Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Z otchłani

Z otchłani

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-581-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Z otchłani

Zwieńczenie znakomitej „Trylogii grobiańskiej”. To koniec historii o komisarzu Krzyckim, ale nie koniec jego upartej walki o przejrzyste reguły gry. Ta nie kończy się nigdy… Nadzieje krakowskiego komisarza Andrzeja Krzyckiego, że po krwawych wydarzeniach ostatniej wiosny świat wrócił na swoje tory i można wreszcie normalnie pracować, okazały się złudne. Zabójstwa księży, dokonane w krwawej inscenizacji, uwalniają kolejne demony, a opinia publiczna jest równie przerażona, co rozwścieczona. Krzycki musi stawić czoła nie tylko mordercy, ale również jego prześladowcom, hipokryzji w policji i w Kościele, instytucjonalnemu tuszowaniu prawdy i powszechnemu zakłamaniu. Jego partnerem zostaje ksiądz Adam – jedyny sprawiedliwy, który podobnie jak Krzycki usiłuje na własną rękę rozprawić się z wszechobecnym złem.

Polecane książki

Uniwersalna publikacja, która nie ma odpowiednika na rynku. Test inny niż zwykle z kluczem, pomocnymi wyjaśnieniami oraz punktacją. Ciekawe zestawienia i porównania użycia przyimków osadzonych w starannie wyselekcjonowanych kontekstach: She is staying at the Smiths’. vs She is staying with the Smith...
Biznesmen Nathan Case chce połączyć swoją rodzinną firmę z firmą potentata naftowego Silasa Montgomery’ego. Montgomery dla przypieczętowania tej wielomilionowej transakcji stawia warunek, by Nathan poślubił jego córkę Emmę. Mężczyźni dobijają targu. Nie przewidzieli jednak, że Emma nie zamierza być ...
Larkin Wolff, właściciel firmy ochroniarskiej, kieruje się żelaznymi zasadami, między innymi nigdy nie łączy spraw zawodowych z prywatnymi. Jednak gdy jego klientką zostaje piękna Winnie Bellamy, jest nią tak zafascynowany, że zaczyna łamać te zasady…...
„Nie chcę, by nazywano mnie Aleksandryną. Teraz, kiedy jestem Królową, pragnę, by używano mojego drugiego imienia. Wiktoria”. W 1837 roku osiemnastoletnia Aleksandryna Wiktoria obejmuje panowanie. W ciągu zaledwie kilku dni zostaje przedstawiona parlamentowi i przeniesiona do Pałacu Buckingham. Zos...
Typowa lektura dla dziewczyn i kobiet. O tym jak ciężkie jest życie bez miłości, wsparcia, środków finansowych To właśnie pragnienie miłości i pragnienie pieniędzy szarpią duszą i ciałem świeżo upieczonej maturzystki. Wpierw tańczy na barze a potem zostaje "dziewczyną na telefon", typową call...
Kosmopolitycznym Hamburgiem , miastem zarówno porządnych obywateli iwielkich finansów, jak i prostytutek oraz narkotykowych gangów, wstrząsaseria makabrycznych morderstw. Bestialsko okaleczone zwłoki kobietwydają się wykluczać pieniądze, czy seks , jako motyw zbrodni. A więcgdzie go szukać.Nadko...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Krzysztof A. Zajas

Z OTCHŁANI

Copyright © 2015 by Krzysztof Zajas

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Kula

Redakcja: Marcin Grabski, Olga Rutkowska

Korekta: Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz, Mariusz Kulan

ISBN: 978-83-7999-581-3

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-Wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Który dałeś mi doświadczyć utrapień wielu

i nieszczęść, i znowu ożywiasz mnie

i podnosisz z otchłani ziemskich (Ps 71, 20).

Księga Psalmów w przekładzie CZESŁAWA MIŁOSZA

CZĘŚĆ PIERWSZADOROTARozdział pierwszyMiserere mei

1

Wzdrygnął się z przestrachem na głośny metaliczny brzęk. Po chwili dotarło do niego, że to gospodyni z łoskotem odstawiła wiadro, aby dać mu do zrozumienia, że skończyła. Westchnął i z trudem się obrócił. W półmroku kościoła, oświetlonego zaledwie dwoma elektrycznymi kandelabrami zawieszonymi na filarach, mokra posadzka wydawała się jeszcze ciemniejsza. Jak czerń nad otchłanią. Kto wie, może gdyby w tej chwili wstąpił na te czarne, groźnie połyskujące sześcioboki, podłoga zapadłaby się pod nim i pochłonęła go razem z jego myślami o ciele świętego Sebastiana, któremu nieco się obsunęła przepaska na biodrach.

– Ksiądz proboszcz zostaje?

Poderwał się jak uczniak przyłapany na oglądaniu nagich panienek. Zacisnął mocniej palce na różańcu.

– Jeszcze trochę tu posiedzę. Niech Józefowa już idzie. Bóg wam zapłać.

– Miałam jeszcze zmyć schody na galerię – odparła kobieta. – Ale jak ksiądz chce. – Rzuciła burkliwe „z Bogiem” i wyszła, energicznie zatrzaskując drzwi ze starą żelazną klamką. Coś jej odpowiedział i wrócił do obrazu na głównym ołtarzu.

Specjalnie poprosił o parafię pod wezwaniem Świętego Sebastiana, którą bardzo trudno znaleźć w Polsce, a następnie zamówił malowidło na portalu dlaksiedza.pl, oferującym kopie włoskich dzieł na użytek posługi duchowej. Z kilku wizerunków nagiego młodziana przebitego strzałami wybrał właśnie ten, autorstwa Guida Reniego, jak wyczytał w informacji pod zdjęciem. Sebastian miał chłopięcą, niemal dziecięcą twarz, mocne, szerokie ciało, mięsiste usta i wzniesione w ekstazie oczy. Zaledwie trzy strzały przeszywały jego korpus, jedna sięgała niemal podbrzusza. Skręcone w loczki ciemnorude włosy i zasłaniająca genitalia przepaska upodabniały Sebastiana trochę do dziewczyny, a trochę do dziecka. Czysta niewinność. Od razu polubił ten obraz.

Czy tylko mu się wydawało, czy rzeczywiście święty z obrazu był trochę podobny do Bartka?

Opuścił wzrok. Nie powinien mieć takich myśli przed ołtarzem. Znowu go przeniosą na drugi koniec Polski. A potem się zacznie wszystko od nowa.

Co tam przeniesienie…

Najgorsze, że widzi je On.

Spojrzał z ukosa na wygiętą figurkę zawieszoną na burcie ambony. Malutka główka widziana z tej odległości nie miała twarzy. Nie wyrażała nic – ani potępienia, ani wyrozumienia. Jak gdyby w ogóle Go to nie obchodziło. A powinno! Błądzenie ludzi to w końcu Jego specjalność. Stęknął i podniósł się z trudem, opierając ręce na kolanach. W bocznym ołtarzu wisiał krzyż z Chrystusem niemal naturalnej wielkości. Poczłapał w tamtą stronę z mieszaniną pokory i złości, jakby z góry zakładał, że jego starania nie przyniosą oczekiwanego skutku. Podczas modlitw w dyskretnej niszy kapliczki pozwalał sobie na więcej śmiałości, ale czego właściwie chciał? Opadł ciężko na drewniany klęcznik z karmazynowym obiciem i ułożoną na nim niewielką poduszką w fioletowym obszyciu, opierając się na łokciach i splatając dłonie na łańcuszku z drewnianymi kulkami. Zamknął oczy i szukał w sobie siły, żeby je na powrót otworzyć. Zaczął mamrotać pod nosem:

Zmiłuj się nade mną, Boże, w swojej łaskawości,

w ogromie swego miłosierdzia wymaż moją nieprawość!

Obmyj mnie całego z mojej winy

i oczyść mnie z grzechu mojego!

Wyszło jakoś płasko i bez przekonania. Dwukrotnie powtórzył po łacinie Miserere mei, Deus. Miserere mei… Słowo „miserere” zdawało się dobrze oddawać stan jego duszy, współbrzmiało bowiem z „mizerią”. Mizeria szpetnego życia, wymizerowana dusza. Plasterki nieprawości w gęstej śmietanie rozkoszy i occie winy. Kulinarna metafora zbrzydziła go, szybko więc przetarł usta wierzchem dłoni, jakby posmakował czegoś wstrętnego. Po co teraz o tym myśleć, kiedy jest za późno, bo wszystko już się stało?

Ale co się właściwie stało? Kto o tym wie?

Bartek wie.

I co z tego? Nikomu nie powie. Dzieci się wstydzą.

W końcu zebrał się na odwagę i spojrzał. Wnękę bocznej kaplicy oświetlało tylko małe czerwone światełko elektrycznej świecy umieszczonej w dolnej części ołtarzyka, u stóp Jezusa. Blask sztucznego płomyczka pełgał po przekręconej w bok drewnianej twarzy o ostrych rysach, wydobywając z niej niemal upiorne kontrasty. Spod cierni spływały krople czerwonej farby, migocząc w elektronicznych błyskach, jakby naprawdę pociekła z nich świeża krew. Na rozkrzyżowanych żylastych ramionach światełko wprawiało w ruch mięśnie, po których przebiegały skurcze agonii. Umiera. Od dwóch tysięcy lat umiera. Za nas. I ciągle na próżno, bo zło, jak całe to Jego umieranie, jest nieśmiertelne.

Wzdrygnął się. Powróciło wspomnienie sprzed lat, kiedy jako dziecko tak samo klęczał przed Jezuskiem w drewnianym kościółku rodzinnej wsi, niedaleko stąd, w górskiej dolinie przeciętej zieloną wstęgą rzeki. Wtedy ta pełna teatralnego cierpienia twarz wydała mu się szlachetna i prawdziwa, najprawdziwsza na świecie. Nikt tak nie potrafi cierpieć jak On. To było tak dawno, dawno temu! W innym, dobrym świecie.

Powrócił do modlitwy, odpędzając od siebie wspomnienia, które otaczał tępy i uporczywy ból, jak długotrwała kolka. O pójściu do seminarium zdecydowała jego silna wolna – wbrew zakazom ojca i szyderstwom starszego brata, który zawsze był mądrzejszy i pewniejszy siebie, a teraz leżał w ziemi powalony zawałem. Wola. Kiedyś potężna jak jego wiara, teraz była najsłabszym ogniwem chorej duszy. Od pewnego czasu odnosił wrażenie, że decyzje podejmuje jakiś drugi on, nieznany i mroczny jak wnętrze tej kaplicy.

Ktoś albo coś. Małe, kosmate i wstrętne, które siedzi w nim i podgryza od środka jak szczur.

Westchnął ciężko. To nie jest modlitwa. Trzeba żarliwości. Miserere mei, Deus. Podniósł wzrok na umęczoną drewnianą twarz w górze i po plecach przebiegł mu dreszcz. Błyski lampki ożywiły bolejące oczy Pana, które mrugały teraz zaczerwienionymi gałkami. Przerwał mamrotanie i z rozchylonymi ustami przypatrywał się ożywionej figurce.

Panie? Powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja. Panie…?

Zawiesił oddech i w napięciu czekał na wyraźniejszy znak. Na próżno. Chrystus nie mrugał, żeby uzdrowić jego duszę. W wielkich, okrągłych i wywróconych jak u epileptyka oczach, namalowanych dawno temu przez wiejskiego artystę z typową dla prymitywistów przesadą, migotały iskierki czegoś innego. Niechęci, pogardy, a może… rozbawienia?

Skulił się w sobie. Pan drwił z niego. Bawił się jego zagubieniem i mrocznym, kosmatym zwierzątkiem z długim ogonem, które gryzło od środka. Gryzło wiecznie głodne i niespokojne, a teraz znowu wzmogło swoją ruchliwość, czując jego wstyd. Wstrząsnął nim krótki spazm i oczy zaszły łzami. Zacisnął powieki, starając się powstrzymać płacz, ale osiągnął tylko tyle, że po policzkach pociekły mu dwie ciepłe strużki. Przetarł je rękawem sutanny i strzepnął na podłogę. Zwykła woda. Tamten płakał krwią. Jeszcze raz spojrzał w górę i już nie dostrzegł drwiny na Pańskim obliczu. Nie dostrzegł niczego, ponieważ lampka przygasła i okryła kaplicę ciemnością. Za szybką niewielkiego okna pod sklepieniem ziała wieczorna czerń listopada. Czarne powietrze. Czarny świat. Trzeba w lampce wymienić baterie.

Panie, powiedz tylko słowo…

Obejrzał się gwałtownie. Z głębi nawy dobiegło stuknięcie. Znał ten dźwięk. Ktoś kopnął butem w drewniany podest między ławkami.

– Józefowa? Jesteście tam jeszcze?

Odpowiedziała mu cisza. Oparł rękę na klęczniku i z trudem podniósł niezgrabne ciało. Nie miał jeszcze sześćdziesięciu lat, ale otyłość przydawała jego ruchom starczej ociężałości. Z tym grzechem również nie potrafił walczyć, choć próbował. Obżarstwo określa się czasem opisowym eufemizmem „nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu”. On jednak wolał łacińskie gula. Krótkie i dobitne, jak wstęp do gulaszu, który uwielbiał. Józefowa umiała zrobić gulasz z kluskami ziemniaczanymi i czerwoną kapustą. Oj, umiała! Pycha.

Pycha to inny grzech. Obcy i niegroźny. Zawsze dotyka kogoś innego, nigdy ciebie. Pozbył się jej jeszcze w okresie, gdy był ministrantem, pamiętał nawet dokładnie moment, w którym to nastąpiło. Tamtego dnia, kiedy proboszcz Zawada uczył go posługi do mszy i pomagał ubierać komeżkę, wygładzając ją dłońmi od ramion aż po biodra. Wtedy po raz pierwszy doznał tych dziwnych dreszczy.

Znieruchomiał. Tym razem ktoś potrącił jedno z krzeseł ustawionych z tyłu, pod filarami, niedaleko wejścia.

– Józefowa?

Wydawało mu się, że w cieniu ostatniego filaru z prawej strony dostrzega nieznaczny ruch. Chciał jeszcze raz zawołać gospodynię, ale powstrzymały go strach i resztki logiki. To na pewno nie była Józefowa. Ciemność w otchłani kościelnej nawy czekała stosownej chwili, aby go… zaatakować?

– Hej! Jest tam kto?

Usiłował krzyknąć obojętnie, technicznie, ale wyszedł mu ochrypły skrzek. Strach zrobił swoje. Czego jednak właściwie się bał? Kto mógł tu na niego dybać? Chciał głosu Pana, ale przecież Pan nie przychodzi od razu na wezwanie starego księdza z kosmatym zwierzątkiem w chorej duszy. Gdyby chciał, przyszedłby już dawno. I mu pomógł.

Nagle, w jednej chwili, spadło na niego siedem strasznych myśli i odpowiedź ułożyła mu się w głowie jak hasło do krzyżówki.

– Bartek?

Ni stąd, ni zowąd nabrał pewności, że chłopiec przyszedł do niego w odwiedziny. To było jedyne sensowne wyjaśnienie czyjejś wstydliwej obecności w pustym kościele. Kogoś, kto chciał z nim otwarcie porozmawiać.

Porozmawiać?

Tak, na pewno.

– Bartuś, chodź do zakrystii. Usiądziemy sobie i pogwarzymy przyjaźnie. Wszystko ci wyjaśnię. Dostaniesz colę.

Tego ostatniego mógł nie mówić, zabrzmiało jak przekupstwo. Szybko dodał:

– Mam nową grę na komputer. Wypróbujemy, ile jest warta. No chodź, synku!

Chłopcy przychodzili do niego grać i spędzali całe godziny na pościgach, strzelankach i walkach na cudowne miecze, pełne zaklęć i artefaktów. Specjalnie w tym celu zaopatrzył się w solidny laptop (chłopcy mówili „wypasiony”) i umawiał się z nimi po lekcjach. Jego to nie bardzo obchodziło i cuchnęło na kilometr pogańskim zgorszeniem, ale oni to uwielbiali. On zaś lubił gościć ich u siebie, przyglądać się, jak mały gracz w napięciu wpatruje się w ekran, szybko przebierając palcami po klawiszach, wysuwa język i co chwilę pokrzykuje z podniecenia. To było takie dobre, takie jasne i niewinne.

Ciemność za oknem szurała nagimi gałęziami o szybę, ale ciemność za filarem milczała. Odwrócił się i ostentacyjnie powolnym krokiem ruszył w kierunku ołtarza, za którym po lewej stronie znajdowały się drzwi do zakrystii. Nie miał pojęcia, czy ten ktoś idzie za nim, czuł jednak wyraźnie pot spływający z karku wzdłuż kręgosłupa aż do krzyża.

Przed drzwiami do zakrystii zdobył się na odwagę i odwrócił. Nikogo. Cisza dzwoniła w kościele metalicznym brzękiem, jaki niesie się po uderzeniu młotem w kowadło. Jakby chciała podkreślić, że jest ciszą absolutną. To nie było dobre. Za taką ciszą zwykle coś się skrywa – dźwięk, który koniecznie nie chce być usłyszany. Powiódł wzrokiem po słabo oświetlonej nawie. Puste ławki tkwiły nieruchomo na swoich miejscach jak pokorni parafianie zasłuchani w kazanie księdza proboszcza. Lubił wygłaszać płomienne kazania i śledzić skupione twarze wiernych. Lekko uniesione głowy i nieruchome oczy, wpatrzone w jego usta pracujące nad poprawną dykcją. To mu dodawało skrzydeł. Mówił wtedy jeszcze dłużej i jeszcze kwieciściej, przelewając w ich serca całe dobro, na jakie potrafiła się zdobyć jego wymizerowana dusza z brzydkim zwierzątkiem w środku.

Bóg nie wymusza i nie karze. On daje nam przykład. Wskazuje boskim palcem Syna swego i stawia za wzór, byśmy sami obrali właściwą ścieżkę. Patrzmy w Jego otwarte rany i miłujmy się nawzajem, bo wiele zła wokół się dzieje i diabeł nie ustaje w rzemiośle swoim ohydnym. Dlatego powiadam wam, nie patrzcie w ciemne kąty mieszkania, skąd przyzywa was kosmata łapa Kusiciela, ale spoglądajcie na Jego przebite ręce. Na koronę cierniową z kroplami krwi jak polnymi kwiatkami wplecionymi w niewinny dziewczęcy wianek. Na Jego przekłuty bok. Tam jest to, co dla was dobre, tam jest Prawda wasza, tam jest Miłość wasza.

Nie patrzcie w ciemne kąty mieszkania…

Na Jego przebite ręce…

Czyńcie jako mówię, a nie jako czynię.

To ostatnie wypowiedział odruchowo, bezwiednie, jak oczywisty dalszy ciąg. Bez udziału woli. Jego wola jak zwykle robiła po swojemu.

– Bartek?

Głos odbił się od filarów i poszybował na drugi koniec nawy, skąd powrócił podwójnym echem: ek…, ek… Gdyby Bartek tu był i chciał pogadać albo pograć, albo jeszcze czegoś innego, już by się ujawnił. Przyszedłby tu i stanął przed nim, wezwany surowym głosem swojego proboszcza. Oni tak mają – stawiają się na wezwanie księdza, choćby nawet nie chcieli. Stulecia praktyki. Widocznie go nie ma. Stukot wywoływało zaś niezamknięte okienko na galerii.

Uznawszy takie wyjaśnienie za wystarczające, omiótł wzrokiem nawę pustego kościoła i wszedł do zakrystii. Wymacał palcami włącznik, nacisnął go i wraz z potokiem jasnego światła na jego duszę spłynęła ulga. Nie można lubić mroku, to najzwyczajniej niemożliwe. Czai się wszędzie, osiada na ludziach i rzeczach jak mokra listopadowa mgła. Poczłapał przez pomieszczenie i ze stęknięciem usiadł za dębowym biurkiem, które pamiętało jeszcze austriackie czasy w tej zapyziałej górskiej wiosce. Otworzył szufladę, wyjął zieloną butelkę i niewielki pękaty kieliszek, po czym napełnił go do połowy ciemnozłotym płynem. Upił łyk i odetchnął głęboko. Trochę lepiej. Nie był pijakiem – nie wpadł w uzależnienie od alkoholu, jak wielu jego kolegów po latach codziennego opróżniania kielicha do mszy. Po prostu czasem lubił poprawić krążenie lampką dobrego koniaku, podpierając się ludową mądrością o jego zbawiennym wpływie na serce, co akurat w jego wypadku miało niebagatelne znaczenie. Jego serce było stare i zmęczone. Z coraz większym trudem pompowało krew do najdalszych zakątków obszernej tuszy. Uśmiechnął się pod nosem. Dusza i tusza. Jedna żywi drugą, a obie chore. Wiesz, dlaczego jesteś wyznawcą guli? Bo obżarstwem chcesz leczyć duszę. Tak się jednak nie da i jako ksiądz powinieneś o tym wiedzieć. Nie tędy droga.

Podniósł kieliszek i upił kolejny łyk, po czym spojrzał pod światło na złocisty płyn. Tędy również nie. Zakręcił butelkę i pochylił się, żeby ją schować. Kiedy prostował plecy, uderzyła go mętna myśl.

Wyznawcaguli?

Nie zdążył jej doprowadzić do końca, ponieważ poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Poderwał się najszybciej, jak umiał, ale mocny ucisk osadził go z powrotem.

– Co tu się dzie…

Na twarz spadła mokra szmata. W ustach poczuł ohydny kłąb. Szarpnął się, chcąc odwrócić głowę, ale nawet gdyby mu się to udało, zobaczyłby niewiele. Jego oczy zaszły już bielmem otępienia, które obezwładniało nienawykłe do fizycznego wysiłku mięśnie. Szarpał się jeszcze chwilę, lecz coraz słabiej. Kościste ramię zaciskało się na jego szyi jak stalowa dźwignia. Tracił oddech. W końcu osunął się na krześle i zanim runął nieprzytomny na podłogę, zdołał jeszcze pomyśleć, że ghul był złym demonem w jakiejś pradawnej religii. Nie pamiętał jednak w jakiej, i z tą bolesną niewiedzą odpłynął w mrok.

2

– Widziałeś wczoraj te laski? Jezu, mamusiu, wszyscy święci! Co tam się działo! Dwadzieścia tysięcy woltów seksu. Człowieku! Śmiałem się i płakałem na przemian, jak schizol bez prochów. Mówię ci! Rany, rany…

Aspirant Lucek Bałyś biegał wokół komisarza Andrzeja Krzyckiego jak swawolny Dyzio wokół wujaszka, na przemian pociągając go za rękaw i przykładając obie dłonie do głowy, że niby „rany, rany”. Szli korytarzem na trzecim piętrze Komendy Wojewódzkiej Policji do gabinetu inspektora Tadeusza Opałki, zajmowanego obecnie przez Krzyckiego, który po przejściu tamtego na emeryturę pełnił funkcję szefa Wydziału Kryminalnego. „Chwilowo” – jak w kółko powtarzał – ponieważ „żadnym kierownikiem wydziału być nie zamierzam”. Wszyscy znali tę śpiewkę jak refren przeboju odtwarzanego codziennie piętnaście razy przez Markielaka w recepcji.

– Odwal się, Lucek! Nie mam telewizora.

Krzyckiemu daleko było teraz do zajmowania się wystrzałowymi laskami z konkursu piękności, który mógłby się równie dobrze nazywać Konkursem Dupości. Opędzał się od Lucka jak od żebraka, który przechodniom na Grodzkiej wciska pod nos papierowy kubek. Korytarz był jednak długi, tamten zaś nie odpuszczał.

– Tam jest taki wybieg i one po nim chodzą. Co ja mówię: chodzą! To w ogóle nie jest chód, tylko detonacja. Eksplozja nóg i piersi, bracie! Trykoty mają specjalnie obcisłe, żebyś mógł każdy mięsień z osobna zobaczyć. Co za widoki! Pejzaże prosto z raju! Stary, kup ten telewizor!

– Lucek, za dziesięć minut mamy naradę.

– Człowieku! – ciągnął Bałyś niezrażony. – Taki wybieg na laski lepszy niż Janów Podlaski.

– A co jest w Janowie? Ech, dajże mi spokój z laskami!

Krzycki nacisnął klamkę i uchylił lekko drzwi, żeby wśliznąć się do gabinetu i zamknąć je Luckowi przed nosem, ale się nie udało.

– Wiesz, która wygrała? – tokował dalej aspirant Bałyś po wtargnięciu do pokoju, podniecony wspomnieniem widoków z telewizora. Wycelował palcem w komisarza: – Nie wiesz.

Zawirował na żółtym dywanie krokiem baletmistrza, klasnął w dłonie i opadł na fotel. Krzycki ominął go jak przedmiot i usiadł za biurkiem. Za oknem zaturkotał skład towarowy na wiadukcie i komisarz z trudem się powstrzymał, żeby nie odwrócić głowy. Opałka zawsze tak robił: stawał przy oknie i liczył wagony. On jednak nie chciał być Opałką i unikał porównań.

Odsunął dokumenty przygotowane na naradę i wyjął z szuflady zieloną teczkę. Zielone teczki od zawsze służyły Andrzejowi do gromadzenia niewyjaśnionych spraw, które z braku postępów zostały umorzone lub utknęły w martwym punkcie i – mimo oficjalnych przydziałów – właściwie nikt się nimi nie zajmował. Z pstryknięciem zdjął gumki z okładki i właśnie zamierzał zajrzeć do środka, gdy Lucek złapał go za rękę.

– Wygrał anioł! Czarny anioł. Żywa rzeźba posłańca niebios, który zrzucił anielskie szaty i został w różowym stroju kąpielowym i szarfie z napisem Zmiłuj się nad nami. Jezu, Jezu!

– Nie bluźnij, synu.

– Wiedziałeś, że anioły noszą różową bieliznę?

Krzycki przewrócił oczami i pokręcił głową, co Lucek zupełnie błędnie odczytał jako zachętę do działania. W roli kobieciarza budził raczej politowanie niż podziw.

– Pokażę ci ją.

Kiedy aspirant Bałyś puścił jego przedramię, żeby sięgnąć do plecaka po tablet i pokazać zdjęcia nowo wybranej Miss Universe, Krzycki rozchylił okładki zielonej teczki. Rozchylił i się zdumiał. Teczka była pusta. Rzucił ją na biurko i pomacał wnętrze szuflady, ale oprócz kilku spinaczy i suchych okruchów po kanapkach Opałki niczego tam nie znalazł. Jeszcze raz pokręcił głową i ponownie zajrzał do pustej teczki, odginając boczne skrzydełka, jakby dokumenty mogły się gdzieś tam zawieruszyć.

– Coś podobnego… – mruknął do siebie.

– Boska, nie? – zgodził się Lucek, podsuwając Krzyckiemu pod nos tablet w błędnym założeniu, że olśnił przyjaciela. – Oślepiająca. Chyba się nawrócę.

Przymuszany bezpardonowym poszturchiwaniem, komisarz rzucił wreszcie okiem na szklany ekranik. Odsunął go na stosowną odległość od nosa i stanął tyłem do okna, żeby osłonić obraz od światła. Przesunął palcem tam i z powrotem.

– To Mulatka, prawda? Kolorowa, to znaczy…

Lucek niecierpliwie zamachał rękami.

– Możliwe, możliwe. Z Kolumbii. Ale co ty, rasista jesteś?

– Nie, to z troski o ciebie. Dygoczesz jak w gorączce. Spałeś w ogóle?

– Coś tam spałem – zbył go Lucek. – Dużo myślałem.

– To się teraz tak nazywa? – Krzycki nie mógł sobie odmówić złośliwości. Jego młodszy kolega i najlepszy partner do wspólnych akcji po wyczynach ubiegłej wiosny obrósł w piórka i z młokosa przeistoczył się w jednego z najbardziej poważanych dochodzeniowców. Przestał jak uczniak podpytywać o wszystko starszych kolegów i został ekspertem pouczającym innych. Choć słowo „poważanych” brzmiało trochę na wyrost. Trzeba było pewnej dokładniejszej wiedzy, żeby nabrać respektu dla tego szczupłego, niepozornego blondyna z loczkiem nad czołem, któremu podczas dnia pracy udawało się powiedzieć najwyżej trzy poważne zdania. A w święta żadnego. Dokładniejszą wiedzę mogła dać na przykład próba walki z nim. Lucek właściwie nie walczył. Błyskawicznie obezwładniał przeciwnika, zanim tamten w ogóle zdążył się zorientować, że coś się dzieje. Był piekielnie szybki i precyzyjny. A gdy decydował się uderzyć, zwykle rozstrzygał sprawę w sekundę. Lucek Bałyś, z imieniem odziedziczonym po pradziadku, jakimś naczelniku poczty spod Miechowa, mieszkał sam w Nowej Hucie. Wschodnie walki trenował od dziecka. I nigdy nie miał dziewczyny!

– Naprawdę myślałem. O tym księdzu.

– A właśnie – Andrzej odłożył tablet i podniósł w palcach pustą zieloną teczkę. – Czyżbyśmy rozwiązali wszystkie kryminalne zagadki świata?

– Wszystkie oprócz jednej. Właśnie tej! – Lucek postukał palcem w szybującą w powietrzu teczkę. – Niefajna historia. Chyba się jednak nie nawrócę.

– To gdzie są dokumenty, które w niej były?

– Komendant zabrał do siebie. Tak na marginesie, chciał się z tobą widzieć jeszcze przed naradą.

Andrzej upuścił teczkę na biurko.

– Teraz mi to mówisz? Dupę mi zawracasz jakimiś kolorowymi girlaskami w różowych majtkach, zamiast przekazać polecenie służbowe od przełożonego?

– Tylko nie girlaskami! – uniósł się Lucek. – Kobiece ciało to dzieło sztuki. Ale do kogo ja mówię… – przerwał i zniechęcony odłożył tablet.

Pozbierawszy materiały potrzebne mu na naradę, komisarz Krzycki przewidująco najpierw obszedł biurko naokoło i dopiero gdy znalazł się blisko drzwi, zapytał przez ramię:

– Coś ty się nagle zrobił taki hetero?

Uciekł na korytarz, widząc Bałysia zdejmującego but.

Schodząc po schodach na pierwsze piętro, usiłował udawać przed samym sobą, że nie zwraca uwagi na lekki skurcz w żołądku, który pojawił się wraz ze zdjęciem dziewczyny w różowym kostiumie kąpielowym. Oprócz obowiązkowej pięknej twarzy miała długie czarne włosy i Andrzej był przekonany, że w skład tego zestawu wchodziły także brązowo-zielone oczy, czego na małym ekraniku tabletu nie mógł, niestety, sprawdzić. Chciał być przekonany, ponieważ czarne włosy i brązowo-zielone oczy szły za nim od wiosny jak cień. Były z nim wszędzie, nawet wtedy, gdy znikały na chwilę, przesłonięte bieżącymi głupstwami, takimi jak morderstwo, śledztwo czy nawrót choroby alkoholowej. Od czasu śmierci tamtej kobiety minęło osiem miesięcy i trzydzieści pięć tygodni – liczył dokładnie, aby nie uronić niczego z czasu, jaki go od niej oddzielał. Powracający lekki skurcz żołądka informował, że pamięć nadal czuwa nad tamtym zdarzeniem (zdarzeniem? Czy to się naprawdę zdarzyło?) i nie pozwoli mu odlecieć w nicość.

Miłość bezsensowna. Związek niemożliwy. Dwa odległe słońca w kosmicznej pustce, zimne i martwe, bez szans zbliżenia na odległość umożliwiającą jakąkolwiek wymianę ciepła. „Nie w tym życiu!” – wykrzyczała mu kiedyś w twarz. A jednak nie potrafił zapomnieć długich czarnych włosów i brązowo-zielonych oczu. Tak jak żarliwy wyznawca nigdy nie zapomni momentu epifanii.

Potrącił kogoś ramieniem i mruknął „przepraszam”. W odpowiedzi usłyszał nieokreślone chrząknięcie i rozpoznał struny głosowe Jurka Gargulskiego. Zatrzymał się.

– Byłeś u komendanta?

Stary technik kryminalny nieznacznie skinął głową. Znany był z małomówności. Na roboczych zebraniach potrafił bez jednego słowa przedstawić wyniki badań, skomentować je i wyciągnąć wnioski. Ktoś kiedyś powiedział, że Gargulski przegrałby konkurs krasomówczy nawet z karpiem.

– W jakim jest nastroju?

Wzruszenie ramion. Krzycki zrozumiał, że źle formułuje pytania.

– Przed nami kolejna trudna sprawa?

Skinienie głowy. To mogło mieć związek z zamordowanym księdzem, skoro komendant zażądał dokumentów. Krzycki, niestety, również nie był dobrej myśli i jego pytanie miało charakter raczej dopełniający niż wyjaśniający. Chciał się po prostu przygotować na rozmaite ewentualności i poszukiwał dodatkowych punktów oparcia.

Dostosowując się do gadatliwości Gargulskiego, bez słowa podniósł rękę na pożegnanie i ruszył dalej.

Sprawa księdza. Obiecywał sobie trzymać się od nich z daleka, bez względu na okoliczności. Pusta zielona teczka podpowiadała mu jednak, że łatwe to nie będzie.

3

Nowym komendantem wojewódzkim na Mogilskiej był Dariusz Byczkiewicz – przedstawiciel pokolenia sanacji, czyli młodych oficerów wychowanych i wyszkolonych w wolnej Polsce, co miało stanowić gwarancję poprawności moralnej i politycznej. Czy stanowiło, trudno powiedzieć, w każdym razie przyszli, żeby robić porządki w policji. Krzycki nie miał do nich zbyt wielkiego zaufania (do kogo w ogóle miał?), wciąż podejrzewając, że za tą uśmiechniętą poprawnością i nienagannym optymizmem kryje się brudna podszewka. Był to jednak raczej jego osobisty problem niż krakowskiej policji, również się więc poprawnie uśmiechał i udawał optymizm. Znając jego sławę śledczego, nowy komendant natychmiast przeszedł z nim na „ty” i usiłował się skumplować, żeby dobrze wypaść przed podwładnymi. „Patrzcie! Ci najlepsi są po mojej stronie”.

– Cześć! Super, że jesteś!

Inspektor Byczkiewicz wyskoczył z wyciągniętą ręką zza wielkiego biurka, ścisnął dłoń Andrzeja mocnym uchwytem prosto z siłowni „Platinium” i serdecznie wepchnął go w fotel.

– Siadaj i słuchaj, co mam ci do zakomunikowania, przyjacielu. Koniec twoich męczarni!

– Koniec których z moich licznych męczarni? – zapytał ostrożnie Andrzej, licząc, że pytanie zabrzmiało lekko i optymistycznie. Nie lubił, gdy nazywano go „przyjacielem”. Przyjaźnie nie były mu do niczego potrzebne, choć terapeutka Wanda twierdziła coś zgoła przeciwnego.

– Podobno nie chcesz być szefem Wydziału Kryminalnego… – naprowadzał inspektor Byczkiewicz łagodnym głosem. – Doskonale cię rozumiem. Cała ta papierkowa robota – mówiąc to, zatoczył ręką wkoło na dowód słuszności swoich słów – odrywa człowieka od tego, co powinien robić jako policjant. Wierz mi, także wolałbym uganiać się za mordercami i gwałcicielami, niż wypełniać idiotyczne rubryki. Cóż, widocznie mój trener personalny tam, w górze, chciał inaczej.

Wzniósł oczy do sufitu i zaśmiał się sucho. Krzycki w milczeniu czekał na ciąg dalszy, choć już zaczynał przeczuwać, co się święci.

– Dlatego postanowiłem uwolnić cię od siebie samego i zdjąć ci z pieczątki ten idiotyczny skrót „p.o.”. Kto to wymyślił?

– Znalazłeś kogoś na miejsce Opałki? – zapytał Krzycki, widząc, że tamten przypatruje mu się z uwagą.

– Zanim odpowiem, powinienem spytać, czy na pewno nie chcesz…

– Już spytałeś.

– No i…?

Chwilę mierzyli się spojrzeniami. Andrzej próbował skalkulować w myślach, co mu się bardziej opłaca. Ponieważ nigdy nie był w tym dobry, szybko dał sobie spokój. W szacowaniu zysków i strat był świetny niczym pacjenci ośrodka terapii uzależnień w grze w bierki.

– Tak. To znaczy, nie chcę. A kogo masz?

Komendantowi zaledwie częściowo udało się zamaskować westchnienie ulgi.

– Jak pewnie wiesz, dostaliśmy kilka nowych osób. Większość z nich to zielenina prosto ze Szczytna: niewiele praktyki, zero doświadczenia i kupa zbędnej teorii. Nawet strzelać dobrze nie umieją, bo szkoła oszczędza na amunicji. Ale jeden z tych, którzy przychodzą w ramach mobilności kadry, to stary policjant w stopniu podinspektora. Dziesięć lat pracy w komendzie powiatowej, kilka spektakularnych osiągnięć, dobre rozeznanie w prawie…

– W której komendzie? – przerwał mu Krzycki. Zanim usłyszał odpowiedź, zobaczył ją w oczach Byczkiewicza, które na ułamek sekundy uciekły w bok.

– W Pruszkowie.

Natychmiast zrozumiał ucieczkę oczu komendanta. Być policjantem w Pruszkowie oznaczało tyle co być baranem pilnującym stada wilków. Pilnowanie porządku w jednym z największych siedlisk mafii w Polsce musiało się wiązać z zaawansowaną obróbką osobowości pilnującego. Jeśli taki przetrwał i jeszcze awansował, to albo był ostatnim idiotą, albo pierwszym sukinsynem. Najprawdopodobniej jedno i drugie. Pomijając już to, że był raczej pilnowanym niż pilnującym. Baran wśród wilków.

Ledwie Krzycki otworzył usta, żeby zaprotestować, Byczkiewicz wszedł mu w słowo.

– Daj spokój, stary! To naprawdę świetna kandydatura. Nie jest taki, jak myślisz. Tam się przechodziło twardą szkołę, rozumiesz? Inaczej by nie przeżył. Pomyślałem sobie, że skoro sam się zajmowałeś rozbijaniem tej niepołomickiej grupy, to jego doświadczenie mogłoby ci się do czegoś przydać. Tutaj także nie wszystko jeszcze wyjaśnione.

Komendant pozwolił ostatniemu zdaniu wybrzmieć w pełni, razem z zawartą w nim zawoalowaną… Pretensją? Naganą? Groźbą? Kilka miesięcy temu komisarz Krzycki, wyłącznie z pomocą jednego aspiranta Lucka Bałysia, doprowadził do likwidacji sporej hurtowni amfetaminy w podkrakowskich Niepołomicach, wcześniej zaś w zabudowaniach gospodarczych nieczynnej chlewni w Konarach. Mózgiem obu tych interesów był niejaki Zenon Rachwalski, zwany Prezesem, który dawno temu, w poprzedniej epoce, przez pewien czas siedział w fotelu zajmowanym dziś przez Byczkiewicza. Jeden z jego synów zginął od ciosu nożem z ręki słynnego Mściciela, drugi od bełtu wystrzelonego z kuszy przez dawną miłość Mściciela, Izę Karwacką, którą zastrzelił Prezes. Pierwszy był policjantem, drugi gangsterem, każdy więc wziął coś po ojcu. Iza Karwacka miała brązowo-zielone oczy.

– Darku, nie chcę wchodzić w twoje buty, to ty tu jesteś kierownikiem wycieczki – zaczął powoli Krzycki, ważąc każde słowo – ale pomyśl, jakich jeszcze innych kompetencji ten człowiek nabył w Pruszkowie. Jeśli jest taki przydatny dla nas, to co powiesz o drugiej stronie?

– Jakiej drugiej stronie? – Byczkiewicz rozłożył ręce, udając zdziwienie. – Przecież podobno nie ma drugiej strony? Dzięki tobie i Bałysiowi zamknęliśmy wszystkich.

Cios był celny i Andrzej podniósł obie dłonie w geście kapitulacji.

– Okej, okej, nie wszystkich. Wszystkich się nie da. Zbudujemy kiedyś raj, ale jeszcze nie jutro.

– Ano właśnie! – ucieszył się komendant, znowu wchodząc mu w słowo. – Dobrze, że mi przypomniałeś. Mam jeszcze drugą sprawę, chodzi o tego zamordowanego księdza. Brr, straszna historia. Słuchaj… – Pochylił się nad pełniącym obowiązki szefa Wydziału Kryminalnego. – Tutaj jest potrzebna maksymalna dyskrecja. Chciałbym, żebyś poprowadził to śledztwo osobiście.

– Przecież Stańczyk je prowadzi!

Jakub Stańczyk, z powodu chłopskiego pochodzenia i takich też manier zwany Szelą, był kolegą z wydziału.

– Wiem – inspektor Byczkiewicz nie dał się zbić z tropu. – A teraz poprowadzisz je ty. To po pierwsze. Po drugie, poprowadzisz je sam, to znaczy bez żadnych tam Bałysiów i innych mistrzów świata w gotowaniu na odległość. Jako partnera przydzielę ci kogoś z kurii, Jego Ekscelencja zgodził się przysłać swojego człowieka.

Andrzej Krzycki poczuł, jak jego żołądek zaciska się powoli, w gardle zaś zaczyna go swędzić. Przełknął ślinę i przetarł czoło, wycierając następnie wierzch dłoni o krawędź fotela. Przeczucie jak zwykle go nie zawiodło. Zadziałało drugie prawo Krzyckiego: jeśli coś może pójść najgorzej, to z pewnością pójdzie. Jak brzmiało pierwsze? Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą.

Część z tego, co mówił komendant, zabrzmiała groźnie i oznaczała, że nie będą pracować z Luckiem w jednym zespole. Część brzmiała obrzydliwie („Jego Ekscelencja zgodził się…”) i oznaczała, że to kuria wystąpiła z inicjatywą dyskretnego śledztwa, wymuszając na komendancie, żeby o nią poprosił. Można się było spodziewać, że ci nowi mają trochę prokościelną orientację, ale żeby aż tak?

– Dlaczego ja? Wiesz, że nie lubię koś…

Byczkiewicz po raz kolejny przerwał Krzyckiemu w pół słowa.

– To nie był mój pomysł. Rozmawiałem z tym człowiekiem, którego wyznaczyła kuria, on zaś od razu wytypował ciebie. Tutaj masz numer telefonu, skontaktuj się z nim.

Nagle Krzycki zrozumiał. Ksiądz Adam, ten klecha. „My wiemy wszystko. No, prawie wszystko”. Rzut oka na numer telefonu utwierdził go w podejrzeniach i w jednej chwili krew go zalała.

– Wybij sobie z głowy takie pomysły! Nawet mowy o tym nie ma, rozumiesz? NIE MA MOWY! – Wydeklamował rytmicznie, pomagając sobie machaniem rąk, ale uznał, że to jeszcze za mało, dodał więc: – Nie wciągniecie mnie w brudne sprawy kościelne i w ogóle się dziwię, że ci coś takiego przyszło do głowy. Jakbyś mnie nie znał. Nie! Nie i nie!

Przyglądając się wzburzonemu komisarzowi, inspektor Byczkiewicz założył ręce na piersi i czekał, aż atak minie. Kiedy Andrzej wstał z mocnym postanowieniem natychmiastowego opuszczenia gabinetu szefa, ten osadził go na miejscu krótkim: „Siadaj!” i rzucił na kolana stertę dokumentów.

– To nie jest zwyczajna sprawa – przeszedł na rzeczowy ton. – Uzupełniłem twoją dokumentację o nowe dane dotyczące morderstw i radzę, żebyś się im dobrze przyjrzał, zanim odmówisz. – Pochylił się i położył mu rękę na ramieniu. – Naprawdę szczerze radzę.

Krzycki pobieżnie przerzucił kartki i zatrzymał się na znanym mu zdjęciu postaci leżącej na kamiennej posadzce w kościele. Uniósł je do góry i spojrzał na komendanta.

– Powiedziałeś „morderstw”? Jest ich więcej?

W odpowiedzi Byczkiewicz poruszał brwiami, co miało oznaczać „wertuj dalej”. Andrzej przełożył fotografie i na kolejnej dostrzegł to, czego nie zauważył poprzednio. Tym razem to nie była posadzka w kościele, tylko drewniana podłoga w jakimś pokoju, który wyglądał na pomieszczenie sakralne, ponieważ w tle Krzycki dostrzegł podstawę świecznika i krzyżyk wycięty w drzwiach szafki. Ksiądz na zdjęciu był szczuplejszy od poprzedniego i wyraźnie młodszy, ręce i nogi miał przybite wielkimi gwoździami do desek. Stopy założono jedna na drugą, z odsłoniętego boku ciekła strużka krwi. Został ukrzyżowany.

– Niech to diabli… – mruknął przejęty. Wzburzenie uleciało z niego w jednej chwili, ustępując miejsca zawodowemu podnieceniu. Cóż za piękny okaz psychopatii! Ze wszystkich przestępców jako przeciwników najbardziej cenił sobie psychopatów. Tłumaczył kiedyś Wandzie, że to na zasadzie przyciągania przeciwieństw, ale ona twierdziła coś dokładnie odwrotnego. Natychmiast odezwała się również jego ambicja.

– Dlaczego ja o tym nic nie wiem?

– Właśnie, Krzycki – zgodził się komendant, choć trudno było zgadnąć, z czym właściwie się zgadza. – To coś w sam raz dla ciebie. Tylko pamiętaj: pełna dyskrecja! I to! – Ponownie podsunął mu kartkę z numerem telefonu.

Andrzej chciał zapytać jeszcze o inne sprawy, pytania bowiem cisnęły mu się na usta jak niedawne protesty, ale się powstrzymał. Za chwilę i tak wszystkiego się dowie, tu zaś najwyraźniej znów chodziło o coś więcej niż zwykłe śledztwo.

– Co z Bałysiem? – zapytał surowo. Znowu odbierali mu partnera.

– Dostanie kogoś z nowych. Niech w końcu dorośnie.

– Gargulski?

– On musi wiedzieć – uciął krótko Byczkiewicz.

„I tak nic nie powie” – stwierdził w duchu Andrzej. Powoli wstał i ruszył ku drzwiom, nad czymś nagle głęboko zamyślony. Wyciągniętą rękę komendanta z numerem telefonu zapisanym na kartce zignorował. Telefon do księdza Adama miał w komórce. W progu się zatrzymał.

– A jak się nazywa ten mój następca?

– Podinspektor Robert Klocuń.

Pokiwał głową, jakby wszystko zrozumiał, i wyszedł bez słowa. Klocuń. Niech to szlag!

4

Najpierw poszedł do Gargulskiego. Szef techników policyjnych, który w trudnych chwilach wydziału sprawdził się również jako oficer śledczy, i to dobry oficer śledczy, musiał wiedzieć więcej o ukrzyżowanym księdzu. Miał to wypisane na twarzy, gdy się mijali w korytarzu. W laboratorium jak zwykle panował przyjemny półmrok, rozjaśniany punktowymi lampkami przy stanowiskach pracy. Gargulski siedział u siebie. Na widok wchodzącego Andrzeja podniósł głowę, wskazał ręką krzesło i powrócił do oglądania bliżej nieokreślonych przedmiotów, które pochłaniały całą jego uwagę. Andrzej, obyty z nawykami gospodarza, grzecznie czekał, kiedy jednak czas oczekiwania się wydłużał, wyjął zieloną teczkę, świeżo wypełnioną dokumentami dotyczącymi zamordowanych księży, i zaczął od niechcenia przeglądać jej zawartość. Dłużej zatrzymał się przy zdjęciu z kapłanem ukrzyżowanym na podłodze. Obraz był makabryczny. Z przebitych kończyn wyciekła na podłogę krew, na twarzy pozostała koszmarna maska bólu. Morderca zadał sobie trud przygotowania stosownej aranżacji i podciągnął białą koszulę, aby skośnie naciąć skórę na żebrach i upodobnić ofiarę do przedstawień Chrystusa na krzyżu. Wybrał wariant trudniejszy, czyli przebicie obu stóp jednym długim gwoździem.

Andrzej przypomniał sobie, że widział gdzieś inny sposób unieruchomienia kończyn, chyba u Diega Velázqueza – stopy ukrzyżowanego przybite obok siebie i umieszczone na specjalnej podpórce. Na tym obrazie Chrystus wyglądał tak, jak gdyby stał na niewielkim stopniu. Łatwiej przybić stopę, która znajduje się pod kątem prostym do reszty ciała. Zapamiętał tamten obraz, ponieważ napis nad głową Chrystusa: Jezus Nazareńczyk, król żydowski był w pełnej wersji i w trzech językach: po hebrajsku, po grecku i po łacinie. Jak słowa Biblii.

Ten oprawca zachował się inaczej. Mozolnie uderzał młotkiem, żeby potężnego bretnala przepchnąć przez dwie stopy naraz. Miał dużo czasu, równie wielką determinację i całkowitą odporność na współczucie. Szaleniec z ideą. Natchniony psychopata z misją odkupienia przez cierpienie.

Wzrok Krzyckiego powędrował w dół fotografii, gdzie widniał jakiś ciemny przedmiot.

– W dolnym lewym narożniku – mruknął Gargulski, jakby śledził zdjęcie oczyma Andrzeja.

– Widzę. Co to jest?

– Modlitewnik.

Andrzej przewrócił oczami. Gargulski zawsze więcej wiedział, niż mówił.

– W porządku, ale co „modlitewnik”?

Szef techników przerwał w końcu swoje zajęcie i zmierzył Krzyckiego krytycznym wzrokiem.

– Książka z tekstami modlitw i śpiewów. Nie chodzisz do kościoła?

Zignorował zaczepkę, wiedząc, że jest to tylko wstęp do ciekawostki, którą Gargulski wyciągnie zaraz jak królika z kapelusza. Tak się w istocie stało, choć nie od razu. Z Gargulskim nigdy nic nie szło od razu. Ćwiczył świat w cierpliwości.

– Nie chodzę, dlatego moja cierpliwość nie jest święta. Co z tą książką na podłodze?

– One mają zakładki – zdecydował się wyjaśnić Krzyckiemu. – Czerwone albo zielone wstążki. Znaczysz to, co cię interesuje.

Wstał, założył białe rękawiczki i podszedł do szafy w narożniku pomieszczenia, ciemnej i ponurej jak poczucie humoru jej gospodarza. Poszperał w otchłannych trzewiach, wyjął foliowy worek, otworzył go i powrócił z czarnym woluminem w sztywnej oprawie i z grzbietami kartek zabarwionymi na złoty kolor. Położył modlitewnik przed Andrzejem i pociągnął za czerwoną tasiemkę w foliowej obwolucie.

– Spójrz – mówiąc to, wskazał fragment tekstu. Były to cztery strofy wiersza, który Andrzej od razu rozpoznał jako pieśń Anielski orszak niech twą duszę przyjmie. Znał ją każdy, kto choć raz był w Polsce na pogrzebie. Obok tytułu ktoś zakreślił kółko i wpisał w środek cyfrę dwa. Andrzeja jednak najbardziej zainteresowało to, co znajdowało się obok – nieporadny rysunek głowy byka. Spojrzał na Gargulskiego, ten zaś znacząco uniósł brew.

– Poznajesz? – zapytał. Trudno było nie poznać symbolu, którym posługiwała się trójka mścicieli z Grobian, dorabiająca do swoich morderczych praktyk pseudoreligijną motywację. Naśladowali prawdziwego Mściciela, z kolei morderca księży najwyraźniej naśladował ich. Szaleństwo kopiowania.

– Kolejny wariat – skwitował swoje przypuszczenia Gargulski i postukał palcem w białej rękawiczce w folię okrywającą zakładkę. – A tu mamy pieczątkę mordercy.

Krzycki posłusznie pochylił się nad czerwoną tasiemką i rzeczywiście dostrzegł na niej ciemniejsze rude plamki.

– Czyżby aż tak prosto? – zapytał ze zdziwieniem.

– Aż tak to nie – odparł Gargulski. – To krew ofiary z odciskami palców mordercy. Prawdopodobnie mordercy, w każdym razie osoby, która zaznaczyła tę stronę. Udało się coś zdjąć, ale tylko fragmenty, bo wstążka jest wąska. Poza tym jest tutaj mnóstwo odcisków ofiary. Ksiądz używał modlitewnika na co dzień.

– Ale jakieś masz? – dopytywał Andrzej. Z odciskami palców sprawcy tak czy inaczej byliby w komfortowej sytuacji. Technik pokiwał głową. Po czym nią pokręcił. – …nie masz?

– Nie ma takich.

Andrzej zrozumiał. Gargulski oczywiście z cząstkowych odcisków zrekonstruował całość linii papilarnych palca i wrzucił do bazy danych, ale nie znalazł dopasowania. Sprawca nienotowany. Szukaj wiatru w polu. „Dwa, pięć, osiem i dupa” – jak mówi Lucek.

– Są odciski, znajdzie się człowiek – odparł pocieszająco. – A ten rysunek i dwójka w kółeczku? Zapalają ci się jakieś lampki?

– Nic poza kolejnością. Drugi ksiądz.

Andrzejowi także od razu przyszło to do głowy. Numerowanie kolejnych ofiar to nic nowego wśród sprawców, pytanie tylko, do jakiej liczby chce dojść morderca. I czy ma w ogóle wyobrażenie o końcu tego ciągu. Oby nie chodziło o trzy szóstki. Sięgnął do swoich dokumentów i wyjął zdjęcie pierwszego księdza, uduszonego przed miesiącem własną stułą na posadzce kościoła. Ciało zostało ułożone precyzyjnie na wprost ołtarza, twarzą do dołu, z rękami rozkrzyżowywanymi jak do pokuty zwanej „leżenie krzyżem”. Ślady otarć na spodniach i butach świadczyły o tym, że morderca przywlókł ciało do nawy, prawdopodobnie z zakrystii.

– Przy tym pierwszym nie było numeru – bardziej stwierdził niż zapytał, ale Gargulski przytaknął skinieniem głowy. – Może zdecydował się na numerowanie dopiero od drugiego. Albo to zwyczajna zmyłka. Zainicjował zabawę z nami.

– Nie wiedział, że będą kolejni – dorzucił technik.

– To znaczy, że najpierw chciał zabić tylko jednego, a dopiero później tak mu się to spodobało, że postanowił kontynuować zbożne dzieło. A to by znaczyło – mówiąc to, Andrzej stukał palcem w fotografię przed sobą – że ten pierwszy jest inny. Ważniejszy. Bardziej…

– Prawdziwy – dokończył Gargulski i obaj zamilkli, rozważając głębię swoich wniosków.

W gabinecie zapadła cisza, jedynym uchwytnym dźwiękiem był szum komputera wciśniętego między biurko i ścianę. Andrzejowi dźwięk ten kojarzył się z intensywną pracą szarych komórek, co pewnie nie należało do najbardziej oryginalnych asocjacji, ale pomagało mu myśleć. Oprawca dusi w zakrystii księdza i wlecze ciało pod ołtarz, układa w pozycji pokutnej, po czym otrzepuje ręce i oddycha z ulgą. „Zrobione. Dostał za swoje. Jeśli taki z niego specjalista od odkupywania win, to niech odkupi własne. Każdy powinien płacić swoje rachunki”.

Jakie?

Kiedy zaś psychopata ochłonął już z podniecenia po wykonaniu roboty, pojawiła się u niego myśl w rodzaju: „Przecież ten nie był jedyny. Znajdę następnego świętoszka, który ma usta pełne miłosierdzia i chrześcijańskiej pokory”. Jednocześnie wraz z postępem myśli nastąpił postęp technologiczny – sprawca postanowił ukrzyżować ofiarę nie tylko symbolicznie, ale także dosłownie. Na tym polega atrakcyjność realizmu.

Myśli Gargulskiego biegły nieco innym torem, bardziej technicznym.

– Nie jest łatwo wbić gwóźdź w stopę – wymamrotał z przymkniętymi powiekami, jakby zasypiał.

Andrzej czekał na ciąg dalszy, nauczony doświadczeniem wieloletniej współpracy, że zmrużenie oczu oznaczało zbieranie sił do dłuższej przemowy. Szef techników wyglądał wtedy jak żółw, który na poważnie zamierza ciągiem przebiec całą plażę. Niektórzy wprost twierdzili, że Jurek Gargulski jest zwierzęciem zmiennocieplnym i musi co pewien czas naładować się energią. Dowodem na to miało być ustawienie biurka tyłem do okna, żeby za plecami mieć kaloryfer.

Andrzej czekał i czekał, aż wreszcie się doczekał.

– Jeśli ułożysz stopę na drugiej stopie, to spadnie. Jeśli zaś chcesz wbić przez kostkę, to trafisz na piszczel i gwóźdź zjedzie. Musisz wbijać przez śródstopie, wtedy zaś noga idzie inaczej, o, tak! – Wyciągnął dłoń przed siebie i zgiął w dół, imitując sylwetkę nurkującego łabędzia. – Dlatego w rzeźbiarskich przedstawieniach Chrystus ma zewnętrzną nogę ugiętą w kolanie, żeby ułożenie stopy na stopie było anatomicznie uzasadnione. Zdejmij but i skarpetkę.

Andrzej posłusznie wykonał polecenie. Kiedy już żółw ruszył do przodu, lepiej go nie zatrzymywać. Skulił się i czekał na dowcip o higienie samotnych mężczyzn, ale nic z tych rzeczy. Gargulski nie był Luckiem Bałysiem. Namacał wgłębienie na środku stopy pełniącego obowiązki szefa Wydziału Kryminalnego i zaczął wciskać tam palec wskazujący.

– Widzisz? Tu trzeba wbić. Nie zrobisz tego, układając nogę na nodze. Musisz wbić gwóźdź najpierw w jedną stopę, później zaś w drugą. – Spod sterty dokumentów wyjął zdjęcie i podetknął Andrzejowi pod nos. – Widzisz?

Na zbliżeniu nóg ukrzyżowanego księdza było widać kawałek podłogi ze zmasakrowanymi stopami i białe kółeczko z ciemnym punktem pośrodku.

– Tu przebił pierwszą stopę. Potem nałożył ją na drugą i dokończył dzieła.

– Chcesz mi powiedzieć, że był specjalistą od ukrzyżowań?

– Że miał dużo czasu. I bezwładne ciało.

– Zabił wcześniej?

– Uśpił. Skręcone zwłoki i naciągnięte krawędzie ran wskazują, że ten biedak ocknął się i szarpał, zanim skonał. Znaleziono go dopiero rano, ale umierał już po przybiciu.

– O której to było?

– Typuję ósmą, może dziewiątą.

– A znaleziono go wczoraj rano?

Jurek Gargulski przytaknął. Znowu zapadła cisza, tym razem jednak ich myśli zbiegły się w tym samym punkcie, ponieważ obaj jednocześnie otwarli usta, żeby coś powiedzieć, po czym je zamknęli. Andrzej odczekał chwilę.

– Dlaczego dowiaduję się dopiero teraz?

Jego rozmówca wzniósł oczy do nieba, co miało oznaczać, że decyzja zapadła na wyższych szczeblach władzy, sygnalizując przy okazji, że staremu żółwiowi skończyła się energia do gadania.

– To dlatego mówiłeś na korytarzu, że śledztwo będzie trudne? – ciągnął Andrzej, czując, że słowo „mówiłeś” jest nieadekwatne. To on mówił. Na pierwszy rzut oka sprawa wydawała się prosta – wystarczyło doprecyzować portret psychologiczny sprawcy, rozejrzeć się po okolicy i zebrać trochę „materiału ludzkiego”, po czym zgarnąć sprawcę. Wprawdzie od zbrodni minęło już półtorej doby, ale w tym wypadku czynnik czasu nie wydawał się rozstrzygający. Trudność tkwiła w czym innym – w osobach ofiar, za którymi stała potężna instytucja. Jeśli zażądali tak daleko posuniętej dyskrecji, że nawet jemu nie powiedziano od razu, znaczyło to, że będą się starali sterować śledztwem aż do finału dochodzenia. Jeśli taki w ogóle nastąpi.

– Byłeś tam?

W odpowiedzi otrzymał skinienie powiek. Szef techników teraz wyrażał się wyłącznie za pomocą performatyki pozasłownej.

– Tylko ty?

Jeszcze jedno skinienie. Stary żółw wbił w niego swoje nieruchome oczy i czekał tym razem na odpowiedź Andrzeja. Pytanie wisiało w powietrzu od momentu, gdy Krzycki wszedł do tego gabinetu.

Zabębnił palcami po rozłożonych na blacie fotografiach ofiar i z miną zadowolonego z siebie bubka, który niczego nie rozumie, oświadczył:

– Właśnie dlatego je wezmę.

Przeczuwał, że pakuje się w kłopoty, nie miał tylko pojęcia, w jak wielkie.

5

Podłoga w obszernym pokoju audiencyjnym błyszczała niczym tafla lodowiska. Układany w szachownicę parkiet z dwóch gatunków drewna był regularnie pastowany i polerowany przez służbę, jak gdyby od jego nieskazitelnej czystości zależało powodzenie całej kościelnej polityki. Młody ksiądz, którego wezwano tutaj na rozmowę, bardzo usilnie starał się poznać wszystkie ukryte mechanizmy tej polityki, od czego uzależniał swoją karierę.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powiedział cicho do siedzącego przy ciemnym biurku dostojnika.

Tamten, nie odwracając się, odpowiedział „Na wieki wieków. Amen” i nadal coś wpisywał piórem do notesu. Młody ksiądz stanął z boku i nieco z tyłu, wyczekując chwili, kiedy Jego Ekscelencja zechce przejść do rzeczy. Od południowego okna, wychodzącego na plac Franciszkański i pomnik księcia kardynała Adama Sapiehy, przestrzeń komnaty cięły promienie grudniowego słońca, niskie i przenikliwe, wyostrzone porannym przymrozkiem. Czarną sylwetkę kardynała otaczała złotawa poświata, on sam zaś był czarnym jądrem, z którego bije przenikające wszystko światło. Młodemu księdzu przypominało to fotografię zaćmienia słońca.

Stał nieruchomo z dłońmi splecionymi na wysokości podbrzusza i czekał cierpliwie na swoją kolej. Jego niewzruszony spokój był w tej chwili sprawdzianem lojalności. Hierarcha przejdzie do rzeczy, gdy uzna, że test został zdany pomyślnie.

– Jak nasze sprawy? – usłyszał po chwili. Kardynał nie podniósł wzroku ani nie wykonał żadnego innego gestu. Pytanie padło znikąd.

– Wszystko idzie zgodnie z planem, Wasza Ekscelencjo.

Za oknami zadudnił tramwaj, zgrzytnął na łuku przy przejściu dla pieszych i ucichł na przystanku.

– Co to znaczy?

Młody ksiądz przez kilka sekund porządkował myśli, zanim się odezwał. Tu każde słowo było niezwykle ważne.

– Pozyskałem dla śledztwa naszego komisarza.

Specjalnie podkreślił słowo „naszego”, aby uwypuklić swoją rolę w sekretnym przedsięwzięciu.

– Tego od Mściciela i pogańskich rytuałów? W jakim celu?

Drgnął, ale nie dał niczego po sobie poznać. Jeśli użyje teraz niewłaściwej frazy, cała jego skomplikowana intryga, mająca na celu zaprzęgnięcie do służby Kościołowi komisarza Andrzeja Krzyckiego, obróci się w perzynę.

– Właśnie dlatego. Ma intuicję do dewiacji.

Za późno ugryzł się w język. To nie było właściwe słowo. Mógł powiedzieć „aberracji” albo jeszcze lepiej „herezji”. Pochylony nad swoim notesem w zielonej oprawie kardynał wyszeptał ledwie słyszalnym głosem:

– A jeśli wykryje za dużo?

– O ile pojmuję swoje zadanie, Wasza Ekscelencjo…

Kardynał uniósł dłoń zdobną w pierścień z rubinem i młody ksiądz przerwał. Należało mówić tylko tyle, ile pozwala przełożony – tego nauczył się jeszcze w seminarium. Reszta pozostaje w sferze niewypowiedzianego, które blisko sąsiaduje z nieistnieniem. Stał nieporuszony i wpatrywał się w uniesioną dłoń. Promienie załamywały się w rubinie i jeden z nich osiadł na policzku kardynała. Wyglądał jak czerwone znamię. Albo plamka z celownika laserowego.

– Przyjdźcie do mnie z dobrymi wieściami, księże Adamie. A niezadługo. W starości czas szybko biegnie i oduczyłem się czekać. Z Bogiem.

– Z Bogiem, Wasza Ekscelencjo – skłonił się i odwrócił bezgłośnie, aby nie naruszać spokoju starego hierarchy. Trochę go zdziwiła lapidarność tej rozmowy, ale po namyśle stwierdził, że tak powinno być. W słowach starca było dokładnie tyle przygany i ledwie zawoalowanej groźby, żeby zmotywować go do intensywnej pracy. Tak wygląda prawdziwe mistrzostwo tej formy: nie powiedzieć niemal nic, a wyrazić wszystko.

Bezszelestnie zamknął szerokie skrzydło drzwi i wypuścił z ulgą powietrze z płuc. Miał nadzieję rozwiązać tę straszną zagadkę z pomocą komisarza Krzyckiego, przy okazji wypełnić dawne polecenie, do dziś wiszące nad nim jak niedotrzymana obietnica, poza tym zaś… Tak, poza tym chodziło jeszcze o coś więcej. Znacznie więcej.

Wiedziony tą ostatnią myślą, skręcił w korytarzu w lewo i już chciał zapukać do jednego z gabinetów biskupich po drugiej stronie pałacu, kiedy nagle się rozmyślił. Byłoby wysoce ryzykowne tuż po wizycie u kardynała udać się właśnie tam. Zawrócił na pięcie i ruszył schodami w dół. Śliskie stopnie zmuszały do ostrożnego stawiania kroków. Oto jego misja. Schodzić w dół, coraz niżej, stąpając z uwagą. Jego ostrożność miała co najmniej trzy oblicza.

6

– Mamo, czy Lala dziś przyjdzie?

Była zmęczona i rozdrażniona. Głos Pawełka dochodził z małego pokoju w mieszkaniu jej rodziców w krakowskich Mistrzejowicach. Zamieszkali tutaj zaraz po śmierci Sławka, z mocnym postanowieniem, że do ich domu pod Sandomierzem nie wrócą. Na pytania bliskich odpowiadała, że ma uraz, ale prawdziwe względy były natury bardziej praktycznej. Nie chciała mieć nic wspólnego z nieruchomościami po swoim zmarłym mężu – w ogóle z niczym, co do niego należało. Los jednak bywa przewrotny (a jej los to w ogóle kawał wrednego skurwiela), niecały miesiąc po pogrzebie męża i teścia otrzymała bowiem pismo z sandomierskiej kancelarii prawnej, żeby podjąć decyzję co do dalszego funkcjonowania hurtowni sportowej. To był interes Sławka i po jego śmierci ktoś musiał tym zarządzać. Na jej opryskliwe „Wsadźcie sobie do dupy tę całą hurtownię!” prawnik o aksamitnym głosie stwierdził ciepło, że to nie takie proste, ponieważ hurtownia należy do niej. Gdy kazała mu spadać, odparł jeszcze cieplej, że oprócz hurtowni są na nią zapisane również dom z ogrodem (ten, do którego nie chcieli z Pawełkiem wracać) i leżące nieopodal dwa hektary pola, które Sławek kupił od jakiegoś chłopa (czyli wyłudził za grosze) nie wiadomo po co. Krótko mówiąc, przez kilka ostatnich lat była właścicielką milionowej fortuny, o czym nie miała pojęcia.

A teraz dostała wezwanie do innej kancelarii prawnej, żeby odebrać dokument potwierdzający nabycie spadku po teściu, dla którego z Pawełkiem byli najbliższą rodziną. Choć raczej należałoby powiedzieć „najbliższym pokarmem”, ponieważ niedawno Zenon Rachwalski chciał ich oboje pociąć na kawałki i zwyczajnie zeżreć. Była przekonana, że wskutek zbrodniczej działalności narkotykowego bossa całe jego mienie przepadnie na rzecz Skarbu Państwa, prawnicy okazali się jednak sprytniejsi od urzędników państwowych i konfiskata nie nastąpiła. Tak twórczo przetworzyli dokumenty, że po podziale łupów między sobą zostało im trochę dla jedynego krewnego zstępnego, czyli Pawełka, któremu własny dziadek chciał obciąć palec i Bóg jeden wie, co jeszcze. Nie miała zamiaru niczego dziedziczyć po tym draniu, prawnicy jednak nalegali, od tego bowiem zależały ich ciemne interesy.

Dlatego Dorota Rachwalska była rozdrażniona i zmęczona.

– Nie wiem. Jak chcesz, weź telefon i zadzwoń do Andrzeja… Do pana komisarza.

Komisarz Andrzej Krzycki trochę im pomagał na początku, zanim się oboje nieco ogarnęli po przeżyciach sprzed kilku miesięcy. Pawełek pokochał jego sukę Lalę. I chyba z wzajemnością, bo kiedy jechali we czwórkę do Sandomierza (Dorota w końcu się na to zdecydowała), Pawełek siedział z nią na tylnym siedzeniu i bez przerwy do niej mówił, Lala zaś lizała go po twarzy i dłoniach. Ona i Andrzej mówili niewiele. Później komisarz regularnie wpadał do nich z suką, żeby Pawełek miał możliwość wyjść z nią na spacer, a oni mogli posiedzieć przy herbacie.

– A ty byś nie zadzwoniła?

Nie chciała. Ostatnie spotkanie wypadło fatalnie i bez trudu wygrałoby konkurs na najbardziej nieudaną randkę sezonu. Postanowiła wtedy dać sobie spokój z Krzyckim i trochę odpocząć od „najlepszego śledczego w kosmosie”, jak go nazywał Lucek Bałyś. Nie, to nie miało sensu od początku, czyli od tamtego wieczoru, kiedy ona mierzyła Andrzejowi w skroń, a jego wielka miłość, Iza Karwacka, wpakowała bełt w szyję Sławka. Coś tam się wtedy beznadziejnie splątało i nie chciało się rozplątać. Oboje zostali kimś w rodzaju tragicznych samotników – ona wdowa po gangsterze, on nieszczęśliwy kochanek morderczyni – choć się łudzili, że taki zbieg okoliczności wystarczy za podstawę związku. Nie, chyba nie. Na pewno nie.

Poza tym nie lubiła Lali. Coś w tym psie było takiego…

– Odpuść mi dzisiaj, skarbie. Mam jeszcze tyle roboty. A ty nie miałeś przypadkiem również czegoś zrobić? Za chwilę przyjdzie pan Tomek.

Chłopiec odburknął niewyraźnie i zamknął drzwi. Podeszła na palcach i słuchała przez chwilę, co się dzieje u syna. Robiła tak od wiosny, gdy lekarze zdiagnozowali u niego (nie mieli czego diagnozować, sprawa była oczywista) zespół stresu pourazowego wskutek dramatycznych przeżyć. Jej syn otrzymał zwolnienie z obowiązku edukacji do odwołania, w zamian za to miał odbywać regularne sesje terapeutyczne z doświadczonym psychologiem, którym okazał się sympatyczny pan Tomek. Lekarze ostrzegali przed nieobliczalnymi reakcjami i nadmierną emocjonalnością, z powodu której nie należało raczej chłopca pozostawiać bez opieki. Dlatego nasłuchiwała. Pawełek pogwizdywał jednak pod nosem i nie sprawiał wrażenia kogoś, kto lada moment wybuchnie.

Nie chciała się do tego przyznać i trochę jej było wstyd przed sobą, ale czasami miała wrażenie, że Pawełek tylko udaje „problemy psychiczne”, żeby nie chodzić do szkoły. Trudno było nie zauważyć, że dzięki nim siedział całymi dniami w domu, grał na komputerze, oglądał telewizję i czekał na odwiedziny Lali. O ojcu i dziadku całkiem zapomniał.

Taką przynajmniej miała nadzieję.

Może jednak zadzwonić do Andrzeja? Niech wpadnie, dajmy na to, jutro?

Nie. Za dużo sobie pomyśli. Poza tym jest zmęczona i rozdrażniona. Niech zostanie, jak jest.

A jest do bani.

Po chwili ujęła ostrożnie telefon w dwa palce, jakby to był szczególnie rzadki okaz komórki, i wybrała numer z listy podręcznej. Po czterech sygnałach, kiedy już była przekonana o fatalności swojego pomysłu, usłyszała zdziwione: „Halo?”. Tylko tyle? Przecież chyba ma jej numer w książce adresowej?

– Cześć, mówi Dorota. Nie przeszkadzam? Nie chcę ci zawracać głowy, ale Pawełek pyta, kiedy przyjdzie Lala.

Gówno prawda. Taki telefon właśnie oznacza, że baba dzwoni do chłopa, żeby mu pozawracać dupę. Po drugiej stronie rozległo się charakterystyczne chrząknięcie, znane z seriali jako „nie bardzo mam ochotę rozmawiać”, po czym usłyszała: „Przepraszam, ale dziś nie dam rady. Mogę jutro?”.

– Tak, jasne. Albo kiedyś później. To nie takie ważne. Na razie. Cześć!

Andrzej zdążył jeszcze rzucić banalne „Co tam słychać?”, ale się rozłączyła. Może nie wypadało tak potraktować człowieka, który tyle im pomógł, dość się jednak w życiu cackała z facetami tylko dlatego, że nie wypada. Zrobiła z siebie idiotkę, chociaż obiecywała sobie, że nigdy więcej. Niech spada z tą swoją Lalunią!

Wrzuciła telefon do torebki jak śmieć do kosza, zgarnęła z wieszaka kurtkę i poszła zapalić na balkon. Żeby nie płakać.

7

Jest taka granica cierpienia, za którą zaczyna się obojętność. Nie jakaś zwykła, że coś tam przestaje być interesujące, ale obojętność na cały świat i ciebie w nim. Nieważne staje się to, co cię otacza, i ty sam. Znikasz. Obrasta cię mech zobojętnienia, który z czasem twardnieje w pancerz, oddziela od świata, chroni przed uczuciami. Ukryty w nim, możesz robić, co chcesz, ponieważ zakazy odbijają się od ciebie jak piłki od ściany. Nie masz kontaktu z otoczeniem i ono nie ma z tobą. Idealna separacja. Oto cudowny moment, kiedy przeprowadzasz bezwzględny rachunek zysków i strat. Zyski? Zero. Straty? Sto procent. Czysta radość klęski. Życie utraciło znaczenie i odpłynęło w potoku wydarzeń jak patyczek. Co pozostaje? Nic.

Śmierć.

Teraz lepiej rozumiał, o co chodziło tamtym dwojgu. Kiedy wszystko sprowadza się do iskry, punktu w nieskończoności, białej planety na zachodnim niebie o zmierzchu, wtedy twój gest nabiera ostatecznego charakteru. Jesteś czystym działaniem, które przynosi oczyszczenie. „Śmierci nie oszukasz – mówił Jacek. – Jest prosta i konieczna. Nieodwracalna. To działa w obie strony”.

– Uważaj, Młody!

Uskoczył w bok, tuż obok niego przemknął zaś ciągnik z doczepionymi z tyłu sosnowymi balami. Na placu przed tartakiem szczęk łańcuchów podzwaniających o okorowane pnie brzmiał jak defilada duchów potępionych. Nagie, odarte ze skóry ciała drzew, wleczone w pyle i błocie do prowadnic, gdzie w jazgocie pił zostaną pocięte na kawałki, dobrze oddawały mechaniczną obojętność śmierci. Bez krwi, bez krzyków i całego tego teatru. Może to ich duchy podzwaniały łańcuchami, ale zupełnie niepotrzebnie. Zero zysków, sto procent strat.

Wysypał trociny z worka i pobiegł z powrotem do hali. Kiedy wygarniał odpady spod stołów, lubił dotykać palcami zębów wyłączonych pił. Ostre stożki, pochylone jak fale przy wietrze, świeciły białymi końcówkami wyszlifowanymi na twardych ciałach sosen, świerków, buków i brzóz. Te cztery gatunki najczęściej obrabiali. Czasem wchodził pod stół i przykładał zębate koło do karku. Wyobrażał sobie, że ktoś w tym momencie wciska guzik i na białe deski nagle tryska czerwony prysznic.

– Wyłaź, Młody! Pomożesz mi załadować wywrotkę.

Wygramolił się spod stołu i poszedł za grubym kierowcą, który zajmował się rozwożeniem drewna kominkowego do okolicznych gospodarstw. Nie lubił, kiedy wołali na niego „Młody”. Powiedział na początku, że nazywa się Jacek, ale pracownicy tartaku z jakiegoś powodu nie przyjęli jego imienia do wiadomości. Szedł za wielkim mężczyzną i obserwował jego kołyszące się pod luźnymi spodniami pośladki. Ciekawe, ile litrów krwi jest w takim facecie? Przecież na pewno więcej niż w nim. Lałoby się i lało…

– Mówiłem panu, że mam na imię Jacek.

– Co powiedziałeś?

Grubas przystanął, odwrócił się i położył mu na karku łapsko w rękawicy. To mogło wyglądać na sympatyczne głaskanie, ale nim nie było. Cuchnąca smarem i żywicą rękawica przesunęła się na twarz i dwa z jej palców mocno nacisnęły jego nos.

– Coś mówiłeś, Młody?

Otworzył usta i wycharczał:

– Jestem… Jacek.

Palce zwiększyły nacisk i obróciły się o dziewięćdziesiąt stopni. Stanął na czubkach butów i oburącz złapał kierowcę za przedramię, ale na siłowanie się z nim nie miał najmniejszych szans. Tamten zarechotał, puścił jego nos i trzepnął w ucho.

– Nie jestem głuchy, Młody. He, he!

Odwrócił się i ruszył zadowolony ku stercie równo pociętych pniaków. Rozłupane na czworo tworzyły zgrabne klocki. Ułożono je w kilku rzędach w wysoką pryzmę, podpartą wbitymi w ziemię palikami. Z drugiej strony wznosiła się ściana pni czekających na cięcie i zablokowanych takimi samymi palikami. Grubas popełnił błąd. Podszedł do pryzmy od tego krańca, gdzie paliki były już mocno nadwyrężone i wychylone na zewnątrz. Jeden z nich był nadgniły na wysokości gruntu. Wystarczyło kopnąć. Za plecami miał ciężkie belki. Sięgały wysoko, znacznie ponad jego głowę.

– Bierz się do roboty! Trzy kubiki, równo z burtą.

Przyjrzał się uważniej chłopakowi.

– Zły jesteś?

Poklepał go mocno po plecach i pieszczotliwie pociągnął za ucho.

– Nie obrażaj się, Młody. Chcesz, to ci pozwolę cofnąć. Chcesz?

Łypnął na niego obojętnie i przytaknął, że chce.

– Kluczyki są w stacyjce. Ustaw go tak!

Grubas usunął się za pryzmę i wyciągnął przed siebie ręce, żeby pokazać, dokąd dokładnie Młody ma cofnąć.

Chłopak wsiadł do kabiny, uruchomił silnik, wrzucił wsteczny bieg i nacisnął gaz. Takiego kopa ten palik na pewno nie wytrzyma…

Rozległ się chrzęst gniecionego drzewa, łoskot staczających się kloców i przeciągłe „kurwaaa!” grubasa. Zwolnione pnie szybko i sprawnie, jak kółka w maszynie, spadały na zdumionego i przerażonego kierowcę. Młody patrzył, jak niezgrabnie i głupio próbuje odpychać od siebie lawinę drewna. Napotkał jego wzrok. Zaskoczenie i strach. Był zbyt głupi, żeby sobie wyobrazić coś takiego.

Wszyscy tu jesteście głupi. Niczego nie rozumiecie. Ja rozumiem.

Podjechał trochę do przodu, wyskoczył z szoferki i zaczął krzyczeć. Spod wielkiej sterty zwalonego na plac drewna wystawały tylko grube nogi w walonkach. Jedna z nich się ruszała. Grudniowe słońce wyciągnęło jej cień w długi, zakrzywiony stożek. Jak ząb piły.

Rozdział drugiMijamy się z daleka

1

Powiedzieć, że był niezadowolony, to jak nazwać amputację skaleczeniem. Był totalnie wściekły, oczywiście na siebie. Gdyby go jednak zapytać, o co konkretnie, zacząłby się plątać w zeznaniach. Najpierw wkurzyło go to, że znowu Dorota zadzwoniła do niego, a nie on do Doroty. Zaraz potem wkurzyło go jeszcze bardziej, że zamiast się natychmiast zgodzić, odmówił i przełożył wizytę na nieokreślone „kiedyś później”. Gdy już nasycił się tym wkurzeniem, poczuł złość na siebie, że się wkurza o takie rzeczy. Przecież tak mu znowu nie zależy. Rana po śmierci Izy ciągle nie chciała się goić – sączyła się z niej jakaś trująca ropa i odbierała mu ochotę na kobiety. Porównanie dziennikarki z Warszawy z wdową po gangsterze było właściwie nie do przeprowadzenia (ostra brunetka kontra łagodna blondynka, najogólniej rzecz ujmując). Kiedy myślał o jednej, w tle widział twarz drugiej. To również go wkurzało.

Żonglując odcieniami złości, włożył klucz do zamka, przekręcił i pchnął drzwi. Na wycieraczce w przedpokoju na wprost niego siedziała Lala i wpatrywała się z tym swoim niewzruszonym spokojem. Była najbardziej milczącym i dyskretnym psem, jakiego można sobie wyobrazić. Owszem, czasem zaszczekała na kogoś, kto się jej nie spodobał (zwykle byli to dobrze zbudowani młodzi mężczyźni, taki Byczkiewicz na przykład), lub zaskomlała, chcąc iść na spacer, ale głównie milczała. Milczała i patrzyła. Gdyby był psim psychologiem, miałby sporo materiału do rozważań, czy w tym spokojnym patrzeniu jest więcej traumy, czy olimpijskiej mądrości. Trudno było się dalej wściekać. Poczochrał ją po łbie.

– To co, idziemy na spacer?

Poruszyła ogonem w prawo i w lewo – tylko raz, ale i tak oznaczało to wielką radość. Mogłaby się świetnie dogadać z Gargulskim. Andrzej rozejrzał się po przedpokoju. Smycz wisiała na wieszaku.

– Gdzie masz obrożę?

Lala posłusznie się odwróciła i poczłapała do pokoju, aby po chwili wrócić z czerwoną obrożą w pysku. Był to prezent od Lucka, który uznał kupioną przez niego szarą smycz za beznadziejną. „Taki badziew? Troki do namiotu jej kupiłeś? To już lepiej zawiąż jej swój krawat, gigancie estetyki”. Jak to Lucek.

Zieloną teczkę z materiałami rzucił na biurko. Zapiął Lali obrożę, owinął smycz na lewej ręce, w kuchni łyknął wody z butelki i ugryzł kawałek kotleta zostawionego przez ciocię Irenkę na patelni. Siostra ojca zajmowała się jego domem od marca, czyli powrotu z leczenia. Początkowo głównie mu przeszkadzała, ale z czasem przyzwyczaił się do tego, że równie samotna jak on kobieta, jedyna krewna, jaka mu została, wykonuje w domu prace, których on unikał jak ognia.

Kiedy wyszli z Lalą, słońce już zaszło za kamienice i ulica Starowiślna pogrążyła się w wilgotnym półmroku. Z przyzwyczajenia rozejrzał się po okolicy, rzucił okiem na okno dachowe naprzeciwko, skąd kiedyś mierzył do niego mąż Doroty, po czym omiótł wzrokiem sklepik pani Zosi. Przy zapraszająco otwartych drzwiach stała owinięta w koc poczciwa sprzedawczyni.

Pomachał jej dłonią, a ona mu odmachnęła i powiedziała coś, czego nie usłyszał, ale nie musiał. „Wódki panu nie sprzedam”. Z tej przesyconej dydaktyką i terapeutyczną troską frazy uczynili sobie coś w rodzaju powitalnego zawołania, na pamiątkę czasów, gdy Krzycki na automatycznym pilocie ciągu alkoholowego zaglądał tu regularnie i groźbami wymuszał zakup kolejnych żołądkowych gorzkich. Uśmiechnął się. Ostatni raz kupił tutaj wódkę równo rok temu. Tak dawno, a jakby wczoraj. Co skończone, to skończone. Tak brzmiało trzecie prawo Krzyckiego.

Chciał ruszyć nad Wisłę i rozejrzał się za Lalą, żeby ją zapiąć. Siedziała pod tylnymi drzwiami toyoty i czekała, aż jej otworzy.

– Nie, dziś nigdzie nie jedziemy. Chodź tu!