Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Wymowność rzeczy

Wymowność rzeczy

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0284-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wymowność rzeczy

Błyskotliwe eseje z pogranicza historii, antropologii kultury i literatury. Autor, obficie czerpiąc z licznych lektur oraz z własnych doświadczeń, opowiada o niekończącej się przygodzie człowieka z rzeczami, o przedmiotach od wieków towarzyszących ludziom w życiu i pracy, takich jak garnek, siekiera, lustro, rower, buty czy książki. O ich dziejach, zmiennych funkcjach i wartości oraz o tym, jak ewoluuje nasze postrzeganie rzeczy i potrzeba ich posiadania.

Polecane książki

Ciepła opowieść o pierwszej miłości i niełatwym dorastaniuEmma i Oliver mieli zostać przyjaciółmi do końca świata. Mają po siedem lat, mieszkają obok siebie, a na dodatek urodzili się dokładnie tego samego dnia, w tym samym szpitalu.Pewnego dnia Olivera porywa ojciec. Chłopiec odnajduje się d...
Autorki książki próbują wyjaśnić, jak to się dzieje, że duńskie dzieci – i duńscy rodzice – są najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Przekazują nam wiedzę o wychowywaniu dzieci, tak aby były pewne siebie, odporne na przeciwności losu i zdolne do podejmowania wyzwań, aby nie czuły s...
Książka „Twój typ osobowości: Prezenter (ESFP)” to kompendium wiedzy na temat „prezentera” – jednego z 16 typów osobowości. Jest ona częścią serii, w skład której wchodzą pozycje poświęcone poszczególnym typom oraz książka „Kim jesteś? Test osobowości ID16”, będąca wprowadzeniem do typologii osobowo...
Choroby autoimmunologiczne to skutki wielonarządowego zespołu toksycznego, atakującego cały organizm, mające swoje odniesienia zarówno w mózgu jak i w jelitach. Na kartkach tej książki przyglądam się skąd pochodzą i dokąd wracają. Czy istnieje droga powrotna do wyzdrowienia? Odpowiedź na to pyta...
The purpose of the book is to present culture of the English speaking countries by means of original, stimulating and diversified exercises. For teachers the book provides numerous activities suitable for students of different levels, i.e. from pre-intermediate to upper-intermediate. Among the tasks...
Oddaję w ręce Czytelników pierwszy tom publikacji: Ziemia Święta w mapach. Jej celem jest ukazanie zmian, do których dochodziło na terytorium Ziemi Świętej od drugiej połowy XV wieku aż do końca XVII wieku (tom I). Zmiany te zostaną przedstawione w inny sposób niż spotykany w tego typu publikacjach ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Zdzisław Skrok

Opra­co­wa­nie ‌gra­ficz­ne: Ja­nusz Ba­rec­ki

Ko­rek­ta: ‌Do­bro­sła­wa Pań­kow­ska

Zdję­cie ‌au­to­ra ‌za­miesz­czo­ne ‌na skrzy­deł­ku wy­ko­na­ła ‌Mi­re­la ‌Tom­czyk

Co­py­ri­ght © by ‌Zdzi­sław Skrok

Co­py­ri­ght © ‌by ‌Wy­daw­nic­two ‌ISKRY, War­sza­wa ‌2012 ‌

ISBN ‌978-83-244-0284-7

Wy­daw­nic­two ISKRY ‌

ul. Smol­na 11, ‌00-375 War­sza­wa

tel./faks (22) ‌827 94 15

iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład ‌wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. ‌z o.o.

WSTĘP

Świat, któ­ry ‌nas ota­cza, ‌zło­żo­ny jest z przed­mio­tów, ‌czy­li z czą­stek ‌i form nie­oży­wio­nej ma­te­rii, ‌oraz z istot ‌ży­wych. Do tych ‌ostat­nich na­le­ży rów­nież ‌czło­wiek, isto­ta ‌w ko­smo­sie ‌wy­jąt­ko­wa, bo ‌zdol­na ‌do ‌wy­twa­rza­nia ‌no­wych, ‌nie­zna­nych ‌do­tych­czas form i za­sto­so­wań ma­te­rii. ‌Czło­wiek jest wy­na­laz­cą, wy­twór­cą ‌i użyt­kow­ni­kiem ar­te­fak­tów, ‌by­tów no­wych, wcze­śniej ‌nie­ob­ja­wio­nych, jest pro­du­cen­tem ‌rze­czy. ‌Wbrew po­tocz­nym iden­ty­fi­ka­cjom ‌i słow­ni­ko­wym uprosz­cze­niom ‌rzecz to nie to ‌samo, co ‌przed­miot. Rzecz na­le­ży wy­łącz­nie ‌do ‌świa­ta czło­wie­ka, do kró­le­stwa ‌jego kul­tu­ry, świa­ta bę­dą­ce­go ‌pro­win­cją wy­łącz­nie czło­wie­czą ‌i au­to­no­micz­ną. Przed­miot to skład­nik ‌przy­ro­dy za­sta­nej ‌przez czło­wie­ka i użyt­ko­wa­nej ‌przez nie­go zgod­nie ‌z wła­sny­mi moż­li­wo­ścia­mi ‌i po­trze­ba­mi. To ‌z przed­mio­tów ‌po­wsta­ją rze­czy, nig­dy ‌od­wrot­nie. Od­kąd czło­wiek uczy­nił ‌kęs ma­te­rii ar­te­fak­tem, ‌na za­wsze już po­nie­sie ‌on jego zna­mię, na ‌za­wsze po­zo­sta­nie rze­czą. Na­wet ‌je­śli ‌jako śmieć ‌wy­łą­czo­ny ‌zo­sta­nie ‌z obie­gu ży­cia ‌i usu­nię­ty w mrocz­ne ot­chła­nie pod­ziem­ne­go ‌świa­ta umar­łych.

Wszyst­ko za­czę­ło się przed mi­lio­na­mi lat, gdy nasz pół­zwie­rzę­cy przo­dek do­brze już so­bie zna­nym spo­so­bem, tak jak to czy­nią do dziś jego mał­pi krew­nia­cy, za­miast nad­we­rę­żać kru­che zęby i łam­li­we pa­zu­ry, wpadł na po­mysł, aby roz­bić szcze­gól­nie sma­ko­wi­ty orzech, któ­ry nie­spo­dzie­wa­nie wpadł mu w ręce, uży­wa­jąc ka­mie­nia. Nic w tym nie było nad­zwy­czaj­ne­go po­nad to, że ów pod­nie­sio­ny z ło­ży­ska stru­mie­nia oto­czak szcze­gól­nie przy­padł na­sze­mu przod­ko­wi do gu­stu, gdyż obi­ja­jąc się o inne oto­cza­ki, nie­sio­ny gwał­tow­nym nur­tem se­zo­no­wej rze­ki, utra­cił swą obłą po­stać i po­ja­wi­ły się na nim ostre kra­wę­dzie nad­zwy­czaj uży­tecz­ne przy roz­bi­ja­niu i ka­wał­ko­wa­niu sko­ru­py orze­cha. Z tej ra­cji nasz przo­dek po­sta­no­wił za­cho­wać ów ka­mień, za­brał go do obo­zo­wi­ska i uży­wał też do in­nych ce­lów, na przy­kład do zdzie­ra­nia kory z mło­dych pę­dów drze­wa dla wy­do­by­cia sma­ko­wi­tej mia­zgi. I tak się zżył z tym po­ręcz­nym przed­mio­tem, że już się z nim nie roz­sta­wał i co­raz zręcz­niej nim ope­ro­wał. Pew­ne­go dnia, przy­glą­da­jąc mu się uważ­nie, wpadł na po­mysł, aby go udo­sko­na­lić. Spo­strzegł, że tak uży­tecz­na przy roz­bi­ja­niu i ście­ra­niu kra­wędź może być jesz­cze bar­dziej efek­tyw­na, gdy zo­sta­nie uwy­dat­nio­na i za­ostrzo­na z prze­ciw­le­głej stro­ny. Nie na­my­śla­jąc się dłu­go, ujął inny ka­mień i ude­rzył tak, że gdy od­padł odłu­pek, ufor­mo­wał świe­że ostrze. Po­my­ślał, że do­brze mu idzie, i ude­rzył jesz­cze raz. Zo­ba­czył, że ostrze sta­ło się jesz­cze pięk­niej­sze. Wie­dział już, że przy­da mu się do wszyst­kie­go, co do­tych­czas ro­bił, i być może po­sze­rzy za­kres jego moż­li­wo­ści. Tak na­stą­pił w hi­sto­rii czło­wie­ka mo­ment naj­bar­dziej do­nio­sły, z przed­mio­tu po­wsta­ła rzecz, z na­tu­ry na­ro­dzi­ła się kul­tu­ra, a zwie­rzę zmie­ni­ło się w czło­wie­ka.

W dzie­jach ko­smo­su zda­rze­nie to prze­szło­by jed­nak bez echa, w koń­cu od za­ra­nia dzie­jów na­stę­pu­ją w nim erup­cje ge­nial­ne­go sza­leń­stwa, po któ­rych jed­nak nic nie po­zo­sta­je poza cien­ką war­stwą geo­lo­gicz­nych osa­dów. W tym wy­pad­ku było jed­nak in­a­czej, wy­ła­nia­ją­cy się ze zwie­rzę­co­ści nasz przo­dek za­cho­wał rów­nież odro­bi­nę ge­nial­no­ści, bo nie tyl­ko wy­pro­du­ko­wał ar­te­fakt, ale też za­pa­mię­tał tę nie­ła­twą czyn­ność tak da­le­ce, że mógł ją póź­niej wie­lo­krot­nie po­wta­rzać, pro­du­ku­jąc nowe eg­zem­pla­rze ka­mien­nych na­rzę­dzi. Naj­bar­dziej ge­nial­ne było to, że po­tra­fił na­uczyć tej czyn­no­ści in­nych człon­ków hor­dy, w tym tak­że swo­je dzie­ci, któ­re tę umie­jęt­ność udo­sko­na­li­ły i po­nio­sły, przy oka­zji wy­naj­du­jąc nie­odzow­ną do prze­ka­zu ar­ty­ku­ło­wa­ną mowę, aż na próg na­szych cza­sów. Naj­daw­niej­sze, po­cho­dzą­ce sprzed 2,6 mi­lio­nów lat ma­te­rial­ne świa­dec­twa tego ko­smicz­ne­go prze­ło­mu, odłup­ko­we na­rzę­dzia słu­żą­ce do kro­je­nia zwie­rzę­cej tu­szy, od­na­le­zio­no na te­re­nie Etio­pii. Ana­li­zy tra­se­olo­gicz­ne (ba­da­nia śla­dów me­cha­nicz­nej ob­rób­ki i zu­ży­cia) wy­ka­za­ły, że są to ce­lo­wo i prze­myśl­nie wy­twa­rza­ne i in­ten­syw­nie użyt­ko­wa­ne na­rzę­dzia. Ozna­cza to rów­nież, iż idea ich wy­pro­du­ko­wa­nia za­ist­nia­ła w umy­śle ich pro­du­cen­ta, za­nim po­wsta­ły w for­mie ma­te­rial­nej. Ich twór­ca przed pod­ję­ciem pra­cy wie­dział, ja­kie­go noża po­trze­bu­je, aby z tu­szy pa­dłej an­ty­lo­py wy­kro­ić sma­ko­wi­ty ką­sek. Za­pla­no­wał i prze­wi­dział też, z ja­kie­go su­row­ca ów nóż wy­pro­du­ku­je, jaką za­sto­su­je tech­ni­kę, czy­li w jaki spo­sób ude­rzy w oto­czak, aby od­padł od nie­go ostro­kra­wę­dzia­sty odłu­pek. Jego umysł był więc już ludz­ki, zdol­ny do my­śle­nia abs­trak­cyj­ne­go, twór­cze­go, wy­obra­że­nio­we­go. Od tej pory szlak pro­wa­dzą­cy ku na­szym cza­som był już wy­zna­czo­ny. Z za­ostrzo­ne­go oto­cza­ka po­wsta­ły ko­lej­ne przed­mio­ty bu­du­ją­ce wiel­kość czło­wie­ka w świe­cie: cio­sło, tłuk, sie­kie­ra, mo­ty­ka. Po­ja­wi­ło się uni­wer­sal­ne na­rzę­dzie, za­ostrzo­ny, ufor­mo­wa­ny ka­mień, twór obcy w na­tu­rze, bę­dą­cy na nią za­ma­chem, bo­ską uzur­pa­cją, wy­twór bę­dą­cy pierw­szym wtar­gnię­ciem ludz­kiej umie­jęt­no­ści i wy­obraź­ni w świat od­wiecz­nej, ko­smicz­nej ma­te­rii. Świa­dec­two pierw­sze­go prze­bły­sku ludz­kiej świa­do­mo­ści w nie­ludz­kim do­tąd wszech­świe­cie.

Tak zro­dzi­ła się rzecz, pro­dukt ludz­kiej po­trze­by, umie­jęt­no­ści i wy­obraź­ni. To dzię­ki niej sta­li­śmy się w peł­ni ludź­mi i dzię­ki niej za­wład­nę­li­śmy świa­tem. Stwo­rzy­li­śmy kul­tu­ry i cy­wi­li­za­cje, zbu­do­wa­li­śmy nie­na­tu­ral­ny świat zło­żo­ny z ar­te­fak­tów uła­twia­ją­cych ży­cie – do­mów, po­jaz­dów, ubrań i na­rzę­dzi – sztucz­ne śro­do­wi­sko, bez któ­re­go dziś szyb­ko by­śmy wy­gi­nę­li, choć nasi od­le­gli przod­ko­wie po­tra­fi­li jesz­cze da­wać so­bie radę bez nie­go. „Czło­wiek czy­nu – pi­sze Oswald Spen­gler – żyje wśród rze­czy. Nie po­trze­bu­je żad­nych do­wo­dów [że jego ży­cie jest do­bre], a czę­sto ich na­wet nie ro­zu­mie”. W ten spo­sób ufor­mo­wał się gło­szo­ny przez Mar­ti­na He­ideg­ge­ra ko­smicz­ny  c z w o r o k ą t  i jego wi­do­my  ś w i a t o o b r a z  – by­to­wa­nie Lu­dzi śmier­tel­nych na Zie­mi, pod Nie­bem w ob­li­czu Istot bo­skich. Wte­dy też rzecz zy­ska­ła wresz­cie na­leż­ną jej ran­gę, po­bra­ta­ła się z czło­wie­kiem. „Ro­zu­mie­my rze­czy – mówi He­ideg­ger – za­cho­wu­jąc się wo­bec nich w pe­wien spo­sób, w pe­wien spo­sób eg­zy­stu­jąc. Tak po­ję­te ro­zu­mie­nie sta­no­wi pod­sta­wę wszel­kie­go kon­tak­tu z tym, co ist­nie­je – nie tyl­ko po­tocz­ne­go do­świad­cze­nia”. Bo „każ­da rzecz użyt­ko­wa od­sy­ła do po­słu­gu­ją­cej się nią oso­by, do jej dzia­łań, ce­lów, pra­gnień”. Fi­lo­zo­fia He­ideg­ge­ra jest peł­na za­wi­ło­ści i nie bez pew­nej ra­cji Carl Gu­stav Jung, psy­cho­log i hi­sto­rio­zof, twier­dził, że my­śle­nie au­to­ra Sein und Zeit jest „na wskroś neu­ro­tycz­ne i wy­wo­dzi się z sza­leń­stwa, na któ­re ów cier­pi”. Jego sa­me­go zresz­tą o to samo po­ma­wia­no. Szcze­gól­nie, gdy opo­wia­dał o swych snach i wi­dze­niach, któ­re w nich na­po­ty­kał. Wię­cej ra­cji mógł mieć ich mistrz, Nie­tz­sche, gdy, bę­dąc już na przed­po­lu sza­leń­stwa, od­krył, że przez całe ży­cie naj­bar­dziej po­moc­ny­mi i naj­mniej ka­pry­śny­mi to­wa­rzy­sza­mi ludz­kiej wę­drów­ki są wła­śnie rze­czy. Dla­te­go wo­łał: „Niech ra­czej rze­czy niż lu­dzie przy­jaź­nią się z nami. Wię­cej praw­dzi­wych rze­czy! Trze­ba po­cze­kać, co z tego wy­ro­śnie”. Do­cho­dze­nie do praw­dy o na­ro­dzi­nach i isto­cie czło­wie­czeń­stwa bywa więc za­ję­ciem ry­zy­kow­nym, a in­ten­syw­ność umy­sło­wej pra­cy nie­bez­piecz­nie ba­lan­su­je na gra­ni­cy sza­leń­stwa, któ­re za­zwy­czaj bywa ukry­tą furt­ką do zgłę­bie­nia praw­dzi­wej ta­jem­ni­cy czło­wie­ka.

Dziś jed­no jest pew­ne, rze­czy stwo­rzo­ne przez czło­wie­ka nie po­zo­sta­wa­ły mu ule­głe. One rów­nież mia­ły swo­je ży­cie i swo­ją moc. Sku­tecz­nie wpły­wa­ły na swe­go wy­twór­cę, for­mo­wa­ły go i okre­śla­ły. De­cy­do­wa­ły o ja­ko­ści jego ży­cia i my­śle­nia, ale też po­mna­ża­ły i roz­wi­ja­ły jego czło­wie­czeń­stwo, bo to one, daw­niej i obec­nie, czy­nią z nas lu­dzi. Ta­kie sprzę­że­nie obo­wią­zy­wa­ło przez ty­siąc­le­cia, przy­no­sząc ko­rzy­ści oby­dwu stro­nom. Rze­czy mo­gły się mno­żyć i do­sko­na­lić, a czło­wiek dzię­ki temu żył le­piej i mą­drzej. Do­pie­ro od nie­daw­na ta od­wiecz­na współ­pra­ca i rów­no­wa­ga zo­sta­ła za­kłó­co­na. Rze­czy wy­mknę­ły się spod na­szej kon­tro­li. Co wię­cej, po­czę­ły uzur­po­wać so­bie wła­dzę nad nami i czy­nią to na­der spraw­nie. Owład­nię­ci nie­po­ha­mo­wa­ną chę­cią ich po­sia­da­nia i uży­wa­nia nie za­uwa­ży­li­śmy, że tak na­praw­dę to one nas po­sia­da­ją, a na­sza rola spro­wa­dzo­na zo­sta­ła do funk­cji wy­twa­rza­nia jak naj­więk­szej ich ilo­ści w nie­zli­czo­nych od­mia­nach oraz do ich gro­ma­dze­nia, ob­słu­gi, utrzy­my­wa­nia, kon­ser­wo­wa­nia, użyt­ko­wa­nia.

Ist­nie­nie rze­czy jest nie do po­my­śle­nia bez czło­wie­ka – ich wy­twór­cy. Nie bez ra­cji są też ci, któ­rzy twier­dzą, że w na­szych cza­sach czło­wie­ka moż­na rów­nie do­brze de­fi­nio­wać jako zwy­czaj­ny do­da­tek do rze­czy. Już w po­ło­wie XIX wie­ku, gdy se­ryj­ne, ma­so­we wy­twa­rza­nie rze­czy do­pie­ro się roz­po­czy­na­ło, pi­sał o tym piew­ca wol­no­ści i pro­sto­ty Hen­ry Tho­re­au, twier­dząc, że na­wet w jego cza­sach „lu­dzie za­czy­na­ją być na­rzę­dzia­mi swo­ich na­rzę­dzi”. Jego men­tor i przy­ja­ciel Ralph Wal­do Emer­son twier­dził, iż „nie­gdyś czło­wiek był wszyst­kim, obec­nie jest do­dat­kiem do rze­czy, kimś zbęd­nym”. Ubo­le­wał nad tym pół wie­ku póź­niej po­eta Ra­iner Ma­ria Ril­ke, pi­sząc, że Jesz­cze dla na­szych dziad­ków «dom», «stud­nia», zna­jo­ma dzwon­ni­ca, ba – wła­sne ubra­nie i płaszcz były czymś nie­skoń­cze­nie wię­cej, nie­skoń­cze­nie le­piej zna­jo­mym; nie­mal każ­da rzecz – na­czy­niem, w któ­rym znaj­do­wa­li coś ludz­kie­go i coś ludz­kie­go skła­da­li. Te­raz pcha­ją się tu przez oce­an, z Ame­ry­ki, rze­czy pu­ste i obo­jęt­ne, rze­czy po­zor­ne, atra­py ży­cia…”. Gdy­by uj­rzał dzi­siej­szy świat wy­peł­nio­ny mi­lio­na­mi rze­czy ano­ni­mo­wych, jed­no­ra­zo­wych, pu­stych i zbęd­nych, a po­śród nich ogar­nię­tych pra­gnie­niem ich po­sia­da­nia wy­twór­ców i użyt­kow­ni­ków, uznał­by nas za sza­leń­ców i po­tę­pień­ców, nie­wol­ni­ków ciem­nej mocy. Wszyst­ko to zresz­tą prze­wi­dział już wcze­śniej ge­nial­ny Nie­tz­sche, ubo­le­wa­jąc, że te­raz „je­ste­śmy już tyl­ko po­lem upraw­nym dla rze­czy”.

Śmia­łą pró­bę za­ra­dze­nia temu ko­smicz­ne­mu skan­da­lo­wi ogło­sił Ka­rol Marks, uzna­jąc, że po­wo­dem spo­łecz­ne­go znie­wo­le­nia jest przede wszyst­kim za­własz­cze­nie rze­czy przez nie­wiel­ką gru­pę lu­dzi, ich kon­su­men­tów i wła­ści­cie­li środ­ków pro­duk­cji. Zja­wi­sko to na­zwał alie­na­cją, a po­le­gać mia­ło ono na tym, że więk­szość spo­łe­czeń­stwa, po­mi­mo że wy­twa­rza owe rze­czy w fa­bry­kach i warsz­ta­tach, w zni­ko­mym je­dy­nie za­kre­sie uczest­ni­czy w kon­su­mo­wa­niu wy­two­rów swych rąk. Tak – we­dług Mark­sa – ujaw­nia się spo­łecz­ny i eko­no­micz­ny skan­dal – alie­na­cja rze­czy od ich „pa­ste­rzy” – wy­twór­ców. Na­pra­wie­nie tego błę­du, czy­li od­bu­do­wa­nie ser­decz­nych związ­ków lu­dzi i rze­czy, we­dług au­to­ra Ma­ni­fe­stu ko­mu­ni­stycz­ne­go jest nad­zwy­czaj pro­ste, na­le­ży ode­brać fa­bry­kan­tom za­własz­czo­ne przez nich środ­ki pro­duk­cji, a rze­czy po rów­no i spra­wie­dli­wie roz­dzie­lić po­mię­dzy rze­czy­wi­stych wy­twór­ców, czy­li ro­bot­ni­ków fa­brycz­nych, chło­pów i rę­ko­dziel­ni­ków. Teza Lesz­ka Ko­ła­kow­skie­go, rze­tel­ne­go ucznia, a póź­niej kry­ty­ka Mark­sa i mark­si­zmu, że „spo­za suk­ce­sów wła­dzy nad rze­cza­mi wy­zie­ra nie­ustan­nie zgry­zo­ta nie­za­spo­ko­je­nia”, jest tyl­ko skwi­to­wa­niem od daw­na wia­do­me­go pro­ce­su. Rów­no­cze­śnie jed­nak pol­ski fi­lo­zof pod­kre­śla, że rzecz jest naj­waż­niej­szym i po­nad­cza­so­wym no­śni­kiem na­sze­go czło­wie­czeń­stwa, kon­dy­cji wy­jąt­ko­wej w świa­to­wym zbio­ro­wi­sku istot. Przy oka­zji wy­ra­ża też me­ta­fi­zycz­ny żal nad kru­cho­ścią ludz­kie­go je­ste­stwa. „Je­śli świat skła­da się z lu­dzi i rze­czy i je­śli ode­rwa­ne od osob­ni­ków ludz­kich idee są tyl­ko rze­cza­mi, to nie­spra­wie­dli­wość krzy­czą­cą ujaw­nia ba­nal­na re­flek­sja, co każe uznać, iż w po­rząd­ku na­ro­dzeń i uni­ce­stwień rze­czy od lu­dzi o tyle są trwal­sze” (Hor­ror me­ta­phy­si­cus). Bo czło­wiek – do­po­wiedz­my – sta­rze­jąc się, tra­ci na war­to­ści, a szla­chet­ne rze­czy zy­sku­ją. Do tej la­men­ta­cji Ko­ła­kow­ski do­da­je też jak­że ak­tu­al­ną dziś prze­stro­gę: „Obo­jęt­ność świa­ta pró­bu­je­my po­ko­nać przez żą­dzę po­sia­da­nia rze­czy […]. Oto­czo­ny rze­cza­mi, do któ­rych zbio­ro­wość przy­zna­je mi pra­wo wy­łącz­ne, za­nu­rzam się w złu­dze­niu, iż do­świad­czam in­tym­ne­go po­ro­zu­mie­nia z mo­imi po­sia­dło­ścia­mi, iż ogar­niam je sobą i prze­no­szę w pole oso­bo­we­go ist­nie­nia, gdzie opa­da z nich rze­czo­we okry­cie i od­sła­nia się qu­asi-ludz­ka zdol­ność do za­ży­ło­ści ze mną”. To jed­nak – do­po­wia­da – tyl­ko złu­dze­nie, pra­gnie­nie nie­ma­ją­ce szans na speł­nie­nie w na­szych cza­sach, gdy re­la­cje lu­dzi i rze­czy ule­gły ra­dy­kal­nej od­mia­nie (Obec­ność mitu). Bo w koń­cu wszy­scy zbli­ża­my się do kre­su i nad­cho­dzi czas roz­sta­nia. Na tam­tą stro­nę pój­dzie­my sami. Bro­ni­my się przed tym, pró­bu­je­my wzo­rem pra­dzie­jo­wych przod­ków za­brać do gro­bu rze­czy naj­bliż­sze lub naj­bar­dziej przy­dat­ne w ży­ciu po­śmiert­nym. Na próż­no. Wszyst­ko, co łą­czy­ło nas z rze­cza­mi, po­win­ni­śmy po­zo­sta­wić po tej stro­nie. Mą­drzy lu­dzie opo­wia­da­ją o tym od daw­na, choć szcze­gól­nie w na­szych cza­sach, zdo­mi­no­wa­nych przez po­spo­li­tą ma­te­rię, nie­wie­lu chce ich słu­chać. Mało kto miał też od­wa­gę prze­my­śleć zwię­złą sen­ten­cję chiń­skie­go mi­strza Lao-tsy i wy­pro­wa­dzić z niej prak­tycz­ne wnio­ski o tym, że gro­ma­dze­nie za­wsze jest roz­pro­sze­niem, że do rze­czy nie po­win­ni­śmy się zbyt moc­no przy­wią­zy­wać, a pod ko­niec ziem­skiej wę­drów­ki naj­le­piej je roz­dać, wpra­wić je znów w ko­smicz­ną wi­rów­kę albo urzą­dzić wiel­ką ucztę i umie­ścić na sto­sie ca­ło­pal­nym.

Fry­de­ryk Nie­tz­sche, ge­niusz no­wo­żyt­nej Eu­ro­py, i w tej kwe­stii idzie nam z po­mo­cą: „Mó­wić ro­bot­ni­kom, że po­win­ni oszczę­dzać itd., to nie­do­rzecz­ność. Po­win­no się ich uczyć, by uży­wa­li ży­cia, mie­li małe po­trze­by, byli za­do­wo­le­ni, moż­li­wie naj­mniej się ob­cią­ża­li (ko­bie­tą i dziec­kiem), nie pili, krót­ko mó­wiąc, żeby żyli fi­lo­zo­ficz­nie, pra­cę re­du­ko­wa­li do nie­zbęd­ne­go mi­ni­mum, kpi­li ze wszyst­kie­go, żyli cy­nicz­nie i po epi­ku­rej­sku. Fi­lo­zo­fia na­le­ży do tego krę­gu”. Z po­mo­cą z ot­chła­ni cza­su przy­cho­dzi mu Lao-tsy, gdy po­wia­da, że Wiel­ki Mę­drzec, czy­li po­ten­cjal­nie każ­dy z nas, gdy tyl­ko po­sią­dzie mą­drość, „żyje jak dzi­ka prze­piór­ka i żywi się jak kar­mio­ne przez ro­dzi­ców pi­sklę. Po­ru­sza się jak ptak i nie po­zo­sta­wia po so­bie śla­du”. Bo:

Sto­kroć le­piej się po­wstrzy­mać niż lgnąć

Do wszyst­kie­go, cze­go się pra­gnie.

Dzia­łaj, bądź ener­gicz­ny i za­rad­ny,

Ale nie za dłu­go.

Nie bę­dziesz pa­nem swo­je­go domu,

Je­śli zbyt wie­le w nim na­gro­ma­dzisz.

W koń­cu oka­zu­je się, że ży­cie to nie jest coś do zdo­by­cia, ale nie­ustan­na ta­jem­ni­ca. Rze­czy od­gry­wa­ją w nim taką samą rolę jak lu­dzie, a skut­ki wza­jem­nej ich współ­pra­cy są za­wi­łe, za­ska­ku­ją­ce, nie­prze­wi­dy­wal­ne. Wie­dzie­li o tym ży­dow­scy cha­sy­dzi, mi­strzo­wie bez­po­śred­nich roz­mów z rze­cza­mi, dla­te­go bacz­ną uwa­gę zwra­ca­li na to, co one mają nam do po­wie­dze­nia, ba­da­li ich kon­fi­gu­ra­cje, sta­ran­nie roz­dzie­la­li ich płeć, god­ność, na­stro­je i emo­cje, cze­ka­li na po­ucze­nie, ob­ja­wie­nie skry­wa­nej praw­dy. Tyl­ko tak moż­na wy­tłu­ma­czyć fakt, że oni – po­bra­tym­cy rze­czy – w chwi­li Za­gła­dy, gdy przy­szło im (a ra­czej ich nie­do­bit­kom) ucie­kać z Eu­ro­py, któ­ra po­pa­dła w sza­leń­stwo nisz­cze­nia lu­dzi i ich do­rob­ku, za­bra­li ze sobą do Ame­ry­ki rzecz naj­waż­niej­szą i naj­bar­dziej wy­mow­ną, choć dla in­nych nie­wta­jem­ni­czo­nych – ba­nal­ną. Było to krze­sło, na któ­rym za­sia­dał mą­dry rebe Na­chman z Bra­cła­wia (1772-1811), do któ­re­go piel­grzy­mo­wa­li Ży­dzi z ca­łej Ukra­iny. O radę po la­tach zwra­cał się rów­nież Zbi­gniew Her­bert w wier­szu Pan Co­gi­to szu­ka rady:

boli mnie ser­ce rabi

mam kło­po­ty

może by mi po­ra­dził Rabi Na­chman

ale jak mam go zna­leźć

wśród tylu po­pio­łów.

Ale na­wet ułom­ki, sko­ru­py, pro­chy i odłup­ki – okru­chy rze­czy – też mają swą wiel­ką war­tość. To wła­śnie one mają je­dy­ną moż­li­wość, by po­nieść pa­mięć o nas i na­szym świa­to­wym ist­nie­niu. Tak jak je­dy­nym świa­dec­twem po set­kach po­ko­leń na­szych ano­ni­mo­wych przod­ków z epok przed­pi­śmien­nych są zgłę­bia­ne dziś przez ar­che­olo­gów pra­hi­sto­rycz­ne po­pio­ły i sko­ru­py. Rzecz, naj­wier­niej­szy nasz so­jusz­nik i po­wier­nik, świa­dek tego, że ist­nie­li­śmy. W wy­mia­rze ko­smicz­nym to nie­ma­ło, dla­te­go na­sze po­bra­tym­stwo z rze­czą war­te jest przy­po­mnie­nia. Za­le­cał to już daw­no Ary­sto­te­les, twier­dząc, że „czło­wiek jest je­dy­nym zwie­rzę­ciem zdol­nym do mó­wie­nia o rze­czach”.

CZĘŚĆ IWymowność rzeczyKŁOPOT Z MATERIĄ

Nieg­dyś rze­czy były czymś wię­cej niż tyl­ko uży­tecz­ny­mi na­rzę­dzia­mi, atrak­cyj­ny­mi ga­dże­ta­mi, błysz­czą­cy­mi za­baw­ka­mi po­nęt­nie spo­glą­da­ją­cy­mi na nas ze skle­po­wych wi­tryn. Mia­ły swą po­za­ma­te­rial­ną war­tość i po­nad­ludz­ką po­wa­gę, bo nio­sły w so­bie bo­ską cząst­kę i to od nich w spo­sób re­al­ny i nie­odwo­łal­ny uza­leż­nio­ne było prze­trwa­nie ro­dza­ju ludz­kie­go, jego za­do­mo­wie­nie w świe­cie. Dla­te­go rze­czy były straż­ni­ka­mi i no­śni­ka­mi ży­cia, ma­te­rial­nym wi­do­mym zna­kiem świę­to­ści, po­sta­cią świa­tów re­al­nych, ale nie­wi­dzial­nych, tak­że we­hi­ku­łem umoż­li­wia­ją­cym po­dró­żo­wa­nie w tam­te po­za­ziem­skie re­jo­ny. Mia­ły iskrę trans­cen­den­cji, były z tego świa­ta, ale wy­chy­la­ły się na świat tam­ten, za ho­ry­zon­tem, za mgnie­niem po­wiek i za­cho­dem słoń­ca. Tam­ten świat dla daw­nych lu­dzi był rów­nie albo na­wet bar­dziej re­al­ny niż na­ma­cal­na co­dzien­ność. Jesz­cze sta­ro­żyt­ni Gre­cy epo­ki ar­cha­icz­nej żyli, pra­co­wa­li, wal­czy­li, ro­dzi­li się i umie­ra­li tyl­ko po to, aby od­pra­wiać ob­rzę­dy, czy­li prze­kra­czać gra­ni­ce tego świa­ta i wę­dro­wać po ścież­kach świa­ta tam­te­go, bar­dziej po­żą­da­ne­go i speł­nia­ją­ce­go ludz­kie pra­gnie­nia albo tyl­ko ma­rze­nia. Ta­kie trans­gre­sje były na po­rząd­ku dzien­nym, świat na­ła­do­wa­ny był du­cho­wo­ścią, któ­ra wy­zie­ra­ła ze wszyst­kich sta­nów ma­te­rii; ka­mie­nie mó­wi­ły do tych, któ­rzy po­tra­fi­li słu­chać, a ścież­ki wio­dą­ce do gór­nych świa­tów były licz­ne i uczęsz­cza­ne. Drze­wa, zwie­rzę­ta, na­rzę­dzia, okrę­ty, na­wet mie­cze i oszcze­py mia­ły du­sze i prze­ma­wia­ły bez skrę­po­wa­nia do tych, któ­rzy chcie­li słu­chać. Sny, me­dy­ta­cyj­ne wi­zje, ta­jem­ni­cze spo­tka­nia na pust­ko­wiach, gło­do­we i nar­ko­tycz­ne ob­ja­wie­nia wska­zy­wa­ły dro­gę. Nie­po­rad­ni i za­gu­bie­ni sko­rzy­stać mo­gli z usług sza­ma­nów, zna­cho­rów, za­kli­na­czy i spe­cja­li­stów od pod­nieb­nych lo­tów. Rze­czy były świę­te, bo ich po­ja­wie­nie się było w wy­mia­rze ko­smicz­nym wy­da­rze­niem nie­zwy­kłym. Wszak moc stwór­cza, szcze­gól­nie gdy idzie o po­wo­ły­wa­nie no­wych ro­dza­jów by­tów, przy­słu­gi­wa­ła do­tych­czas wy­łącz­nie bo­gom. Czło­wiek od po­cząt­ku nie był w tym dzie­le bra­ny pod uwa­gę. A jed­nak wy­ko­rzy­stał – choć tyl­ko w wy­mia­rze ziem­skim – i roz­wi­nął wsz­cze­pio­ną mu iskrę bo­sko­ści i sam stał się twór­cą, pro­du­cen­tem rze­czy. I to one – nowe byty po­wsta­ją­ce i ist­nie­ją­ce je­dy­nie dzię­ki mocy twór­czej czło­wie­ka – naj­do­bit­niej świad­czą o jego czło­wie­czeń­stwie, o wy­jąt­ko­wym miej­scu w świe­cie przy­ro­dy oży­wio­nej na tej pla­ne­cie. Cy­wi­li­za­cja, któ­rą stwo­rzył, jest jego ory­gi­nal­nym wkła­dem w dzie­ło róż­no­rod­no­ści by­tów. Bo­go­wie nig­dy mu jed­nak tego nie wy­ba­czy­li, dla­te­go za­sia­li w jego ser­cu drę­czą­ce go po na­sze dni wąt­pli­wo­ści. Cho­dzi o sto­su­nek do świa­ta ma­te­rii, jej wa­lo­ry­za­cji w per­spek­ty­wie du­cho­wej. Czy ma­te­ria, któ­ra prze­cież jest na­szym pod­sta­wo­wym i co­dzien­nym do­świad­cze­niem, na­szym ży­ciem, po­kar­mem i pra­cą, jest do­bra, war­to­ścio­wa, uży­tecz­na dla naj­wyż­szych, du­cho­wych po­trzeb czło­wie­ka? Czy też prze­ciw­nie, sta­no­wi dlań za­gro­że­nie, uni­ce­stwie­nie, du­cho­we po­mniej­sze­nie?

Wbrew ma­te­ria­li­stycz­nym uprosz­cze­niom czło­wiek nie jest tyl­ko wy­twór­cą ar­te­fak­tów i nie jest nim przede wszyst­kim; nie z tego wy­ni­ka jego czło­wie­czeń­stwo. Nie­kie­dy ten wła­śnie ma­te­rial­ny aspekt jego ist­nie­nia prze­ra­ża go i iry­tu­je. Wy­ra­zem tych wąt­pli­wo­ści, do­cie­kań i po­dej­rzeń była myśl ma­ni­chej­ska, sta­now­czo pod­kre­śla­ją­ca du­alizm świa­ta: du­cho­we­go (bo­skie­go) i ma­te­rial­ne­go (ludz­kie­go), po­gar­dza­ją­ca, wręcz ne­gu­ją­ca war­tość tego ostat­nie­go, przy­pi­su­ją­ca mu je­dy­nie ce­chy dia­bel­skie, grzesz­ne i de­struk­cyj­ne. W taki po­nu­ry świat wrzu­co­ny zo­stał czło­wiek na sku­tek grze­chu i wła­snej nie­wie­dzy, nad­mier­ne­go przy­wią­za­nia do wi­dzial­nej, zmy­sło­wej ma­te­rial­no­ści. Jego ży­cie na zie­mi mia­ło być tyl­ko nie­skoń­czo­nym cier­pie­niem, pre­fi­gu­ra­cją mąk pie­kiel­nych. Bóg w swym mi­ło­sier­dziu nie po­rzu­cił jed­nak czło­wie­ka cał­ko­wi­cie. Wy­słał anio­ły, aby ura­to­wa­ły go od ka­ta­stro­fy, do któ­rej zmie­rzał, i na­mó­wi­ły do po­wro­tu do utra­co­ne­go bo­skie­go sta­nu sprzed uwie­dze­nia przez ma­te­rię. Anio­ło­wie ro­bią, co mogą, ale czło­wiek jest krnąbr­ny, ze­psu­ty, ła­two ule­ga pro­stac­kim po­ku­som i po­mi­mo nie­zli­czo­nych przy­krych do­świad­czeń nie tyl­ko nie za­mie­rza po­rzu­cić ma­te­rii, ale co­raz bar­dziej za­pa­da się w jej grzą­ską ot­chłań. Ra­tun­kiem oka­zać może się gno­za, czy­li pew­na i sku­tecz­na wie­dza (gr. gno­sis – wie­dza) o na­tu­rze świa­ta, o dia­bel­skiej na­tu­rze ma­te­rii. Ujaw­nia ona nie tyl­ko całą i ab­so­lut­ną praw­dę o na­tu­rze ludz­kie­go by­to­wa­nia, wska­zu­je też dro­gę wy­zwo­le­nia się z tej nie­wo­li i osią­gnię­cie zba­wie­nia. Jest naj­pew­niej­szą, choć nig­dy nie­zre­ali­zo­wa­ną, me­to­dą sa­mo­zba­wie­nia. Po­mi­mo świe­tla­nych za­chęt i wstrzą­sa­ją­cych eg­zem­plów rzad­ko bo­wiem wzbu­dza­ła en­tu­zjazm w sze­ro­kich krę­gach wier­nych. Za­le­ca­ła asce­zę, wy­zby­cie się rze­czy i dóbr, cał­ko­wi­te od­dzie­le­nie się od świa­ta ma­te­rii – kró­le­stwa sza­ta­na, w któ­rym czło­wiek żyje naj­czę­ściej w okrut­nym wię­zie­niu. Wy­ma­ga­ła też po­wstrzy­ma­nia się od wszel­kich związ­ków sek­su­al­nych, gdyż z po­wo­du cie­le­snych zbli­żeń kró­le­stwo sza­ta­na od­ra­dza się i trwa. Ten ostat­ni wy­móg oka­zy­wał się naj­czę­ściej po­nad moż­li­wo­ści śmier­tel­nych. Dla­te­go ry­zy­ku­jąc wiecz­ne po­tę­pie­nie, lu­dzie nadal brną w mrocz­ną, choć nie­kie­dy też ra­do­sną i uwo­dzi­ciel­ską, kra­inę cie­le­sno­ści, ma­te­rii i rze­czy. Gno­za po­zo­sta­ła je­dy­nie ide­al­ną, dra­stycz­ną pró­bą do­świad­cze­nia sa­me­go sie­bie przez czło­wie­ka, sta­nię­cia twa­rzą w twarz z prze­ra­ża­ją­cą praw­dą bytu. Oka­za­ła się jed­nak tyl­ko sen­nym kosz­ma­rem, z któ­re­go po otrzą­śnię­ciu z ra­do­ścią po­wra­ca­my do do­brze zna­nej co­dzien­no­ści. Bo czło­wiek nig­dy nie po­rzu­ci swe­go miej­sca, na­wet je­śli zna jego ułom­no­ści, bo­wiem in­ne­go świa­ta niż ma­te­rial­ny nie zna i uwa­ża go za naj­lep­szy z moż­li­wych.

Sta­ro­żyt­ni Gre­cy mie­li do ota­cza­ją­ce­go świa­ta sto­su­nek bar­dziej trzeź­wy i prak­tycz­ny. Byli zręcz­ny­mi rze­mieśl­ni­ka­mi, nie oba­wia­li się ma­te­rii i chęt­nie zgłę­bia­li jej taj­ni­ki. Pod­czas zwy­kłej prze­chadz­ki przez ro­dzin­ną wio­skę mo­gli zo­ba­czyć, jak pod zręcz­ny­mi pal­ca­mi ka­mie­nia­rza od­pa­da­ją z krze­mien­ne­go rdze­nia ko­lej­ne wió­ry i wy­ła­nia się ide­al­ny kształt krze­mien­ne­go gro­tu, nie­za­wod­ne­go pod­czas ło­wów, pew­ne­go w krwa­wym boju z pod­stęp­nym na­jeźdź­cą. Je­dy­ny i nie­po­wta­rzal­ny, tak do­sko­na­ły, że naj­lep­si mi­strzo­wie ak­tu­al­nych i przy­szłych cza­sów nig­dy nie by­li­by w sta­nie wy­ko­nać cze­goś lep­sze­go, bo do­sko­na­ło­ści nie moż­na po­pra­wiać. Wi­dzie­li, jak z bez­kształt­nej gli­ny na ob­ro­to­wym kole za każ­dym po­ru­sze­niem dło­ni garn­ca­rza po­wsta­je co­raz do­sko­nal­sza for­ma dzba­na, jak twar­dy, zim­ny mi­ne­rał prze­mie­nia się w roz­ża­rzo­ną płyn­ną masę, a póź­niej wla­ny do od­lew­ni­czej for­my za­sty­ga w kształt nie­za­wod­ne­go to­po­ra albo mi­ster­nie sple­cio­nej bran­so­le­ty. Cu­dow­ny pro­ces trans­mu­ta­cji ma­te­rii od­by­wał się na ich oczach, ale za­wsze był ta­jem­ni­cą. Nie do koń­ca więc mo­gli się czuć – jak my te­raz – pa­na­mi ma­te­rii, dla­te­go na­zy­wa­li ją pro­to hyle, sub­stan­cja pier­wot­na, i ob­da­rza­li wła­ści­wo­ścia­mi or­ga­nicz­ny­mi. Twier­dzi­li, że jej na­tu­ral­ną ce­chą jest dą­że­nie do do­sko­na­ło­ści, do przy­bie­ra­nia form co­raz do­sko­nal­szych, bar­dziej szla­chet­nych, do­sko­na­le wy­od­ręb­nio­nych z bez­kształ­tu. Czy­nu tego zaś do­ko­nać mógł tyl­ko czło­wiek, tyl­ko on po­tra­fi prze­kształ­cić hyle – bez­kształt­ny su­ro­wiec – w doxa – świat form wi­dzial­nych – do­słow­nie w „to, co się uka­zu­je”, w rze­czy do­sko­na­łe, uży­tecz­ne, je­dy­ne. Dla­te­go każ­dy z wy­ro­bów grec­kich rze­mieśl­ni­ków był rę­ko­dzie­łem, no­sił w so­bie ory­gi­nal­ny i nie­po­wta­rzal­ny znak wy­twór­cy i po­szcze­gól­ny okaz, na pierw­szy rzut iden­tycz­ny z in­ny­mi tego sa­me­go ga­tun­ku, był jed­nak inny, nie­po­wta­rzal­ny, in­dy­wi­du­al­ny. No­sił więc w so­bie rów­no­cze­śnie dwa twór­cze pier­wiast­ki – bo­ski i ludz­ki.

Z tego wzglę­du dzie­ło grec­kie­go rze­mieśl­ni­ka było spo­krew­nio­ne z pra­ca­mi bo­gów. Róż­ni­cą był fakt, że bo­go­wie two­rzy­li rze­czy pierw­sze z ni­cze­go oraz idee wszyst­kich in­nych rze­czy, któ­re po­ten­cjal­nie mogą po­ja­wić się na świe­cie aż do jego koń­ca, zaś dzie­ła lu­dzi ujaw­nia­ły się do­pie­ro póź­niej, gdy przy­szło im wy­do­by­wać ową bo­ską for­mę wpi­sa­ną w bry­łę ma­te­rii. Zda­wał so­bie z tego spra­wę Pla­ton, gło­sząc teo­rię bo­skich, ide­al­nych, od­wiecz­nych i nie­zmien­nych pra­wzo­rów rze­czy (eidos), ich ludz­kie re­ali­za­cje były je­dy­nie nie­do­sko­na­ły­mi od­zwier­cie­dle­nia­mi for­my do­sko­na­łej, od­wiecz­nej. Twier­dził, że lu­dzie, po­bra­tym­cy bo­gów, no­szą w swych umy­słach bo­skie idee, dla­te­go garn­carz nie wy­my­śla do­wol­nej for­my na­czy­nia ani ko­wal nie fan­ta­zju­je na te­mat kształ­tu sie­kie­ry. Oni od­twa­rza­ją naj­le­piej, jak po­tra­fią, wsz­cze­pio­ną im w dniu na­ro­dzin do­sko­na­łą for­mę tych wy­two­rów. Ary­sto­te­les wpraw­dzie spro­wa­dził bo­skie idee na zie­mię, uznał, że owa isto­ta rze­czy za­miesz­ku­je w niej sa­mej, a nie w ludz­kim czy też w bo­skim umy­śle, uwa­żał też, że wła­śnie for­ma (mor­fe) wy­od­ręb­nio­na z ma­te­rii pier­wot­nej po­przez świa­do­me dzia­ła­nie czło­wie­ka po­cho­dzi ze świa­ta idei bo­skich.

Rów­no­cze­śnie jed­nak – za­uwa­ża­li Gre­cy – rze­czy, któ­re rze­mieśl­nik po­wo­łu­je na świat, wy­od­ręb­nia z ma­te­rii i się nimi ota­cza, przy­sła­nia­ją mu pier­wot­ną praw­dę, od­dzie­la­ją od od­wiecz­nej rze­czy­wi­sto­ści, bo w koń­cu „to, co się uka­zu­je” (doxa), nie za­wsze jest tym, co ist­nie­je, a zmy­sły, bę­dą­ce w tym za­kre­sie naj­waż­niej­szym na­rzę­dziem po­zna­nia, złu­dę tę jesz­cze bar­dziej po­głę­bia­ją. Dla Pla­to­na ży­wym sym­bo­lem tej złu­dy i za­wod­nych za­bie­gów trans­mu­ta­cji był He­faj­stos, naj­więk­szy na Olim­pie mistrz prze­twa­rza­nia ma­te­rii, umie­ją­cy z zim­ne­go i bez­kształt­ne­go mi­ne­ra­łu wy­ko­nać ta­kie cuda, jak rzu­ca­ją­ca ośle­pia­ją­cy blask zbro­ja Are­sa, boga woj­ny. Po­mi­mo swych ta­len­tów i bo­skiej mocy Wład­ca Kuź­ni był chro­my, a ułom­ność ta wska­zy­wa­ła rów­nież nie­do­sko­na­łość i dwu­znacz­ność jego trans­mu­ta­cyj­nej pro­fe­sji.

To za­ciem­nie­nie praw­dy, jaką skry­wa­ją rze­czy, po­głę­bia jesz­cze ludz­ka skłon­ność do przy­pi­sy­wa­nia rze­czom wła­snych, ukry­tych zna­czeń, prze­słań, sym­bo­li, tre­ści i zna­ków.

Stąd wy­ni­ka po­trze­ba her­me­neu­ty­ki (gr. her­me­ne­in – od­czy­ty­wać, in­ter­pre­to­wać), sztu­ki, któ­rej już Ary­sto­te­les po­świę­cił od­ręb­ny trak­tat i któ­rą uzna­wał za jed­ną z naj­waż­niej­szych umie­jęt­no­ści od­czy­ty­wa­nia ukry­tych sen­sów. Pier­wot­nie słu­ży­ła ona wy­łącz­nie do wła­ści­wej in­ter­pre­ta­cji wy­po­wie­dzi bo­gów, któ­rzy za­zwy­czaj nig­dy nie mó­wi­li wprost i do­słow­nie, ale ra­czej za po­śred­nic­twem na­tchnio­nych wieszcz­ków (gr. man­te­is, stąd sztu­ki man­tycz­ne, czy­li wróż­biar­skie, ale też men­tal­ność i ma­nia) da­wa­li nie­ja­sne, wie­lo­znacz­ne, my­lą­ce zna­ki, po­zo­sta­wia­jąc lu­dziom wła­ści­we od­czy­ta­nie ich zna­cze­nia. Nie za­wsze szło im z tym naj­le­piej, o czym świad­czą naj­słyn­niej­sze przy­pad­ki nie­wła­ści­we­go od­czy­ta­nia wróżb przez Kre­zu­sa i Pyr­ru­sa, wład­ców, któ­rzy utra­ci­li swe kró­le­stwa, a tak­że ży­cie, wsku­tek nie­zro­zu­mie­nia wy­rocz­ni. Dla­te­go i w tej dzie­dzi­nie po­trzeb­ni byli spe­cja­li­ści, naj­lep­si z nich mo­gli po­szczy­cić się bo­skim sta­tu­sem. Prym wiódł Her­mes, któ­ry miał za za­da­nie nie tyl­ko prze­ka­zy­wa­nie wy­ro­ków Apol­li­na i in­nych re­zy­den­tów Olim­pu, ale też ich ob­ja­śnia­nie, wy­kła­da­nie w mo­wie zro­zu­mia­łej dla śmier­tel­nych. Jed­nak­że i on by­najm­niej nie za­mie­rzał uła­twiać ży­cia śmier­tel­nym i jak na boga o stu wcie­le­niach przy­sta­ło, mó­wił nie­ja­sno i wie­lo­znacz­nie. Zo­stał więc nie tyl­ko pa­tro­nem her­me­neu­ty­ki, czy­li umie­jęt­no­ści tłu­ma­cze­nia tego, co za­kry­te, ale też nauk her­me­tycz­nych, czy­li ta­jem­nych, świa­do­mie za­kry­tych i nie­do­stęp­nych dla pro­fa­nów.

Od po­cząt­ków na­szej ery aż po wiek XIX her­me­neu­ty­ka była wy­łącz­nie me­to­dą in­ter­pre­ta­cji Pi­sma Świę­te­go, czy­li od­czy­ty­wa­nia jego tre­ści w hi­sto­rycz­nym kon­tek­ście, ale z uchwy­ce­niem jego sen­su w per­spek­ty­wie współ­cze­snej. Do­pie­ro wie­ki XIX i XX po­sze­rzy­ły krąg za­in­te­re­so­wań me­to­dy her­me­neu­tycz­nej na wszel­kie wy­two­ry ludz­kie­go du­cha, rąk i umy­słu, czy­niąc z niej pod­sta­wo­wą me­to­dę umoż­li­wia­ją­cą zro­zu­mie­nie i wy­peł­nie­nie sen­sem ca­łej ludz­kiej eg­zy­sten­cji, a na­wet uzna­wa­nia jej za naj­bar­dziej pod­sta­wo­wy spo­sób ludz­kie­go by­to­wa­nia w świe­cie. Od tej pory her­me­neu­ty­ka prze­sta­je ogra­ni­czać swe za­in­te­re­so­wa­nia do wy­po­wie­dzi słow­nych, do ję­zy­ka po­ezji, świę­tych tek­stów i dzieł sztu­ki. Śle­dzi wszyst­ko, w czym tkwi cząst­ka ge­niu­szu bo­gów i pra­cy twór­czej czło­wie­ka. Ar­che­olo­gia – do­star­czy­ciel­ka my­śli utrwa­lo­nych w ludz­kich ar­te­fak­tach – ura­sta w tym kon­tek­ście do ran­gi naj­więk­szej na świe­cie bi­blio­te­ki. To, co nie­me i wy­ra­ża­ją­ce się tyl­ko po­śred­nio przez opis i do­mysł, w uję­ciu her­me­neu­tycz­nym prze­ma­wia bez­po­śred­nio mową wy­twór­cy, pra­daw­nym sło­wem rze­mieśl­ni­ka, od­sła­nia ścież­ki jego umy­słu. Tak wła­śnie re­ali­zu­je się her­me­neu­tycz­ny ide­ał, głów­ny jej me­to­do­lo­gicz­ny po­stu­lat – koło her­me­neu­tycz­ne ob­ra­zu­ją­ce zwrot­ne sprzę­że­nie ba­da­cza i ba­da­ne­go, ich or­ga­nicz­ny zwią­zek i wza­jem­ne in­spi­ra­cje. Czło­wiek zbli­ża się do rze­czy i na mia­rę swo­ich in­te­lek­tu­al­nych moż­li­wo­ści puka do jej wnę­trza, za­da­je py­ta­nia, wy­snu­wa opo­wieść o tym, co usły­szał albo co mu się zda­wa­ło. Rzecz też nie po­zo­sta­je bier­na, opo­wia­da wła­sną hi­sto­rię, czę­sto mówi wię­cej, niż spo­dzie­wa się tego py­ta­ją­cy, za­ska­ku­je go, czy­ni bli­skim i spo­le­gli­wym. W ten spo­sób on i ona przy­stę­pu­ją do tań­ca, w któ­rym są jed­no­ścią i nie spo­sób już od­dzie­lić py­ta­ją­ce­go od py­ta­ne­go, tan­ce­rza od tań­ca. Wi­ru­jąc, two­rzą jed­ną, kom­ple­men­tar­ną opo­wieść o so­bie i swo­im związ­ku.

No­wo­cze­sna her­me­neu­ty­ka dąży, jak to okre­ślił Wil­helm Dil­they, do bez­po­śred­nie­go wglą­du (Ver­ste­hen) w umysł daw­ne­go czło­wie­ka, któ­re­go dzie­ło (tekst kul­tu­ry) jest przed­mio­tem her­me­neu­tycz­nych od­czy­tań. Jest to „ruch ży­cia do ży­cia” i naj­waż­niej­sza część her­me­neu­tycz­ne­go „wglą­du”, gdyż źró­dłem sen­su ludz­kiej eg­zy­sten­cji jest przede wszyst­kim jego wła­sne ży­cie, któ­re jest je­dy­nym i wy­star­cza­ją­cym spo­so­bem jego ist­nie­nia. Me­to­da ta jest zresz­tą do­rob­kiem ca­łej rze­szy wy­bit­nych fi­lo­zo­fów współ­cze­sno­ści, głów­nie nie­miec­kich, jak F.E.D. Schle­ier­ma­cher (1768-1834), W. Dil­they (1833-1911), Mar­tin He­ideg­ger (1889-1976) i H.G. Ga­da­mer (1900-2002).

Ten ostat­ni kła­dzie na­cisk na nie­ustan­ną czuj­ność i kry­tycz­ną nie­uf­ność po­zna­ją­ce­go ro­zu­mu, ale też do­star­cza kon­kret­nych przy­kła­dów her­me­neu­tycz­nych osią­gnięć po­znaw­czych. Po­wia­da: „Re­flek­sja her­me­neu­tycz­na upra­wia sa­mo­kry­ty­kę my­ślą­cej świa­do­mo­ści, prze­kła­da­jąc wszyst­kie swo­je abs­trak­cje, tak­że po­zna­nie na­uko­we, z po­wro­tem na ca­łość ludz­kie­go do­świad­cze­nia świa­ta”. A ca­łość tego prze­ka­zu nie ogra­ni­cza się by­najm­niej je­dy­nie do naj­pew­niej­sze­go i naj­bar­dziej do­sko­na­łe­go środ­ka mię­dzy­ludz­kiej ko­mu­ni­ka­cji, ja­kim jest mowa. Jest nim też rzecz, czy­li wie­lo­ra­ki wy­twór ludz­ki, sze­ro­ko po­ję­te dzie­ło sztu­ki, któ­re „mówi coś każ­de­mu, jak­by zwra­ca­ło się wła­śnie do nie­go, ja­koś obec­ne­go i współ­cze­sne­go. Cho­dzi o to, by zro­zu­mieć sens tego, co ono mówi, i uczy­nić go zro­zu­mia­łym dla sie­bie i in­nych”. Za­da­niem her­me­neu­tyk! jest w tym przy­pad­ku od­sło­nię­cie i wy­do­by­cie tego, co rze­czy mają nam do po­wie­dze­nia, oraz skło­nie­nie nas sa­mych do po­znaw­cze­go wy­sił­ku, do współ­pra­cy, bo – co za­uwa­żył już daw­no Fry­de­ryk Nie­tz­sche – „szla­chet­ne rze­czy, jak szla­chet­ni lu­dzie, nie no­szą swych po­wo­dów na dło­ni”. Zwią­zek prze­ży­cia, przed­sta­wie­nia i ro­zu­mie­nia to her­me­neu­tycz­na tria­da. Ro­zu­mie­my prze­ja­wy daw­nej ludz­kiej ak­tyw­no­ści, bo sami uczest­ni­czy­my w tym sa­mym świe­cie, my­śli­my i po­stę­pu­je­my po­dob­nie jak tam­ci. Dzię­ki zaś her­me­neu­tycz­ne­mu na­my­sło­wi ła­twiej nam bę­dzie od­na­leźć, o czym opo­wia­da­ją rze­czy. Szcze­gól­nie te naj­prost­sze, któ­re naj­le­piej ma­te­ria­li­zu­ją od­wiecz­ność. Te, któ­re są jak­by za­wie­szo­ne po­nad cza­sem, żyją obok jego wart­kie­go nur­tu, są za­sty­gły­mi kro­pla­mi cza­su wrzu­co­ny­mi w wiecz­ność. Mo­ty­ka, gar­nek, za­pin­ka, grze­bień. Rze­czy, któ­re za­ko­twi­cza­ją nas w prze­szło­ści, spra­wia­ją, że jest nam raź­nej w te­raź­niej­szo­ści, bo nie przy­cho­dzi­my zni­kąd, mamy hi­sto­rię. Nie ule­ga bo­wiem wąt­pli­wo­ści, że jak twier­dził He­ideg­ger, każ­da rzecz, któ­rej uży­wa­my, od­sy­ła do użyt­kow­ni­ka, do jego dzia­łań, ce­lów i pra­gnień. Ale żeby za­ko­rze­nić nas w prze­szło­ści, rzecz sama musi być tam za­ko­twi­czo­na, musi mieć swo­ją hi­sto­rię, ja­kąś wła­sną opo­wieść. Do wnę­trza ta­kiej rze­czy na­brzmia­łej tre­ścią i sen­sem spró­bu­je­my za­pu­kać.

FILOZOFIA ŚMIECIA

Spa­ce­ru­jąc dziś po obrze­żach pol­skich la­sów, trud­no so­bie wy­obra­zić, aby kie­dy­kol­wiek mógł ist­nieć świat bez śmie­ci, zu­ży­tych opon, roz­bi­tych pra­lek i te­le­wi­zo­rów, azbe­sto­wych pły­tek, bu­te­lek, pu­szek i wor­ków za­le­ga­ją­cych ro­sną­cą war­stwą co­raz rzad­sze oazy na­szej przy­ro­dy. A jed­nak ar­che­olo­dzy prze­ko­nu­ją nas, że była taka epo­ka po­wszech­nej szczę­śli­wo­ści, au­ten­tycz­ny Zło­ty Wiek Eko­lo­gii, gdy praw­dzi­we śmie­ci nie ist­nia­ły, a czło­wiek ob­ra­biał ma­te­rię na tak pod­sta­wo­wym po­zio­mie, że co­kol­wiek w tym pro­ce­sie było od­pad­kiem, a więc w na­szym po­ję­ciu śmie­ciem – krze­mien­ny odłu­pek, drew­nia­ny wiór, ogry­zio­na kość, wszyst­ko to bez pro­ble­mu po­wra­ca­ło do przy­ro­dy i sta­pia­ło się z nią na­tych­miast w na­tu­ral­ną ca­łość bez po­trze­by ocze­ki­wa­nia przez stu­le­cia, jak w przy­pad­ku na­szych śmie­ci, na ich neu­tra­li­za­cję. My, oby­wa­te­le cy­wi­li­za­cji, wy­twa­rza­ją­cy co­dzien­nie ki­lo­gra­my śmie­ci, nie wie­rzy­my w to, bo jak­że to moż­li­we, aby w ludz­kim świe­cie nie ist­nia­ły od­pad­ki, ogryz­ki, ze­psu­te na­rzę­dzia i za­baw­ki, roz­bi­te na­czy­nia i jed­no­ra­zo­we opa­ko­wa­nia? Nie­zu­ży­te cał­ko­wi­cie i nie­wy­ko­rzy­sta­ne do koń­ca, nie­chcia­ne, trak­to­wa­ne jako kło­po­tli­we za­wa­li­dro­gi, usu­wa­ne z oczu, wy­rzu­ca­ne na „zie­mię ni­czy­ją”, za sto­do­łę, na obrze­ża la­sów, na mie­dze, na dro­gi, do po­to­ków. Z na­dzie­ją, że przy­ro­da sama roz­wią­że wsty­dli­wy pro­blem i przy­wró­ci im pier­wot­ną po­stać na­tu­ral­ne­go mi­ne­ra­łu, czy­li uzna­je za swo­je i przyj­mie do swe­go łona. Tego uczy­nić oczy­wi­ście nie jest w sta­nie, bo jej sub­stan­cja tak da­le­ce zo­sta­ła prze two­rzo­na, że o żad­nym po­wro­cie nie może być mowy. Po­zo­sta­je smut­na eg­zy­sten­cja po­mię­dzy przy­ro­dą a cy­wi­li­za­cją, po­gar­dza­na kon­dy­cja śmie­cia, dzi­wacz­na for­ma ma­te­rii nie­bę­dą­ca ani przed­mio­tem na­tu­ry, ani rze­czą kul­tu­ry.

Przez ty­siąc­le­cia śmie­ci nie ist­nia­ły, a przy­najm­niej nie sta­no­wi­ły tak wiel­kie­go i tak wi­docz­ne­go jak dziś kło­po­tu dla czło­wie­ka. Na­wet że­la­zo, po­wszech­ne w uży­ciu od dwóch ty­siąc­le­ci, aż do XIX wie­ku było ta­kiej ja­ko­ści, że bez tru­du w cią­gu kil­ku lat le­że­nia w zie­mi ko­ro­do­wa­ło i przy­bie­ra­ło pier­wot­ną po­stać mi­ne­ra­łu. Po­dob­nie było z o wie­le star­szą w uży­ciu od me­ta­li ce­ra­mi­ką. Prze­two­rzo­na za po­mo­cą wy­so­kiej tem­pe­ra­tu­ry gli­na dłu­go wpraw­dzie za­cho­wu­je swą od­ręb­ną, nie­na­tu­ral­ną sub­stan­cję, ale gdy cho­dzi o naj­daw­niej­sze z niej wy­ro­by, cią­gle bliż­sza jest na­tu­rze mi­ne­ra­łu niż wy­two­ro­wi cy­wi­li­za­cji. Do­pie­ro ulep­sze­nie oby­dwu wy­ro­bów po­przez ich utwar­dze­nie spra­wi­ło, że zde­cy­do­wa­nie już wy­od­ręb­ni­ły się one z przy­ro­dy i awan­so­wa­ły do ran­gi no­wo­cze­sne­go śmie­cia. Póź­niej po­ja­wi­ły się już su­row­ce ma­ją­ce nie­wie­le wspól­ne­go z na­tu­rą, roz­po­wszech­ni­ły się ma­so­wo pro­du­ko­wa­ne wy­ro­by ze szkła, sto­pów me­ta­li, ebo­ni­tu, gumy, pla­sti­ku. Z co­raz więk­szą oba­wą spo­glą­da­my na śmie­cio­we góry, pod­cho­dzą­ce pod gra­ni­ce na­szych miast, dy­mią­ce w dzień i noc tok­sycz­nym opa­rem wy­sy­pi­ska na przed­mie­ściach, nie­le­gal­ne skła­do­wi­ska od­pa­dów w ser­cach na­ro­do­wych par­ków i miej­scach week­en­do­wych pik­ni­ków. Po­cie­sze­niem może być fakt, że po wie­lu wiel­kich i dum­nych cy­wi­li­za­cjach po­zo­sta­ły je­dy­nie śmiet­ni­ki, wiel­kie usy­pi­ska śmie­ci, ułam­ków i od­pa­dów, gro­ma­dzo­nych przez stu­le­cia i ty­siąc­le­cia.

Choć nasi od­le­gli przod­ko­wie aż do cza­sów no­wo­żyt­nych nie mie­li kło­po­tów ze śmie­cia­mi i pra­wie ich nie wy­twa­rza­li, to rów­no­cze­śnie od­kry­cia ar­che­olo­gów do­wo­dzą pa­ra­dok­sal­nie, że już w od­le­głych epo­kach żyły ludy, a na­wet cy­wi­li­za­cje, o któ­rych wie­my co­kol­wiek je­dy­nie dzię­ki śmie­ciom przez nie wy­pro­du­ko­wa­nym. Szczę­śli­wym tra­fem do­trwa­ły one do na­szych cza­sów i sta­ły się łu­pem spe­cja­li­stów od ich ba­da­nia. W du­żej mie­rze ar­che­olo­gia jest bo­wiem dys­cy­pli­ną bu­du­ją­cą swą wie­dzę o pre­hi­sto­rycz­nych spo­łecz­no­ściach na pod­sta­wie tego, co po nich po­zo­sta­ło w for­mie resz­tek ich kul­tu­ry ma­te­rial­nej. Ba­da­cze pod­kre­śla­ją jed­nak, że w prze­ci­wień­stwie do prze­ka­zów pi­sa­nych – kro­nik, li­stów, te­sta­men­tów – źró­dła ar­che­olo­gicz­ne mają cha­rak­ter nie­in­ten­cjo­nal­ny. Ozna­cza to, że ich wy­twór­cy i użyt­kow­ni­cy nie przy­go­to­wy­wa­li ich, aby świad­czy­ły w ja­kim­kol­wiek za­kre­sie o ich woli, świa­to­po­glą­dzie czy ja­ko­ści ży­cia. Oce­nia­jąc zaś ja­kość tych ar­che­olo­gicz­nych prze­ka­zów, jed­no­znacz­nie na­le­ży stwier­dzić, że gdy­by ich wy­twór­cy mo­gli mieć te­raz pra­wo gło­su, to jed­no­znacz­nie za­pro­te­sto­wa­li­by, bo­wiem owe źró­dła, wy­two­ry i atry­bu­ty ich co­dzien­ne­go ży­cia naj­czę­ściej ilu­stru­ją co­dzien­ne, po­tocz­ne, czę­sto wsty­dli­we aspek­ty ich zwy­kłej eg­zy­sten­cji. W więk­szo­ści są to prze­cież śmie­ci, od­pad­ki pro­duk­cyj­ne, zu­ży­te albo zgu­bio­ne oka­zy odzie­ży i przed­mio­tów co­dzien­ne­go użyt­ku. Skrom­ne i bez­pre­ten­sjo­nal­ne. W oczach ba­da­cza jed­nak cen­ne, czę­sto bar­dziej war­to­ścio­we niż na­pu­szo­ne i pi­sa­ne na za­mó­wie­nie moż­nych kro­ni­ki i pa­ne­gi­ry­ki. Bo śmie­ci i sze­rzej ma­te­rial­ne źró­dła ar­che­olo­gicz­ne – są szcze­re, opo­wia­da­ją o praw­dzi­wym ży­ciu na­szych przod­ków, nie są w żad­nym stop­niu stron­ni­cze i za­pro­gra­mo­wa­ne. To ich naj­więk­sza war­tość – śmie­ci szcze­rze, bez upięk­sza­nia, opo­wia­da­ją o na­szym czło­wie­czeń­stwie, daw­nym i współ­cze­snym.

Wy­mow­nym do­wo­dem słu­żyć mogą tu pe­ry­pe­tie zwią­za­ne z od­kry­ciem i iden­ty­fi­ka­cją naj­star­szych eu­ro­pej­skich gór śmie­cio­wych na wy­brze­żach Ju­tlan­dii. Na pierw­szy rzut oka przy­po­mi­na­ją one na­tu­ral­ne na­sy­py po­wsta­ją­ce w wy­ni­ku dzia­ła­nia fal for­mu­ją­cych na pla­żach mor­skie osa­dy. Dla­te­go tak trud­no je było od nich od­róż­nić i zi­den­ty­fi­ko­wać. Ar­che­olo­dzy do­pie­ro w dru­giej po­ło­wie XIX wie­ku za­czę­li po­dej­rze­wać, że te zło­żo­ne przede wszyst­kim ze sko­rup mor­skich mał­ży wały cią­gną­ce się ki­lo­me­tra­mi na piasz­czy­stych brze­gach Da­nii to nie two­ry na­tu­ral­ne, ale gi­gan­tycz­ne po­zo­sta­ło­ści pre­hi­sto­rycz­nych uczt na­szych daw­nych lu­dzi roz­mi­ło­wa­nych w owo­cach pół­noc­ne­go mo­rza.

Jak do­szło do tego od­kry­cia w pol­skim pi­śmien­nic­twie, re­la­cjo­no­wał na ła­mach war­szaw­skie­go pi­sma „Ate­neum” w roku 1888 Lu­dwik Krzy­wic­ki: „Wzdłuż wy­brze­ży tego pół­wy­spu i po­bli­skich wysp spo­strze­ga­my licz­ne, do­się­ga­ją­ce cza­sa­mi wca­le po­kaź­nych roz­mia­rów pa­gór­ki; nie­kie­dy np. po­sia­da­ją­ce 300 m dłu­go­ści, 70 sze­ro­ko­ści, a oko­ło 3 m wy­so­ko­ści. Przez dłu­gie cza­sy nie zwra­ca­ły one na się uwa­gi; uwa­ża­no je po pro­stu za usy­pa­ne przez falę mor­ską ła­wi­ce musz­li i żwi­ru. Ale przy­szła ko­lej i na nie. Zna­ny na pół­no­cy ba­dacz, Ste­en­strup, za­uwa­żył, że skła­da­ją się one wy­łącz­nie ze sko­rup na­stę­pu­ją­cych ja­dal­nych mię­cza­ków mor­skich: Ostrea edu­li (ostry­ga), Car­dium edu­le (ser­ców­ka), My­li­lus edu­lis (omu­łek ja­dal­ny), i że wszyst­kie znaj­do­wa­ne sko­ru­py na­le­żą do doj­rza­łych już osob­ni­ków, na­stęp­nie spo­strzegł w tych na­sy­pach pra­wie zu­peł­ny brak żwi­ru i pia­sku. Fak­ty te dały dużo do my­śle­nia. Naj­przód brak żwi­ru, a obec­ność je­dy­nie ja­dal­nych i doj­rza­łych mię­cza­ków, na­stęp­nie po­ło­że­nie sa­mych wzgórz – wszyst­ko to wy­klu­cza­ło przy­pusz­cze­nie, ja­ko­by wznie­sie­nia te były wy­two­rem fali mor­skiej, i wska­zy­wa­ło na rękę ludz­ką. Dal­sze po­szu­ki­wa­nia jesz­cze do­bit­niej tego do­wio­dły: przy roz­ko­py­wa­niu na­tra­fio­no na śla­dy ognisk, na­rzę­dzi. Oka­za­ło się, że pa­gór­ki te – to śmiet­ni­ska, na któ­re przed­hi­sto­rycz­ny czło­wiek rzu­cał od­pad­ki swe­go po­kar­mu skła­da­ją­ce­go się prze­waż­nie z mię­cza­ków. Z tego po­wo­du na­uka nada­ła im mia­no «śmiet­nisk ku­chen­nych» (kio­eken-mo­ed­din­gen)”.

Póź­niej­si ar­che­olo­dzy za­li­czy­li te kon­struk­cje do kul­tu­ry Er­te­bol­le, któ­rej twór­cy i użyt­kow­ni­cy żyli na te­re­nie Ju­tlan­dii we wcze­snej epo­ce neo­li­tu, w okre­sie od V do III wie­ku przed Chry­stu­sem. Po­twier­dzi­li też upodo­ba­nie tej lud­no­ści do owo­ców mo­rza, co ich nie­co zdzi­wi­ło, bo­wiem spo­dzie­wa­li się, że jak na po­stę­po­wą lud­ność neo­li­tycz­ną przy­sta­ło, lu­dzie z Er­te­bol­le po­win­ni bar­dziej gu­sto­wać w rol­nic­twie i pa­ster­stwie, a nie za­wra­cać so­bie gło­wy ana­chro­nicz­ny­mi i daw­no już w ich cza­sach wy­pa­dły­mi z obie­gu tech­ni­ka­mi zbie­rac­ki­mi, god­ny­mi sta­ro­świec­kich, ży­ją­cych w ciem­nych la­sach me­zo­li­tycz­nych tra­pe­rów. A jed­nak była to praw­da, choć obe­zna­ni już z po­stę­po­wy­mi tech­ni­ka­mi pro­duk­cji żyw­no­ści, lu­dzie ci nie kwa­pi­li się do tych wy­ma­ga­ją­cych cią­głe­go na­kła­du pra­cy za­jęć, gdyż szyb­ko zro­zu­mie­li, że na chłod­nych, nie­uro­dzaj­nych nad­mor­skich prze­strze­niach tego ro­dza­ju za­ję­cia nie za­pew­nia­ją moż­li­wo­ści prze­ży­cia. Po­nie­waż zaś byli – jak wszy­scy lu­dzie bo­ry­ka­ją­cy się na co dzień z su­ro­wo­ścią przy­ro­dy – by­stry­mi ob­ser­wa­to­ra­mi, dość szyb­ko spo­strze­gli, że śro­do­wi­sko, w któ­rym przy­szło im żyć, ofe­ru­je im inne i wca­le nie gor­sze menu. Przy­ję­li je z wdzięcz­no­ścią, tym bar­dziej że ko­rzy­sta­jąc z nie­go, nie mu­sie­li zgi­nać grzbie­tów nad nie­uro­dzaj­ną i nie­wdzięcz­ną niwą ani też trosz­czyć się o kro­wy i świ­nie, choć zna­le­zi­ska ko­ści by­dła do­mo­we­go i świ­ni udo­mo­wio­nej znaj­do­wa­ne były rów­nież w ku­chen­nych śmiet­ni­skach.

Pod wzglę­dem spo­so­bów zdo­by­wa­nia żyw­no­ści lu­dzie kul­tu­ry Er­te­bol­le na­le­że­li więc nadal do mi­nio­nej już w Eu­ro­pie epo­ki zbie­rac­ko-ło­wiec­kiej, bo ich głów­nym źró­dłem utrzy­ma­nia było zbie­rac­two nad­mor­skie i po­lo­wa­nie na mor­skie ssa­ki – mor­sy i foki. Nie ra­ni­ło to jed­nak ich dumy, a wręcz prze­ciw­nie, z za­pa­łem za­bra­li się do eks­plo­ata­cji bo­gactw, któ­re ofe­ro­wa­ło im mor­skie wy­brze­że. Nie byli jed­nak za­cie­kły­mi wstecz­ni­ka­mi, dla­te­go z neo­li­tycz­nej ofer­ty wy­bra­li i za­adop­to­wa­li to, co uzna­li za uży­tecz­ne. A było tego nie­ma­ło: moc­ne sie­kie­ry z kwar­cu i gra­ni­tu wy­twa­rza­ne nie­zna­ną wcze­śniej tech­ni­ką gła­dze­nia, ma­syw­ne oście­nie i har­pu­ny wy­ci­na­ne z ko­ści mor­sów i wie­lo­ry­bów, a przede wszyst­kim na­czy­nia gli­nia­ne bę­dą­ce w tej epo­ce ab­so­lut­ną no­wo­ścią i do dziś uzna­wa­ne za je­den z naj­waż­niej­szych wy­róż­ni­ków cy­wi­li­za­cji neo­li­tycz­nej. Nie były one wpraw­dzie tak ele­ganc­kie, jak ce­ra­micz­ne wy­ro­by są­sia­dów w peł­ni już gu­stu­ją­cych w neo­li­tycz­nej go­spo­dar­ce, mia­ły nie­zdar­ny, wor­ko­wa­ty kształt, ich ja­kość i trwa­łość po­zo­sta­wia­ły wie­le do ży­cze­nia, a ich naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­ną wła­ści­wo­ścią było spi­cza­ste nie­re­gu­lar­ne dno umoż­li­wia­ją­ce swo­bod­ne usta­wie­nie garn­ka w ogni­sku roz­pa­lo­nym na pla­ży i za­wie­ra­ją­cym, co oczy­wi­ste, sma­ko­wi­te owo­ce mo­rza. W ku­chen­nych na­sy­pach znaj­do­wa­no wie­le ułam­ków tych garn­ków, co świad­czy, że le­pio­no je w po­śpie­chu z tego, co było pod ręką, wy­ko­rzy­sty­wa­no jed­no­ra­zo­wo i bez żalu wy­rzu­ca­no na śmiet­nik, gdy speł­ni­ły swo­ją rolę. Dzię­ki temu wie­my, że lud­ność kul­tu­ry Er­te­bol­le nie tyl­ko po­tra­fi­ła wy­twa­rzać ce­ra­micz­ne na­czy­nia, ale też nie­kie­dy zaj­mo­wa­ła się upra­wą ro­ślin, bo w ułam­kach na­czyń ar­che­olo­dzy od­na­leź­li rów­nież zmie­sza­ne z gli­ną ziar­na ja­dal­nych zbóż, któ­re tra­fi­ły tam przez przy­pa­dek albo jako in­te­gral­ny skład­nik su­row­ca prze­zna­czo­ne­go do pro­duk­cji.

Mimo to nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że pod wzglę­dem tech­nicz­ne­go i by­to­we­go wy­po­sa­że­nia lud­ność kul­tu­ry Er­te­bol­le na­le­ża­ła do cy­wi­li­za­cji neo­li­tycz­nej, sta­no­wi­ła jej naj­da­lej na pół­noc wy­su­nię­tą pro­win­cję. Gdy jed­nak spoj­rzeć na spo­so­by zdo­by­wa­nia po­ży­wie­nia, za­li­czyć ją na­le­ży do od­wiecz­nej, się­ga­ją­cej po­cząt­ków czło­wie­czeń­stwa cy­wi­li­za­cji zbie­rac­kiej, naj­star­szej, naj­bar­dziej na­tu­ral­nej i wy­ma­ga­ją­cej naj­mniej­szych na­kła­dów pra­cy go­spo­dar­ki ludz­kiej. Lu­dzie kul­tu­ry Er­te­bol­le byli bo­wiem wy­traw­ny­mi zbie­ra­cza­mi owo­ców mo­rza. Zbie­rac­two nad­mor­skie było ich pod­sta­wo­wym źró­dłem utrzy­ma­nia przez kil­ka ty­siąc­le­ci. Nie­ustan­nie wę­dro­wa­li po pla­żach i do prze­past­nych ko­szy i sia­tek zbie­ra­li ja­dal­ne mię­cza­ki. W obo­zo­wi­skach wy­do­by­wa­li smacz­ny miąższ, a sko­ru­py wy­rzu­ca­li poza obo­zo­wi­sko. Po­nie­waż przez stu­le­cia miesz­ka­li w tym sa­mym miej­scu, bo nie­wy­czer­pa­ne w swych bo­gac­twach mo­rze każ­de­go roku do­star­cza­ło im po­ży­wie­nia, sto­sy te uro­sły do wiel­kich roz­mia­rów. Nie­wie­le wię­cej po­zo­sta­ło po tej lud­no­ści za­miesz­ku­ją­cej Ju­tlan­dię przez trzy ty­siąc­le­cia, czy­li trzy razy dłu­żej niż hi­sto­ria więk­szo­ści eu­ro­pej­skich państw, nie zna­my jej osad ani cmen­ta­rzy i, co wię­cej, naj­star­sze śmiet­ni­ska tej kul­tu­ry znaj­du­ją się kil­ka me­trów pod wodą na sku­tek trans­gre­sji mo­rza w ostat­nich ty­siąc­le­ciach. A jed­nak wiel­kie zwa­ły ku­chen­nych śmie­ci prze­trwa­ły i świad­czą, że przed­sta­wi­cie­le epo­ki zbie­rac­kiej nie­źle pro­spe­ro­wa­li rów­nież w epo­ce, któ­ra uzna­ła ich za­pew­ne za za­co­fa­nych, ana­chro­nicz­nych ma­ru­de­rów na dro­dze cy­wi­li­za­cyj­ne­go po­stę­pu, ale też za­pew­ne za­zdro­ści­ła pro­ste­go i przy­no­szą­ce­go duże ko­rzy­ści spo­so­bu zdo­by­wa­nia po­ży­wie­nia.