Strona główna » Sensacja, thriller, horror » WWW.1939.COM.PL

WWW.1939.COM.PL

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62730-17-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “WWW.1939.COM.PL

[color=rgb(68, 68, 68)][font=Ubuntu]Podpułkownik Jerzy Grobicki, dowódca Pierwszego Samodzielnego Batalionu Rozpoznawczego, nawet w najczarniejszych snach nie przypuszczał, że wraz ze swoją elitarną jednostką zamiast w Afganistanie roku 2007, wyląduje pod Mokrą w dniu 1 września 1939 roku i z miejsca zostanie zaatakowany przez Wermacht. Rozpoczyna się fascynująca gra wojenna. Garstka żołnierzy NATO, uzbrojona w śmiercionośny, futurystyczny sprzęt, zmaga się w krwawym boju z nieprzeliczoną potęgą hitlerowskich Niemiec. Grobicki ma przy tym świadomość, że broniąc ojczyzny swoich dziadów, jednocześnie ingeruje w historię, czego skutków nie jest w stanie przewidzieć. W tym niesłychanym dziele sekundują mu barwni oficerowie i żołnierze, a także piękna pani kapitan Nancy Sanchez z US Army.[/font][/color]

Polecane książki

To tylko jedno miejsce, jedno miasteczko w byłych Prusach Wschodnich, jedno malutkie pole szachownicy, na którym tak zwana historia ustawia pionki. To tylko dwie opowieści o ludziach, którzy próbują sami wybierać, żyć swoim życiem i swoją miłością.Ewa SchillingWydałam do tej pory cztery książki, w t...
Rok 1893. Dwaj Francuzi, młody chłopiec Jean de Kermor i sierżant Martial, płyną w górę rzeki Orinoko. Celem ich podróży jest odnalezienie pułkownika de Kermor, ojca Jeana, od czternastu lat tajemniczo zaginionego w Wenezueli. Po drodze spotykają rodaków wysłanych w misji w te rejony: badacza Jacque...
Seria kieszonkowych poradników językowo-biznesowych pomoże Ci poszerzyć słownictwo i wiedzę w różnych dziedzinach. Książeczki zawierają tematycznie zgromadzone pojęcia i zagadnienia, a także ich tłumaczenia. Bądź specjalistą w swojej dziedzinie, również w kręgach obcojęzycznych!...
Zmuszeni do ucieczki z ogarniętego wojną Hrabstwa, Stracharz, Tom i Alice płyną do Irlandii. Gdy jednak lądują wreszcie na suchym lądzie, okazuje się, że Zielona Wyspa nie jest przyjaznym im miejscem. Grupa ogarniętych pragnieniem zdobycia potęgi złych magów chce za wszelką cenę pozbyć się niewy...
Natasza Ames nie musi zarabiać; dzięki zapobiegliwości krewnych jest niezależna finansowo. Mimo to pracuje w jednej z londyńskich galerii sztuki, aby poszerzać wiedzę zdobytą na studiach. Jest zdumiona, że Tip Travers, starszy pan z Teksasu, którego kiedyś uchroniła przed wypadkiem, uczynił ją swoją...
Gdyby tę historię opowiedzieć na smutno, wyszedłby dramat – a może nawet sypnęłyby się trupy? Konkretnie jeden trup. Na szczęście JEST HUMOR. Włóżmy więc RÓŻOWE OKULARY i spójrzmy przez nie na historię Marzeny M.   Marzena jest zadbaną, zaradną czterdziestką pl...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marcin Ciszewski

MarcinCiszewskiWWW.1939.COM.PLUstroń 2010

Chociaż „www.1939.com.pl” jest
powieścią wojenno-sensacyjną, a więc zajmuje się „męskimi”
tematami, jej powstanie zawdzięczam trzem kobietom:

mojej żonie Kasi, bez której wsparcia
przez cały okres pracy na pewno niczego sensownego bym nie napisał;
Eli Brodowskiej, która pojawiła się w moim życiu w odpowiednim
momencie i odblokowała pokłady twórczej pasji; oraz Monice Luft,
która spojrzała na tekst życzliwym okiem i oceniła go pozytywnie,
dając mi impuls do dalszego działania.

Reszta mojej Rodziny
i Przyjaciół wspierała mnie, wierząc w cały projekt niejako na
kredyt.

Ukazanie się książki nie byłoby
możliwe bez zaufania, jakim obdarzył mnie mój wydawca. Moniko,
Sławku i Mariuszu – dziękuję.

W tekście większość postaci jest
fikcyjna. Jednak umieszczenie przeważającej części akcji w realiach
1939 roku spowodowało, iż na kartach książki pojawia się także
szereg postaci historycznych: marszałek Edward Rydz-Śmigły, generał
Wacław Stachiewicz, pułkownicy Jaklicz, Filipowicz i Kamiński. Faktem
była również bitwa pod Mokrą, stoczona 1 września 1939 roku przez
Wołyńską Brygadę Kawalerii z oddziałami niemieckiej 4 Dywizji
Pancernej.

Pomysł z przejęciem złożonych do
depozytu kosztowności z rąk pracowników Urzędu Skarbowego przy
ulicy Lindleya w Warszawie zaczerpnięty został z opowiadania Cezarego
Chlebowskiego „Polska jest waszą dłużniczką”. Za inspirację
serdecznie dziękuję.

Marcin
Ciszewski jest absolwentem Instytutu Historii Uniwersytetu
Warszawskiego, ze specjalizacją historia najnowsza. Od lat, choć nie
uprawia historii zawodowo, pasjonuje się przebiegiem II Wojny Światowej,
ze szczególnym uwzględnieniem Kampanii Wrześniowej.

I. Prolog

Londyn,
1989

– Zabij Ruska!

Łatwo powiedzieć!

– Urwij mu łeb!

Aha! Dajcie mi czołg.

– Skop mu jego tłustą, sowiecką dupę!

Skopię, a jakże. Jak będzie mnie czterech. Albo
sześciu.

Ryk sali słyszałem jakby zza grubej szyby,
właściwie sam nie wiem, jakim sposobem rozróżniałem słowa. Za
plecami czułem chłodną stal prętów ograniczających klatkę. Ten
dotyk chyba powinien uspokajać. Może uspokajał, a może nie –
w każdym razie bez niego pewnie bym zwariował.

Powoli podniosłem głowę. Chociaż klatka
była nie najgorzej oświetlona, wszystko było jakieś nieostre,
szare i rozmazane. Przede mną kilka metrów wolnej przestrzeni,
dalej pręty tworzące przeciwległą ścianę. Na podłodze szara
mata z niedoczyszczonymi plamami. Chyba rdzawymi albo szarymi. Albo
czarnymi. Krew?

Skupiłem wzrok.

Witalij Geliadze stał naprzeciwko mnie
i uśmiechał się – trochę uprzejmie, a trochę łobuzersko – jak
dobrze wychowany starszy pan, obiecujący swemu młodszemu koledze
same przyjemności tego pogodnego wieczoru. Miał szczere spojrzenie,
miły uśmiech, przyjemną fizjonomię, na pewno uczciwych rodziców
i wspaniałe dzieci. Porządny z niego gość. Amen.

Gong.

Na dobrych kilkadziesiąt sekund wrzaski publiczności
umilkły. W absolutnej ciszy Geliadze bez pośpiechu, dystyngowanym
krokiem ruszył do przodu. Powoli podniósł obandażowane ręce, ot tak,
aby podkreślić, że szanuje i docenia swoje vis-à-vis.

Podszedł na jakieś dwa kroki i niegłośno,
głębokim, niemal aksamitnym głosem zapytał:

– Nu mołodiec, pojechali?

Pojechali, sukinsynu, tylko nie tam, gdzie
chcesz.

Gwałtownie odbiłem się od ściany klatki
i silnym, niesygnalizowanym ruchem wyprowadziłem płaskie kopnięcie
prawą nogą. Miało trafić w bok kolana przeciwnika. I trafiłoby,
gdyby nie to, że Wujek Witalij okazał się pomimo swych gabarytów
piekielnie szybki i zdołał trochę zejść z linii strzału. Kop
doszedł jednak i faceta przestawiło o dobre ćwierć metra w bok. Nawet
się nie skrzywił.

Lecz nie miałem czasu na obserwację
jego mimiki. Zaraz po kopnięciu posłałem prawego sierpowego na
szczękę. Gdyby wszystko przebiegło zgodnie z planem, dwie minuty
później popijałbym whisky w garderobie, a Witalija G. odwożono by
na pogotowie. Niestety, niestety, Wujek był za stary wróbel na takie
szczeniackie zagrywki. Wykonał podręcznikową kontrę bezpośrednią
i tak oto, po raz pierwszy tego pięknego wieczoru, wylądowałem na
deskach.

Muszę sprawiedliwie powiedzieć, że Wujek wyglądał
na szczerze zmartwionego. Walczyłem ze stadem gwiazd tańczących mi
przed oczami i ogólnie słabo się czułem, ale on był zmartwiony –
głowę daję. Może mu płacono za godziny, a nie za dzieło?

Do roboty! Jureczku, do roboty… No, Dżazi,
jak mówią ci nabąblowani whiskaczem Angole, kołatało mi się we
łbie. Rusz dupę, ty leniwy sukinsynu, przecież nie będziesz się
wylegiwał jak jakaś laska na plaży. Nie za to ci płacą grubą
forsę.

Dałem się przekonać i jakoś się podniosłem. Ryk
tłumu złożonego z kilkuset dżentelmenów i dam o nieskazitelnych
manierach, którzy zapłacili za ten wieczór po tysiąc funtów
i chcieli zobaczyć coś więcej niż pięciosekundowe zwarcie, wzmógł
się. Chyba wyraźnie byli po mojej stronie.

Witalij, całkiem zadowolony z tego, że zdołałem
się podnieść, stał grzecznie nieopodal. Zabawa potrwa dłużej –
a dobra zabawa to jest to, na co zawsze warto trochę poczekać. Znów
podniósł ręce do bokserskiej gardy. Podniosłem i ja – form
przestrzegaliśmy starannie.

Wejście w nogi. Stało się dla mnie jasne,
że właśnie tę starą zapaśniczą technikę Wujek zamierza za
chwilę wykonać. Patrząc mi głęboko w oczy, odbije się lekko i,
jakby skakał szczupakiem do wody, zagarnie ramionami moje nogi pod
kolanami, błyskawicznie uderzy barkiem w biodro i obaj pofruniemy
w siną dal – z tym, że ja w charakterze podwozia. Po czym, usiadłszy
na mnie wygodnie, zbije na kwaśne jabłko w ciągu dziesięciu sekund,
a w ciągu następnych dziesięciu pozbawi przytomności. I tak zostanie
przegrana pierwsza poważna wojna polsko-sowiecka od 1939 roku.

Nie mam pojęcia, skąd wiedziałem, co
zrobi. Szczęśliwy przypływ jasnowidztwa? Intuicja?

W każdym razie wiedziałem i już.

Uprzedził mnie o ataku minimalnym zwężeniem
oczu.

Mocno oparł się na potężnych stopach i ułamek
sekundy później wystrzelił do przodu z przyspieszeniem startującego
odrzutowca. Przygotowując się na spotkanie, cofnąłem lekko biodra
i kiedy dojeżdżał już prawie na miejsce, gwałtownie wyrzuciłem
nogi w tył – jakbym stał na dywanie i ktoś mi go wyrwał spod
nóg. Jednocześnie objąłem Witalija od spodu za szyję, prawą dłoń
położyłem na swoim bicepsie i zacisnąłem lewą rękę. Tym samym
szyja Wujka znalazła się pod moją prawą pachą i chyba raczej nie
było takiej siły, która mogła ją stamtąd wyrwać. Upadliśmy
z hukiem na matę.

Wujek na pewno nie spodziewał się takiego obrotu
sprawy. Zamiast na górze, niespodziewanie znalazł się na dole, na
dodatek zaczął już odczuwać przykre skutki duszenia gilotynowego,
bowiem bez zbędnej zwłoki najpierw klęknąłem, a potem ze wszystkich
sił – nie bacząc na furię uderzeń, które bębniły po moich
żebrach i nerkach – zacząłem się podnosić.

Upływają dekady,
zmieniają się pokolenia i ustroje, a jednak istnieje zachowany w naszej
pamięci Polski Wrzesień i AK-owska legenda…

Cezary
Chlebowski

II. BRYGADA1.

Polska,
2007

– Panie majorze – dobiegł mnie głos jak
z zaświatów. – Panie majorze, chyba lecą.

Był straszny upał, który otulał mnie jak watą
cukrową. Zapadłem się w nim tak głęboko, że minęła dobra chwila,
nim się ocknąłem ze starych wspomnień i zerknąłem w stronę,
z której dochodził głos.

Kapral nadterminowy Józef Galaś stał oddalony
o dwa metry i mówił coś, pokazując punkt za moimi plecami. Na
Brzydko-Przystojnej, szabrawej gębie miał jak zawsze wymalowany
ironiczny uśmieszek. Dopasowałem ruch ust do dźwięków i usłyszałem:

– Melduję posłusznie, że lecą te jankeskie
patałachy. – Galaś żuł gumę i mrugał do mnie całkowicie
nieregulaminowo. – I nawet nic im nie nawaliło ani nie zestrzelił
ich afgański scud, i chłopcy od Osamy też im nie dali rady. Widzi
pan major? A spóźnili się tylko cztery godziny.

Spojrzałem na niego krzywo. Kevlarowy hełm
pokryty maskującą tkaniną, polowy mundur, amerykańska kamizelka
kuloodporna, karabinek automatyczny beryl, pas z zapasowymi magazynkami
i granatami – kapral wystrojony był jak na wojnę. Stojący za nim
żołnierze – trzecia drużyna z piątej kompanii – także. A powagi
dodawały dwa opancerzone samochody rozpoznawcze BRDM-2 z groźnie
sterczącymi lufami wukaemu 14,5 milimetra i sprzężonym z nim kaemem
7,62 milimetra. Ja również dźwigałem sporo sprzętu i uzbrojenia
– byliśmy przygotowani, jakby co.

– Scudy nie służą do zestrzeliwania samolotów,
kapralu, nie wiecie o tym? – przygadałem dobrodusznie. – Wątpicie
w punktualność najważniejszego sojusznika? Kapitan Sanchez dałby
wam popalić, gdyby usłyszał takie opinie o nim i jego ludziach.

– Sanchez? – Mój elokwentny rozmówca skrzywił
się z niesmakiem. – Już swoich nie mają? Muszą Meksykańców
brać?

– Kapitan Sanchez jest Amerykaninem –
powiedziałem autorytatywnie. – Nie martwcie się, kapralu.

Rozkaz dowództwa rzucił nas na lotnisko grubo przed
siódmą rano. O ósmej dostaliśmy z wieży meldunek, że samolot,
na który czekamy, nieco się opóźni. („Nieco” było właśnie
tym sformułowaniem, którego użyły typki z kontroli lotów). Teraz
dochodziła jedenasta i jakoś miałem wrażenie, że dźwięk, który
usłyszał Galaś, to raczej senne brzęczenie much niż oczekiwana
przesyłka. Stąd leniwe pogaduszki, bo naprawdę nie mieliśmy nic do
roboty na tym martwym, betonowym placu.

Swoją drogą to skandal trzymać ludzi przez tyle
godzin na palącym słońcu. Zwłaszcza jeżeli nieszczęśnikiem,
którego rozkaz dowództwa rzucił w ten piekielny upał, byłem
przede wszystkim ja: Jerzy Grobicki, major Wojska Polskiego. Lat
36. Oddelegowany przez dowództwo brygady do przeprowadzenia Bardzo
Ważnej Misji Służbowej, Która Polegała Na Sterczeniu Na Cholernym
Lotnisku Nie Wiadomo Jak Długo.

Kevlarowy hełm, który tkwił na mojej głowie,
ma wiele zalet: jest dość lekki, ogromnie odporny na uszkodzenia
mechaniczne i dobrze leży na głowie. Ale ma też i wadę: nie został
zaprojektowany jako słomkowy kapelusz. Po trzech godzinach prażenia
się w temperaturze niewiele mniejszej od tej na równiku, rozgrzał
się i zaczął służyć jako dodatkowe, tanie i wydajne źródło
energii. Założę się, że gdybym go wstawił w tej chwili do zimowego
domu w górach, przez parę godzin byłoby całkiem ciepło.

Nieoceniony kapral, Sokole Oko i Sherlock
Holmes w jednej osobie, miał jednak, zdaje się, rację: sojusznicy
rzeczywiście lecieli. Na horyzoncie pojawiła się maleńka kropeczka,
która, mrucząc energicznie, dość szybko się powiększyła,
by w końcu przyjąć gigantyczne rozmiary transportowca C-5
Galaxy. W tkwiącej w moim uchu słuchawce, która była zakończeniem
przytroczonego do pasa supernowoczesnego cyfrowego systemu łączności,
zatrzeszczało jak w antycznej łącznicy polowej, po czym wśród
buczenia i trzasków usłyszałem słaby głosik:

– Orzeł 1, tu wieża, przesyłka podchodzi do
lądowania.

Nareszcie się zorientowali. Pewnie myśliwiec
rozbijający się o tę cholerną wieżę byłby zaraportowany jako
„potencjalna możliwość drobnej awarii”.

W każdym razie transportowiec rzeczywiście zbierał
się do lądowania. Pilot ostrożnie okrążył lotnisko i starannie
ustawiając się pod wiatr, usiadł monstrualną maszyną na lekko
wklęsłym i przykrótkim runwayu lotniska.

Amerykanin znał się na rzeczy. Samolot wyhamował
i zatrzymał się niemal na wprost mojego oddziałku. Silniki zwolniły
bieg, hałas przeszedł w rejony akceptowalne dla ucha. Z lekkim zgrzytem
zaczęła opadać rampa ładunkowa – nie zdążyła nawet wykonać
do końca swego krótkiego biegu w dół, gdy na jej szczycie pojawiła
się grupka ludzi i zaczęła niespiesznie opuszczać samolot.

Kiedy w końcu rampa bezpiecznie zakotwiczyła
na betonie lotniska i grupa piechurów znalazła się poza maszyną,
z wnętrza doleciał dźwięk odpalanego wielkiego diesla i potężna,
ośmioosiowa ciężarówka zjechała na beton.

Dowództwo nie raczyło poinformować mnie
o zawartości przesyłki, więc zaskoczenie było adekwatne do niewiedzy.
W życiu nie widziałem takiego samochodu. Bardzo szeroki, z maleńką
szoferką i umieszczonym na naczepie gigantycznym kontenerem. Na
dachu kontenera leżała na płask wielka antena – o ile to była
antena – zajmująca całą szerokość i sporą część długości
pojazdu. Oliwkowa farba nie odbijała promieni słonecznych, dzięki
czemu cała maszyna właściwie wtapiała się w otoczenie.

Tymczasem grupka pieszych podeszła do nas i wtedy
zdumiałem się jeszcze bardziej.

Ekipa ubrana była w mundury US Marines i objuczona
jak na wyprawę do buszu. Wszyscy, łącznie z idącym na czele oficerem,
uzbrojeni byli w karabiny szturmowe M-4, lżejszą i mniejszą wersję
słynnego M-16. Ciężkie plecaki zawierały zapewne wszystko, co
niezbędne do przeżycia w dalekim i dzikim kraju: zapasową amunicję,
tabletki do odkażania wody, błyskotki i paciorki dla tubylców,
prezerwatywy dla ochrony przed AIDS i tym podobne akcesoria.

Nie byłem w stanie zgadnąć, czy prowadzący
oficer miał w ogóle prezerwatywy w swoim plecaku. Oficer ten był
bowiem kobietą. W dodatku najładniejszą kobietą, jaką dane mi było
spotkać w swoim krótkim życiu. Workowaty mundur skrywał szczegóły
sylwetki, ale i tak można było dostrzec, że figury mogłaby pani oficer
pozazdrościć niejedna aktorka. Blond czupryna wymykająca się spod
hełmu, niebieskie, roześmiane oczy, lekko nieregularne rysy twarzy
i usta jakby stworzone do całowania – wszystko składało się na
zapierający dech w piersi obraz. Znieruchomiałem, bojąc się, że
najmniejsze poruszenie przegna tę fatamorganę.

Amerykanka też wyglądała na zaskoczoną. Trudno
się dziwić – po długiej podróży zobaczyć dzielnych, odzianych
w nowe mundury junaków z trzeciej drużyny, sprawnie dowodzonych przez
przystojnego i energicznego majora – to dla jankesów musiało być
coś!

Choć liderka peletonu zwolniła nieco przed metą,
nastąpił w końcu moment prezentacji. Dłonie miała drobne o długich
palcach, jednak uścisk należał do silnych i zdecydowanych. W końcu
w piechocie morskiej nie tolerują mdlejących panienek o wątłej budowie
ciała.

– Kapitan Nancy Sanchez. – Obdarzona przyjemnym
dla ucha sopranem, mówiła po angielsku ze śpiewnym amerykańskim
akcentem, prosto z dalekiego południa Stanów. – Miło mi.

– Sanchez? – wydukałem. – Nancy…
Sanchez? Emmm… mnie również miło panią powitać, kapitan
Sanchez. Major Jerzy Grobicki. Mam za zadanie bezpiecznie dostarczyć
was do bazy.

Po początkowym zaskoczeniu zdumiewająco szybko
odzyskała pewność siebie, czego niestety nie można powiedzieć
o mnie. Uśmiechnęła się, więc ja również wykrzywiłem się
w grymasie, który od biedy można było uznać za uśmiech. Z boku
musiało to wyglądać dziwnie: dwoje oficerów sojuszniczych armii
widzi się po raz pierwszy w życiu i patrzy na siebie w sposób daleki
od profesjonalnych standardów.

Na ciąg dalszy powitania nie było
czasu. Z samolotu na płytę lotniska zjechały dwa terenowe hummery
z zamontowanymi nad szoferką sześciolufowymi karabinami maszynowymi
minigun oraz ciężarówka z zapasami. Dwunastu marines szybko zajęło
miejsca w hummerach, kilku członków załogi samochodu radaru wsiadło do
niego przez niewielkie drzwi z boku kontenera, moi ludzie też wskoczyli
do transporterów.

– No cóż, kapitan… Sanchez –
powiedziałem. – Wygląda na to, że możemy ruszać. Ja pojadę
czołowym transporterem. Drugi będzie zamykał kolumnę. Czy zechciałaby
pani mi towarzyszyć?

– Dziękuję za propozycję, majorze, ale zostanę
ze swoimi ludźmi. – Odmowę złagodziła promiennym uśmiechem. –
Muszę ich pilnować. Są pierwszy raz w Polsce, nie chciałabym, żeby
się już na wstępie pogubili…

– Dobrze. – Udałem, że biorę wykręt za dobrą
monetę. – Jedźmy zatem.

Odwróciłem się i szybkim krokiem podszedłem
do transportera.

– Galaś! – krzyknąłem zły jak chrzan. –
Gotowi?

Kapral wychylił się z wieżyczki.

– Melduję posłusznie, że tak jest, panie
majorze. Jesteśmy gotowi, możemy ruszać, naboje w lufach, a rączki
na kołderce, panie majorze. – Pomimo moich surowych reprymend i kar,
kapral nie mógł się do końca przestawić na bardziej oficjalny
styl.

– Nocna warta za takie odzywki, kapralu. –
Jednym susem wskoczyłem na pancerz, a z niego na wieżyczkę. Galasiowi
trochę mina zrzedła. Nigdy nie był pewien, czy żartuję, czy mówię
poważnie. – Posuniecie się trochę, czy mam jechać na zewnątrz? –
Urażony Galaś przesunął się prawie o pięć centymetrów. Opuściłem
nogi do wewnątrz kabiny, uchwyciłem się mocno klapy zamykającej
właz i machnąłem ręką. Ruszyliśmy.

2.

– Proszę, majorze, proszę, niech pan wejdzie –
sekretarka generała przyzwalająco skinęła dłonią – ale szef nie
bardzo w humorze… – Skrzywiła się.

Hiobowe wieści o złym humorze generała zwykle
działały na mnie wysoce niekorzystnie. Z reguły odczuwałem ucisk
w żołądku i drżały mi ręce, prezentowałem także podejrzaną
chrypkę. Tym razem jednak, dzięki niedawnemu spotkaniu na lotnisku
i kwadransowi poświęconemu na rozlokowanie Amerykanów w przydzielonych
kwaterach, byłem przekonany, że z każdym nastrojem dowódcy poradzę
sobie śpiewająco. Decyzja, dojrzewająca we mnie od wielu miesięcy,
właśnie została podjęta.

Bez większego sukcesu spróbowałem wygładzić
pogniecione moro i lekko zapukałem do drzwi.

– Wejść – usłyszałem ze środka.

– Panie generale, major Grobicki melduje
się…

– Dobra, dobra. – Generał nawet nie podniósł
głowy zza biurka.

W niedużym, urządzonym w stylu późnego Gierka
gabinecie byłem zaledwie kilka razy. Ustawione pod ścianami regały
uginały się od książek – Clausewitz, Sun Tzu, Kutrzeba, biografie
Napoleona, taktyka, strategia, filozofia, medycyna. Sporo tego było. Poza
książkami pokój prezentował się zgoła nikczemnie. Stare biurko,
lampa na cienkim metalowym patyku z poprzepalanym abażurem, dwa krzesła
i pokaźnych rozmiarów sejf składały się na to ponure i zakurzone
miejsce. Piąta Brygada Pancerna może i była jednostką skazaną na
nowoczesność zgodną z NATO-wskimi standardami, dostającą największe
przydziały amunicji na ostre strzelania, ale jej dowódca najwyraźniej
hołdował zasadzie, że spartański wystrój miejsca pracy pomoże
mu w koncentracji. Jedynie stojący na biurku laptop był niechętnym
ustępstwem na rzecz nowoczesności. Zacząłem już rozglądać się
za telefonem na korbkę, kiedy szef przywołał mnie do porządku.

– No, niechże się pan tak nie czai. –
Niecierpliwym ruchem wskazał niewygodne krzesło na wprost biurka.

To, co miałem generałowi do zakomunikowania,
można było powiedzieć na stojąco. Usiadłem jednak i zacząłem
przyglądać się swojemu dowódcy. Jeszcze wtedy miałem nadzieję,
że patrzę na niego po raz ostatni.

Generał Lucjan Dreszer był niewysoki, bardzo
szczupły i zwykł mierzyć rozmówców ostrym spojrzeniem wyblakłych
oczu. Rozmawiając z nim, za każdym razem czułem się jak student
zawalający najważniejszy egzamin na roku. W zamierzchłej przeszłości,
będąc świeżo upieczonym absolwentem Wyższej Oficerskiej Szkoły
Wojsk Pancernych, snuł się po mocno zapyziałych garnizonach Polski
B. Chociaż był – zdaniem peerelowskich generałów wychowanych
na sowieckich wzorach – zbyt samodzielny i elastyczny w podejściu
do ścisłych rozkazów, udało mu się parokrotnie, jako dowódcy
kompanii czy batalionu, błysnąć na ćwiczeniach. Jego kariera nabrała
przyspieszenia po osiemdziesiątym dziewiątym roku, a zwłaszcza po
wejściu Polski do NATO. Dowódcą Piątej Brygady Pancernej został
dwa lata temu. Od tej pory brygada modernizowała się w przyspieszonym
tempie.

Na trzecim krześle siedział pułkownik Karski,
dowódca pułku. Mój, jak to się mówi, Bezpośredni – Już Nie Tak
Długo – Przełożony. Kompletne przeciwieństwo Dreszera – gruby,
gęba nalana, włos rzadki. Ten z pewnością niczego nie czytał,
może poza donosami na mnie. Mógłby z powodzeniem grywać sowieckich
funkcjonariuszy bezpieczeństwa państwowego, podejrzewam zresztą,
że nawet był nim swego czasu. Dreszer, podobnie jak ja, serdecznie go
nienawidził – Karski był typowym wychowankiem sowieckiej szkoły,
tępym, trzymającym się kurczowo rozkazów służbistą. Stanowiło
dla mnie nierozwiązywalną zagadkę, jakim cudem dotąd uchował się
na stanowisku. Chyba po prostu Dreszer musiał go tolerować, bo taki
był układ sił politycznych w brygadzie.

Karski siedział jak mumia egipska i, o ile go znam,
będzie tak trwał do końca spotkania. Odbije to sobie później. Sam
na sam ze mną.

– Udało się panu dostarczyć naszych
amerykańskich przyjaciół bez szwanku? – Dreszer po raz pierwszy
podniósł głowę znad papierów i zaczął świdrować mnie tymi
swoimi oczkami.

– Tak jest. – Pozwoliłem sobie na poufały
uśmiech. – Umieściłem ich w kwaterach drugiej kompanii, tamtejsze
toalety chyba jako jedyne nadają się do pokazania komuś obcemu.

Karski poruszył się niespokojnie, ale generał
nawet nie zwrócił na to uwagi.

– Świetnie. A… pojazd?

– Zgodnie z rozkazem zamknęliśmy go w hangarze
B, którego pilnuje drużyna alarmowa z ostrą amunicją. Oprócz tego
Amerykanie zorganizowali sześciogodzinne warty i przynajmniej dwóch
z nich na krok nie rusza się od wozu.

Dreszer kiwnął głową, ale myślał chyba
o czymś innym.

– Wie pan, dlaczego pana tu wezwałem,
majorze?

Pokręciłem przecząco głową, po czym zebrałem
się na odwagę.

– Panie generale, chciałbym zameldować,
że…

– Poźniej – przerwał, prawie nie
słuchając. Zamilkłem. Zacząłem przeczuwać, że ta rozmowa niczego
dobrego nie przyniesie. – Słyszał pan o systemie IVIS?

– Czytałem coś w literaturze fachowej i…

– I w „Kawalerii Pancernej” Clancy’ego,
prawda? – Dreszer uśmiechnął się uprzejmie, a ja postanowiłem,
że przynajmniej do sylwestra nie będę się w ogóle odzywał.

– Ale o Afganistanie pan słyszał? –
Uznałem pytanie za retoryczne i dalej milczałem obrażony. Minęło
pół minuty i już mnie zdążył wkurzyć. – Niech pan się tak
nie nadyma i słucha. Jak pan wie, nasi chłopcy od niemal pół
roku walczą w Afganistanie i choć opinii publicznej wmawia się co
innego, dostają niezłe baty, próbując w tych cholernych górach
złapać Osamę. Talibowie ostatnio znacznie się wzmocnili, zaczęli
używać lekkiego sprzętu pancernego i śmigłowców, którymi w nocy
przerzucają małe oddziałki piechoty na nasze tyły. Muszą mieć
bardzo dobre źródła finansowania, bo uzbrojenie nie pozostawia wiele
do życzenia. Ich armia coraz bardziej przypomina regularne wojsko, przy
czym nie rezygnują z technik terrorystycznych. W związku z tym jankesi
doszli do wniosku, że potrzebują niewielkich, ale potężnych ogniowo
oddziałów pancernych, wspartych piechotą, komandosami, artylerią
i śmigłowcami bojowymi do zwalczania komunikacji powietrznej. Tak więc
czołgi wracają do łask. Zaproponowali nam udział w tej zabawie, a nasz
rząd i pan prezydent ochoczo wyrazili zgodę. Amerykanom tak bardzo
zależy na utworzeniu możliwie szerokiej koalicji antytalibskiej,
że są skłonni sfinansować sporą część kosztów polskiego
udziału. Już to zresztą robią od jakiegoś czasu. Dają sprzęt,
ludzi i pieniądze. MDS, który pan tak dzielnie konwojował z lotniska
do koszar, jest właśnie częścią tej pomocy.

W pokoju zapanowała kompletna cisza. Aż się
bałem poruszyć, żeby przypadkowe skrzypnięcie krzesła nas nie
zdekoncentrowało.

– Jak pan wie, od pewnego czasu intensywnie
pracujemy w jednostce nad podniesieniem standardów szkolenia
i uzbrojenia. W ramach przygotowań do afgańskiej operacji dostaliśmy
specjalne dotacje na sprzęt – zmodernizowane czołgi twardy, rosomaki
z nowymi wieżami artyleryjskimi, haubice krab, moździerze AMOS i tak
dalej. Większość to prototypy. Najlepsi mechanicy dopinają ostatnie
szczegóły. Przydzielono nam również szturmowe śmigłowce wyposażone
w nową awionikę, uzbrojenie i silniki. Słowem – będziemy,
w przybliżeniu, dysponowali tym, czym dysponują Amerykanie.

Cisza.

– Jest pewne, że do Afganistanu nie
wyślemy całej brygady. Mimo wszystko nie stać nas na to. Pojedzie
oddział wydzielony, w sile wzmocnionego batalionu, który po odpowiednim
przeszkoleniu i zgraniu zostanie podporządkowany operacyjnemu dowództwu
któregoś z amerykańskich korpusów. Chociaż formalnie oddział
otrzyma status batalionu, chcemy, aby był uniwersalny taktycznie
i naprawdę potężny. Żeby mógł sobie poradzić co najmniej
z brygadą. W tym celu otrzyma własną artylerię i śmigłowce. Jednostka
zostanie całkowicie zintegrowana systemem IVIS – między innymi po to
przyjechali Amerykanie. Dzięki IVIS-owi i nowym systemom łączności
batalion będzie w pełni kompatybilny z wojskami amerykańskimi.

Karski i ja pokiwaliśmy głowami. Taki oddział to
było coś. Dreszer wstał zza biurka i podniósł z niego papierową
teczkę.

– Majorze, zapadła decyzja, aby powierzyć panu
dowództwo tej jednostki. Otrzyma ona nazwę Pierwszy Samodzielny Batalion
Rozpoznawczy, a pan awansuje na podpułkownika. Gratuluję.

Stanął przede mną – już w trakcie poprzedniego
zdania poderwałem się na równe nogi – i energicznie potrząsnął
moją dłonią. Upał mocno zwolnił moje możliwości percepcyjne,
może dlatego nie zdążyłem nawet pomyśleć, że poważny oficer na
wysokim stanowisku robi sobie bolesne żarty.

– Dziękuję… – wydukałem. – To jest,
ku chwale ojczyzny, panie generale! Ale…

Nie zwrócił najmniejszej uwagi na to, co mu
miałem do powiedzenia.

– Awansu panu gratuluję, chociaż od razu muszę
powiedzieć, że dowództwo daję bez entuzjazmu. Z ludzi, których
mam pod ręką, pan jeden zna biegle angielski i może poradzi sobie
z naszymi amerykańskimi przyjaciółmi, aczkolwiek pewności nie
mam. Pańscy poprzedni zwierzchnicy piszą, co prawda, o pana dużych
zdolnościach taktycznych i charyzmie, równocześnie jednak wspominają
o skłonnościach do samowoli i improwizacji, a także kilku istotnych
niesubordynacjach. No cóż, znając pana prawie dwa lata, jakoś tych
zdolności nie zaobserwowałem, ale może nie znam się na ludziach,
co, pułkowniku Grobicki? Naprawdę mocno się zastanawiałem, czy
przydzielić panu to zadanie…

Przezornie milczałem, chociaż przez głowę
przebiegało mi tysiąc myśli na sekundę. Niestety, żadna z nich nie
nadawała się do przekazania wysokiemu rangą oficerowi Najjaśniejszej
Rzeczypospolitej. Dreszer westchnął i kontynuował:

– W teczce znajdzie pan specyfikację wyposażenia
i strukturę batalionu. W jego skład wejdą: sztab, kompania twardych,
kombinowany dywizjon artylerii, kompania piechoty na rosomakach, klucz
śmigłowców Mi-24, bateria przeciwlotnicza, pluton rozpoznawczy, pluton
komandosów z GROM-u, pluton saperów, nasi Amerykanie, czyli MDS wraz
z drużyną ochrony, pluton łączności i kompania logistyczna. Zresztą
ze szczegółami zapozna się pan później. Załogi ukończyły już
szkolenie, ale w warunkach bojowych będą tego sprzętu używały
pierwszy raz, zatem zapowiada się niezła zabawa.

A więc to były te nieustanne korowody starannie
zamaskowanych transportów, wjeżdżających co noc na teren koszar. Stąd
znikanie najlepszych ludzi oraz tłumy cywilnych i mundurowych ekspertów,
pętających się po całej jednostce.

Dreszer zamilkł na chwilę jakby dla zebrania
myśli, a ja przypomniałem sobie o oddychaniu. Wdech, wydech. Wdech,
wydech. Pomogło, chociaż upał w pokoju nadal był nie do zniesienia. Po
mojej stanowczej decyzji sprzed piętnastu minut zostało tylko odległe
wspomnienie.

– Specyfikację IVIS-a znajdzie pan
w dokumentacji. Mówiąc ogólnie, to system monitorujący stan wszystkich
pojazdów, które są do niego włączone. Nasi amerykańscy przyjaciele
zainstalują oprogramowanie IVIS w wozach batalionu. Sprzęt całe
szczęście został już zamontowany, a niektóre załogi nawet wiedzą,
jak się nim posługiwać.

W głowie regularnie rozbłyskiwało mi czerwone
światło: „Alarm! Kłopoty! Alarm! Kłopoty!”. Generał jednak nie
zwracał uwagi na panikę w moich oczach i dalej spokojnie pogrążał
mnie i siebie:

– To jeszcze nie koniec, pułkowniku. W ciągu
najpóźniej miesiąca, o ile wcześniej nie wyruszycie na wojnę,
na poligon przyjedzie delegacja, która oceni stan przygotowań
jednostki oraz przydatność sprzętu. Musimy udowodnić, że umiemy
się posługiwać IVIS-em, że haubice krab to nie były wyrzucone
pieniądze, że warto wyposażyć wozy bojowe w nowe wieże artyleryjskie,
a moździerz AMOS jest tym, czego trzeba polskiej armii. Że tworzenie
małych oddziałów, wysoce mobilnych, które będą działały zgodnie
z nowymi zadaniami i nową doktryną, ma sens. Krótko mówiąc, trzeba
politykom dać do ręki argument, który podniesie wartość naszego
kraju jako niezłomnego ogniwa w walce ze światowym terroryzmem. –
Dreszer uśmiechnął się, ale nie wiedziałem, czy żartował, czy
mówił poważnie. – Na pokazie zabraknie tylko Claudii Schiffer,
poza tym będą wszyscy: prezydent, premier, minister obrony, reszta
zainteresowanych i niezainteresowanych ministrów. Generałów na pewno
wystarczy na średniej wielkości wojnę. Przyjadą też Amerykanie
z Szefostwa Połączonych Sztabów i kto tam jeszcze tylko zdoła wepchnąć
się do autobusu.

Cudownie. Kupa nieznanego sprzętu, jacyś Amerykanie
ze swoimi tajemniczymi technologiami, do tego banda umundurowanych
tyłowników i cywilnych polityków, którzy nie przepuszczą żadnej
okazji, żeby wściubić nos w nie swoje sprawy. Pomyślałem,
że muszę szybko coś zrobić, na przykład przebiec dwadzieścia
okrążeń dookoła placu apelowego albo udać się na długotrwałe
zwolnienie lekarskie. Może wtedy spojrzałbym na świat nieco
optymistyczniej. Generał jednak nie zarządzał żadnej przerwy
i niezrażony moim wymownym milczeniem, kontynuował:

– Chcę, aby pan osobiście dopilnował
montażu IVIS-a w pojazdach, upewnił się, że wybraliśmy najlepsze
załogi do obsadzenia twardych, przejrzał składy pozostałych
oddziałów, wybrał dowódców, osobiście dopilnował wszelkich
szkoleń, a także przeglądów i napraw. Większość załóg już
jest gotowa. Szef sztabu batalionu, major Łapicki, powie panu, czego
i kogo jeszcze brakuje. W teczce znajdzie pan dokładny spis sprzętu
i amunicji. Jednostka ma najwyższy status tajności i będzie od
nas całkowicie niezależna. Zabierzecie ze sobą kompletne zapasy –
łącznie z amunicją – na dwa miesiące pobytu na poligonie. Możliwe,
że do Afganistanu wyruszycie bezpośrednio stamtąd, a wiadomo, jak
u nas jest z logistyką. Radzę wziąć więcej niż potrzeba, ma pan
w tej kwestii wolną rękę. Na miejscu zostały już zorganizowane
kwatery oraz zainstalowane kontenery z amunicją i cysterny z zapasami
paliw. Poligon będzie silnie ubezpieczany przez żandarmerię
i oddziały naszej brygady. Rozkaz o wyjeździe do Afganistanu może
nadejść w każdej chwili. Niniejszym wychodzi pan z podporządkowania
służbowego pułkownikowi Karskiemu. Szefem sztabu batalionu mianowałem
majora Łapickiego, pańskiego dobrego znajomego z pułku. Raporty
proszę składać bezpośrednio mnie. Codziennie o ósmej wieczorem
oczekuję meldunku o wykonaniu zadań ku chwale ojczyzny. Proponowaną
obsadę oficerską batalionu chcę zobaczyć na swoim biurku dziś
po południu. Podkreślam, że wszyscy żołnierze jednostki mają
być ochotnikami i muszą podpisać oświadczenie, że w misji biorą
udział dobrowolnie, a także specjalne zobowiązanie o dochowaniu
tajemnicy. Wyjazd na poligon – jutro. To wariactwo, ale myślę, że
da się zrobić. Sprzęt i większość ludzi jest gotowa. Od pojutrza
rano proszę zarządzić ostre strzelanie i jakąś próbę zgrania
tych oddziałów. Ma pan Amerykanów do pomocy – na czas misji będą
panu podlegać – i dwa, najwyżej trzy tygodnie na szkolenie. Jakieś
pytania?

Tak! Dlaczego ja??? Co ja takiego, kurwa,
zrobiłem?!

– Jaka jest rola tego MDS-a i Amerykanów?

– No, pułkowniku, jestem z pana dumny. Świetne
pytanie.

Dreszer podniósł z biurka jakiś dokument
i wstał. Był niższy ode mnie o głowę. Wyczułem, że jest lekko
zdenerwowany, co było zastanawiające, bo ten facet zwykle miał nerwy
ze stali.

– MDS to skrót od Mobile Defence
System. System wykrywania, identyfikacji i śledzenia celu, naprowadzania
własnych rakiet i antyrakiet, a jednocześnie, a nawet przede wszystkim,
tarcza chroniąca macierzyste oddziały. Technologiczny przełom, o czym
nikt nie ma prawa wiedzieć, bo, rzecz jasna, urządzenie objęte jest
ścisłą tajemnicą wojskową. Nie znam szczegółów, ale w skrócie:
tarcza w kształcie kopuły tworzona jest z pola magnetycznego o ogromnej
mocy. To tak, jakby skupiony w jednym miejscu oddział przykryć miednicą
o półkilometrowej średnicy. Z tym, że ta akurat miednica wykonana
jest z czegoś znacznie lepszego niż stal; pola magnetycznego materialna
siła przebić nie może, tak więc żadne konwencjonalne środki nie
zagrażają ukrytym pod parasolem ludziom i sprzętowi. Tarcza wytrzymuje
nawet eksplozję nuklearną do 20 megaton z odległości kilometra. Niech
mnie pan nie pyta, co z promieniowaniem, bo nie wiem. Zresztą i tak nie
będziemy się na razie bawić w żadną wojnę atomową, prawda? –
Generał uśmiechnął się krzywo. – Przysłanie nam MDS-a jest
dowodem sojuszniczego zaufania do Polski w ogólności, Piątej Brygady
w szczególności, no a pan stanowi clou tego zaufania.

Zbędna ironia. I tak byłem out.

– Eemmm – wyjąkałem, całkowicie przytłoczony
spoczywającą na mnie odpowiedzialnością. – To oczywiście wielkie
wyróżnienie dla mnie, panie generale, ale… czy dwa tygodnie na
nauczenie się nowej taktyki walki, obsługi sprzętu i tych cholernych
systemów nie jest, eemm, troszkę za krótkim okresem? Zwłaszcza że
mamy walczyć w górach?

– Oczywiście, że jest. – Dreszer zaczynał być
zniecierpliwiony. – Tyle że nie mamy innego wyjścia. Wszystkim zależy
na czasie. I albo zrobimy wszystko w terminie, albo nie zrobimy w ogóle
i zapewniam pana, że wtedy zarówno moja, jak i pańska kariera nie będą
warte złamanego grosza. A teraz, jeżeli pan nie ma mądrzejszych pytań,
proszę się odmeldować i zabierać do roboty.

Posłuchałem tej światłej rady. Niestety,
skorzystał z niej także Karski. Miałem taki kołowrotek myśli
w głowie, że dopiero na schodach zorientowałem się, że generał nawet
nie zapytał mnie, czy zgadzam się na tę cholerną awanturę. Po prostu
dał dowództwo, krzyknął: „wykonać!”, a ja jak idiota posłusznie
się zgodziłem. Z tego wszystkiego nie zauważyłem, kiedy weszliśmy
do pokoju Karskiego.

Było to pomieszczenie znacznie bardziej od gabinetu
Dreszera naznaczone osobistym piętnem. Maleńki, ciasny pokoik wszędzie
udekorowany zdjęciami, świadczył o świetnej przeszłości bojowej
mojego pułkownika. Przepraszam. Mojego byłego pułkownika. Karski
z towarzyszami radzieckimi. Karski wśród radzieckich czołgistów. Karski
z radzieckim generałem. Karski w radzieckim czołgu. Roześmiany Karski
z roześmianymi towarzyszami radzieckimi. Poważny i marsowy Karski
z poważnymi i marsowymi towarzyszami radzieckimi. I tak dalej.

– Słuchajcie no pan, panie majo…wniku
Grobicki. – U niego brzmiało to jak „towariszcz majownik
Grobickij”. – Wiecie, jaki was zaszczyt spotkał, a? Ja zupełnie
nie wiem czemu, zupełnie. – Bezradnie rozłożył ręce. – Wy
jesteście lawirant i anarchista. Ja nie wiem, co wy w ogóle w wojsku
naszym polskim robicie. Ale gienierał was wybrał i w ogóle argumentów
moich słuchać nie chciał. Trudno.

Patrzyłem na tego grubego osła i zachodziłem
w głowę, o co mu może chodzić. Nie była to pierwsza taka rozmowa. Przed
każdymi ćwiczeniami, przed każdym najdrobniejszym zadaniem albo po
każdym najdrobniejszym incydencie, Karski wygłaszał do mnie przemowy,
przeważnie zresztą tej samej treści. Że, jego zdaniem, kompletnie
się nie nadaję. Zaczął typowo, ale teraz już mógł mnie cmoknąć,
z czego zresztą nie zdawał sobie najprawdopodobniej sprawy, bo
z namaszczeniem zaczął wyłuszczać swój plan:

– Tak, ja myślę, wiesz pan, panie Grobicki,
że wy nie powinniście tak odpowiedzialnego zadania brać, bo
rady sobie na pewno nie dacie i wstyd ojczyźnie naszej polskiej
przyniesiecie. Ale skoro się stało, trudno mówi się. Wy dobrać macie
sobie dowódcę kompanii czołgów. Dobrego żołnierza wziąć musicie,
odpowiedzialnego. Takiego, co to przed rządem naszym i prezydentem
– tu pułkownik skrzywił się nieznacznie, dając do zrozumienia,
że taki on tam prezydent – was i nas nie skompromituje. Taki, co wam
pomoże oddziałem dowodzić.

Oho.

– Więc wy wiecie, że najlepszy tankista u nas to
Poklewski porucznik jest, ha? Więc wy go dowódcą kompanii czołgów
zrobicie i on wam to zadanie pięknie przygotuje.

Bingo.

Porucznik Stanisław Poklewski był
ukochanym oficerem Karskiego. Świeżo upieczony absolwent szkoły,
podejrzanie szybko awansował na pełnego porucznika. Stanowił
doskonałe ucieleśnienie popularnego hasła „nie matura, lecz
chęć szczera…”. Chłopski syn, gęba rumiana, niebieskie oczka
pod wiechą jasnych włosów. Był tak tępy, że chyba od pryncypała
swego głupszy, co, zważywszy na kondycję intelektualną Karskiego,
było nielichym osiągnięciem. Tylko ambicji mu nie brakowało. Karski
wcisnął go na dowódcę plutonu w moim batalionie i musiałem jakoś
to znosić. Poklewski, ufny w siłę protekcji i swój chłopski rozum,
nawet ze mną swego czasu wojenkę chciał wszczynać, ale szybko
go usadziłem. Od tej pory pałał do mnie żywą i bezinteresowną
nienawiścią, a ja ignorowałem go kompletnie.

– Panie pułkowniku, oczywiście, również
uważam porucznika Poklewskiego za najlepszego kandydata na tę
funkcję… chociaż ranga nie za wysoka…

– To go tu zaraz zawołać każę – Karski aż
podskoczył z zadowolenia, bo pewnie spodziewał się większego oporu
z mojej strony – i szybciutko się dogadacie.

– …i sądzę, że doskonale da sobie radę
z obsługą systemu GPS i IVIS. Jak pan wie, panie pułkowniku, ten dowódca
czołgistów będzie kluczową postacią w naszym oddziale. Będzie
obsługiwał główny komputer i wszystkie zainstalowane na nim aplikacje:
NavStar, Positioning Block, drugą wersję IVIS-a, mapy cyfrowe
w formacie Mapinfo, cały program sterujący i tak dalej. No i wie pan
oczywiście, że ci cholerni Amerykanie nie kwapili się specjalnie,
aby wszystkie instrukcje obsługi przetłumaczyć na polski. Więc to
jest parę grubych książek po angielsku do przeczytania na jutro.

Trudno sobie wyobrazić, z jaką wściekłością
patrzył mój były bezpośredni przełożony. Nie zauważył nawet,
że połowę nazw i funkcji zmyśliłem – bo skąd niby mogłem je
znać pięć minut po wyjściu od Dreszera?

– Przecież wy świetnie wiecie, że Poklewski
angliskij zna ledwo co i kompiuter obsługiwać umie też ledwo co. Nie
róbcie sobie jaj, dobra?

Pewnie, pewnie. Po co czołgiście obsługa
komputera. On tylko „odłamkowym ładuj” i „ognia” krzyczeć
głośno umieć musi.

– No, ja nic na to nie poradzę. – Bezradnie
rozłożyłem ręce. – Więc myśli pan, panie pułkowniku, że
porucznik Poklewski nie nadaje się? – Spojrzałem na niego
z obawą.

– A niech was chaliera jasna!! Idźcie wy do
diabła!

– To ja, jeśli pan pułkownik pozwoli, odmeldować
się chciałbym…

– Wooooooon!! – ryknął Karski. – Wy mi się
na oczy nie pokazujcie, won, ale już.

Wyprostowałem się dziarsko, bardzo starannie
oddałem honory wojskowe, odwróciłem się i wyszedłem. Po przejściu
bezpiecznego dystansu roześmiałem się głośno. Łatwo poszło. Za
łatwo – powinno mi to dać do myślenia.

3.

Popołudnie upłynęło pod hasłem „job
overtime”. Dopiero potem zaczęły się kłopoty.

Najpierw musiałem ochłonąć.

Nominacja spadła na mnie jak grom z jasnego
nieba. Jeszcze wczoraj nie za bardzo przejmowałem się wojskiem i moją
karierą. Po siedemdziesiątej w tym miesiącu awanturze z Karskim i po
wiadomości, którą dostałem od adwokata mojego ojca, postanowiłem
wziąć rozwód z armią. Wiem, wiem. Taką decyzję podejmowałem
ostatnio dwa razy dziennie po każdym pokazie głupoty i niekompetencji
prezentowanej przez moich przełożonych lub podwładnych. Wczoraj jednak
zdecydowałem definitywnie. Składam dymisję.

Moje plany dziś nad ranem pokrzyżował zwykły
aparat telefoniczny. Na ogół wyłączam w nim dźwięk, aby nie
można się było do mnie dodzwonić. Jednak wczoraj zapomniałem to
zrobić, zmęczony i zły po ciężkim dniu. I dziś, o piątej rano,
telefon zadzwonił, postawił mnie w dziesięć sekund na baczność,
a wydobywający się ze słuchawki podejrzanie rześki głosik tonem
niepozostawiającym jakiegokolwiek marginesu twórczej interpretacji
rozkazał zerwać na nogi drużynę alarmową, uzbroić jak na jakiś
Blitzkrieg, wystroić niczym do kościoła i o wpół do siódmej rano
stawić się na pobliskim lotnisku w celu przyjęcia i bezpiecznego
dowiezienia do bazy „dowodzonego przez kapitana Sancheza sojuszniczego
oddziału, wyposażonego w sprzęt podlegający najwyższym klauzulom
tajności”. Za wykonanie zadania odpowiadacie głową, sąd polowy
w razie niepowodzenia, życzę szczęścia, majorze, baczność, spocznij,
odmaszerować.

Hymn państwowy. Orkiestra – tusz!

Był to dość niefortunny moment, aby poinformować
zirytowany głos w telefonie, że już jestem właściwie passé i niech
mnie cmoknie tam, Gdzie Ja Mogę Pana Majstra W Dupę Pocałować. Potem
też nie było ani kiedy, ani komu zwierzyć się z moich hamletowskich
dylematów. Spotkanie na lotnisku Nancy Sanchez, wraz z jej oddziałem
i kosmicznym samochodem, spowodowało chęć natychmiastowej ucieczki,
chociaż powody nie były bezpośrednio związane ze służbą.

Jazda pancernymi pojazdami po ulicach miasteczka
z maksymalną przewidzianą przez producenta szybkością, wizyta
u generała i jego nieodpowiedzialna propozycja, sprawiły, iż moja
niezachwiana wiara w decyzję odejścia z armii przestała już być
taka niezachwiana.

W końcu dowództwo takiego oddziału jak
Pierwszy Samodzielny Batalion Rozpoznawczy to było coś. Amerykanów
mogłem ignorować.

Ale dlaczego Dreszer – pomimo starań mojego
byłego przełożonego – na dowódcę oddziału wybrał akurat
mnie? Nie słyszałem, żeby specjalnie za mną przepadał. Znałem
dobrze angielski, wiadomo było, że przynajmniej pod tym względem
będę gładko współpracował z sojusznikami. To, że występowałem
w charakterze koła ratunkowego, które gwałtownie zatonie w wypadku
niepowodzenia, było oczywiste. Ale co jeszcze, co jeszcze? Miałem
kompletny mętlik w głowie.

Czy to w końcu ja, do cholery, wymyśliłem
wojnę z talibami? Jeżeli Dreszer, zapewne przy akceptacji wyższych
dowództw, wyznaczył mnie na wodza wyprawy, musi jakoś tam
wierzyć, że sobie poradzę, w końcu też bierze za tę nominację
odpowiedzialność. Jeśli ktoś tak nie uważa, chętnie przekażę
dowodzenie batalionem kapralowi nadterminowemu Galasiowi. Będzie równie
skutecznie, a o ileż śmieszniej.

Uff, jak gorąco.

A może w końcu, po tylu latach szkoleń,
moknięcia na poligonach i znoszenia wszechogarniającej głupoty,
mógłbym się czymś wykazać? I to samodzielnie, z dala od tysięcy oczu
„życzliwych” i jawnie nieżyczliwych kolegów. A jako ukoronowanie
zadania – mała zwycięska wojenka. Człowiek jest jednak krwiożerczym
bydlęciem.

Roześmiałem się cichutko w duchu. Byłem
niepoprawnym, chorobliwym hipokrytą. Wystawiałem nadwątloną przez
starczy wiek pierś po ordery i chwałę wojenną, a nie umiałem sam
przed sobą przyznać, o co w tej awanturze naprawdę chodzi.

Nawet nie zauważyłem, kiedy doszedłem
do budynku, w którym kwaterował mój „stary” batalion. Trzech
żołnierzy, ubranych w pełne stroje przeciwchemiczne i maski
przeciwgazowe, biegało dookoła placu apelowego. Wyglądało na to, że
mają już za sobą wiele okrążeń. A przypominam – był potworny
upał. Na środku placu postawny oficer, w nienagannie odprasowanym
mundurze wyjściowym, miłym, acz nieco teatralnym głosem zachęcał
biegaczy do wzmożonego wysiłku.

– Wróbel! Czy ty myślisz, że mam czas
czekać do Bożego Narodzenia, aż zrobisz tych marnych trzydzieści
okrążeń? Trzeba się było tyle nie zabawiać siusiakiem pod kołdrą,
tobyś miał więcej siły. Jankowski! A tobie chyba przepiszę specjalną
dietę, bo ci tyłek za bardzo urósł. Próbujesz, próbujesz,
a więcej jak trzydzieści centymetrów nad ziemię nie jesteś w stanie
go podnieść. Ruszaj się.

I tak dalej.

Podszedłem do prowadzącego to pouczające
ćwiczenie i zagaiłem:

– Cóż te nieboraki przeskrobały?

– Ochotnicy – obruszył się, ale na wszelki
wypadek stanął w sposób, który od biedy można było uznać za
postawę zasadniczą. – Melduję, że szlifują formę.

– Ochotnicy? – Podniosłem brew. – Przecież
zaraz padną na udar mózgu.

– Wtedy już nie będą ochotnikami – zgodził
się. – Wie pan major, każdego dnia, o każdej godzinie dbam
o podnoszenie umiejętności naszych żołnierzy.

– Jasne. Puść ich tymczasem, chcę
pogadać.

Oficer jedną komendą wyzwolił w żołnierzach
ukryte zapasy energii. Pocwałowali w stronę kwater, już w biegu
pozbywając się kombinezonów. Ich dowódca odwrócił się
i stanął w wyczekującej pozie. Wojtek Kurcewicz, kapitan. Według
nomenklatury tego pacana Karskiego – tankista. Kawał chłopa –
blisko metr dziewięćdziesiąt w skarpetkach, do tego waga z pewnością
przekraczająca sto kilogramów i odpowiednia muskulatura. Z trudem
mieścił się w ciasnej wieży twardego. Odczuwaliśmy obaj pewną
wspólnotę facetów słusznego wzrostu i wagi. Miał dwadzieścia
dziewięć lat i swoim emploi przypominał trochę Kmicica z pierwszego
tomu „Potopu” – nieposkromiony temperament, niewyparzony
język, czyn czasami szybszy niż myśl i nieustanna chęć wszczęcia
awantury. Ale do tego był inteligentny, zdolny jak cholera i bardzo
ambitny; podwładni go lubili – w przerwach, kiedy nie klęli na niego
z powodu wlepionej dodatkowej służby. Ja też go lubiłem. Jeżeli
mam z kimś jechać na wojnę, to na pewno z nim.

– Chciałbyś powojować? – spytałem.

– Proszę?

– Normalnie. Strzały, wybuchy, napalm. Wiesz,
jak w filmach.

– Jureczku, zawsze cię prosiłem, żebyś z gołą
głową nie wychodził na słońce. Nie posłuchałeś mnie i teraz masz
efekty – zatroskał się fałszywie.

– Poważnie. Stary właśnie wyznaczył mnie na
dowódcę jednostki, która ma pojechać do Afganistanu na wojnę
z Osamą. Wchodzisz?

Udało mi się zwrócić jego uwagę, bo tym razem
spojrzał nieco uważniej.

– Mówisz serio?

– Serio, serio – odparłem. – Podowodziłbyś
sobie kompanią twardych. Nowa optyka, nowe oprogramowanie, nowe silniki,
amunicji ile chcesz. W ogóle cały oddział ma być tak uzbrojony
i nowoczesny, że Terminator przy nim to pikuś.

– A ciebie jak ten zaszczyt spotkał? Karski
przeniósł się na łono Abrahama? Dreszer cię usynowił?

Puściłem złośliwości mimo uszu
i streściłem mu rezultaty spotkania z Dreszerem. Powoli zaczęło do
niego docierać, że jednak się nie wygłupiam.

– Super! Wchodzę w ten interes.

– Coś podobnego?! Zawsze miałem cię za
pacyfistę – odegrałem się. I on też się uśmiechnął. – Ale
dobrze. Załogi podobno są już skompletowane i przeszkolone. Musisz
dobrać tylko dowódców plutonów. Możesz szukać w całej brygadzie. Do
wieczora podaj mi nazwiska.

– Tak jest. A masz już kandydatów na artylerię,
piechotę, śmigłowce i całą resztę tego szajsu?

– Jeszcze nie. A ty co myślisz?

– Ależ panie majorze, ja nie jestem od
myślenia…

– Pułkowniku, panie kapitanie. Dostałem
awans.

– Gratulacje – ucieszył się szczerze. – Ku
chwale ojczyzny.

– Dzięki. Więc jak?

– Na pewno Wieteska. Wariat, ale najlepszy. Jak
Amerykanie zobaczą go przy robocie, dadzą nam wszystkie swoje apacze
za darmo, a sami zaczną latać na kukuruźnikach, bo stwierdzą, że
się do niczego innego nie nadają. Na zaopatrzenie – Sawicki. Nie
lubię skurwysyna, ale jak go weźmiesz, wszystko będzie chodziło jak
w zegarku. Piechota, hm… Lubosz jest dobry, ale dupek. Jak pojedzie
z nami, będzie ciągle płakał do mamusi. Wyda majątek na telefony. Weź
Borka, celnie strzela skubany i mówi po angielsku. Artyleria? Diabli
wiedzą, to wszystko będzie jedna wielka improwizacja. A skoro tak,
to bierz Wójcika, w życiu nie widziałem większego bałaganiarza. Na
resztę nie mam pomysłu.

Taaaa, bardzo ciekawe kandydatury. Poza Sawickim,
banda pijaków i obiboków, traktujących wojsko jako doskonałą
odskocznię do robienia rozmaitych podejrzanych geszeftów. W najlepszym
przypadku – dobrze płatne wakacje. Problem polegał na tym, że
ci ludzie, odpowiednio zmotywowani, byli najlepszymi żołnierzami
w brygadzie. Wszyscy bez wyjątku inteligentni, odważni, obdarzeni
wyobraźnią i zdolnościami taktycznymi. Z pewnością łączyło ich
nieprzesadne trzymanie się regulaminu.

Lista Kurcewicza całkowicie pokrywała się
z moją – w końcu przyjaźniliśmy się i poglądy na ludzi mieliśmy
podobne. Oto nasi bohaterowie:

Mały, chudy, małomówny, czterdziestoletni
porucznik Tomasz Sawicki. Powinien już dawno być kapitanem albo nawet
majorem, ale kompletnie się o to nie starał. Chyba mu po prostu nie
zależało. Jako dowódca kompanii logistycznej perfekcyjny – nikt nigdy
nie słyszał, aby kolumna Sawickiego gdzieś się spóźniła, miała
awarię czy czegoś nie dostarczyła na czas. Po prostu wojsko było
jego życiem. Będzie dowodził kolumną czterdziestu dwóch potężnych,
czternastotonowych starów, ośmioma cysternami, zmotoryzowanym parkiem
naprawczym, warsztatem helikopterów, kuchnią i polowym lazaretem.

Porucznik Jakub Borek – dowódca kompanii piechoty
i dziesięciu rosomaków, czyli transporterów piechoty. Podobnie jak
Sawicki dość nikczemnej postury. Nieśmiały jak panienka na wydaniu,
kochał się beznadziejnie w jednej Basi z sąsiedztwa. W ogóle –
romantyk. Ale jakoś w niego wierzyłem, bo był uparty jak muł i zawsze
osiągał to, co sobie założył.

Kapitan Dariusz Wójcik – kandydat na dowódcę
ad hoc skleconego dywizjonu wsparcia artyleryjskiego – czyli czterech
haubic krab, czterech wielolufowych wyrzutni rakietowych BM-21 i dwóch
moździerzy AMOS. Ten będzie miał jeszcze gorzej od Borka, bo swoje
działa widział do tej pory głównie w telewizji. Szwedzi od AMOS-
a wyszkolili co prawda dwie załogi u siebie, ale obsada haubic krab,
choć podobno postrzelała trochę na przyfabrycznym poligonie, nie
prezentowała oszałamiająco wysokiego poziomu. Wójcik to artylerzysta
z dziada pradziada – jego cała rodzina od trzech pokoleń związana
była z wojskiem, począwszy od bitwy warszawskiej – i fanatyk, który
kocha swój zawód.

Kapitan Jan „Johny” Wieteska, dowódca klucza
helikopterów – może nawet większy wariat niż Kurcewicz. Wypowiadał
się z prędkością dwustu słów na minutę, zawsze miał coś do
powiedzenia. Powoził swoim Mi jak pijany stangret dorożką; mistrz
w swoim fachu – nie widziałem w życiu lepszego pilota. Jego załogi
też były warte dowódcy – banda chyba największych pijaków
w jednostce, ciągle wszczynali burdy z miejscowymi. Szkopuł w tym, że
na ćwiczeniach zawsze mieli dziesięć trafnych strzałów na dziesięć
możliwych. Latali – pomimo permanentnego kaca – z nieprawdopodobną
wprawą.

I wreszcie porucznik Karol Stańczak – dowódca
plutonu zwiadowczego. Miał dowodzić trzema opancerzonymi samochodami
rozpoznawczymi BRDM-2 i czternastoma ludźmi oraz przydzielonym plutonem
saperów. Małomówny, uparty, rzeczowy do bólu. Potrafił zniknąć
ze swoimi ludźmi bez śladu, pojawić się siedemdziesiąt kilometrów
dalej i ostentacyjnie wziąć do niewoli sztab wraz z dowódcą. Po czym
znowu znikał i wynurzał się w następnym nieoczekiwanym miejscu. Jak
on to robił, pozostawało dla wszystkich – łącznie z rozjemcami
ćwiczeń – nieodgadnioną tajemnicą.

Skład uzupełniali porucznicy: Wacław Grabowski,
dowódca baterii przeciwlotniczej, i Janusz Wojtyński, dowódca plutonu
GROM-u. O tym ostatnim nie wiedziałem dosłownie nic – nie znałem go
wcześniej, lecz nie miałem żadnego wyboru. Dreszer po prostu mi go
przedstawił i kazał włączyć do oddziału. Pluton GROM-u, liczący
dwudziestu ludzi – trzy drużyny po sześciu plus strzelec wyborowy
plus Wojtyński – miał podróżować wynajętymi od Amerykanów
czterema hummerami.

Pożegnałem się z Kurcewiczem i poszedłem na
spotkanie z nieznanym. Dumałem o tym i owym, jednocześnie przygotowując
w głowie listę argumentów, którymi przekonam przełożonych tych
oficerów, którzy rzecz jasna nie będą chcieli się pozbywać swoich
najlepszych ludzi. Rzeczywiście – w ciągu reszty popołudnia musiałem
odbyć kilka naprawdę ciężkich walk. W jednym przypadku odwołałem
się do pomocy Dreszera.

W końcu zebrałem tę doborową grupkę
w obskurnej stołówce w przydzielonym batalionowi baraku i wygłosiłem
krótki, ale efektowny spicz, w którym jasno przedstawiłem,
w co się pakujemy. Niestety wszyscy kandydaci, nie wiedzieć czemu,
radośnie podniecili się faktem, że stali się elitą polskiej armii,
awangardą światowej wojny z terrorem i terrorystami. Według mnie
byli oderwani od rzeczywistości i mieli skłonności samobójcze,
jakoś bowiem słuch ich zawiódł, kiedy tłumaczyłem, ile mamy czasu
na przygotowania i że umiejętności będziemy prezentować wobec
ludzi, dla których złamać nasze kariery to tyle, co pstryknąć
palcami. Kompletnie również zignorowali fakt, że będziemy użyci
w prawdziwych działaniach wojennych. Może usłyszeli tylko część
o splendorach i zaszczytach. Oczywiście jednogłośnie zadeklarowali
chęć uczestniczenia w tym cyrku.

– A więc dobrze – westchnąłem. –
Od tej chwili podlegacie mnie, z waszymi przełożonymi zostało to
już formalnie załatwione. Proszę natychmiast objąć dowództwa
podległych pododdziałów. Zdaje się, że to w dużej większości
wasi ludzie. Gotowość do odjazdu: jutro, godzina 13.00. W tej chwili
najważniejsze jest pobranie reszty sprzętu, dopilnowanie montażu IVIS-
a oraz koniecznych przeglądów. Sprawdzić listy zaopatrzeniowe. W razie
uwag – natychmiast meldować. Ma nam brakować tylko ptasiego mleka,
więc wykorzystajcie to. Są pytania? Nie ma. A więc, panowie oficerowie
Samodzielnego Batalionu Rozpoznawczego, rozejść się!

– Tak jest!

Nastąpił mały korek przy wąskich drzwiach, bo
chłopcy, niesieni entuzjazmem, chcieli jak najszybciej przystąpić
do odciskania osobistego piętna w rozprawie z tym rzeźnikiem
Osamą. Wyszedłem za nimi dostojnym krokiem. Mnie nie wypadało biegać
jak byle gówniarzowi.

Poszedłem w stronę kwater amerykańskich
sojuszników. Z nimi był, niestety, osobny problem. Już rano odebrało
im mowę, gdy zobaczyli, w jakich warunkach będą mieszkać, a w końcu
przed ich przyjazdem drużyna służbowa przez pół dnia sprzątała
i pucowała przydzielony barak. Potem krzywili się przy jedzeniu i,
o ile dobrze podsłuchiwałem, główny sierżant zaklinał się na
wszystko, że jego noga więcej w stołówce nie postanie i pytał
o McDonalda.

Wszedłem do obszernego hangaru, uważnie
zlustrowany przez pełniących wartę marines. MDS stał na samym środku
i chociaż pomieszczenie było naprawdę wielkie, nie mogę powiedzieć,
że zostało dużo miejsca. Obok MDS-a przycupnął opancerzony star,
czyli moje miejsce dowodzenia. Przy sojuszniczym gigancie wyglądał jak
ubogi krewny. Nancy Sanchez stała przed wozem i energicznie tłumaczyła
coś swoim ludziom.

– Jak postępy robót, pani kapitan? – Miałem
ochotę powiedzieć coś zupełnie innego, ale ponieważ nie byliśmy
sami, musiałem starannie trzymać się służbowych tematów.

– Posuwamy się do przodu – odparła
równie oficjalnym tonem. – Utworzyłam trzy zespoły informatyków
i łącznościowców. Instalujemy oprogramowanie we wszystkich pojazdach
i helikopterach. Chcemy dziś skończyć instalację, a jutro, jeszcze
przed wyjazdem, przetestować cały system. Bardzo pomaga nam ten wasz
kapral… Galas.

– Galaś. – Pokiwałem głową. – On się
wszędzie wepchnie.

– Zauważyłam – powiedziała pogodnie. –
W tej chwili poucza naszego głównego informatyka, jak instalować
oprogramowanie w pana samochodzie.

Uśmiechnąłem się uprzejmie.

Błękitnochabrowe oczy patrzyły na mnie
z życzliwością. Uśmiech był czymś więcej niż zwykłym służbowym
grymasem. Poczułem coś w rodzaju złośliwej satysfakcji, że nie robi
to na mnie specjalnego wrażenia.

Weszliśmy do stara. Na małym stołeczku
siedział amerykański specjalista, w moim wygodnym fotelu rozpierał
się Galaś. Brakowało mu tylko cygara i lampki koniaku. Od razu
zauważyłem, że kapral, mimo pokaźnych braków językowych, dochrapał
się zaszczytnej funkcji alfy i omegi w kwestiach dotyczących prozy
życia polskiej jednostki wojskowej. Co dla Amerykanów było oczywiste,
u nas trzeba było załatwiać – często na lewo – czego z kolei
Amerykanie kompletnie nie rozumieli. I Galaś właśnie to robił. Sprzęt
komputerowy zakupiony zgodnie z wymaganiami systemu był pierwszej klasy,
ale oczywiście okazało się, że brakuje kilku transformatorów
i przejściówek. System za kilkaset tysięcy dolarów nie działał
z powodu braku części za kilkaset złotych. Galaś popatrzył,
pokombinował, pogadał ze znajomymi z kwatermistrzostwa i sposobem
domowym wszystkie brakujące części uzupełniono. Kapral osobiście
podłączył je wielką lutownicą, a monter z oddziału remontowego,
który był bodajże z wykształcenia hydraulikiem, połączył
kable. Wszedłem w momencie, kiedy Galaś ruchem prestidigitatora
przekręcał główny włącznik mocy. Zanim przerażeni Amerykanie
zdołali w ogóle zareagować, monitory w wozie dowodzenia rozjarzyły
się setką różnokolorowych światełek i, ku zdumieniu naszych gości,
program IVIS wraz z towarzyszącymi mu aplikacjami ruszył. Moim skromnym
zdaniem honor polskiej armii został uratowany, niestety nasi amerykańscy
sojusznicy mieli odmienne zdanie. Zdaje się, że od tej pory zaczęli
nas traktować jak bandę groźnych szaleńców, którym śmiercionośną
broń dano do ręki tylko przez poważne niedopatrzenie Wuja Sama. Ta
śmiercionośna broń niewątpliwie posłuży – w opinii Amerykanów
– do zrobienia sobie i wszystkim dookoła nieodwracalnej krzywdy. Co,
jak się niedługo okaże, nie było znowu tak odległe od prawdy.

Tak więc od początku współpracy ekipa kapitan
Sanchez patrzyła na nas dość podejrzliwie. Nawet ja, mający wszelkie
możliwe upoważnienia i autoryzacje do posługiwania się IVIS-em,
a także wgląd w tajemnice MDS-a, byłem przez nich traktowany nieufnie;
sierżant-szef Wilson, oglądając moją legitymację, miał taką minę,
jakby chciał ją podrzeć, a potem połknąć (lub może odwrotnie:
połknąć, a potem podrzeć) i pokazać mi środkowy palec, mówiąc
z lubością „fuck yourself”. Niestety moja legitymacja była
w porządku, więc sierżant z westchnieniem wpuścił mnie do środka
MDS-a. Jak sądzę, zaczął od tej pory uważać, że bezpieczeństwo
Stanów Zjednoczonych będzie nieustannie zagrożone. Pogadałem
z operatorami systemu, pogapiłem się chwilę na kolorowe okienka
aplikacji – i wyszedłem. IVIS i MDS to były moje najmniejsze
problemy. Nancy pomachała mi na pożegnanie. Mój puls niebezpiecznie
przyspieszył.

Wojtek Kurcewicz stał przed hangarem i patrzył na
mnie spod oka. Miał wyraźnie zadowoloną minę.

– Na co się gapisz? – burknąłem. – Wybrałeś
ludzi?

– Wybrałem. – Kiwnął głową. – Już
się uczą programu. Mechanicy robią gruntowny przegląd wszystkich
podzespołów. Chłopakom też nieźle idzie. – Mówił o dowódcach
pozostałych pododdziałów. – Nawet nie mieli specjalnie kłopotów ze
skompletowaniem załóg, chociaż wydaje mi się, że główną motywacją
tych pieprzonych gemajnów była mamona, jak zwykle zresztą. Wyglądasz,
jakbyś miał za chwilę zemdleć.

– Nic mi nie jest. Dopilnuj, aby w każdym wozie
bojowym był przynajmniej jeden człowiek, który wie, o co chodzi
z IVIS-em. Nie chcę słyszeć, że ktoś czegoś nie wie. Muszę jeszcze
pogadać z logistyką. Stary chce nam załadować tyle amunicji, że
będziemy musieli strzelać bez przerwy przez miesiąc, żeby wszystko
zużyć. Swoją drogą to dziwne – prawie w ogóle nie mamy amunicji
ćwiczebnej, tylko samą ostrą. I wszystko najnowsze patenty – pociski
kasetowe, samonaprowadzające, sidewindery… Cuda, mówię ci.

– No i bardzo dobrze – ucieszył się, nie
zwracając uwagi na moje wątpliwości i nie przestając mi się
przyglądać. – Nareszcie będziemy mogli popracować na ostro,
zwłaszcza w ruchu. À propos ruchu: robimy imprezkę?

– Chyba tak. – Westchnąłem. – W tej sytuacji
pozostaje tylko porządnie się upić.

– Ależ panie pułkowniku, proszę nie
dramatyzować. Dzisiaj się nawalimy, a potem ze śpiewem na ustach
pokażemy kościanym dziadkom z Warszawy, kto tu rządzi.

– Spadaj, dobra? Powiedz oficerom, że
spotykamy się o ósmej w „Kolorowej”. Aha, chcę zaprosić kapitan
Sanchez, więc bez wygłupów!

– Kapitan Sanchez? – Kurcewicz uśmiechnął
się domyślnie. – Panie pułkowniku, doskonały pomysł. Jednak
chciałbym panu pułkownikowi zwrócić uwagę, że pan pułkownik
to za wysoka szarża dla pani kapitan. Pan pułkownik ma za dużo
obowiązków i w ogóle. Co innego dowódca kompanii czołgów… Ot,
skromny oficer, w sam raz, aby pani kapitan Sanchez zaproponować –
całkowicie bezinteresownie – intensywne szkolenie na przykład
z polskich regulaminów albo z systemów celowania… Niezła laska z tej
Nancy, no nie? Połowa wojska o niej gada.

Sprawdzał mnie, ale pomimo to nie mogłem się
opanować:

– Baczność!

– Tak jest!

– Kapitan Sanchez jest stara, kulawa
i brzydka. Zrozumiano?

– Tak jest!

– Nawet jeżeli nie jest, wam ma się
wydawać, że jest! Zrozumiano?

– Tak jest!

– Jeżeli wy albo któryś z waszych ludzi na nią
spojrzy, każę was rozstrzelać! Zrozumiano?

– Tak jest!

– Odmaszerować!

– Tak jest! Zrozumiano. Odmeldowuję się. –
Kurcewicz wykrzywił twarz w grymasie udawanej rozpaczy, zasalutował
i defiladowym krokiem odmaszerował w stronę kwater. Miałem ochotę
kopnąć go w tyłek.