślisz, że te­raz się o nie upo­mną?

– Nie mam wąt­pli­wo­ści. To do­bre za­kła­dy i chy­ba prze­trwa­ły w nie­na­ru­szo­nym sta­nie. Taka mon­tow­nia to te­raz żyła zło­ta.

– To niech przy­ja­dą i ją so­bie we­zmą. – Dwor­czyk za­ci­snął usta. – Przed­się­bior­stwa zo­sta­ną zna­cjo­na­li­zo­wa­ne i mogą nam sko­czyć.

– Za­rzą­dy mogą tego nie prze­łknąć.

– Nie mój pro­blem.

– Ale wiesz, że sama sko­ru­pa nie po­le­ci?

– Po­słu­chaj, może te Black Haw­ki nie będą tak no­wo­cze­sne jak do tej pory. Do­sta­ną zmo­dy­fi­ko­wa­ną awio­ni­kę i gor­sze sil­ni­ki, ale po­le­cą. Po­trze­bu­je­my ich parę se­tek. A to je­dy­ny spo­sób, aby­śmy je mie­li. Może, z cza­sem, za­cznie­my je sprze­da­wać. Wiem, co chcesz po­wie­dzieć: że to, co pla­nu­ję, od­sta­je od za­sad wol­ne­go ryn­ku, ale na miły Bóg, ro­zej­rzyj się do­oko­ła. Nie wi­dzisz, co się sta­ło? Mam my­śleć o tym, że ja­kiś za­faj­da­ny udzia­ło­wiec nie do­sta­nie dy­wi­den­dy? Pies z nim tań­co­wał. Zresz­tą kto go bę­dzie te­raz szu­kał i gdzie? Prze­stań my­śleć sche­ma­ta­mi, bo to do ni­cze­go nie pro­wa­dzi.

– Do­brze wiesz, że ja naj­le­piej na­da­ję się do wy­ko­ny­wa­nia roz­ka­zów.

– Prze­stań mi się pod­li­zy­wać. Jak nie masz co ro­bić, to spró­buj skom­bi­no­wać tro­chę ta­kich sa­mych ze­sta­wów jak te, co ostat­nio przy­tar­ga­łeś ze sobą.

– Uży­je­my prze­ciw­ko Niem­com ich wła­snej bro­ni?

– Nie o to cho­dzi.

– Ro­sja­nie?

– Ro­mek, pro­szę cię, prze­stań, bo stra­cę do cie­bie całe za­ufa­nie. Tam­ta epo­ka już mi­nę­ła.

– O co więc cho­dzi?

– Nie chcesz się do­wie­dzieć, co jest po dru­giej stro­nie?

– Mó­wisz o…

– Naj­lep­szą for­mą obro­ny jest atak. Tyl­ko że do tego mu­si­my się od­po­wied­nio przy­go­to­wać.

– Ja­sny gwint.

– Nie wiem, czy gdzieś jesz­cze zo­stał dru­gi por­tal, czy ten pod Ko­ni­nem jest je­dy­ny. To prze­kleń­stwo i szan­sa rów­no­cze­śnie. Ja wiem, że ci cho­ler­ni­cy mogą stam­tąd wyjść, ale i my mo­że­my pójść do nich. Sko­ro za­bra­li tam ty­sią­ce jeń­ców, to wa­run­ki po dru­giej stro­nie mu­szą być zbli­żo­ne do na­szych. Prze­cież nie po­gna­li­by ta­kiej masy lu­dzi na za­tra­ce­nie.

– Kto ich tam wie.

Cie­pliń­skie­go po­mysł sze­fa szta­bu za­sko­czył. Do tej pory upa­try­wał w ko­pu­le wy­łącz­nie nie­bez­pie­czeń­stwa. Wy­ry­ło się to w jego umy­śle tak moc­no, że nie po­tra­fił my­śleć ina­czej. A tu pro­szę, Dwor­czyk, któ­ry wy­da­wał się czło­wie­kiem o ma­łej wy­obraź­ni, wy­ska­ku­je z ta­kim pro­jek­tem! Praw­dę po­wie­dziaw­szy, po­mysł ściął Cie­pliń­skie­go z nóg. Wy­zwa­nia, z któ­ry­mi do­tąd się mie­rzył, mia­ły zde­cy­do­wa­nie tra­dy­cyj­ny cha­rak­ter. Niem­cy, Ro­sja­nie, Ukra­iń­cy, neu­tra­li­za­cja wro­gich dy­wer­san­tów i raj­dy na da­le­kie za­ple­cze prze­ciw­ni­ka, ale przej­ście przez por­tal i… wła­śnie – co da­lej? Woj­na z na­jeźdź­ca­mi. Tyl­ko na ja­kich wa­run­kach? Le­d­wo, le­d­wo so­bie po­ra­dzi­li. Atak na te­ry­to­rium wro­ga co praw­da nie przy­nie­sie ta­kich cier­pień cy­wi­lom, ale jak za­re­agu­ją tam­ci?

Cie­pliń­ski prze­szedł się po po­ko­ju i pod­szedł do okna. Sztab ulo­ko­wa­no w bu­dyn­ku daw­ne­go Urzę­du Skar­bo­we­go w Ko­ni­nie, któ­ry stał się cen­trum szta­bo­wo-so­cjal­nym dla od­dzia­łów pil­nu­ją­cych por­ta­lu. Na par­kin­gu sta­ło kil­ka sa­mo­cho­dów oso­bo­wych i te­re­no­wych oraz cię­ża­ro­wych jel­czów, jak rów­nież je­den Le­opard, przy któ­rym krzą­ta­li się me­cha­ni­cy.

Pe­ten­ci do bu­dyn­ku ra­czej nie przyj­dą, bo całe mia­sto, jak wszyst­ko w pro­mie­niu dwu­dzie­stu ki­lo­me­trów od ko­pal­ni, zna­la­zło się w stre­fie spe­cjal­nej, do któ­rej po­stron­ni nie mie­li wstę­pu.

Ni­ko­mu to na ra­zie nie prze­szka­dza­ło, gdyż te­ren ge­ne­ral­nie po­zo­sta­wał nie­za­miesz­ka­ły. Lu­dzie ucie­kli, zgi­nę­li bądź do­sta­li się do nie­wo­li. Nie tyl­ko w pro­mie­niu dwu­dzie­stu ki­lo­me­trów nikt nie miesz­kał, ale i pięć­dzie­się­ciu.

Dwa ba­ta­lio­ny po­li­cji pil­no­wa­ły opu­sto­sza­łych osad, wsi i przy­siół­ków. Wjazd był moż­li­wy tyl­ko za spe­cjal­ną prze­pust­ką. Wszyst­ko to przy­po­mi­na­ło czar­no­byl­ską zonę. Za rok, za dwa, jak nie spad­nie na nich ko­lej­ny ka­ta­klizm, na­tu­ra upo­mni się o swo­je i za­cznie po­chła­niać dzie­ła ludz­kich rąk. Naj­pierw po­ja­wi się ziel­sko na po­dwó­rzach, po­tem dziu­ry w da­chach i tak po­wo­li, krok za kro­kiem wszyst­ko szlag tra­fi.

Jak na ra­zie znaj­do­wa­ło się tu spo­ro wszel­kie­go do­bra. Były skle­py, skle­pi­ki, hur­tow­nie i punk­ty ga­stro­no­micz­ne. Wciąż pa­no­wał spo­ry strach, lecz wkrót­ce i to się zmie­ni. Po­ja­wią się sza­brow­ni­cy.

A wła­śnie, na­le­ża­ło po­my­śleć o zor­ga­ni­zo­wa­niu ka­sy­na, bo sta­nie z bro­nią u nogi jest do­bre, ale do cza­su. Gdzieś w koń­cu trze­ba po­je­chać, od­po­cząć i po­ga­dać z kimś in­nym niż tyl­ko z ludź­mi z wła­snej kom­pa­nii. Wy­rze­cze­nia wy­rze­cze­nia­mi, a żyć trze­ba.

– Co mam te­raz ro­bić? – za­py­tał Cie­pliń­ski bez­barw­nym gło­sem.

– Wróć do sie­bie. Znaj­dę ci ja­kieś za­da­nie. Bądź spo­koj­ny.

– To po­bo­jo­wi­sko pod Rat­ze­bur­giem wy­glą­da­ło obie­cu­ją­co.

– Może was tam skie­ru­ję, zo­ba­czy­my. Ro­bo­ty dla was nie za­brak­nie.

3:

– Świet­nie wy­glą­dasz.

– Daj spo­kój. O czym ty mó­wisz? – Ju­sty­na Paw­łow­ska przy­ję­ła kom­ple­ment z uśmie­chem, wie­dząc rów­no­cze­śnie, że w sło­wach Krzyś­ka Zda­no­wi­cza zwa­ne­go Wen­ty­lem nie ma ani sło­wa praw­dy.

Też wy­my­ślił. Świet­nie to ona wy­glą­da­ła przed tą całą za­dy­mą, a nie te­raz. Od ty­go­dni cho­dzi­ła per­ma­nent­nie zmę­czo­na, zaś po­lo­we wa­run­ki od­ci­snę­ły na niej swo­je pięt­no. Prak­tycz­nie cały czas prze­by­wa­ła w po­bli­żu Mło­ta Tho­ra. Spo­ro z nim było za­cho­du. Spe­cja­li­stów od ob­słu­gi tej be­stii nie było zbyt wie­lu. Tak się zło­ży­ło, że ona na­le­ża­ła do nie­licz­nej gru­py, któ­ra prze­szła przy­śpie­szo­ne szko­le­nie pod okiem Ar­chi­bal­da Fi­re­fo­xa, zna­ją­ce­go te­mat od pod­szew­ki.

Moż­na po­wie­dzieć, że mimo mło­de­go wie­ku była kimś. Po­sia­da­ła dok­to­rat z fi­zy­ki i po­tra­fi­ła ob­słu­gi­wać naj­now­sze dzia­ło elek­tro­ma­gne­tycz­ne, a to już coś. Przy oka­zji ca­łe­go za­mie­sza­nia po­zna­ła Krzyś­ka i tak za­wią­za­ła się po­mię­dzy nimi nić sym­pa­tii.

– Mó­wię, co wi­dzę – ro­ze­śmiał się chło­pak.

– Nie­po­praw­ny kom­ple­men­ciarz. Nie masz przy­pad­kiem służ­by?

– Je­stem na pa­tro­lu.

– Sam?

– Tak się zło­ży­ło.

– Krę­cisz.

– Jak masz ocho­tę, to któ­re­goś razu mogę cię za­brać w po­bli­że ko­pu­ły. Suk­ces za­wdzię­cza­my tak­że to­bie.

– Jak tam jest? – Ju­sty­na zro­bi­ła krok w stro­nę Wen­ty­la.

– Ciar­ki cho­dzą po ple­cach. Raz, na sa­mym po­cząt­ku, po­de­szli­śmy z sier­żan­tem cał­kiem bli­sko, bo ja wiem, tak na pięć me­trów…

– I co?

– Chcie­li­śmy zo­ba­czyć, co jest po dru­giej stro­nie, ale kur­ty­na tak się mie­ni­ła, że nic nie było wi­dać. Dzień póź­niej ba­da­li­śmy te­ren licz­ni­ka­mi Ge­ige­ra. Nic nie wy­ka­za­ły. Pro­mie­nio­wa­nia tam nie ma, a jed­nak wło­sy sta­ją dęba, zu­peł­nie jak po wło­że­niu pa­lu­chów do kon­tak­tu.

– Pró­bo­wa­li­ście wy­słać son­dę?

– Nic z tych rze­czy. – Wen­tyl po­krę­cił gło­wą. – Po­sta­wi­li­śmy tro­chę czuj­ni­ków i ka­mer oraz za­mi­no­wa­li­śmy oko­li­cę. Po­dob­no ktoś wy­sko­czył z po­my­słem, aby w zie­mi wy­ko­pać dziu­rę i pod­ło­żyć tam parę ton dy­na­mi­tu. Por­ta­lu to nie znisz­czy, ale ci, któ­rzy będą pró­bo­wa­li po­wtó­rzyć in­wa­zję, mogą się na­ciąć. Na ra­zie do­mi­nu­je opcja, aby nie pro­wo­ko­wać i oko­pać się na swo­ich po­zy­cjach.

– Krzy­siek…

– Tak?

– Na­praw­dę mógł­byś to zro­bić?

Wen­tyl nie był pe­wien, ale zda­wa­ło mu się, że po­licz­ki dziew­czy­ny po­krył ru­mie­niec. Szko­da, że tych emo­cji nie wy­wo­łał on, tyl­ko dzie­ło ob­cych.

– Na­praw­dę.

– Kie­dy?

Zda­no­wicz wes­tchnął. Ale się na­pa­li­ła. W po­rów­na­niu z por­ta­lem był bez szans. Czy to nie iro­nia losu?

– Ju­tro po­ga­dam z Wie­nia­wą – po­wie­dział bez prze­ko­na­nia.

– A dziś?

– Jak Cie­pliń­ski do­wie się, że zo­sta­łaś za­bra­na do Stre­fy Zero, to mi łeb urwie.

– Tak to te­raz na­zy­wa­cie?

– Noo…

– Nikt się nie do­wie. – Dziew­czy­na mu­snę­ła po­li­czek Wen­ty­la szczu­pły­mi pal­ca­mi.

– Ka­me­ry nas wy­chwy­cą. Jest ich tam ze dwa­dzie­ścia i cią­gle mon­tu­ją nowe.

– Mar­twisz się tym? Nikt nam nic nie zro­bi. Po­myśl: je­stem ba­dacz­ką, a woj­sko nie po­zwa­la ni­cze­go ba­dać. To się musi zmie­nić.

– Wzglę­dy bez­pie­czeń­stwa.

– Do­brze. Nie mam nic prze­ciw­ko nim, ale nie mo­że­cie nas od­gra­dzać od por­ta­lu. To nic nie da, sami nic z tym nie zro­bi­cie. Co­kol­wiek chce­cie zro­bić z tą struk­tu­rą, ko­niecz­ne są kom­plek­so­we ba­da­nia, a nie tyl­ko wy­cze­ki­wa­nie, aż bę­dzie moż­na coś od­strze­lić.

– Po­wiedz to ge­ne­ra­ło­wi.

– Cie­pliń­skim się nie przej­muj, bio­rę go na sie­bie. Wiesz, że ma do mnie sła­bość.

– Za­uwa­ży­łem – burk­nął nie­chęt­nie. – Do­bra, wsia­daj. – Wska­zał na qu­ada, któ­ry stał w po­bli­żu.

– Cu­dow­ny je­steś.

Wen­tyl prze­czu­wał, że ła­du­je się w kło­po­ty. Pro­blem i szan­sa w tym, że roz­ka­zy nie były pre­cy­zyj­ne. W po­bli­żu nie mo­gli krę­cić się cy­wi­le. To ja­sne. Tyl­ko że eki­pa na­ukow­ców dzia­ła­ła pod au­spi­cja­mi ar­mii. Byli jej czę­ścią, a nie cie­kaw­ski­mi, któ­rzy chcie­li prze­żyć eks­cy­tu­ją­cą przy­go­dę. Poza tym Ju­sty­na mia­ła spo­ro ra­cji. Do por­ta­lu na­le­ża­ło do­pu­ścić spe­cja­li­stów. Kto inny miał­by zba­dać, co to jest? Niech więc wy­ciecz­ka z dziew­czy­ną bę­dzie wstęp­nym re­ko­ne­san­sem. Naj­wy­żej go opier­do­lą. Trud­no, ta­kie jest ży­cie. Je­śli bę­dzie się sztyw­no trzy­mał re­gu­la­mi­nu, to skoń­czy jak… Z za­ka­mar­ków pa­mię­ci za­czę­ły wy­ła­niać się twa­rze nie­ży­ją­cych kum­pli.

– Co się sta­ło? – Ju­sty­na za­uwa­ży­ła na­głą zmia­nę na­stro­ju Krzyś­ka.

– Nic.

– Mnie mo­żesz po­wie­dzieć.

– Nie ma o czym.

Wsiadł na qu­ada, prze­su­nąw­szy au­to­mat z ple­ców na pierś. Za nim usa­do­wi­ła się dziew­czy­na. Miej­sca dla dwoj­ga nie było za dużo, tak więc przy­lgnę­ła cia­łem do ple­ców Wen­ty­la, któ­ry po­czuł na kar­ku jej cie­pły od­dech. Do­brze, że sie­dział, bo już mię­kły mu nogi.

– Za­łóż – po­le­cił, wrę­cza­jąc dziew­czy­nie ke­vla­ro­wy hełm, ja­kie­go sam uży­wał.

– Po co?

– Nie dys­ku­tuj. Jak nie za­ło­żysz, nie po­je­dzie­my.

– Ale zro­bi­łeś się za­sad­ni­czy. – Dziew­czy­na do­pię­ła klam­rę pod bro­dą i mo­gli ru­szać.

Oko­li­ca była ty­po­wa dla tej czę­ści Pol­ski. Pola, łąki, lasy i go­spo­dar­stwa rol­ne. Do­syć szyb­ko na­tknę­li się na po­li­cyj­ny blok-post. Kil­ku gli­nia­rzy w po­lo­wych mun­du­rach krę­ci­ło się przy kon­struk­cji uło­żo­nej z wor­ków z pia­skiem i od góry przy­kry­tej de­ska­mi. Z bocz­ne­go otwo­ru wy­sta­wa­ła lufa uka­emu.

Wen­tyl za­ci­snął zęby. Naj­wi­docz­niej nie­któ­rym wy­da­wa­ło się, że w ten spo­sób po­wstrzy­ma­ją in­wa­zję. Wróg tra­dy­cyj­nie po­dej­dzie i zo­sta­nie ostrze­la­ny. Taki wnio­sek moż­na było wy­snuć z ob­ser­wa­cji, jaką po­czy­nił, bo ka­ra­bin ma­szy­no­wy zwró­co­ny zo­stał w stro­nę ko­pal­ni.

Oj, chło­pa­ki, chło­pa­ki, jesz­cze spo­ro mu­si­cie się na­uczyć. Star­szy sier­żant Wie­nia­wa raz-dwa prze­mó­wi wam do ro­zu­mu.

Gli­nia­rze na szczę­ście nic nie mó­wi­li. Dwóch z nich od­su­nę­ło na bok zbi­ty z żer­dzi ko­zioł hisz­pań­ski, któ­ry blo­ko­wał prze­jazd, i quad bez zwło­ki ru­szył da­lej.

Wen­tyl z Ju­sty­ną mi­nę­li wieś, w któ­rej po­ło­wa bu­dyn­ków zo­sta­ła spa­lo­na, a dru­ga stra­szy­ła po­wy­bi­ja­ny­mi okna­mi. Na polu sa­mot­ny PT-91 Twar­dy za­rył lufą w gle­bę. Obok krzyż zna­czył miej­sce po­chów­ku dziel­nej za­ło­gi.

Ge­ne­ral­nie im bli­żej por­ta­lu, tym ro­bi­ło się bar­dziej nie­przy­jem­nie. Zie­leń pól i la­sów ustę­po­wa­ła wszel­kim od­cie­niom sza­ro­ści wy­pa­lo­nych grun­tów. Z wie­lu za­gaj­ni­ków nic nie po­zo­sta­ło. Całe hek­ta­ry zo­sta­ły spo­pie­lo­ne.

Ko­lej­ny po­ste­ru­nek to za­par­ko­wa­ny obok dro­gi Din­go, sa­mo­chód pa­tro­lo­wy Bun­de­sweh­ry. Jego za­ło­gę Wen­tyl po­znał do­brze. Eki­pa mię­dzy­na­ro­do­wa: je­den Nie­miec, je­den Po­lak, je­den Ukra­iniec i je­den Pa­ki­stań­czyk.

– Cesc, Kri­stof.

– Wi­taj, Hans. – Wen­tyl za­trzy­mał qu­ada i przy­wi­tał się z obe­rstabs­ge­fre­itrem.

– Kogo wie­zes?

– Nie wi­dać?

Zdez­o­rien­to­wa­ny Nie­miec prze­no­sił spoj­rze­nie z ka­pra­la na sie­dzą­cą za nim Ju­sty­nę.

– Für was?– za­py­tał w koń­cu w oj­czy­stym ję­zy­ku.

– Roz­kaz ge­ne­ra­ła.

– Hast du ge­schrie­ben?

– Ust­ny.

– Was?

– Roz­kaz był ust­ny. Mar­cel, prze­tłu­macz, o co cho­dzi. – Wen­tyl zwró­cił się do je­dy­ne­go w gru­pie Po­la­ka. – Nam się spie­szy.

– Do­bra, jedź. Ja to za­ła­twię.

Wen­tyl pod­krę­cił ma­net­kę gazu. Huk sil­ni­ka za­głu­szył po­zo­sta­łe od­gło­sy. Wrzu­cił sprzę­gło i po­je­cha­li, nie za­wra­ca­jąc so­bie gło­wy ca­łym zda­rze­niem. Wie­dział, że na­gi­na re­gu­la­min, ale gdy­by Hans miał taki to­war na tyl­nym sio­deł­ku jak on, też nie przej­mo­wał­by się pier­do­ła­mi.

W pew­nym mo­men­cie nad gło­wa­mi prze­le­ciał im dron, ale nie ten ob­cych, tyl­ko zwy­kły, ludz­ki, wy­ko­rzy­sty­wa­ny przez od­dzia­ły spe­cjal­ne.

Po dro­dze mi­nę­li jesz­cze cią­gnik sio­dło­wy, któ­ry na ni­sko­po­dwo­zio­wej przy­cze­pie wiózł roz­bi­te­go Roś­ka, i eki­pę z WZT-3 ścią­ga­ją­cą z pola wrak czoł­gu, a tak­że dru­ży­nę gra­ba­rzy prze­trzą­sa­ją­cą wy­pa­lo­ny za­gaj­nik.

Z tego, co Krzysz­tof sły­szał, duży cmen­tarz miał po­wstać na po­łu­dnie od Ko­ni­na. Ale to zona, cy­wi­lów nie będą tu do­pusz­czać, więc roz­wią­za­nie wy­da­wa­ło się tym­cza­so­we. Naj­sen­sow­niej by­ło­by wy­brać któ­reś z du­żych miast, Łódź na przy­kład, bo i kost­ni­cę tam moż­na zor­ga­ni­zo­wać, i la­bo­ra­to­rium DNA. W zo­nie wy­ko­pią co naj­wy­żej parę do­łów, wrzu­cą tam cia­ła i za­sy­pią, a za­bi­tych wy­pa­da­ło­by upa­mięt­nić.

Do­brze, że nie jest Dwor­czy­kiem, Cie­pliń­skim czy w ogó­le kimś z ad­mi­ni­stra­cji. Ilość pro­ble­mów, przed któ­ry­mi sta­wa­li ci lu­dzie, prze­wyż­sza­ła Hi­ma­la­je.

Ju­sty­na po­ru­szy­ła się nie­spo­koj­nie raz i dru­gi. Wen­tyl wie­dział, jaka jest tego przy­czy­na. Smród.

Im bli­żej por­ta­lu, tym odór sta­wał się trud­niej­szy do znie­sie­nia. Tak cuch­nę­ły zwa­ły od­pad­ków, któ­re zo­sta­ły w obo­zie na­jeźdź­ców. War­ty sto­ją­ce naj­bli­żej por­ta­lu za­kła­da­ły na twa­rze ma­ski ochron­ne.

– Stój, pro­szę – po­wie­dzia­ła Ju­sty­na tuż nad jego uchem. – Nie wie­dzia­łam, że tu jest tak…

Zwol­nił i zje­cha­li na po­bo­cze. Dziu­ra po ko­pal­ni od­kryw­ko­wej znaj­do­wa­ła się przed nimi. Tam to do­pie­ro śmier­dzia­ło! Tu było cał­kiem zno­śnie.

– Trzy­maj. – Wen­tyl po­dał dziew­czy­nie swój po­chła­niacz, a sam na nos na­cią­gnął chu­s­tę. Parę razy peł­nił tu służ­bę i wie­dział, jak się przy­go­to­wać.

W koń­cu za­czę­li zjeż­dżać dro­gą w dół wy­ro­bi­ska. Gdzieś na dole do­pa­la­ły się ster­ty śmie­ci. To gru­pa po­rząd­ko­wa uty­li­zo­wa­ła po­zo­sta­wio­ne od­pa­dy. Na­prze­ciw­ko por­ta­lu, w od­leg­ło­ści dwu­stu me­trów wa­ro­wa­ły Le­opar­dy i be­wu­py, go­to­we przy­wi­tać ogniem nie­pro­szo­nych go­ści. Za­le­d­wie parę wo­zów, ale sta­no­wi­ły pierw­szą li­nię obro­ny.

Uprząt­nię­cie pa­nu­ją­ce­go ba­ła­ga­nu zaj­mie co naj­mniej ty­dzień. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, nie­wie­le osób chcia­ło tu prze­by­wać. Na­wet nie cho­dzi­ło o smród, bar­dziej o pa­nu­ją­cą do­oko­ła at­mos­fe­rę gro­zy. To nie była Zie­mia, a ra­czej ka­wa­łek ob­cej pla­ne­ty, zry­ty gą­sie­ni­ca­mi i le­ja­mi po bom­bach.

Wen­tyl za­trzy­mał qu­ada za li­nią osło­ny.

– Jak ci się po­do­ba?

– To jest… jest… nie­sa­mo­wi­te. – Ju­sty­na zgrab­nie ze­sko­czy­ła z sio­deł­ka, nie spusz­cza­jąc spoj­rze­nia z por­ta­lu. – Mogę po­dejść bli­żej?

– Nie ra­dzę.

– A co się sta­nie?

– A kto to może wie­dzieć.

Na prze­kór jego sło­wom dziew­czy­na ru­szy­ła przed sie­bie.

– Do dia­bła, a ty do­kąd? Będę miał przez cie­bie kło­po­ty.

– Mu­szę to do­kład­nie zo­ba­czyć. – Ju­sty­na prze­szła obok bur­ty jed­ne­go z bo­jo­wych wo­zów pie­cho­ty, nie zwa­ża­jąc na pro­te­sty Krzyś­ka.

Nie po­zo­sta­ło mu nic in­ne­go, jak po­dą­żyć jej śla­dem. Cał­ko­wi­cie ją ro­zu­miał, z czymś po­dob­nym nie ze­tknął się jesz­cze ża­den z ziem­skich ba­da­czy.

Żoł­nie­rze z plu­to­nu ochro­ny przy­glą­da­li się im z cie­ka­wo­ścią. Dłu­go to nie po­trwa. Za parę chwil przy­bie­gnie któ­ryś z po­rucz­ni­ków i ich zdro­wo opie­przy. Tu się nie mógł pę­tać nikt nie­po­wo­ła­ny.

– Ju­sty­na, za­cze­kaj. Gdzie tak pę­dzisz?

Pró­by prze­mó­wie­nia jej do ro­zu­mu na ra­zie speł­zły na ni­czym. Por­tal ją za­fa­scy­no­wał. Może nie był gi­gan­tycz­ny, ale wiel­ki. Zda­no­wicz szedł dwa kro­ki za dziew­czy­ną, po­chło­nię­ty włas­nymi nie­cie­ka­wy­mi my­śla­mi. Wła­ści­wie to był wku­rzo­ny, ale nie na nią, tyl­ko na ob­cych. Już nic nie bę­dzie ta­kie samo jak wcze­śniej. Sta­nę­li na pro­gu fi­zycz­nej eli­mi­na­cji. Jak się oka­za­ło, wszech­świat nie był przy­ja­znym miej­scem, a to, co cza­iło się w jego za­ka­mar­kach, przy­bra­ło re­al­ny kształt. Oglą­dał zdję­cia i fil­my z in­wa­zji. Wen­ty­lo­wi na­jeźdź­cy ko­ja­rzy­li się z me­na­że­rią z hol­ly­wo­odz­kich pro­duk­cji o su­per­bo­ha­te­rach.

– Wy­star­czy – po­wie­dział to ta­kim to­nem, że Ju­sty­na jed­nak sta­nę­ła.

Nie było sen­su pchać się bli­żej. Z miej­sca, gdzie sta­li, było wszyst­ko do­sko­na­le wi­dać. Płasz­czy­zna fa­lo­wa­ła i skrzy­ła się jak mor­ska ta­fla, po któ­rej ska­ka­ły sło­necz­ne re­flek­sy. Wy­da­wa­ło się, że nic nie jest w sta­nie na­ru­szyć tej ide­al­nej har­mo­nii. Z da­le­ka por­tal nie po­wa­lał na ko­la­na, to żad­ne fa­jer­wer­ki, wsze­la­ko uj­rza­ny z bli­ska na­tych­miast ocza­ro­wy­wał swo­im do­słow­nie nie­ziem­skim wy­glą­dem. Na­wet ktoś przy­zwy­cza­jo­ny do fi­ku­śnych efek­tów kom­pu­te­ro­wych w fil­mach fan­ta­stycz­nych za­zwy­czaj za­mie­rał w za­chwy­cie, zo­ba­czyw­szy pierw­szy raz na wła­sne oczy tę mie­nią­cą się po­ły­skli­wie, bli­ską, lecz nie­uchwyt­ną ni to ko­pu­łę, ni kur­ty­nę. I po­my­śleć, że to, co prze­szło przez ten cud, nie­mal znisz­czy­ło Zie­mię.

– To jest… – Ma­ska na twa­rzy Ju­sty­ny tłu­mi­ła sło­wa, ale Wen­tyl do­my­ślał się, co chce po­wie­dzieć.

Nie­sa­mo­wi­te. Eks­cy­tu­ją­ce. Nie­praw­do­po­dob­ne. Jemu do gło­wy przy­cho­dzi­ło zu­peł­nie inne sło­wo – za­bój­cze.

Gdy tak stał, za­dzie­ra­jąc gło­wę, jed­no­rod­na płasz­czy­zna kur­ty­ny zo­sta­ła prze­rwa­na. Zda­no­wi­cza spa­ra­li­żo­wa­ło. Wie­dział, że coś po­dob­ne­go może na­stą­pić, ale że aku­rat w tym mo­men­cie? To wprost nie­praw­do­po­dob­ne.

Za­sko­cze­nie trwa­ło se­kun­dę, a póź­niej w Krzysz­to­fie ode­zwał się in­stynkt. Szarp­nął dziew­czy­nę za ra­mię, wy­su­wa­jąc się do przo­du, a jed­no­cze­śnie wo­dząc wzro­kiem za tym, co wy­le­cia­ło z por­ta­lu.

Stwór wiel­ko­ścią zbli­żo­ny do ja­strzę­bia, a wy­glą­dem do nie­to­pe­rza za­ta­czał nad nimi koła. Bło­nia­ste skrzy­dła i łeb dra­pież­ni­ka. Z czymś po­dob­nym Zda­no­wicz jesz­cze się nie spo­tkał. Jak isto­ta za­ata­ku­je, będą kło­po­ty.

Ze­rwał au­to­mat z ra­mie­nia i spró­bo­wał wy­mie­rzyć w stwo­ra, lecz ten po­ru­szał się tak szyb­ko, że strze­lec był bez szans. Od­dał je­den strzał, póź­niej dru­gi, ha­nieb­nie pu­dłu­jąc. Wy­da­wa­ło się, że masz­ka­ra jest w pię­ciu miej­scach jed­no­cze­śnie, wy­wi­ja­jąc w po­wie­trzu pę­tle i kor­ko­cią­gi. Je­że­li spad­nie wprost na nich, to się nie obro­nią. Jak mógł się oka­zać ta­kim głup­cem?! Na­ra­ził Ju­sty­nę na nie­bez­pie­czeń­stwo. Ni­g­dy so­bie tego nie da­ru­je. Du­reń. Skoń­czo­ny du­reń.

Huk­nął ka­ra­bin ma­szy­no­wy jed­ne­go z czoł­gów i nie­bo prze­szy­ła se­ria bia­łych i czer­wo­nych krech. Po­ci­ski prze­szły przez kur­ty­nę i zni­kły, nie wy­rzą­dza­jąc przy­by­szo­wi naj­mniej­szej krzyw­dy.

Uciecz­ka wy­da­wa­ła się naj­głup­szym wyj­ściem. Be­stia, wi­dząc bez­bron­ne ofia­ry, spad­nie na nich z góry, a on nic nie bę­dzie mógł zro­bić. Le­piej mieć ją cały czas na oku, od­pę­dza­jąc ogniem z ka­ra­bin­ka.

Stwór tym­cza­sem za­to­czył jesz­cze jed­ną ósem­kę i znikł tak samo nie­spo­dzie­wa­nie, jak się po­ja­wił. Emo­cje za­czę­ły opa­dać.

– Co się tu wy­pra­wia?

Ge­ne­rał Ro­man Cie­pliń­ski po­ja­wił się w po­bli­żu jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki. Nie było go i oto jest. Czy­sta ma­gia.

Wen­tyl z tru­dem opa­no­wał drże­nie koń­czyn. Więk­szy strach po­wo­do­wał u nie­go prze­ło­żo­ny niż przy­bysz z in­ne­go wy­mia­ru.

– Mel­du­ję… – Sło­wa ja­koś nie chcia­ły przejść przez ści­śnię­te gar­dło. – Mel­du­ję…

– Ka­pral Zda­no­wicz, no co ja wi­dzę… – Cie­pliń­ski dłu­gi­mi kro­ka­mi po­ko­ny­wał prze­strzeń. – I pan­na Paw­łow­ska! – głos ge­ne­ra­ła z krzy­ku prze­szedł we wście­kły szept. – Kto po­zwo­lił? Ja się py­tam, kto po­zwo­lił? To nie­sub­or­dy­na­cja!

– Mel­du­ję, że…

– Je­ste­ście głup­cem.

– Tak jest.

– Za­cho­wa­li­ście się jak ostat­ni kre­tyn, du­pek, ka­na­lia! – Cie­pliń­ski o mało nie wy­szedł z sie­bie. – By­łem na od­pra­wie, my­ślę so­bie, spraw­dzę, co tam ro­bią moi dziel­ni wo­ja­cy. Pod­jeż­dżam, a tu strze­la­ni­na. Już chcę in­for­mo­wać sze­fa szta­bu, że mamy ko­lej­ną in­wa­zję i trze­ba pod­cią­gnąć wspar­cie, ale pod­cho­dzę bli­żej i co wi­dzę… de­bi­la, któ­ry my­śli ku­ta­sem.

– To moja wina. – Paw­łow­ska spró­bo­wa­ła udo­bru­chać ge­ne­ra­ła i mimo że wciąż wy­glą­da­ła na prze­ra­żo­ną, to na jej ustach za­go­ścił uśmiech. – Ja pro­si­łam…

– Nikt pani nie py­tał o zda­nie. Czy to jest ja­sne?

– Tak, ale…

– Gdzie wy­zna­czo­no pani miej­sce sta­cjo­no­wa­nia?

– Przy dzia­le.

– Wła­śnie. To dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów stąd.

– Tro­chę się nu­dzi­łam.

– A tu, jak wi­dzę, emo­cji nie bra­ko­wa­ło. – Cie­pliń­ski z tru­dem ha­mo­wał ogar­nia­ją­cą go fu­rię. – Gdzie jest ka­pi­tan Gó­ral­czyk?

– Na roz­kaz, pa­nie ge­ne­ra­le.

W polu wi­dze­nia po­ja­wił się do­wód­ca kom­pa­nii Wen­ty­la.

– Od­tran­spor­tu­je­cie na­szą dziel­ną pa­nią fi­zyk tam, gdzie jest jej miej­sce. Może pani opu­ścić po­ste­ru­nek tyl­ko na moje wy­raź­ne po­le­ce­nie. Zro­zu­mia­no?

– Tak, choć mu­szę po­wie­dzieć…

– Jesz­cze jed­no sło­wo, a przez mie­siąc bę­dzie pani peł­nić obo­wiąz­ki w kuch­ni i szo­ro­wać toi-toie.

– Ro­zu­miem. – Ju­sty­na jak mała dziew­czyn­ka przy­ję­ła ochrzan i sta­ła te­raz ze spusz­czo­ną gło­wą, nie­pew­nie zer­ka­jąc na Zda­no­wi­cza.

– A was, ka­pra­lu… – cała złość ge­ne­ra­ła sku­pi­ła się na chło­pa­ku – ra­tu­je tyl­ko to, że wa­run­ki są wo­jen­ne. Na prze­pust­kę i awans nie ma­cie co li­czyć.

– Tak jest.

– Cał­ko­wi­ty za­kaz opusz­cza­nia obo­zu. Tak was urzą­dzę, że po­pa­mię­ta­cie mnie na dłu­go.

Wen­tyl prze­łknął śli­nę. Nie­pręd­ko się wy­bie­rze na ro­man­tycz­ny spa­cer z Ju­sty­ną. Do­brze, że ni­ko­mu nic się nie sta­ło. Wszy­scy cali, tyle że na­je­dli się stra­chu.

Na­ucz­ka pły­nę­ła z tego taka, że sta­le na­le­ża­ło mieć się na bacz­no­ści. Ni­g­dy nie wiesz, co na cie­bie czy­ha – obcy czy prze­ło­żo­ny, i to w naj­mniej od­po­wied­nim mo­men­cie.

– A te­raz zejdź­cie mi z oczu, bo nie rę­czę za sie­bie.

Zmy­li się na­tych­miast.

– Prze­pra­szam – po­wie­dzia­ła Ju­sty­na. – To moja wina.

– Nie po­wi­nie­nem cię tu za­bie­rać.

– Gnie­wasz się na mnie?

– Nie.

– Kie­dyś ci to wy­na­gro­dzę.

Kiw­nął gło­wą na od­chod­nym. Co ma być, to i bę­dzie. Nie war­to ro­bić pla­nów na przy­szłość.

Ju­sty­na wsia­dła do te­re­nów­ki, któ­rą przy­je­chał Gó­ral­czyk, i tyle było ją wi­dać.

Wen­tyl stał, pa­trząc, jak od­jeż­dża. Ten wi­dok bę­dzie mu­siał mu wy­star­czyć na dłu­go. Chciał do­brze, a wy­szło jak zwy­kle. Ta­kie już jego par­szy­we szczę­ście. ■

Rozdział drugi 1:

– Ko­men­dant mia­sta chce wie­dzieć, co znaj­du­je się w tej ko­tli­nie, o tu­taj, wi­dzisz? Są do­nie­sie­nia, że pęta się tam uzbro­jo­na ban­da, a to cał­kiem moż­li­we, bo wie­le wię­zień zo­sta­ło roz­bi­tych i ban­dy­ci zna­leź­li się na wol­no­ści. Bro­ni wszę­dzie tyle, że strach my­śleć, co bę­dzie.

– Pa­nie Jó­ze­fie, my to prze­cież TOPR, a nie ar­mia.

– Pro­si­li nas, nie od­mó­wię. Je­dzie­my na ich ra­cjach żyw­no­ścio­wych, ina­czej byś gło­do­wał. Prze­cież wiesz, że mało lu­dzi mają i sprzę­tu, pra­wie wszyst­ko po­szło na front. Nowy tu je­steś, to nie po­zna­łeś do­brze wszyst­kie­go. O tu­ry­stów się nie martw, mało kto bę­dzie cho­dził te­raz w góry. Wspo­mnisz moje sło­wa.

Szy­mo­no­wi Win­kle­ro­wi nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak zgo­dzić się z opi­nią dys­po­zy­to­ra.

Za ste­ra­mi So­ko­ła za­siadł do­kład­nie przed mie­sią­cem. Ma­szy­na była wy­słu­żo­na, lecz w po­wie­trzu spraw­dza­ła się zna­ko­mi­cie. Do swo­je­go pierw­sze­go we­zwa­nia po­le­ciał le­d­wie dru­gie­go dnia w ro­bo­cie. Na po­dej­ściu na Świ­ni­cę tu­ryst­ka zła­ma­ła nogę, a to­wa­rzy­szą­cy jej part­ner po­śli­zgnął się, ude­rzył gło­wą w ka­mień i stra­cił przy­tom­ność. Po­le­cie­li. Wa­run­ki pa­no­wa­ły ta­kie so­bie, przez gru­bą war­stwę chmur cza­sa­mi prze­bi­ja­ło słoń­ce. Oby­ło się bez pro­ble­mów, szyb­ko do­star­czy­li po­szko­do­wa­nych do szpi­ta­la w Za­ko­pa­nem i byli go­to­wi do ko­lej­nej ak­cji, ale wte­dy po­ja­wi­ły się do­nie­sie­nia o dro­nach i zmie­rza­ją­cych ku Zie­mi aste­ro­idach. Lu­dzie cze­ka­li, co się wy­da­rzy, i nikt wów­czas nie my­ślał o wy­so­ko­gór­skiej wspi­nacz­ce. Póź­niej przy­szła in­wa­zja. Za­pa­no­wał cha­os, każ­dy za­jął się wła­sny­mi pro­ble­ma­mi. Szy­mon co­dzien­nie do­glą­dał śmi­głow­ca, cze­ka­jąc na dys­po­zy­cje. Do­cze­kał się wła­śnie te­raz.

– Prze­cież to po sło­wac­kiej stro­nie – zdzi­wił się, zo­ba­czyw­szy, któ­re miej­sce ma na my­śli dys­po­zy­tor.

– Wiem. Czy to cie­bie tak obu­rza?

– W za­sa­dzie to nie.

Win­kler do­piął lot­ni­czy kom­bi­ne­zon i się­gnął po hełm. Za­da­nie wy­da­wa­ło się pro­ste: po­le­ci, zo­ba­czy i za­mel­du­je, co wi­dział. Na fo­te­lu dru­gie­go pi­lo­ta sią­dzie me­cha­nik Ka­mil Ku­nert. Fa­cet miał wy­obraź­nię i znał się na he­li­kop­te­rach, a że za ste­ra­mi spę­dził tyl­ko kil­ka go­dzin, to nic nie szko­dzi, pod­cią­gnie się. Może pod­czas lotu po­wrot­ne­go znaj­dą chwi­lę na tre­ning.

Za­ko­pa­ne i oko­li­ce spo­wi­ja­ła mgła. Prze­ja­śnia­ło się po­wy­żej ty­sią­ca me­trów. Zim­no i pa­skud­nie. Za­nim Szy­mon do­szedł do ma­szy­ny, chłód wci­snął się pod ska­fan­der i roz­szedł po ca­łym cie­le.

Win­kler, blon­dyn o krót­ko ścię­tych wło­sach i po­cią­głej twa­rzy, do­bie­gał trzy­dziest­ki. Po­cho­dził z My­śle­nic i do tej pory wiódł spo­koj­ny ży­wot ko­goś, kto wie, cze­go chce, i nikt mu się nie wtrą­cał w pry­wat­ne spra­wy. Miał star­sze­go o trzy lata bra­ta, któ­ry ob­jął fir­mę han­dlu­ją­cą tek­sty­lia­mi po ro­dzi­cach. Za­glą­dał tam cza­sem, ale tyl­ko po to, aby po raz ko­lej­ny ściąć się z dzie­dzi­cem in­te­re­su i wró­cić do swo­ich za­jęć. Kon­tak­ty sta­wa­ły się co­raz rzad­sze i gdy­by nie ro­dzi­ce, do ro­dzin­ne­go domu nie za­glą­dał­by wca­le.

Po­dob­no oka­zał się wy­rod­nym sy­nem. Okej, niech tak my­ślą da­lej. Pew­nych przy­zwy­cza­jeń już nie zmie­ni. Cza­sa­mi co praw­da, od wiel­kie­go dzwo­nu, ro­sło w nim po­czu­cie winy. Mógł prze­cież zo­stać i ty­rać, żeby po­mno­żyć ma­ją­tek. Ży­cie spro­wa­dza­ło­by się do nie­koń­czą­cych się pre­zen­ta­cji, na­rad i ślę­cze­nia nad ra­chun­ka­mi. To nie dla nie­go. Wo­lał la­tać. Na­pa­wa­nie się sta­nem kon­ta ban­ko­we­go po­zo­sta­wił in­nym.

Zo­ba­czyw­szy śmi­gło­wiec, uniósł dłoń i za­krę­cił nią w po­wie­trzu młyn­ka, da­jąc znak Ka­mi­lo­wi, że ma uru­cho­mić sil­ni­ki. Je­że­li mają le­cieć, to nie ma co zwle­kać.

Po­ma­lo­wa­na w cha­rak­te­ry­stycz­ny czer­wo­no-bia­ły wzór ma­szy­na oży­ła. Ro­tor za­czął się po­ru­szać, na­bie­ra­jąc pręd­ko­ści. Emo­cje to­wa­rzy­szą­ce star­to­wi Szy­mon lu­bił chy­ba naj­bar­dziej.

Wci­snął hełm na gło­wę i za­jął miej­sce w ka­bi­nie. Przy­bił piąt­kę z Ka­mi­lem i za­piął pasy, na­stęp­nie de­li­kat­nie mu­snął pal­ca­mi drą­żek ste­ro­wy i wy­ko­nał pro­ce­du­rę przed­star­to­wą. Wszyst­ko gra­ło. Mo­gli wy­star­to­wać.

Po raz pierw­szy przy­szło mu wy­ko­nać mi­sję inną niż ra­tun­ko­wa. Jak to po­wie­dział pan Jó­zef – ma wy­tro­pić uzbro­jo­ną ban­dę. No, tego w tym ki­nie jesz­cze nie gra­li. O ile się orien­to­wał, Sło­wa­cję omi­nę­ło naj­gor­sze. Coś się tam wy­da­rzy­ło w Bra­ty­sła­wie, ale nie mia­ło to nic wspól­ne­go z na­jaz­dem ob­cych, ra­czej było ru­chaw­ką o cha­rak­te­rze po­li­tycz­nym. Sło­wa­kom nie po­do­bał się rząd czy coś ta­kie­go. Praw­dę mó­wiąc, dziw­ną wy­bra­li so­bie porę na re­wo­lu­cję, nie­mniej te­raz wła­śnie do­tar­ła ona do pod­nó­ża Tatr.

Nie spo­dzie­wał się, żeby mia­ło to być coś groź­ne­go. Paru krew­kich oby­wa­te­li do­bra­ło się woj­sko­wym do skó­ry, ktoś wy­strze­lił z du­bel­tów­ki i za­raz zro­bi­ła się z tego afe­ra, że niby ban­dy gra­su­ją. Swo­ją dro­gą dziw­ne, że sło­wac­ka po­li­cja ani nikt z tam­tej­szych władz nie prze­ka­zał kon­kret­nych in­for­ma­cji. Im bar­dziej się nad tym za­sta­na­wiał, tym mniej­szy wi­dział w tym sens.

He­li­kop­ter spra­wiał się bez za­rzu­tu. Do­brze, że tuż przed in­wa­zją prze­szedł ka­pi­tal­ny re­mont – wy­mie­nio­no cały ze­spół na­pę­do­wy, ło­pa­ty, część elek­try­ki. Ma­szy­na była jak nowa, go­to­wa po­śpie­szyć na każ­de we­zwa­nie.

Le­cąc, Win­kler za­czął się za­sta­na­wiać, jak to te­raz bę­dzie: GOPR-u chy­ba nie zli­kwi­du­ją, w szcze­gól­no­ści ta­trzań­skie­go od­dzia­łu. Nie cho­dzi już o ra­to­wa­nie nie­wy­da­rzo­nych wspi­na­czy, ale o po­moc przy la­wi­nach i tym po­dob­nych klę­skach. Wy­so­ko w gó­rach też miesz­ka­li lu­dzie i ja­koś trze­ba do nich do­trzeć.

Sko­ry­go­wał kurs. Pod nimi mo­drze­wio­wo-jo­dło­wo-świer­ko­wy las prze­cho­dził w nagą ska­łę. Mu­szą wzle­cieć wy­żej. Zwięk­szył ob­ro­ty sil­ni­ka i wznie­śli się ła­god­nym śli­zgiem. Wciąż pa­no­wa­ła pa­skud­na po­go­da. Wy­cie­racz­ki z tru­dem zbie­ra­ły nad­miar wody z przed­niej szy­by, tro­chę też wia­ło, zwłasz­cza w wyż­szych par­tiach gór. Co chwi­lę ka­dłub ko­ły­sał się, ude­rza­ny moc­niej­szy­mi po­dmu­cha­mi. Mi­nę­li ma­syw Ko­mi­niar­skie­go Wier­chu. Nagi, sza­ry, po­szar­pa­ny grzbiet wy­da­wał się wy­ra­stać z pod­staw Zie­mi i wzno­sić aż do nie­ba. Za­raz po­tem spa­dły na nich stru­gi wody. Wi­docz­ność spa­dła do czte­ry­stu me­trów.

– Od­bi­je­my tro­chę na pół­noc – po­wie­dział do Ka­mi­la, któ­ry nie spusz­czał wzro­ku ze wska­zań przy­rzą­dów.

– Do­bra.

– Sły­sza­łem, że masz się że­nić?

– Za trzy mie­sią­ce. Ta­kie są pla­ny.

– Chce­cie czy mu­si­cie?

– Spa­daj.

Prze­le­cie­li nad Po­la­ną Hu­ci­ska. Tu już tak nie trzę­sło, a i odro­bi­nę się roz­po­go­dzi­ło. Zwar­te masy chmur za­czę­ły się strzę­pić. Oby tak da­lej.

Nie­po­kój Szy­mo­na wzbu­dził czar­ny słup dymu wzbi­ja­ją­cy się w nie­bo na pra­wo od nich.

– Spraw­dzi­my to?

– Da­waj. – Ka­mil nie wa­hał się ani se­kun­dy.

Ze­szli ni­żej, le­cąc peł­ną mocą sil­ni­ków. Byli cał­kiem bli­sko gra­ni­cy, zo­sta­wiw­szy wy­so­kie par­tie gór za sobą. Wkrót­ce wle­cie­li nad roz­le­głą łąkę, na któ­rej koń­cu pło­nę­ła gó­ral­ska cha­ta. Dym bił z okien na par­te­rze, lecz ogień ob­jął już dach.

Za­to­czy­li pę­tlę, naj­pierw jed­ną, póź­niej dru­gą.

– Wi­dzisz ko­goś?

– Nie.

Dom był pię­tro­wy, dla wie­lo­oso­bo­wej ro­dzi­ny, so­lid­ny, zbu­do­wa­ny z bali z ka­mien­ną pod­mu­rów­ką, ktoś więc, do cho­le­ry, mu­siał tam prze­by­wać, sko­ro sa­mo­chód stał na po­dwó­rzu.

– Ra­tow­nik do bazy, jak mnie sły­chać? – po­wie­dział Win­kler do mi­kro­fo­nu przy ustach, wy­wo­łu­jąc bazę w Za­ko­pa­nem.

– Gło­śno i wy­raź­nie.

– Jest pro­blem.

– Słu­cham.

– Na za­chód od Wi­to­wa pali się go­spo­dar­stwo, wie­cie coś o tym?

– Nie. – Głos dys­po­zy­to­ra brzmiał pew­nie. – Wi­dzisz po­szko­do­wa­nych?

– O to cho­dzi, że nie wi­dzę ni­ko­go – od­po­wie­dział zgod­nie z praw­dą.

– Po­wia­do­mię, kogo trze­ba.

– Zro­zu­mia­łem. Bez od­bio­ru.

Może wal­nął tu pio­run albo strze­li­ło gniazd­ko elek­trycz­ne? Cho­le­ra wie. Od ta­kich spraw była straż po­żar­na. Niech oni się tym zaj­mą.

Nad gra­ni­cą prze­le­cie­li pół mi­nu­ty póź­niej. Do Oraw­skie­go Pod­zam­cza mie­li stąd tyl­ko chwi­lę. Uwa­gę Szy­mo­na przy­kuł ja­dą­cy szo­są jeep. Kie­row­ca pę­dził na zła­ma­nie kar­ku, naj­wi­docz­niej bar­dzo się spie­szył.

Pierw­sza sło­wac­ka miej­sco­wość, nad któ­rą prze­le­cie­li, wy­glą­da­ła na wy­lud­nio­ną. Praw­dę mó­wiąc, wszyst­kie wsie i mia­stecz­ka po tej stro­nie gra­ni­cy za­wsze tak wy­glą­da­ły. Sa­mych Sło­wa­ków zo­sta­ło nie­wie­lu, już prę­dzej moż­na było spo­tkać Cy­ga­na, czy też, jak się te­raz mó­wi­ło, Roma. Sło­wa­cy mie­li z nimi nie­li­chy pro­blem. Ta gru­pa et­nicz­na dy­na­micz­nie się roz­ra­sta­ła, pod­czas gdy sa­mych Sło­wa­ków dra­ma­tycz­nie uby­wa­ło. Je­że­li nic się nie zmie­ni, to w cią­gu dwóch de­kad bę­dzie tu miesz­kać wię­cej Ro­mów niż Sło­wa­ków.

Na­zwa Oraw­skie Pod­zam­cze nie wzię­ła się zni­kąd. Nad Ora­wą, na wy­so­kiej ska­le wzno­sił się za­mek. Żad­na tam ru­ina, tyl­ko świet­nie za­cho­wa­na, so­lid­na, ka­mien­na bu­dow­la z mu­zeum w środ­ku. Obiekt sta­no­wił ple­ner w cza­sie krę­ce­nia jed­ne­go z od­cin­ków se­ria­lu „Ja­no­sik”. Szy­mon zwie­dzał go trzy razy i za­wsze wy­jeż­dżał pod wra­że­niem. Na eme­ry­tu­rze mógł­by tu za­miesz­kać na sta­łe.

– Szy­mon, wi­dzisz to samo, co ja? – spy­tał dru­gi pi­lot.

Win­kler zbyt­nio skon­cen­tro­wał się na zam­ku, tra­cąc po­czu­cie rze­czy­wi­sto­ści.

– Co jest?

– Zrób tu na­wrót. – Ka­mil wska­zał ręką.

Miej­sco­wość pod zam­kiem była nie­wiel­ka, le­d­wie parę uli­czek roz­cią­ga­ją­cych się po wschod­niej i za­chod­niej stro­nie rzecz­ki. Domy o ja­snych ele­wa­cjach od­ci­na­ły się od ciem­nej zie­le­ni drzew i dla­te­go moc­no mu­siał wy­tę­żyć wzrok, chcąc do­strzec miej­sce wska­za­ne przez Ka­mi­la.

– O w mor­dę.

To były trans­por­te­ry uży­wa­ne przez sło­wac­ką ar­mię. Na­li­czył ich trzy, a do tego cię­ża­rów­ki i parę te­re­nó­wek. Skąd się tu wzię­ły? Win­kler wy­tłu­ma­czył so­bie na lo­gi­kę, że w oko­li­cy fak­tycz­nie roz­pa­no­szy­ła się ja­kaś ban­da i tu­tej­sze wła­dze po­pro­si­ły woj­sko o in­ter­wen­cję. Tyl­ko gdzie po­dzia­li się żoł­nie­rze, bo Szy­mon nie wi­dział żad­ne­go z nich.

Mo­gli wra­cać. Jak wi­dać, inni za­ję­li się pro­ble­mem. I gdy już chciał wpro­wa­dzić ma­szy­nę na kurs po­wrot­ny, So­kół zo­stał ostrze­la­ny. Było to tak nie­spo­dzie­wa­ne, że pi­lot zdę­biał. Naj­pierw po­ja­wi­ło się kil­ka prze­strze­lin w ka­dłu­bie, a póź­niej w przed­niej szy­bie po stro­nie dru­gie­go pi­lo­ta.

Czy ci dur­nie na dole nie wi­dzą, do kogo strze­la­ją? Prze­cież to ma­szy­na cy­wil­na, na do­da­tek w bar­wach ra­tow­nic­twa gór­skie­go.

Win­kler po­de­rwał śmi­gło­wiec i za­raz wy­ko­nał cia­sną pę­tlę. Na je­dy­ny plac mia­stecz­ka wy­je­cha­ła te­re­nów­ka, na któ­rej pace stał żoł­nierz mie­rzą­cy do nich z ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go. Ja­sny ognik na koń­cu lufy uzmy­sło­wił Szy­mo­no­wi, że za mo­ment obe­rwą po raz ko­lej­ny.

Szko­da, że So­kół nie był śmi­głow­cem bo­jo­wym. Jed­na ra­kie­ta bądź se­ria z dział­ka pod ka­dłu­bem zmie­ni­ła­by tych su­kin­sy­nów w po­chod­nie. A tak nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak wiać.

– Ra­tow­nik do bazy! – darł się te­raz do mi­kro­fo­nu pe­łen złych prze­czuć. – Strze­la­ją do nas!

– Ra­tow­nik, po­wtórz, bo nie zro­zu­mia­łem.

– Pa­nie Jó­ze­fie, te zła­ma­sy otwo­rzy­ły do nas ogień!

– Sło­wa­cy? – za­trzesz­cza­ło w słu­chaw­kach.

– Nie wiem, kim są. Wy­glą­da­ją jak żoł­nie­rze, ale za­cho­wu­ją się jak ban­dy­ci.

– Wra­caj­cie.

– Wła­śnie to ro­bi­my.

O mało nie za­ha­czył o czu­bek jed­ne­go ze świer­ków, gdy w kar­ko­łom­nej akro­ba­cji od­la­ty­wał na pół­noc­ny za­chód.

– Co to było? – Ku­nert nie­spo­koj­nie wier­cił się w fo­te­lu. – O mało nas nie za­bi­li.

– Może się po­my­li­li i wzię­li nas za…

– Kogo?

– Nie wiem. Tak tyl­ko gło­śno my­ślę.

– Jak ma to tak te­raz wy­glą­dać, to ja wię­cej nie la­tam – za­strzegł się Ka­mil. – Na­wet mnie nie pro­ście. Ja mam dla kogo żyć.

– A ja to nie? – obu­rzył się Szy­mon. Ode­zwa­ła się w nim dru­ga, mrocz­niej­sza część jego na­tu­ry. Przez chwi­lę wy­obra­żał so­bie, że wy­ko­pu­je Ka­mi­la na ze­wnątrz z wy­so­ko­ści kil­ku­set me­trów i że ten spa­da, roz­pacz­li­wie ma­cha­jąc rę­ko­ma.

Za­wsty­dził się swo­ich my­śli, lecz ich nie ża­ło­wał. Do mi­ni­stran­ta spo­ro mu bra­ko­wa­ło.

Mniej­sza o Ka­mi­la. Miał waż­niej­sze pro­ble­my na gło­wie. Ci lu­dzie na zie­mi na pew­no na­le­że­li do ar­mii, o czym świad­czy­ły wozy opan­ce­rzo­ne i cię­ża­rów­ki. Do­brze, że nie uży­li prze­ciw he­li­kop­te­ro­wi MAN­PADS-a, czy­li prze­no­śne­go prze­ciw­lot­ni­cze­go ze­sta­wu ra­kie­to­we­go, wte­dy Po­la­cy na pew­no nie uszli­by prze­zna­cze­niu. So­kół, jako he­li­kop­ter ra­tun­ko­wy, nie miał ani jed­ne­go sys­te­mu obron­ne­go. Do­brze też, że Sło­wa­cy nie po­sia­da­li śmi­głow­ców bo­jo­wych, a je­dy­nie trans­por­to­we Black Haw­ki.

Na wszel­ki wy­pa­dek spoj­rzał do tyłu, żeby upew­nić się, że nic za nimi nie leci. Je­den zero dla nich. Ten, któ­ry do nich strze­lał, nie po­pi­sał się, acz­kol­wiek prze­strze­li­ny w ka­bi­nie do­bit­nie świad­czy­ły o tym, że śmierć była o włos.

Te­raz to pro­blem pol­skiej ar­mii, nie ich. Zo­ba­czy­my, co ci mą­dra­le wy­my­ślą. Prze­cież nie może być tak, że bez­kar­nie strze­la się do ra­tow­ni­ków. Ja­kaś na­ucz­ka musi być. Po­zo­sta­ło wy­my­ślić tyl­ko jaka.

2:

– Wzy­wa­łeś mnie.

– Tak. Sia­daj. Na­pi­jesz się cze­goś?

– Na służ­bie? – Cie­pliń­ski uniósł brwi w zdzi­wie­niu.

– Mam na my­śli kawę albo her­ba­tę. A ty co my­śla­łeś? – Dwor­czyk po­pa­trzył za­sko­czo­ny na kum­pla.

– Eee… już nic. Może być kawa, byle nie zbo­żo­wa.

– Ostat­nie za­pa­sy. Nie­dłu­go po­zo­sta­ną je­dy­nie sub­sty­tu­ty. – Szef Szta­bu Ge­ne­ral­ne­go ski­nął na or­dy­nan­sa i ten za­krząt­nął się, by po chwi­li po­sta­wić na sto­le fi­li­żan­ki cu­dow­nie pach­ną­ce­go na­pa­ru.

– Po­słu­chaj… – Dwor­czyk roz­siał się w fo­te­lu, za­kła­da­jąc nogę na nogę. – Roz­ma­wia­łem dziś z pre­mie­rem. Mar­twi się…

– Nie on je­den.

– Mar­twi się tym, co dzie­je się na Sło­wa­cji.

– Na Sło­wa­cji? – Cie­pliń­ski zdzi­wił się po raz ko­lej­ny.

– Wła­śnie tam. Kie­dy my wal­czy­li­śmy z ob­cy­mi, tam do­szło do pu­czu.

– Co ty mó­wisz?

– Je­den z ge­ne­ra­łów uznał, że te­raz jego ko­lej. Pod­bu­rzył swo­ją bry­ga­dę i po­ma­sze­ro­wał na Bra­ty­sła­wę, ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, że od­by­wa­ją się tam ma­so­we pro­te­sty.

– Cią­gle mó­wisz o Sło­wa­kach?

– Wy­obraź so­bie.

– I prze­jął wła­dzę?

– Miał pe­cha. Przy ja­kiejś oka­zji ob­ra­ził do­wo­dzą­ce­go lot­nic­twem ofi­ce­ra. Oni tam te­raz mają F-16, i to w now­szej wer­sji niż na­sze.

– Nie mów, że po­go­ni­li dur­nio­wi kota.

– Tak się sta­ło. Wy­star­czył je­den na­lot.

– Nic o tym nie sły­sza­łem.

– Ja co praw­da do­sta­łem mel­du­nek, ale nie wy­dał mi się dość waż­ny.

– Kie­dy to było?

– Jak my strze­la­li­śmy do kur­ty­ny – kwa­śno uśmiech­nął się Dwor­czyk.

Cie­pliń­ski tyl­ko wes­tchnął. Jed­ni wal­czy­li o prze­trwa­nie, a dru­dzy… też wal­czy­li o prze­trwa­nie, lecz w zu­peł­nie in­nych oko­licz­no­ściach. O prze­trwa­nie i o wła­dzę. Ja­kim trze­ba być de­bi­lem, aby wy­wo­łać do­dat­ko­wy kry­zys, gdy ważą się losy ludz­ko­ści.

– Mam na­dzie­ję, że już po spra­wie.

– No nie do koń­ca. Tym zbun­to­wa­nym za­srań­com ja­koś uda­ło się do­rwać pre­mie­ra. Po­dob­no od­strze­lił go ktoś z jego wła­snej ochro­ny. Bun­tow­ni­cy prze­gru­po­wa­li się i po­szli na Bra­ty­sła­wę ko­lej­ny raz. Pew­nie wy­da­wa­ło im się, że są zbaw­ca­mi na­ro­du. I tu się prze­li­czy­li. Lu­dzie mie­li ich gdzieś. Kon­tro­lę nad sto­li­cą spra­wu­je te­raz ko­ali­cja sił oby­wa­tel­skich. Bez żalu po­zby­li się sta­re­go, ale na­sze­go dziel­ne­go wo­ja­ka ola­li zu­peł­nie. No i zro­bił się taki ba­ła­gan, że nikt nie wie, co da­lej. Re­be­lian­ci wy­co­fa­li się na pół­noc, w stro­nę Tatr.

– Będą tam two­rzyć dru­gą Re­du­tę Al­pej­ską – par­sk­nął Cie­pliń­ski.

– Kto ich tam wie. Za­ję­li Po­prad i Ży­li­nę. Pró­bo­wa­li opa­no­wać Pre­szów, ale nic z tego nie wy­szło. Dys­cy­pli­na u nich sła­ba. Za­czy­na­ją gra­bić, a naj­gor­sze, że, uwa­żaj: prze­no­si się to na na­szą stro­nę. Po­dob­no ro­bią wy­pa­dy przez gra­ni­cę.

– Ja­sna cho­le­ra. – Cie­pliń­ski już wie­dział, w ja­kim kie­run­ku zmie­rza roz­mo­wa. – Co za­mie­rzasz?

– Ktoś musi wes­przeć ba­ta­lion obro­ny te­ry­to­rial­nej „Za­ko­pa­ne” i wziąć ich w kar­by. To do­bre chło­pa­ki, tyl­ko nie mają do­świad­cze­nia.

– A wy­po­sa­że­nie?

– Sta­ry 266 i parę Hon­ke­rów. Uzbro­je­nie to AKMS-y, PK, moź­dzie­rze i RPG-7.

– Daj mi kom­pa­nię zme­chu, a zro­bię tam po­rzą­dek.

– A niby skąd mam ją wy­trza­snąć? – Dwor­czyk wzru­szył ra­mio­na­mi. – Nie ru­szę na­szych głów­nych za­so­bów, bo i tak są nie­licz­ne. Nie­dłu­go za­cznie­my ścią­gać czoł­gi z po­mni­ków i prze­ra­biać je na peł­no­war­to­ścio­we wozy bo­jo­we. A wiesz, że tro­chę się tego za­cho­wa­ło? Nie myśl so­bie, że taki zmo­der­ni­zo­wa­ny T-34-85 to wrak. Nowy sil­nik, nowe prze­kład­nie, nowa lufa i sys­tem kie­ro­wa­nia ogniem, do tego pan­cerz ERA­WA i masz czołg. Już ro­bi­my pró­by.

– Tyl­ko nie to. – Cie­pliń­skie­go przy­gnę­bi­ła wi­zja wojsk pan­cer­nych prze­sia­da­ją­cych się na mu­ze­al­ne eks­po­na­ty.

– Nie martw się. Do mo­der­ni­za­cji wy­ko­rzy­sta­my T-55 i star­sze wer­sje T-72. Od­po­wied­nie eki­py już prze­trzą­sa­ją po­bo­jo­wi­ska i re­kwi­ru­ją sprzęt od pry­wat­nych ko­lek­cjo­ne­rów. Od­bie­rze­my każ­de­go SKOT-a i BRDM-a, jaki się u nich znaj­du­je.

– Po­dob­no gdzieś tam mają scho­wa­ną Pan­te­rę.

– Nie pę­kaj, nią też się zaj­mie­my. Jesz­cze po­wal­czy.

– A Re­naul­ty FT-17 i TKS-y? Pa­mię­tam je z de­fi­la­dy.

– Ty so­bie pod­śmie­chuj­ki tu­taj ro­bisz, a to po­waż­na spra­wa.

Cie­pliń­ski mógł­by przy­siąc, że szef szta­bu zgrzyt­nął zę­ba­mi.

– Pla­nu­je­my też wy­ko­nać po­ciąg pan­cer­ny z praw­dzi­we­go zda­rze­nia. Za­kła­dy w Byd­gosz­czy i Gli­wi­cach już nad tym pra­cu­ją. Po­cze­kaj, gdzieś tu mam pla­ny.

Dwor­czyk wstał i pod­szedł do biur­ka. Tro­chę po­szpe­rał w ster­cie te­czek uło­żo­nych zgrab­nie po pra­wej stro­nie, aż w koń­cu zna­lazł to, cze­go szu­kał.

– Przyj­rzyj się.

Cie­pliń­ski spo­dzie­wał się cze­goś w ro­dza­ju skła­du, ja­kim po­słu­gi­wa­li się pol­scy żoł­nie­rze jesz­cze we wrze­śniu 1939 roku: opan­ce­rzo­ne­go pa­ro­wo­zu i wa­go­nów ar­ty­le­ryj­skich, jed­nak nowy pro­jekt po­wstał na ba­zie ak­tu­al­nie do­stęp­nych i go­to­wych pod­ze­spo­łów, do tego wy­glą­dał na przy­go­to­wa­ny z roz­ma­chem.

Lo­ko­mo­ty­wę opan­ce­rzo­no, ale za­miast skła­du czter­dzie­stu wa­go­nów prze­wi­dzia­no nie wię­cej niż dzie­sięć. Z przo­du i z tyłu wa­go­ny z wie­ża­mi od czoł­gów T-72 oraz wy­rzut­nie po­ci­sków ra­kie­to­wych ka­li­bru sto dwa­dzie­ścia dwa mi­li­me­try. Po­środ­ku dało się też za­uwa­żyć cały las an­ten, czy­li punkt łącz­no­ści i do­wo­dze­nia. Zdzi­wie­nie Cie­pliń­skie­go bu­dził dłu­gi wa­gon po­dob­ny do chłod­ni.

– A to co?

– Ta­jem­ni­ca.

– Kie­dy mi ją wy­ja­wisz?

– W środ­ku pla­nu­je­my za­in­sta­lo­wać ra­kie­tę ba­li­stycz­ną w kon­te­ne­rze trans­por­to­wym. W ra­zie po­trze­by usta­wi się ją do pio­nu i… – Dwor­czyk roz­ło­żył ręce. – „Sru”, jak to mó­wią.

– Prze­cież nie mamy ra­kiet ba­li­stycz­nych.

– Te­raz nie, ale w przy­szło­ści kto wie. Do nie­daw­na nikt nie wie­dział o ist­nie­niu dzia­ła elek­tro­ma­gne­tycz­ne­go, a dziś, pro­szę, jest ono na na­szym wy­po­sa­że­niu. I nie mów mi, że się nie da. Dla chcą­ce­go nic trud­ne­go.

– Nie po­wiem. – Zdu­mie­nie Cie­pliń­skie­go było ogrom­ne. – Je­stem pod wra­że­niem.

– Część po­my­słów ścią­gnę­li­śmy od Ro­sjan i za­adap­to­wa­li­śmy do na­szych po­trzeb.

– Uhmm… aha…

– Co cię tak gnę­bi?

– Wła­śnie wy­obra­zi­łem so­bie, że czymś ta­kim prze­jeż­dża­my przez por­tal i pe­ne­tru­je­my obce świa­ty.

– A wiesz, że ja też o tym po­my­śla­łem? Jak pod­cze­pić z tyłu parę lor, to wej­dzie tu­zin czoł­gów i be­wu­pów. Tam da­lej jest pro­jekt szy­no­bu­su, ge­nial­ny w swo­jej pro­sto­cie.

– Ro­we­ry też bę­dziesz re­kwi­ro­wał? Z przo­du da się RPG…

– Nie wkur­wiaj mnie.

– Ja tyl­ko tak.

– Chcia­łeś roz­luź­nić at­mos­fe­rę. – Dwor­czyk zro­bił kwa­śną minę.

– Cią­gle cho­dzisz spię­ty.

Cie­pliń­ski upił kawy, de­lek­tu­jąc się sma­kiem. Była na­praw­dę do­bra. Na­wet wię­cej, zna­ko­mi­ta. Mógł tak sie­dzieć i po­pi­jać bez koń­ca, ga­wę­dząc z Wład­kiem.

Cie­ka­we, co jesz­cze szef Szta­bu Ge­ne­ral­ne­go cho­wał w za­na­drzu. Cie­pliń­ski mu­siał przy­znać, że dzi­siej­sza roz­mo­wa była cał­kiem po­ucza­ją­ca. Wie­dział, że kraj, aby prze­trwać, musi zmo­bi­li­zo­wać wszel­kie za­so­by i wy­ci­snąć oby­wa­te­li jak cy­try­nę. W za­ist­nia­łych oko­licz­no­ściach nie ma miej­sca na cwa­niac­two. Mu­szą trzy­mać się ra­zem. Za­la­ty­wa­ło to za­mor­dy­zmem, ale trud­no, co zro­bić. Spo­ry we­wnętrz­ne, je­że­li ich nie znisz­czą, to na pew­no osła­bią i choć ni­g­dy nie był zwo­len­ni­kiem rzą­dów twar­dej ręki, to bez nich te­raz zgi­ną mar­nie. Prze­ciw­ni­ków, tych we­wnętrz­nych, ze­wnętrz­nych i mię­dzy­wy­mia­ro­wych, nie bra­ko­wa­ło.

Na po­czą­tek przyj­dzie za­jąć się Sło­wa­ka­mi. Prze­cież Dwor­czyk już po­wie­dział, o co cho­dzi.

– Od cze­go mam za­cząć? – za­py­tał po pro­stu Cie­pliń­ski.

– Za­pa­ku­jesz swo­je orły do trans­por­tow­ca i po­le­ci­cie do No­we­go Tar­gu. Tam ro­ze­znasz się w szcze­gó­łach.

– Po­wiedz mi, Wła­dek, na ile mogę so­bie po­zwo­lić?

– Hmm… jak to po­wie­dzieć. Wy­dar­łeś nie­miasz­kom urzą­dze­nie war­te mi­liar­dy do­la­rów, to i z ban­dy­ta­mi so­bie po­ra­dzisz.

– Czy­li że mogę prze­kro­czyć gra­ni­cę?

– W po­ści­gu za ucho­dzą­cym prze­ciw­ni­kiem. Je­że­li my po­mo­że­my Sło­wa­kom, oni po­mo­gą nam. Ja nie mogę zaj­mo­wać się wszyst­kim. Mam dwa kie­run­ki ope­ra­cyj­ne, wła­ści­wie to trzy, i nie będę za­wra­cał so­bie gło­wy ta­kim wrzo­dem. Masz wol­ną rękę. Tyl­ko uwiń się szyb­ko, bo je­steś mi po­trzeb­ny gdzie in­dziej.

– Zo­ba­czę, co da się zro­bić – ostroż­nie od­po­wie­dział do­wód­ca sił spe­cjal­nych.

– Li­czę na cie­bie.

Roz­mo­wa była skoń­czo­na. Do­stał za­da­nie, któ­re wy­da­wa­ło się ła­twe. Co za pro­blem wy­strze­lać zbun­to­wa­ną swo­łocz. Do­świad­cze­nie jed­nak uczy­ło, że kom­pli­ka­cje za­wsze się mogą po­ja­wić.

Przy­naj­mniej od­wie­dzi Za­ko­pa­ne, daw­no tam nie był. Od ostat­nie­go razu mi­nę­ły lata. Pew­nie spo­ro się zmie­ni­ło. Może znaj­dzie chwi­lę, aby po­wspo­mi­nać sta­re do­bre cza­sy.

3:

Wen­tyl z od­ra­zą spoj­rzał na opa­ko­wa­nie pasz­te­tu pod­la­skie­go i pusz­kę mie­lon­ki tu­ry­stycz­nej. W ple­ca­ku miał ukry­ty sło­ik go­łąb­ków w so­sie po­mi­do­ro­wym i te­raz po­waż­nie się za­sta­na­wiał, czy go nie wy­jąć i nie spo­żyć na obiad. Od kon­serw do­sta­wał nie­straw­no­ści, tak samo jak od su­cha­rów po­sma­ro­wa­nych pasz­te­tem. Do tego kawa zbo­żo­wa, któ­rą był w sta­nie pić przez pierw­sze trzy dni, a póź­niej już wo­lał wodę z ka­łu­ży. Raz dos­tali ka­szę okra­szo­ną skwar­ka­mi i nie­licz­ny­mi ka­wał­ka­mi mię­sa. Po­chło­nę­li ją z pręd­ko­ścią świa­tła. O po­lo­wych ra­cjach żyw­no­ścio­wych nie chciał na­wet my­śleć. O sło­dy­czach też moż­na było za­po­mnieć, tak samo jak o coli czy owo­cach. Ziem­nia­ków rów­nież szyb­ko nie zo­ba­czą. Wiel­ko­pol­skę spu­sto­szy­li obcy. Od­dał­by du­szę i do­dat­ko­wy ma­ga­zy­nek za ka­wa­łek piz­zy lub za­pie­kan­kę. Ech, ży­cie…

Ob­li­zał su­che war­gi, wciąż nie mo­gąc się zde­cy­do­wać, co otwo­rzyć. W koń­cu odło­żył na bok i pasz­tet, i mie­lon­kę, wstał i po­szedł w stro­nę cha­łu­py, któ­rą zaj­mo­wa­ła jego dru­ży­na. Wła­ści­wie to nie cała dru­ży­na, tyl­ko jej reszt­ki.

Z daw­ne­go skła­du zo­stał on i Wie­nia­wa. Szczur i Łysy po­le­gli. Wie­dział, że po­wi­nien po­je­chać na cmen­tarz, gdzie ich po­cho­wa­no, ale wciąż spa­da­ły na nie­go nowe obo­wiąz­ki. Do dru­ży­ny do­szlu­so­wa­no ko­leż­kę z pierw­szej kom­pa­nii i trzech no­wych. Ja­koś się tam do­ga­dy­wa­li, ale to nie było to samo co kie­dyś.

Obej­ście, w któ­rym zo­sta­li za­kwa­te­ro­wa­ni, skła­da­ło się z mu­ro­wa­ne­go domu, ty­po­we­go kloc­ka, i obór­ki. Wła­ści­ciel wraz z ro­dzi­ną zwiał, gdy tyl­ko za­czę­ły się kło­po­ty, za­braw­szy co naj­wy­żej oszczęd­no­ści. Zo­sta­wił całą resz­tę, z któ­rej oni te­raz ko­rzy­sta­li. Pole tego go­spo­da­rza cią­gnę­ło się od gra­ni­cy ko­pal­ni aż po szo­sę łą­czą­cą Złot­ków z Roz­to­ką.

Parę me­trów od kom­po­stow­ni­ka stał jelcz z ar­ma­tą ZU-23-2 na pace i ob­słu­gą. Eki­pa prze­ciw­lot­ni­ków re­gu­lar­nie zmie­nia­ła po­zy­cje. Dziś sta­li tu, ju­tro po­ja­dą na po­zy­cje pod Iza­be­li­nem. Naj­waż­niej­sze, że zaj­mo­wa­li się swo­imi spra­wa­mi i nie wcho­dzi­li ni­ko­mu w dro­gę.

Dziś to Wie­nia­wa na qu­adzie ob­jeż­dżał oko­li­cę. Jak się tra­fi, przy­wie­zie coś do­bre­go do je­dze­nia. Po wsiach zda­rza­ły się jesz­cze kury, a w spi­żar­niach pro­duk­ty o dłu­gim ter­mi­nie przy­dat­no­ści do spo­ży­cia. Je­że­li oni tego nie zje­dzą, wszyst­ko się zmar­nu­je.

W kuch­ni star­szy sze­re­go­wy Ju­rek Sło­nim­ski, zwa­ny Sło­niem, czy­ścił uni­wer­sal­ny ka­ra­bin ma­szy­no­wy UKM-2000, ukła­da­jąc po­szcze­gól­ne ele­men­ty na ku­chen­nym bla­cie. Opar­ty o kre­dens stał gra­nat­nik RPG-7, a obok wy­bo­ro­wy M-40. Jak na pię­cio­oso­bo­wy ze­spół, dys­po­no­wa­li cał­kiem spo­rą siłą ognia. Szko­da, że było tak mało lu­dzi, któ­rzy mo­gli się nią po­słu­gi­wać.

Słoń, w sa­mym pod­ko­szul­ku, wy­trwa­le pu­co­wał lufę uka­emu. Ra­dio trzesz­cza­ło prze­ka­zy­wa­ny­mi ko­mu­ni­ka­ta­mi.

– Mają nas zlu­zo­wać.

– Gdzie o tym sły­sza­łeś?

– Mó­wi­li chło­pa­ki z trze­ciej kom­pa­nii. – Słoń wska­zał bro­dą na sprzęt łącz­no­ści.

– Kto za nas?

– Po­dob­no pięt­na­sty zmech z Gi­życ­ka i baon z To­ma­szo­wa.

– Jak miło. Ale ja za wcze­śnie bym się z tego nie cie­szył, mie­li nas ode­słać już parę dni temu – za­uwa­żył Wen­tyl.

– Ja to chciał­bym zo­ba­czyć, co w domu – ob­wie­ścił, wy­cho­dząc z ła­zien­ki, je­den z no­wych o ksyw­ce Ro­bot, któ­rą do­stał, bo po­dob­no był do­bry w me­cha­ni­ce.

– Na­praw­dę? – Słoń był zde­cy­do­wa­nie mniej en­tu­zja­stycz­nie na­sta­wio­ny do tego po­my­słu.

– A ty nie?

– Nie. I nie py­taj dla­cze­go. – Ju­rek za­czął skła­dać uka­em oszczęd­ny­mi ru­cha­mi czło­wie­ka, któ­ry wie, co robi.

Nim zdą­ży­li po­cią­gnąć te­mat, na po­dwór­ko z fa­so­nem za­je­chał Wie­nia­wa. Sil­nik qu­ada pra­co­wał jesz­cze chwi­lę, a po­tem zgasł. Sier­żant wpa­ro­wał do kuch­ni, po­zo­sta­wia­jąc śla­dy bło­ta na po­sadz­ce.

– Zbie­ra­my się – ob­wie­ścił bez wstę­pu.

– Tak po pro­stu? – Słoń znie­ru­cho­miał.

– Spe­cjal­ne­go za­pro­sze­nia po­trze­bu­jesz? – Wie­nia­wa naj­wy­raź­niej nie był w na­stro­ju do po­ga­du­szek. – Ma­cie kwa­drans.

Nikt nie wy­ko­nał naj­mniej­sze­go ru­chu.

– Czy ja nie wy­ra­zi­łem się dość ja­sno?

– Kur­wa, mia­łem ra­cję – wy­sa­pał Ro­bot.

– Szlag – stęk­nął Słoń.

– Na chuj za­cią­gną­łem się do ar­mii – bąk­nął pod no­sem Wen­tyl. – Ani chwi­li spo­ko­ju.

– Krzy­siu, po­zwól do mnie. – Wie­nia­wa ski­nął ręką na Zda­no­wi­cza.

– Tak jest, pa­nie sier­żan­cie – sło­wa wy­le­cia­ły z ust Wen­ty­la ni­czym se­ria z au­to­ma­tu.

– Oci­pia­łeś? Przed mło­dy­mi chcesz się po­pi­sać? – zga­sił go od razu Wie­nia­wa. – Spra­wa jest taka: ja mu­szę le­cieć po chło­pa­ków z pierw­sze­go plu­to­nu. Ich sier­żant do­stał ata­ku wy­rost­ka i leży w szpi­ta­lu. Mu­szę się nimi za­jąć. Za­stą­pisz mnie tu­taj.

– Wia­do­mo, do­kąd je­dzie­my?

– Do Za­ko­pa­ne­go.

– Od­po­czy­nek? – Wen­tyl zro­bił wiel­kie oczy.

– Na to bym nie li­czył. Kroi się ko­lej­na za­dy­ma. Nie py­taj o wię­cej. Nie znam szcze­gó­łów. Po­in­for­mu­ją nas na miej­scu.

– Do­bra.

– Po­goń ich tro­chę. Ru­sza­ją się jak mu­chy w smo­le.

Wie­nia­wa wy­szedł, a Zda­no­wi­czo­wi nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak za­cząć zbie­rać swo­je rze­czy.

Nie było tego dużo. Spa­li w łóż­kach, a nie na ka­ri­ma­tach roz­cią­gnię­tych na pod­ło­dze, wy­star­czy­ło więc zro­lo­wać śpi­wór i we­pchnąć go do po­krow­ca. Wci­snąć do ple­ca­ka parę dro­bia­zgów, jesz­cze szczo­tecz­ka do zę­bów i pa­sta z ła­zien­ki. Pas, ka­mi­zel­ka i broń, sko­ru­pa na gło­wę. W pięć mi­nut był go­to­wy do wyj­ścia.

Chło­pa­kom ze­bra­nie wy­po­sa­że­nia nie po­szło tak spraw­nie. Po­kój, któ­ry zaj­mo­wa­li, moż­na było uznać za skrzy­żo­wa­nie skle­pu węd­kar­skie­go z ma­ga­zy­nem bro­ni. Wszę­dzie po­roz­rzu­ca­na bie­li­zna, spodnie, blu­zy i skar­pet­ki. Więk­szość rze­czy do­pie­ro się su­szy­ła. Kwa­te­ra mia­ła przy­naj­mniej tę za­le­tę, że mo­gli się umyć i ogo­lić, żeby nie śmier­dzia­ło od nich na ki­lo­metr.

– Pa­no­wie, czas pły­nie.

– Jesz­cze trzy mi­nu­ty – od­po­wie­dział Ro­bot.

– Cze­kam na ze­wnątrz.

Ro­bot, Ziem­niak i Al­bin nie za­ła­pa­li się na ak­cję w Ham­bur­gu. Wszy­scy przy­szli do jed­nost­ki, sta­wia­jąc pierw­sze kro­ki w 6 Bry­ga­dzie Po­wietrz­no­de­san­to­wej. Tro­chę po­wal­czy­li w cen­tral­nej Pol­sce, pró­bu­jąc po­wstrzy­mać marsz na­jeźdź­ców na Sie­radz. De­sant tam też obe­rwał, ale nie tak jak chło­pa­ki z 34 Bry­ga­dy Ka­wa­le­rii Pan­cer­nej.

Wen­tyl nie­raz za­sta­na­wiał się, po co…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej